- Opowiadanie: Polak149 - Srebro za Srebro

Srebro za Srebro

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Srebro za Srebro

Mimo, że słońce grzało mocno na bezchmurnym, błękitnym niebie, całą okolicę i tak pokrywał gęsty, nienaturalny cień, zupełnie jakby promienie światła bały się zapuszczać w tak dzikie tereny. Zimny wiatr jęczał przeciągle, pędząc wśród ostrych, brunatnych skał oraz spękanych głazów. Krajobraz był surowy, twardy. Ostre szczyty pięły się wysoko ku niebu, strome zbocza i przepaści ciągnęły się przez nieskończoność w dół, a na samym środku tego wszystkiego królowała jedna, najwyższa góra, która swą monumentalnością przyćmiewała wszystkie inne – Smocza Wieża.

 

Na próżno szukać wokół niej roślinności. Nic naturalnego nie jest w stanie przetrwać w tak niegościnnych warunkach. Brakowało tu wody, światła. Nawet powietrze było rozrzedzone. Ale daleko na horyzoncie, gdzie ostre szczyty zamieniały się w łagodne pagórki, a cień tracił swą moc, po całej powierzchni świata rozlewały się ogromne plamy zieleni, subtelne i delikatne, w przeciwieństwie do twardych i zimnych skał Smoczej Wieży… One same, i to co znajdywało się poza nimi, stanowiło tajemnicę. Dalej nikt nie był już w stanie odkryć co kryje świat.

 

Tsavakil, srebrnołuski smok, przyglądał się temu w zamyśleniu, leżąc na szczycie jednej z wyższych gór. Za każdym razem, kiedy wylatywał na powierzchnię, miał nadzieję zobaczyć coś nowego w oddali. Nurtowało go też czym są te zielone plamy, czemu nie ma tam gór, czy powietrze smakuje inaczej… Miał tyle pytań! Lekko podniecony rozwinął skrzydła i spojrzał na nie. Będąc smokiem, mógł przecież polecieć i wreszcie rozwiać wszelkie wątpliwości, ale coś go zniechęcało. Jakby zakaz wryty w samą duszę. Nie rozumiał tego. Miał wrażenie, że jego wola jest czymś spętana. Był młodym jaszczurem, miał ledwie kilkanaście lat, ale już w momencie kiedy otworzył pierwszy raz oczy, wiedział kim jest. Został stworzony przez Szatana, żeby zniszczyć Boga. Nie rozumiał po co ani dlaczego. Czuł coś, co jest dobrem oraz złem, i on miał być tym drugim. Nie przeszkadzało mu to. To tylko stan. Ale zastanawiał się, czy jego dusza na pewno jest wolna. Czasami miał wrażenie, tak jak w tamtej chwili, przyglądając się obcym mu krainom w oddali, że coś jest nie tak. Że coś mu zabraniało opuścić to miejsce.

 

Westchnął. Bał się, że nigdy nie odnajdzie odpowiedzi. Lubił tu przylatywać, patrzyć bez końca na odległe krainy. Ale za każdym razem zadawało mu to więcej bólu. Opuścił głowę. Odwrócił się i wzbił w powietrze, machając szybko skrzydłami. Chciał już wrócić do innych smoków. Tam się czuł lepiej.

 

Leciał spokojnie, kierując się na szczyt Smoczej Wieży, gdzie znajdywało się przejście do ich legowiska. Już z daleka można było dostrzec szeroką szczelinę, która niczym ogromna szrama, zdobiła górną część zbocza. Wiatr atakował silnie i smok miał lekkie problemy z utrzymaniem równowagi, ale latanie było jego żywiołem. Nawet nie zwolnił, kiedy wpadł precyzyjnie w poszarpaną rozpadlinę, prowadzącą do wnętrza góry. Szybował rozpędzony krótki moment wzdłuż wystrzępionych ściany pęknięcia, kiedy nagle wypadł na otwartą przestrzeń.

 

Jego oczom ukazał się ich Dom. Ogromna grota, niemal tak wielka, jak sama góra. Na ostre ściany, pełne skalnych półek i zagłębień padało słabe, czerwone światło, bijące od wolno płynącej lawy na samym dnie. Zewsząd zwisały stalaktyty przeróżnych rozmiarów, nie raz wielkie jak sam smok. Niektóre były spękane i od czasu do czasu drobny kamyczek odrywał się od całości, żeby skończyć ze stukotem lub utonąć w ognistej magmie. Całość sprawiała wrażenie niezwykle surowej i nieprzyjaznej, ale zapierającej dech w piersi swą monumentalnością i dzikością. Suche, gorące podmuchy wiatru krążyły po całej grocie niczym oddech skalnej istoty, a ciągłe trzaski, uderzenia i szurnięcia sprawiały wrażenie, że sama góra żyje…

 

Tak. To był ich dom. Miejsce, do którego należało tysiące skrzydlatych gadów, egzystujących tu od samego powstania. Smoki wypełniały każdą wolną przestrzeń na ścianach i w powietrzu. Cichy szum skrzydeł stanowił tło dla ciągłych pomrukiwań i smoczych nawoływań, gęstych szczególnie na dnie groty, gdzie kwitła żarliwa dyskusja. Zgrabnie omijając w powietrzu swoich pobratymców, Tsavakil wylądował na jednej ze skalnej półek, tuż obok dwóch innych smoków. Rozciągnął skrzydła, mrucząc przy tym łagodnie, i złożył je z gracją. Uwielbiał latać. Fioletowo-czerwona smoczyca, Sachxighere, otwarła oczy i spojrzała z czułością na swojego syna.

 

Była smukła i piękna. Jej drobne, lśniące łuski, które gęsto przechodziły z jednego koloru w drugi, razem tworzyły niezwykłą symfonię barw i plam, swą delikatnością ciesząc nawet najwybredniejsze oko. Subtelne kształty podkreślały jej drobne, ale silne ciało. Śnieżnobiałe kolce, wyrastające od karku aż po czubek cienkiego ogona, zaginały się lekko w stronę kłębu, jakby ich przeznaczeniem było rozcinać powietrze podczas lotu. Duży tułów poruszał się wolno, kiedy oddychała spokojnie, a wąskie nozdrza na długiej głowie uchylały się rytmicznie w takt wydychanego powietrza. Miała szpiczaste, czarne skrzydła, trochę zbyt małe w stosunku do całokształtu, lecz pokryte drobnymi płyteczkami, skrzącymi się od spodu jej błon. Kiedy latała, gracja jej ruchów potrafiła ruszyć nawet najtwardsze serce i z resztą niejeden smok starał się o jej względny. Ale ona wybrała kogoś innego.

 

Nazywał się Wzedxqsxdz, jego ojciec. Wyglądał podobnie do innych przeciętnych smoków, a różnił się jedynie tym, że końcówki skrzydeł miał nieco poszarpane i czubek ogona rozwidlał mu się w drobny wachlarzyk. Tsavakil w sumie nie rozumiał, co sprawiło, że jego matka wybrała akurat zielonołuskiego. Kochali się jednak bardzo. Razem, oba smoki wyglądały, jakby zamknęły się w swoim małym, przepełnionym namiętnością świecie, z którego nie miały najmniejszego zamiaru nawet się wychylać. Młodzika to nieco żenowało.

– Przestaniecie umieć latać – zauważył srebrnołuski, patrząc na nich krytycznie.

 

Młody smok pił do ich ciągłego leżenia na skale. Sachxighere demonstracyjnie jeszcze bardziej wtuliła się w Wzedxqsxdz.

– Ty latasz aż za dużo – odparła tonem, jakby miała się rozpłynąć z rozkoszy.

Srebrnołuski prychnął.

– Bo jeszcze umiem – odburknął i zeskoczył na dół.

 

Fioletowołuska zachichotała. Uwielbiała swoje dziecko. Cechy charakteru miał zmieszane od obu rodziców, choć dominowały geny matki. Był spokojny, ale definitywnie złośliwy oraz uparty. Niestety też naiwny, jak na smoka, i ciągle potrzebował czyjejś bliskości. Nie wiadomo tylko, po kim był tak narwany i niecierpliwy, kiedy jego rodzice akurat z tym problemu nie mieli.

– Uwielbiam go – mruknęła Sachxighere.

– Byłoby źle, jeśli byś go nie uwielbiała – zauważył zielonołuski, ciągle nie otwierając oczu. – Będzie miał dużo latania. Wkrótce.

 

Fioletowo-czerwona smoczyca posmutniała. Miała złe przeczucia co do nadchodzących dni… do tego, co się miało wkrótce wydarzyć.

***

Wiatr jęczał przeciągle. Tsavakil jak zwykle przyglądał się odległemu horyzontowi, próbując odkryć skrywane przez niego tajemnice. Im więcej przyglądał się odległemu horyzontowi, którego nie potrafił dosięgnąć, tym bardziej utwierdzał się w prostym przekonaniu: smoki nie mogły mieć własnej woli. Różne myśli przychodziły mu do głowy, głównie pytania. Może nie mógł opuścić Smoczej Wieży, ponieważ cały świat dookoła był tylko iluzją? Nie… nie mógł być… Ale na co tyle czekali? I po co smoki zostały w ogóle stworzone, skoro tak długo musiały trwać w bezruchu? Jego duszę wypełniała nadzieja, że kiedy w końcu wypełni się ich przeznaczenie, może będzie mógł polecieć i odkryć czym jest to morze zieleni w oddali? Pokręcił głową… Nie potrafił jednak jakoś prawdziwie uwierzyć, że to się kiedykolwiek stanie.

 

 

Srebrnołuski był pełen wątpliwości. Zdemotywowany, oparł smętnie głowę o skałę. Oczywiście tym razem, kiedy znów wyleciał na powierzchnię, też nic się nie zmieniło. Chociaż… kiedy tak leżał na samym szczycie Smoczej Wieży, gdzie było trochę więcej miejsca, stwierdził, że wiatr jest zimniejszy. Prychnął… Czy to w ogóle była przydatna informacja? Dlaczego było mu tak ciężko?

 

Nagle usłyszał narastający szum skrzydeł. Zaczął nasłuchiwać. Rzadko któryś ze smoków wylatywał na powierzchnię. Po chwili jednak rozpoznał tempo i częstotliwość dźwięku, co było dla niego miłym zaskoczeniem. Odwrócił głowę, żeby potwierdzić swój typ. Tak jak myślał.

 

 

W tym momencie zielonołuski wylądował obok syna. Podmuch z jego skrzydeł owinął się wokół ciała srebrnołuskiego.

– Czyli umiesz jeszcze latać – zauważył młodzik, obrzucając go krytycznym wzrokiem.
– Złośliwość masz po matce – skomentował przyjaźnie Wzedxqsxdz i dodał, wskazując skrzydłem na świat w oddali: – Za niedługo będziesz mógł tam polecieć.

Młodzikowi aż zajaśniały oczy z radości, skrzydła uniosły się mimowolnie. Zerknął szybko w utęskniony horyzont.

– Naprawdę? – zapytał niedowierzająco.

– Odlatujemy stąd. Wszyscy – potwierdził ojciec.

 

Nagle cały zapał Tsavakila przepadł. Usłyszał słowa, które choć niewypowiedziane, były aż nadto oczywiste.

– I nigdy nie wrócimy…
Chciał wiedzieć. Musiał być pewien. Ojciec kiwnął głową. Srebrnołuskiego przeszły dreszcze, opuścił głowę. Nastała kompletna cisza, nawet wiatr przestał szumieć. Tsavakil czuł się fatalnie. Owszem, chciał wreszcie opuścić Smoczą Wieżę… ale nie na zawsze. Nie potrafił. To miejsce było jego domem, spędził w nim całe życie. Miał tak po prostu zapomnieć o całej przeszłości? Porzucić ją?

– Czemu? – przemówił w końcu cicho.

 

Zielonołuski wbił wzrok w niedostępny horyzont. Z tak wysoka smocze oko mogło zobaczyć naprawdę wiele. Nie odwracając głowy do syna, odpowiedział:

– To przez naszego twórcę się tak czujesz, jakby nas coś więziło. Każdy z nas tak ma. To przez Szatana, nie chce, żebyśmy uciekli. – Rozprostował skrzydła i zamachnął nimi, kończąc zdeterminowanym tonem. – Ale to tylko iluzja. Możemy zrobić ze sobą co chcemy! Pamiętaj o tym, Tsav.
Srebrnołuski nie wyglądał jednak na przekonanego. Rozumiał słowa swojego ojca i nawet się z nimi zgadzał. Ale co z tego, kiedy jego uczucia mówiły coś innego. Tak bardzo chciał stąd uciec… ale tak bardzo nie mógł…

 

Wzedxqsxdz widział jego rozterki. Bał się, że jego dziecko nie będzie w stanie uciec razem z nimi, jeżeli sam się nie przełamie. Objął go skrzydłem i przycisnął do siebie. Chciał, żeby wiedział, że nie jest w tym sam, że ma wsparcie swoich rodziców. Oni zrobiliby dla niego wszystko. Srebrnołuski nie potrafił jednak wyzbyć się niepewności. Nie potrafił przetrawić tak skrajnych emocji. Potrzebował czasu.

 

 

Mijały chwile, kiedy to ojciec i syn leżeli, wpatrując się w pustkę. Kolejny szum skrzydeł zakłócił ogólnie panującą ciszę. Sachxighere z lekkością i gracją wylądowała przy drugim boku srebrnołuskiego. Przytuliła się do niego. Tsavakil czuł ich miłość. Wiedział, że nie jest sam. Wiedział, że może na nich liczyć. Też ich tak bardzo kochał…

Słońce w końcu zaczęło tonąć wśród ostrych szczytów Smoczej Wieży za ich plecami. Powoli się ściemniało. Zbliżająca się noc nieubłaganie ochładzała cały świat. Trzy smoki wzbiły się powietrze. W Smoczej Wieży było znacznie przyjemniej.

 

***

Gwar i pomrukiwania smoków były intensywniejsze, niż kiedykolwiek indziej. Wiele gadów szybowało chaotycznie po całej grocie, chcąc w końcu znaleźć potwierdzenie ostatnich plotek, które szerzyły się wśród skrzydlatych bestii lotem błyskawicy. Ponoć mieli uciekać. Była to ekscytująca wiadomość, ale nikt jednak nie potrafił wskazać źródła nowiny ani żadnego dowodu na prawdziwość tych planów. Źwiszala, czarnłuskiego smoka, który jako pierwszy trafił do Smoczej Wieży, coraz bardziej irytowała niecierpliwość i krótkowzroczność swoich pobratymców. Miał już dosyć bezpodstawnego podniecenia i czczej paplaniny. Na początku myślał, że jego towarzyszom przejdzie ta dziwna myśl, lecz kiedy tak ich obserwował z dna góry, latających bezcelowo po całej grocie, tracił nadzieję. Spojrzał w rozżarzoną magmę, która bulgotała nieprzerwanie. Czerwone światło odbijało się jasno od jego twardych, szklistych łusek. Tak naprawdę miał własny plan na wolność. I wyglądało na to, że wreszcie nadszedł czas, żeby uświadomić smoki, jaka jest prawda.

 

Wciągnął powietrze i ryknął potężnie w górę. Momentalnie w całej Smoczej Wieży zapadła cisza. Wszystkie oczy skierowały się na niego. Czarnołuski zrobił demonstracyjnie krok do przodu.

 

Przemówił:

 

– Ucieczka nam nie pomoże! – Rozchylił nieświadomie skrzydła. – Po drugiej stronie wcale nie będzie lepiej!

 

Wiedział, że miał autorytet. W końcu pierwszy trafił do Smoczej Wieży. Miał go więc zamiar wykorzystać w całości. Co prawda nie wiedział, kto siał plotki, ale musiał uderzyć pierwszy, zanim smoki przekreślą sobie szansę na prawdziwą wolność.

– Zostaliśmy stworzeni, żeby walczyć! Jesteśmy potężną siłą. Przejście do wroga naszego stwórcy sprawi tylko, że będziemy zabijać dla kogoś innego! Nie ma dla nas świata ani wolności. Musimy sobie wywalczyć swój los!

 

Savateriv, gad o szarym kolorze, mruknął niezadowolony. Znacznie bardziej wolałby mieć poparcie czarnołuskiego, niż z nim walczyć. Wzbił się w powietrze i zawisł nad jeziorem lawy.

 

– Dla wroga Szatana – przemówił głośno – nie będziemy musieli walczyć. Brak naszych kłów i szponów już będzie dużą stratą dla naszego stwórcy, a tym samym zyskiem dla jego wroga.

– Savateriv nie znasz wroga Szatana, ja też nie – odparł szybko Źwiszal. – Skąd wiesz, że nie spęta duszy każdego smoka, jak chciał to zrobić nasz stwórca podczas kreacji? Myślisz, że oni się czymś różnią? Istoty, które od nieskończoności prowadzą wojnę między sobą?
– Nie możemy też tak bez konsekwencji zdobyć jakiegoś świata – odezwała się Zabivzzlg, złotołuski smok leżący na pobliskiej półce skalnej. – Zabijając prawdziwe należące do świata istoty, do jakiegokolwiek świata, on nie stanie się po protu nasz! Nie będziemy pasować! I tak jest nas za mało, a Szatan wkrótce każe nam walczyć.

– Nie wiesz tego! Żadnej z tych rzeczy! – zdecydowane słowa czarnołuskiego odbiły się echem po całej grocie.

Sam zachowywał pewność, ale czuł, że traci inicjatywę. Smoki chciały proste i szybkie rozwiązanie. Nie poddawał się jednak.

– Kiedy stwórca rozkaże nam zaatakować, będzie nas na tyle dużo, żeby mu się sprzeciwić i uciec do innego planu! A świat się do nas przyzwyczai. Będzie musiał!
– Ty też tego nie wiesz, Pierwszy Smoku – machnął mocniej skrzydłami szarołuski. – Nie chcę mieć na sumieniu, i pewnie żaden z nas też nie, całego istnienia, żeby na końcu się okazało, że i tak tego świata nie możemy mieć.

 

Wiele jaszczurów mruknęło z aprobatą na te słowa. Źwiszal prychnął zły. Nie skomentował. Po prostu wzbił się w powietrze i wściekły wyleciał z góry. Wszyscy wiedzieli, że chciał dobrze. Ale tym razem wymagało to zbyt dużego poświęcenia…

 

Skończyła się dyskusja. Stado zaczynało powoli wracać do normalnego rytmu życia. Savateriv westchnął niepewnie, wpatrując się w lawę pod sobą. W końcu otrząsnął się i wylądował obok złotołuskiego.

 

– Kiedy to zrobimy? – zapytał szarołuski cicho.

 

– Wkrótce. Bardzo niedługo – mruknął Zabivzzlg.

Oni też nie byli pewni… Żaden smok nie mógł być.

***

Mijały dni. Skrzydlate jaszczury były coraz bardziej podenerwowane i podniecone, w związku z ostatnimi nowinami. Powietrze stawało się nieznośnie gęste od nagromadzonych emocji, a smoki przestawały latać, wręcz bojąc się, że samym machnięciem skrzydeł uszkodzą napiętą atmosferę. Wielu odczuwało też niemałą presję. Wiedza, że lada moment ich pobratymcy będą chcieli opuścić Smoczą Wieżę, kiedy oni sami nie byli na to w pełni przygotowani, potrafiła doprowadzić do szaleństwa. Każdy się bał, że to właśnie on zostanie tym ostatnim, uwięzionym w mackach woli Szatana aż do końca samego czasu.

 

 

Z Tsavakilem było bardzo podobnie. Młodzik leżał samotnie na samym dnie góry, zaraz obok bulgocącego monotonnie jeziora lawy. Dziwnie się czuł, kiedy w powietrzu nie unosił się żaden smok. Ten nieustający szum skrzydeł był dla niego jak muzyka, a teraz, kiedy dźwięk praktycznie zniknął… miał wrażenie, że góra znów stała się jedynie zwykłym, martwym kamieniem. Czy tak właśnie miało być, kiedy już wszyscy odlecą i zostanie sam? Srebrnołuski oparł smętnie głowę o niewielki kamień. Na moment zapatrzył się w rozżarzoną magmę.

 

 

Nie! Przemoże się do tego czasu. Odzyska swoją wolę. A nawet jeśli mu się nie uda, ciągle przecież ma rodziców, którzy go nie opuszczą. Ufał im! Na pewno nie zostanie sam, nawet jeśli ucichną wszelkie dźwięki w Smoczej Wieży! Ale i tak… perspektywa pustki przerażała go. Zamyślił się, walczył ze sobą. Próbował znaleźć w swojej duszy punkt zaczepienia. Odkryć to jedno jedyne uczucie, które pozwoli mu na opuszczenie domu. Odnosił jednak wrażenie, że utknął. Myśli krążyły po jego umyśle coraz wolniej, rozpraszały się. Monotonny bulgot i ciepło góry, głaskały łagodnie całe ciało. Poczuł się zmęczony. Powieki ciążyły coraz bardziej… Chwilę z tym walczył, ale szybko się poddał… Zasnął.

 

To by jedyny smok w całej Smoczej Wieży, któremu udało się odpłynąć w krainę snów. Każdy inny był na to zbyt podenerwowany. Powoli zamierał wszelki dźwięk, znikały ryki i nawoływania. Atmosfera napinała się do granic możliwości. Mijały godziny, a nieodparte wrażenie, że coś się zbliża stawało się coraz bardziej realniejsze. Savateriv, szarołuski, też to czuł. Zło, które narastało z każdą chwilą. Wstał, rozglądnął się niepewnie. Nigdy wcześniej nie przytrafiło się mu coś takiego. Nie ufał nadchodzącym chwilom…

 

Nagle coś go tknęło. Skoczył do krawędzi skalnej półki i spojrzał w dół. Jezioro lawy na dnie góry bulgotało intensywnie, jakby się gotowało. Szarołuski wpatrywał się w zjawisko, próbując zrozumieć, co to oznacza. Jego serce zabiło szybciej. Przez umysł przebiegały złowrogie myśli. Strach ogarniał duszę z każda sekundą.

 

– Nie – syknął.

 

Magma wybrzuszyła się, coś się wyłaniało. Przyszli po nich? Ktoś ich zdradził? Oczy rozszerzyły mu się w panice. Spojrzał do góry, smoki niczego nie zauważyły!

 

– Teraz! Teraz uciekać! – ryknął potężnie i zapikował na dół.

 

Stado zamarło na moment, żeby nagle zerwać się równocześnie do wyjścia. Rozpętał się kompletny chaos. Sachxighere i Wzedxqsxdz wzbili się z półki zdezorientowani. Gdzie Tsavakil?

 

– Na zewnątrz! – krzyknął zielonołuski. – Już tam będzie!

 

Z trudem dostrzegali przez chmarę smoków, że na dnie coś się działo. Fioletowołuska miała złe przeczucia. Nie chciała uciekać bez syna. Pokiwała głową i skoczyła w dół, leczy w tym momencie strumień uciekającego stada pociągnął ich ze sobą. Sachxighere nie mogła się wyrwać, musiała przeć do góry. Zamknęła oczy, błagała los, żeby srebrnołuski był już poza górą. Wzięła głęboki wdech i rzuciła się do przodu, taranując inne smoki.

 

Brakowało miejsca, skrzydła gadów zahaczały i uderzały o siebie. Parę razy tracili nośność, ale wyjście nie było daleko. Szybko wpadli do szczeliny. Wiele smoków próbowało przebiec po dnie rozpadliny, wiele spadało, nie mogąc utrzymać równowagi w powietrzu. Nawoływanie, warknięcia, ryki, szum! Huk był ogromny. Ale Sachxighere już widziała wylot, jeszcze kawałek. Przebijała się do przodu, niemalże skacząc po innych. Była zdesperowana, przerażona! Wołała za srebrnołuskim. Bez odzewu. Musiała lecieć szybciej, szybciej!

 

Ściany szczeliny rozbiegły się na dwie strony, fioletowołuska wypadła nagle na zewnątrz i wzbiła się wysoko w górę. Zawisła. Smoki niczym rzeka wylewały się z wnętrza góry. Smoczyca ryknęła zrozpaczona. Nie widziała swojego dziecka, nie dostrzegała srebrnych łusek! Zobaczyła Wzedxqsxdza, on poleciał w dół.

 

Zielonołuski omiótł skały wzrokiem. Tsavakila nigdzie nie było. Pomylił się? Jego duszę sparaliżował strach. Impuls, smok rzucił się bez zastanowienia z powrotem do wnętrza góry. Wpadł między smoki, próbował lecieć pod prąd, ale nie dawał rady. Popychali go, zbijali skrzydła. Musiał inaczej! Zanurkował w dół, chciał przebiec po dnie szczeliny.

 

Coś trzasnęło potężnie. Góra zatrzęsła się. Przejście z wolna zaczęło się zamykać.

 

– Nie, nie, nie! – jęknął.

 

Desperacko próbował dostać się do rozpadliny, przedzierając się przez smoki chcące z niej uciec. Parł naprzód, przesuwał się wolno. Za wolno! Szczelinie zostało już tylko kilkanaście metrów szerokości. Z góry zaczęły staczać się głazy i mniejsze kamienie. Jeden uderzył go w bark, ból zaćmił zmysły! Odzyskał równowagę, z rykiem rzucił się do przodu. Ilość wylatujących gadów zmalała, mógł się jeszcze przedrzeć! Wskoczył między skalne ściany, już nic go nie mogło zatrzymać!

 

Nagle ostatni smok wystrzelił desperacko z ciemności, zielonołuski nie miał szans zareagować. Zderzyli się, oboje wypadli na zewnątrz, uderzając po chwiliw strome zbocze Smoczej Wieży. Wzedxqsxdz rozwinął szeroko skrzydła, odzyskał równowagę. Wyrównał lot i od razu wyrywał się do drugiej próby! Pruł do przejścia, nie mógł zawieść!

 

Srebrne łuski zaświeciły w ciemności, gdzieś w głębi góry. Ujrzał przerażone oczy syna…

 

I skała zatrzasnęła się z hukiem. Rozpędzony uderzył w ścianę. Wszystko momentalnie ucichło… Smok patrzył jak wryty w lity kamień, dyszał płytko. Przez moment umysł nie potrafił przetworzyć natłoku emocji w jego duszy. Przerażenie zagłuszało wszystkie inne. Wydawało mu się? Czy to był Tsavakil? Nagle coś w nim pękło, każde jedno uczucie zaatakowało szaleńczo.

 

– Tsavakil! – ryknął wściekle.

 

Zaczął drapać pazurami kamień. Zrozpaczony, desperacko. Sachxighere opadła wolno na wysokość zielonołuskiego, ciągle nie wierząc. Nie docierało do niej, co się właśnie stało, nie chciała zrozumieć.

 

Zabivzzlg, złotołuski smok, zobaczył dwójkę jaszczurów za sobą. Warknął, podleciał do nich szybko.

 

– Nie możecie tu zostać! Ciągle może was dopaść – ryknął.

 

– Tam jest Tsavakil! – wybuchła nagle fioletowołuska. – Tam jest Tsavakil!

 

– Nie możecie tu czekać! Lećcie stąd… TERAZ!

 

Zabivzzlg rzucił się do ucieczki. Zielonołuski drapnął ostatni raz kamień. Kolejna biała szrama na brunatnej skale. Zamknął oczy, jakby pokonując samego siebie. On miał rację. Odwrócił się i pchnął Sachxighere. Ta wybuchła płaczem, ale ruszyła za Wzedxqsxdzem.

 

Zostawili Smoczą Wieżę za sobą.

***

Tsavakil zerwał się ze snu, kiedy smoczy ryk wypełnił jego uszy. Zdezorientowany nie wiedział co się dzieje. Dopiero sekundę później ujrzał przed sobą wybrzuszające się jezioro lawy i czarne ciało, z którego spływała magma. Znieruchomiał, przyglądając się istocie. Ta spojrzała na niego swym zimnym, przepełnionym złem spojrzeniem. Była tak wysoka, jak on długi razem z ogonem. Ciało miała całkowicie zwęglone. Z pleców wyrastały jej skarłowaciałe skrzydła, a z głowy poskręcane, obrzydliwe rogi.

 

 

Nagle szara smuga spadła z rykiem na demona, rozchlapując wokół ogniste krople. Niektóre spadły na jego srebrne łuski, parząc nieprzyjemnie.

– Uciekaj, srebrnołuski! – warknął Savateriv, przytrzymując stworzenie.

Tsavakil dopiero wtedy zrozumiał, co się dzieje. Smoki uciekały, nad nim zapanował kompletny chaos!

– Zaczęło się… – sapnął przerażony.

 

Zapomniał, czy był gotów, czy nie. Już rozłożył skrzydła, ale spojrzał jeszcze na walczącego pobratymca. Demon złapał szarołuskiego za głowę i wcisną go pod taflę lawy. Przerażony młodzik z jękiem wyskoczył do góry, wbijając się w chmarę innych smoków. Był mały, zwinny. Szybko przeciskał się między gadami. Musiał znaleźć swoich rodziców, uciec ze Smoczej Wieży. Nie dostrzegał ich jednak tam, gdzie zwykle leżeli. Ogarnął go strach. Spojrzał na szczelinę. Musieli już wylecieć na zewnątrz! Przez jego głowę przeszła krótka myśl: „zostawili mnie”, ale stłumił ją momentalnie. Potrząsnął głową i zeskoczył ze skalnej półki, wzbijając się do góry. Musiał dogonić rodziców, nic innego się nie liczyło!

Góra zatrzęsła się nagle z hukiem, niektóre stalaktyty oderwały się z trzaskiem, strącając kilka smoków. Tsavakil jęknął, kiedy ogłuszony gad przeleciał tuż obok niego. Nie zatrzymywał się jednak. Pruł do przodu. Pojedyncze kamyczki odbijały się od jego ciała, czasami trafiały go większe, wytrącając z równowagi. Nagle wpadł w ścisk, zaklinował się. Nie mógł bić skrzydłami i stracił nośność. Spadał, odbijając się o inne smoki. Dopiero gdy pczuł kawałek wolnej przestrzeni, odzyskał równowagę. Przerażony spojrzał w dół, czarna istota inkantowała coś, jedną rękę wyciągając ku górze, a drugą trzymając bezwładnego Savateriva za szyje.

 

 

Tsavakil rzucił się do ucieczki, nie miał zamiaru dzielić losu towarzysza. Przejście zaczęło się zasklepiać. Smoki zawisły, obawiając się zgniecenia. On jeszcze mógł zdążyć! Wypadł na przód stada, wskoczył do szczeliny.

Gdzieś w oddali zobaczył oczy smoka. Oczy jego ojca…

 

 

Coś złapało go za ogon, pociągnęło silnie do tyłu. Jęknął, stracił równowagę. Wił się bezsilnie w powietrzu, kiedy nagle uderzył w skalną półkę, szorując po jej powierzchni aż do ściany. Chwilę się nie ruszał. Obolały potrząsnął głową. Wstał chwiejnie.

 

 

Wróciły mu zmysły, przerażony spojrzał na szczelinę. Zniknęła… potem dostrzegł czarnołuskiego, który wisiał tuż przed nim, przewiercając go wzrokiem. Smok mruknął cicho i odleciał, odsłaniając znieruchomiałe stado. Panowała kompletna cisza. Każdy patrzył niedowierzająco na miejsce, gdzie kiedyś znajdywało się wyjście. Powoli docierało do nich, że zostali uwięzieni.

 

 

Fala furii zaczęła wypełniać atmosferę. Wszystkie smoki zwróciły morderczy wzrok na obcą postać, zanurzoną do połowy w lawie. To nie był ich twórca. Ledwie jakiś sługa. Gady powoli zniżały wysokość, miały zamiar zmusić czarną postać do otwarcia góry. Ona jednak stała nieugięcie. Wściekłe jaszczury lądowały wokół jeziora, a kiedy skończyło się miejsce na dnie, również i na ścianach groty. Posykiwały złowieszczo, zwiastowały zapowiedź strasznego losu, nawet dla samego Szatana.

 

 

Czart nagle wyciągnął demonstracyjnie ciało szarołuskiego. Smok żył, był półprzytomny, ale poraniony i poparzony w wielu miejscach od lawy. Czarna istota przemówiła w swoim języku. Gady nie rozumiały słów, ale ich dusze pojmowały przekaz. Chciał, żeby te ugięły karki przed Diabłem, oddały mu swoją wolę. Skrzydlate bestie nawet nie drgnęły. Gniew powoli osiągał swoją eskalacje. Demon znowu przemówił. Tym razem ich dusze drgnęły. Jaszczury popatrzyły po sobie niepewnie. Istota zagroziła, że zabije duszę Savateriva. Sługa Szatana ryknął, to sam twórca przez niego przemawiał – klękajcie!

 

 

Ich duma zawyła, niektóre gady warknęły wściekle. Nie chciały, żaden smok nie potrafił tego zrobić. Tak po prostu oddać to, co dla nich było najcenniejsze? Własną godność? Ale Savateriv… On się dla nich poświęcił. To dzięki niemu część smoków uciekła. Nie mógł za to przepaść, nie zasługiwał na to… Któryś jaszczur ryknął wściekle w akcie bezsilności. Rozłożył skrzydła i ugiął kark. Na ten czyn inni również uklękli. Niechętnie, powoli i z pogardą…

Tsavakil zamknął oczy i zrobił to samo. Stracił wolę i dumę. Przestał dostrzegać sens własnej egzystencji. I na dodatek został sam. Sachxighere i Wzedxqsxdz go porzucili, okłamali! Kilka łez popłynęło po jego policzkach. Nic mu nie zostało, był sam… oszukany, zdradzony! Serce powoli wypełniało się furią, szpony wbijały w skałę. Jak mogli. Obiecali mu! Obiecali, że zawsze z nim będą! Otwarł nagle oczy, oddychał szybko, przez zaciśnięte kły. Nie… miał jednak cel! Zemścić się! Przysięgał sobie, przysięgał sobie na własną, spętaną przez Diabła duszę, że się zemści!

I poczują oni taki sam ból, jaki on sam doświadczał…

 

 

Moment później ostatni smok ugiął kark. Demon zaśmiał się straszliwie. Zaczął się zatapiać w lawie. Nie puszczał jednak szarołuskiego.

– Oddaliśmy wolę. Uwolni Savateriva! – warknął wściekle Źwiszal, skacząc do przodu.

 

 

Ostrzegawczo kłapnął szczękami, choć wiedział, że nic nie może zrobić. Czarna postać znów zachichotała paskudnie. W duszach smoków rozbrzmiało tylko jedno słowo. Kara. Potępiony smok przebudził się, kiedy dotarła do niego intencja. Zaczął się szarpać, rozpaczliwie walczyć, ryczeć. Nic to jednak nie dało. Demon szybko znikał pod taflą magmy, zatapiając głowę jaszczura. Umilkł przerażony głos szarołuskiego. Jeszcze tylko desperacko wijący się tułów unosił się na powierzchni, żeby i tak po chwili przepaść w odmętach jeziora…

 

 

Tafla magmy uspokoiła się, znów bulgocąc monotonnie. Stado stało znieruchomiałe. Źwiszal podszedł wolno do brzegu jeziora, wpatrując się w świecącą jasno ciecz. Zabrali go…

– Głupiec… – syknął wściekły.

***

Mijały dni, miesiące, potem lata… Czas w końcu stracił na znaczeniu, kiedy smoki przez stulecia pozostawały zamknięte w kamiennym więzieniu, zwanym niegdyś przezeń domem. Egzystencja jaszczurów stawała się coraz bardziej monotonna i żałosna. Nie jeden gad przeleżał dobrych kilka lat, zanim w końcu się ruszył, tylko po to żeby ułożyć się w innym wgłębieniu groty. One nie musiały jeść, nie musiały pić ani spać. Nie starzały się. Osiągały po prostu pewną wagę i zostawały już w takiej postaci.

 

 

Mogły jednak odebrać sobie życie. Zdarzyło się to dwa razy, kiedy któryś smok nie mógł już znieść swojej beznadziejnej rzeczywistości i złamał sobie kark, spadając z wysokości. Na początku było to niezwykle pogardzane przez stado, ale po około dwustu latach w zamknięciu, smoki zaczęły poważnie rozważać masowe samobójstwo, żeby uwolnić chociaż duszę. Obawiano się jednak, że Szatan przewidział i to.

 

 

Szarołuski nie wracał i nikt nie nie znał jego dalszych losów. Nie wiedziano też, co się stało z tymi smokami, które uciekły. Nie możliwym nawet było odkrycie swojej własnej przyszłości. Obawiano się, że Diabeł może mieć kaprys zgładzenia ich wszystkich. Dlatego rosły w siłę.

 

 

Z około pół tysiąca, ich populacja zwiększyła się dziesięciokrotnie. Zaczynało się robić ciasno. Napięcie pomiędzy smokami i ich irytacja rosły z każdym dniem. Wprowadzono nawet zakaz walk pomiędzy sobą, żeby się nie osłabiać. Stado chciało być w pełni sił, kiedy przyjdzie dzień zemsty na Szatanie.

 

 

Czas jednak mijał wolno, a ich szansa nie nadchodziła. Zapał smoków słabł. Dusze, niegdyś dumne, stawały się słabe, marne. W końcu gady przestały wyczekiwać wolności, pogrążone w monotonni i przygnębieniu. Powoli zapominały kim są. Stawały się beznamiętne, bezuczuciowe. Ich umysły tępiały, praktycznie nieużywane, ciała zastygały w bezruchu. Ucichł szum skrzydeł w Smoczej Wieży. Jedynie powolne oddechy i rzadki pomruk, stanowiły towarzystwo dla nieustającego bulgotu magmowego jeziora.

 

 

Ale pewnego dnia, po czterystu sześćdziesięciu dwóch latach, Smocza Wieża znów zatrzęsła się w posadach. Smoki spojrzały w górę. Z ich skrzydeł zdjęte zostały pęta…

***

Tsavakil leżał kompletnie beznamiętny, gniotąc się z innymi pobratymcami na którymś z niewielkich wgłębień groty. Jego oczy były zamglone, nieprzytomne. Myślami był całkiem gdzie indziej, już od dobrych kilku dni. Próbował sobie przypomnieć, jak to jest mieć zapał i energie, które tak go przepełniały za młodu. Teraz nie zostało mu nic, ale kiedyś? Coś go bardzo podniecało, rzecz, którą bardzo pragnął. Ale nie potrafił sobie przypomnieć…

 

 

Jakiś smok położył mu nogę na głowie. Nagły powrót do rzeczywistości nie należał do najprzyjemniejszych. Co prawda wcale mu to nie przeszkadzało, lecz mruknął ostrzegawczo, choć nikt się tym specjalnie nie przejął. Ogólnie to większość smoków zrobiła się nudna i beznamiętna. Srebrnołuski widział dwa przemykające w powietrzu młodziki i chyba tylko one miały jeszcze zapał do życia. Zazdrościł im. Sam nie potrafił w sobie znaleźć motywacji, żeby chociaż obrócić się na drugi bok… Był żałosny. Jak prawie wszystkie gady.

 

 

Westchnął ponuro. Jego myśli znów odpływały gdzieś w przestrzeń… Nie spodziewał się wybudzić za szybko…

Nagle grota zatrzęsła się z hukiem. Smoki zerwały się z letargu. Tsavakil wstał, spoglądając w górę. Serce zabiło mu szybciej, dusza drgnęła, jakby otrząsając się z kurzu, który zalegał na niej od lat. Pamiętał to. Pamiętał ten dźwięk i te wstrząsy, sprzed setek lat. Oddech mu przyspieszył, oczy znów nabrały blasku.

– Chaos pragnie tronu wszechświata – wyszeptał smok tuż obok niego.

 

 

Srebrnołuski spojrzał na pobratymca. Na początku myślał, że słowa skierowane były do niego, ale niebieskołuski jaszczur stał nieruchomo, z głową zwróconą przed siebie. Jego oczy były nieobecne.

– Chaos pragnie tronu wszechświata – powtórzył. – My jesteśmy jego dziećmi, my jesteśmy Ogniem. Żółta Róża o dwóch kielichach przemieni Ogień w Wodę, poróżniając nas na wieki. Ogień i Woda znów muszą żyć razem, inaczej wszystko co żywe, przepadnie…

– Bogohrongt! – zawołała jakaś smoczyca za nim.

 

 

Gad otrząsnął się, wracając do rzeczywistości. Rozejrzał się zdezorientowany.

 

 

Tsavakila jednak już tego nie widział. I tak stracił za dużo czasu. Dostrzegł, że zasklepiona szczelina znów się rozsuwa, otwierając dawno zamknięte przejście. Rzucił się bez zastanowienia ku wyjściu, rozwierając zastane skrzydła. Ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Momentalnie stracił równowagę, nie pamiętając jak się utrzymać. Kilka metrów spadał bezwładnie, lecz nagle złapał nośność kiedy w jednym impulsie powróciła mu umiejętność latania.

Ryknął zły, wystrzelił w górę. Pruł z całych sił przez grotę, był zdeterminowany. Bał się, że Szatan daje im złudną nadzieję, że się nimi bawi. Desperacja ogarnęła całą jego duszę, nie zastanawiał się. Musiał tym razem uciec! Przypomniał sobie, czego tak bardzo chciał za młodu. Czego tak bardzo pragnął z całego serca!

 

 

Słyszał za sobą, jak inne smoki zerwały się do ucieczki, otrząsnęły się z pierwszego szoku. Powietrze momentalnie wypełnił huk tysięcy skrzydeł, zajmujących każdy wolny kawałek przestrzeni. Żaden jaszczur nie chciał zostać w tyle. Srebrnołuski przyspieszył, jako pierwszy dopadł szczeliny. Była identyczna, jak setki lat temu, kiedy bez przerwy przez nią przylatywał. Przypomniał mu się każdy zakręt, każde pęknięcie. W połowie drogi wpadł w ciemność, ale już po chwili mrok rzedł, pod naporem dnia. Tsavakil niecierpliwił się okrutnie, nie mógł już wytrzymać tego oczekiwania! Robiło się coraz jaśniej, coraz chłodniej!

 

 

Wypadł na powierzchnię. Oszołomiony znieruchomiał. Świat, brunatne skały, zimne powietrze… odległe krainy. Wzruszenie ogarnęło jego duszę. Tyle czasu… tak za tym tęsknił. Tak bardzo chciał znów zobaczyć te dalekie, zielone plamy. Nagły powiew wiatru owinął się wokół jego ciała, głaszcząc go subtelnie. Ponad czterysta lat czekał na ten moment… I nagle wszystkie emocje zaczęły znikać. Całe jego podekscytowanie po prostu wyparowywało. Nie rozumiał. Wszystko stawało się dla niego obojętne, jakby znów leżał na skalnej półce, zamknięty w ogromnej górze…

Spojrzał za siebie. Cała chmara latających gadów właśnie docierała do końca rozpadliny. Tsavakil szybko usunął się z drogi, akurat kiedy jaszczury wystrzeliły na otwartą przestrzeń, rozlewając się po całym niebie. Dla dużej większości stanowił to pierwszy raz, kiedy ujrzały świat zewnętrzny. Urodzone w więzieniu, nie wiedziały czym było piękno nieograniczonej swobody i otwartego świata. Ale nie była to wolność. Krótka chwila podniecenia znikała tak szybko, jak się pojawiła. W żadnej duszy nie pozostawał nawet ślad energii…

 

 

Źwiszal, czarnołuski przywódca smoków, wyleciał na powierzchnię i wystrzelił od razu wzdłuż zbocza Smoczej Wieży, kierując się na sam jej szczyt. Musiał mieć lepszy widok na okolicę. Machał szybko skrzydłami, ogromna, skalna ściana przesuwało się wolno pod nim, lecz w końcu zwęziła się gwałtownie, a on zaparł się skrzydłami, lądując twardo na wierzchołku góry.

 

 

Okolica wyglądała dokładnie tak samo jak setki lat temu. Nudna, zimna… Wiatr jęczał przeciągle, pędząc między ostrymi szczytami, dolinami i wąwozami, cień dalej przykrywał całą krainę, mimo bezchmurnego nieba i jasnego słońca, wiszącego na niebie. Nic się nie zmieniło…

Nic, oprócz skrzydlatych bestii, które nagle zapełniły to puste miejsce. Dawno nie widział smoków tak podekscytowanych, choć miał wrażenie, że ich podniecenie zdążyło już trochę opaść… Był zaniepokojony. Jego towarzysze rezygnowali z latania i układali się na skałach, jakby otwarcie ich więzienia nie miała na nic wpływu. Mruknął. Ich wola życia znów znikała…

 

 

Nagle jęk wiatru zagłuszył potężny ryk. Wołanie, przepełnione silnymi emocjami. Czarnołuski podniósł wolno głowę, nie wierząc własnym uszom. Rozpoznał ten głos. Jak poparzony rzucił się w dół przepaści i rozpostarł skrzydła. Poszybował szybko za echem. Był zaskoczony, miał mieszane uczucia. Nie spodziewał się, że kiedykolwiek usłyszy jeszcze tego smoka.

 

 

Na jednej z wyższych skał stał skrzydlaty jaszczur. Miał szeroko rozwarte, poszarpane na krańcach błon, skrzydła. Jego łuski były zmasakrowane, zniszczone, ogon odgryziony na koniuszku, a szpony połamane i popękane. Wzrok jednak pozostał ten sam – zdeterminowany oraz niezłamany – choć, dostrzec można było nutkę strachu i niepewności, jakby stworzenie to bało się samego świata. Ten smok był szary.

 

 

Źwiszal wylądował twardo, nawet nie zwalniając. Rozpędzony zatrzymał się po kilku krokach, tuż przed pobratymcem, pomagając sobie skrzydłami.

– Savateriv! – zawołał ciągle zaskoczony, uważnie obserwując szarołuskiego.

Tak naprawdę nie cieszył się na to spotkanie. On zawsze stanowił mu ogromne uprzykrzenie życia.

– Ktoś nas zdradził! – warknął bez ogródek smok, całkiem prostując skrzydła z gniewu. – Szatan wiedział! Ktoś mu powiedział o naszej ucieczce!

– To pewne… – odparł beznamiętnie czarnołuski, odwracając wzrok.

– Kto. To. Był!? – syknął wściekle, kładąc uszy wzdłuż szyi. – Kto nas zdradził!?

 

 

Pierwszy Smok zerknął na jaszczura z politowaniem. Savateriv był wściekły, jego oczy zaszły furią. Mimo tylu lat, on ciągle wierzył w swoje ideały, dalej pragnąc wyzwolenia smoków po swojemu. Ale w determinacji szarołuskiego pojawiło coś nowego. Coś, czego Źwiszal nigdy w nim nie dostrzegał. Chęć odpłacenia się za zadane mu krzywdy – zemsta. Przywódca milczał chwilę, myśląc.

– Nie żyje – odparł w końcu.

 

 

Spojrzał jaszczurowi prosto w oczy i bez słowa wzbił się w powietrze. Savateriv znieruchomiał zaskoczony. Przez moment próbował ogarnąć myśli. Nie żyje? Nagle dostrzegł, że został sam, wystrzelił błyskawicznie za pobratymcem.

– Jak to nie żyje!? – zawołał za nim.

 

Był wręcz rozczarowany.

– Odebrał sobie życie. Spadł z wysokości, złamał kark – wytłumaczył czarnołuski, patrząc przed siebie.

Savateriv zwolnił nieświadomie, zapadając się we własne myśli. Przez czterysta lat był torturowany i jedyne co dawało mu siłę na przetrwanie, to chęć zemsty. A teraz mu to zabrano. Poczuł się pusty. Bez celu.

 

 

Źwiszal wyleciał wysoko w niebo i spojrzał na swych pobratymców, którzy całkiem już stracili energię. Patrząc tak na to z góry, zaczynał rozumieć, co Szatan chciał osiągnąć, zamykając ich na tak długo w Smoczej Wieży. Nie mieli już chęci życia. Ich dusza więdła… Nawet chwilowa ekscytacja uwolnieniem, okazała się pusta oraz sztuczna. On miał tak samo… stracił zapał, który wypełniał jego serce wieki temu. Stali się po prostu marionetkami, pozbawionymi wszelkich uczuć, pionkami, które można dowolnie użyć. Szatanowi w końcu się udało?

 

 

Warknął. Ta perspektywa mu się nie podobała. Musiał wykrzesać w sobie iskrę. Musiał znaleźć siły! Właśnie teraz, kiedy ich dusze zatętniły na moment emocjami! Mogli jeszcze się uratować, ale musieliby zrobić cokolwiek w kierunku wolności. Zamyślił się… Oddali swoją wole stwórcy i nie mogli się od niego uwolnić. Ale… gdyby ich cel się wypełnił… To ich ostatnia szansa, żeby się uratować!

 

 

Ryknął potężnie w przestrzeń, wkładając w to całe swe siły. Jego zew rozwiał się na wszystkie strony świata, przyciągając uwagę każdego smoka. Wszystkie uniosły łby, spoglądając na czarnołuskiego przywódcę.

– Nadszedł czas – zawołał. – Szatan uwolnił nasze skrzydła! Wszyscy wiemy, co to oznacza! On nigdy nie odda nam naszej wolności, ale my możemy o nią walczyć! Możemy odzyskać własną wolę!

 

 

Jego słowa niosły się naprawdę daleko. Tsavakil spuścił wzrok. Dziwne… Głos Pierwszego miał w sobie życie. Wszystko wokół było beznamiętne, ale nie on. Z niecierpliwością czekał na dalsze słowa Przywódcy. One dawały siłę.

Źwiszal zakołował raz wokół Smoczej Wieży. Usiadł na jej zboczu, wbijając szpony w skałę. Po kamiennym stoku posypały się odłamki. Wciągnął powietrze, mówił dalej:

– Czterysta sześćdziesiąt dwa lata temu ugięliśmy karki. Pokłoniliśmy się przed znienawidzonym wrogiem! Ale teraz! Dziś odzyskamy dusze! Słyszycie mnie! Odzyskamy to, co jest nasze!

 

Mała iskierka zabłysła w oczach większości jaszczurów. Zalążek płomienia, który rozrastał się szybko.

– Jesteśmy smokami! Jesteśmy dumni, jesteśmy niezatrzymani! Dzisiaj nadszedł czas. Zniszczymy Boga! Uwolnimy dusze!

 

Przypominały sobie, rozumiały. Smoki ponownie poczuły wole życia, kiedy powróciła ich duma i świadomość czym są. Nie wiedziały, czy ten nagły zapał znów nie zniknie po kilku chwilach, ale liczyło się to, co czuły w tym jednym momencie! Rozkładały skrzydła, wzbijały się w powietrze. Źwiszal ryknął po raz kolejny. Potężnie, głośno, prosto do samego Szatana.

– Niech słyszy! Niech słyszy nasz głos!

 

Ryknęły razem. Jeden raz, wszechwładnie, przerażająco. Powietrze zawirowało wzburzone.

– On jest następny! Niech wie! Pożałuje dnia, w którym nas stworzył!

 

Czarnołuski odbił się od skały, ruszył do szturmu. Chmara smoków podążyła za nim. Znowu żyli! Znowu mieli energię! I wreszcie mieli zawalczyć o własną wolność. Najpierw Bóg, żeby dopełnić przeznaczenia. A potem ich stwórca! Lecieli szybko, lecieli podenerwowani. Lecieli odzyskać dusze! Nareszcie!

 

 

Wiatr świszczał pod ich skrzydłami, góry przesuwały się wolno. Opuszczali Smoczą Wieżę, na zawsze. Nikt nie spojrzał za siebie… nikt nie rozmyślał o przeszłości. Szczyty malały z każdym przebytym kilometrem, cień rzedł, ustępując miejsca promieniom słonecznym. Tsavakil patrzył w dal, szukał zielonych plam. Czuł się dziwnie, uczucia w jego duszy ciągle były niestabilne, zdeformowane, ale nie myślał o tym. Skupiał się na locie. Zewsząd otaczały go smoki, szum ich skrzydeł dochodził z każdej strony. Nigdy nie latał z innymi w chmarze, dla każdego smoka było to zupełnie nowe doświadczenie. Czuli się razem silni, nie do powstrzymania. Niezwyciężeni…

 

 

Srebrnołuski dostrzegł pod sobą, jak pomiędzy skrzydłami towarzyszy przebija się z rzadka zielone morze. Serce zabiło mu szybciej, zapikował ostro, odpychając smoki pod nim. Przedarł się przez całe stado i wyrównał lot, kiedy nic nie zasłaniało mu widoku. Tu już nie było gór. Całą powierzchnię porastała trawa. Wielka, zielona, soczysta trawa. Zniżył pułap, praktycznie do same ziemi. Musnął brzuchem źdźbeł. Ogarnął go dziwny spokój.

 

 

Jego ojciec miał rację. W końcu mógł tu przylecieć. Westchnął. Trochę tęsknił a rodzicami. Jego gniew przygasł prze te wszystkie lata. Ale… nie potrafiłby żyć z nimi tak jak kiedyś. Zrezygnował z zemsty. Nie miała ona sensu po tak długim czasie… Chciał tylko ostatni raz z nimi porozmawiać. Machnął mocno skrzydłami, wrócił do stada.

Trawiasta równina ciągnęły się jedynie przez moment. Po chwili rzedła, żeby w końcu ujawnić nagi żwir i kamień. Temperatura spadła znacznie, zrobiło się zimno. Z nieba zaczęły prószyć delikatne płatki śniegu, które topniały na ciepłych, smoczych łuskach. Ziemię spowijało coraz grubsza powłoka białego puchu, na początku rzadkiego i brudnego, ale szybko przechodzącego w gęstą warstwę alabastrowego śniegu.

 

 

W oddali pojawiły się góry. Nie były tak wysokie, jak wokół Smoczej Wieży, ale też nie tak monotonne. Zdobiło je znacznie więcej kolorów: biały, szary, czerwony i zielony. Dominowała też zupełna cisza… Bez problemu można było wyczuć spokojną, odprężającą atmosferę. Smoki mogły się poczuć po prostu dobrze. Dawno tego nie doświadczyły…

Lecieli jeszcze godzinę, kiedy Źwiszal ryknął nagle, żeby stado się zatrzymało. On sam poszybował trochę do przodu. Dostrzegł bowiem szybko narastające punkty, zbliżające się w ich kierunku. Zawisł w powietrzu. Wiedział, czym są te nadlatujące istoty. Czyli jednak… Te czterysta lat temu, smoki, które zdołały uciec, przyłączyły się do Boga. Czarnołuski prychnął. Nie miał zamiaru odwoływać ataku, nawet jeśli jego pobratymcy będą się bronić. Wrócił do swojego stada. Popatrzył na te pięć tysięcy dusz. One już wiedziały, kto stoi im na drodze. Ich oczy zdradzały niepewność.

– Jeżeli się teraz wycofamy, MY stracimy własną duszę! Będziemy martwi za życia – ryknął przywódca. – Kiedyś te smoki były naszymi przyjaciółmi! Ale nie zrobiły nic, żeby nas uratować. Teraz stoją po stronie wroga! Przepadną razem z nim!

 

 

Ciągle nie wszystkie smoki były przekonane. Czarnołuski machnął potężnie skrzydłami.

– Są zdrajcami! – warknął wściekły.

 

To zdanie pochodziły prosto z jego serca. Pełne żalu i rozczarowania. Jedne z niewielu słów, które były szczere.

– Zapomnieli o nas, żyjąc sobie w tym miejscu przez ponad czterysta lat, kiedy my się męczyliśmy w ciasnej klatce! Nie! Są wrogami, są zdrajcami! Albo zejdą nam z drogi, albo zginą!

 

Stado ryknęło. Każdy czuł to samo. W Tsavakilu odżyła na nowo chęć zemsty. Nienawiść wypełniła ich dusze.

– Nadszedł moment, w który odzyskujemy dusze! Za naszą wolność! – ryknął, rzucając się do walki.

Jego pobratymcy ruszyli za nim, wściekli, zdradzeni! Nikogo już nie obchodziło, że będą mordować inne smoki. Nie mieli nic do stracenia. Albo odzyskają swoją dumę, albo zginą, walcząc o nią!

***

Zabivzzlg otworzył oczy, wybudzony nagle ze snu. Gruba warstwa śniegu zsunęła się z jego ciała, kiedy podniósł głowę. Czy mu się wydawało? Wstał, wyrywając się z białej wydmy. Rozłożył skrzydła i wzbił się szybko w powietrze, rozdmuchując dookoła śnieg. Momentalnie zimny wiatr owinął się wokół jego złotych łusek, kiedy stopniowo zyskiwał wysokość, unosząc się coraz wyżej nad ogromną, śnieżną równiną. Niespodziewanie wpadł w silny prąd powietrzny. Zachwiało nim, ale odruchowo wyprostował skrzydła, wykorzystując okazję. Wystrzeliło go prosto na najwyższe szczyty otaczającego tundrę łańcucha górskiego, który stanowił jakby mur, chroniąc cenny skarb wewnątrz.

Nagle znowu to poczuł. Nie, nie mogło mu się wydawać. Miał już pewność, że uczucie które zapulsowało w jego duszy, było prawdziwe. Uwolniły się, Smocza Wieża została otwarta… Przeleciał między szczytami dwóch gór i obniżył nieco pułap. Opady śniegu ograniczały mu widok, ale dostrzegł w oddali chmarę czarnych punktów, wolno zbliżających się w jego stronę… Nie miał wątpliwości, że to jego pobratymcy nacierają na Portal – równinę, którą dawni uciekinierzy zamieszkali ponad czterysta lat temu… miejsce, w którym ukryte zostało przejście do Królestwa Niebios.

 

 

Ryknął potężnie, wzywając smoki do obrony. Bał się, że ten dzień w końcu nadejdzie. Do samego końca wierzył, że może jednak obie strony zachowają pokój, ale kiedy dostrzegł furię i desperację w duszach nadciągających jaszczurów, zrozumiał, że sentymenty i przeszłość przestały się liczyć. Teraz byli dwiema różnymi istotami, Diabelskimi i Niebiańskimi. Ich rasa na zawsze została poróżniona. Choć kiedyś byli jednością, teraz stali się ogniem i wodą – skrajnymi elementami, które nigdy nie będą w stanie żyć razem.

 

 

Spojrzał za siebie. Jego towarzysze powoli wyłaniali się zza górskiego łańcucha. Opuścił smętnie głowę. Czy decyzja o ucieczce, te czterysta lat temu była słuszna? Pokiwał głową. Nic, co w konsekwencji przynosi śmierć, nie mogło być dobre. Westchnął i zebrał w sobie energię, wymiatając z serca wszelką nostalgię. Teraz byli wrogami. Niebiańscy też się zobowiązali. Przysięgli przed Bogiem, że będą bronić Portalu, w zamian za oczyszczenie duszy ze skazy Szatana. Nie było odwrotu.

 

 

Obrońcy już prawie dotarli na miejsce. Złotołuski ryknął ponownie na swoich towarzyszy. Słowa nie były tu potrzebne. Jaszczury odpowiedziały mu głośno. Każdy wiedział co ma robić! Mimo niepewności, mimo oporu. Nie… nie chciały walczyć. Ale już dawno temu zrozumiały, że ten dzień jest nieunikniony.

 

 

Zabivzzlg machnął skrzydłami, wybijając się do przodu. Fala smoków podążyła za nim zgodnie. Lecieli szybko, zdecydowanie. Wiatr świszczał pod ich skrzydłami, płatki śniegu rozwiewały się wokół smoczych ciał. Diabelskie zbliżały się z każdą chwilą. Nabierały kształtu, kolorów. Ich mordercze intencje odczuwał każdy Niebiański. Chciały zemsty, chciały sprawiedliwości! Ale boże jaszury nie odczuwały strachu. Zagłuszyły sentymenty, zapomniały o przeszłości. Miały do obrony Portal. I to zrobią!

 

 

Już tylko metry, złotołuski wypadł do przodu, adrenalina wypełniała krew, serce zabiło mocniej! Zobaczył nagle czarnołuskiego, wróg na niego szarżował! Zaryczał! Zderzyli się, oboje złapali się w śmiertelnym uścisku! Ich armie rozbiły się o siebie sekundę później. Zaczęła się śmiertelna bitwa!

 

 

Zabivzzlg kłapnął szczękami, celował w krtań Diabelskiego. Ten odchylił łeb, zdzielił go szponami po pysku. Złotołuski warknął, odepchnął wroga. Oboje zawiśli na ułamek sekundy, mierzyli się wzrokiem. Nagle machnęli równocześnie skrzydłami, rzucili się sobie do gardeł. Źwiszal machnął skrzydłami, uskoczył nad Niebiańskim. Boży smok od razu wywinął beczkę, zapikował na Diabelskiego, lecz ten bez trudu uniknął w bok. Czarnołuski nie czekał, aż przeciwnik zawróci, natychmiast wystrzelił na wroga. Już prawie go dopadł! Świst, zaskoczenie. Złoty ogon zdzielił go po pysku. Zachwiało nim, zdezorientowany wyrównał lot, uskakując kilka metrów. Niebiański zdołał zawrócić ostro, rzucił się na Źwiszala. Czarci warknął, z obrotu atakując ogonem. Złotołuski nie spodziewał się takiego ciosu, dostał w skrzydło! Jęknął z bólu, rozpędzony przeleciał bezwładnie obok Diabelskiego. Wróg rykną tryumfalnie, rzucił się wściekle za przeciwnikiem. Chciał go przyszpilić. Zabivzzlg machnął jednak zdrowym skrzydłem, odsuwając się kilka centymetrów, akurat, żeby uniknąć nagłego ciosu. Czarnołuski przeleciał, Niebiański wysunął szpony, uczepiając się jego grzbietu. Czarci ryknął, zaczął się szarpać, ale przeciwnik nie puszczał. Złotołuski wbił szpon w kłąb wroga, trysnęła krew. Diabelski syknął z bólu, machał wściekle skrzydłami. Nie mógł go dosięgnąć! Ciągle spadali, ziemia zbliżała się szybko. Widząc nadciągającą powierzchnię równiny, Źwiszala olśniło nagle! W akcie desperacji zapikował ostro ku powierzchni. Zabivzzlg dalej się nie puszczał, ciął z zamachu pazurami, ale zerwał tylko kilka łusek. Próbował jeszcze raz, z tym samym skutkem. Już metry dzieliły ich od zderzenia.

– Giń! – syknął Diabelski i rozłożył nagle skrzydła, obracając się grzbietem do dołu.

 

 

 

Zanim Niebiański się zorientował, zarył ciałem o zamarznięty śnieg. W niebo wzbiły się tumany puchu. Czarnołuski uderzył o ziemię kawałek dalej, szorując po niej kilka metrów. Świat zawirował mu w oczach, wszystko się zamazało. Zadziałał instynkt, zerwał się na nogi i skoczył na wroga. Ale Złotołuski też już się zebrał, zastawił się barkiem. Wpadli na siebie, uderzenie było potężne! Niebiański przeleciał przez grzbiet, Źwiszal przygniótł go całym ciałem. Został zepchnięty, zaczęli się tarzać po ziemi. Chlastali pazurami na oślep, gryźli kłami, co tylko popadnie. Biały śnieg wokół zaczęła zdobić szkarłatna krew.

 

 

 

Nagle trzeci smok uderzył w śnieg tuż obok nich. Wstał, potrzepał głową i spojrzał na walczących, którzy dalej zawzięcie próbowali dobrać sobie do gardeł. Zerknął do góry, wtedy zauważył, że jego przeciwnik pikuje na niego. Wybił się w powietrze.

 

 

 

Starcie stawała się coraz bardziej zażarte. Wiele smoków walczyło jeden na jeden, choć niektóre potyczkowały się w grupach. Ryki, warknięcia i jęki wypełniały powietrze w jednym ciągu. Co jakiś czas któryś gad spadał z nieba bezwładnie, uśmiercony lub jeszcze żywy. Na biały śnieg zaczął padać rzadki, czerwony deszcz, zraszając cały teren pod frontem. Ranne smoki wycofywały się z walki, lecz rzadko się zdarzało, że któryś uciekał przed przeciwnikiem. Prawie zawsze biły się do końca.

 

 

 

Słońce zaczęło znikać za horyzontem. Po jakimś czasie nastała kompletna noc. Śnieg przestał sypać, choć chmury ciągle zasnuwały całe niebo, jakby chcąc zostać do samego końca, ciekawe wyniku. Ciemność nie przeszkodziła jaszczurom walczyć na śmierć i życie. Nie chciały przerwać, nie mogły. Żaden smok nie spodziewał się, że ich starcie potrwa tak długo. Z każdą sekundą coraz bardziej pragnęły wygrać i zaznać raz na zawsze upragnionego spokoju! Dlatego żadna strona nie ustępowała i momentami bitwa stawała się niezwykle krwawa. Atakowały, gryzły, cięły! Wcześniej pokiereszowane jaszczury wracały do bitwy, a coraz mniej rannych decydowało się na odpoczynek. Nie czuły zmęczenia, walczyły mimo bólu. Przed oczami miały tylko jedną wizję. Wolność!

 

 

 

Nikt nawet nie zauważył, kiedy słońce znów zaczęło wznosić się nad całym światem, niemal dziesięć tysięcy smoków niezmordowanie dalej próbowało pokonać swojego przeciwnika. Źwiszal i Zabivzzlg musieli przerwać swój pojedynek, kiedy grupa jaszczurów oddzieliła ich od siebie. Mocno poturbowani i poranieni, zeszli z pola bitwy, żeby zregenerować siły. Walki wtedy zelżały nieco, a brutalność zastąpiła kreatywność. Coraz więcej zaczęło panoszyć się niewielkich grup, które próbowały eliminować pojedynczych przeciwników. Było to skuteczne posunięcie, za sprawką którego życie straciło około czterdzieści niebiańskich. Inicjatywę zyskali Diabelscy.

 

 

 

Koło południa obrońcy zebrali się razem, rezygnując z pojedynczych potyczek. Pięć tysięcy smoków zebrane w jednej chmarze odpierało ataki ze wszystkich stron. Sprawnie utrzymywały szyk, choć pod koniec dnia znów zaczynały się rozpraszać, kiedy przeciwnicy zrezygnowali z natarć grupowych, próbując pojedynczo przełamać obronę. Znów doszło do pojedynczych pojedynków, które raz rozpoczęte, nigdy nie kończyły się remisem. Nie wyglądało na to, żeby walki miały się szybko zakończyć.

 

 

 

Kilka kilometrów dalej, z jednego ze szczytów łańcucha górskiego Portalu, całą bitwę obserwował Savateriv. Szarołuski leżał na ośnieżonej skale, drapiąc złamanym szponem po twardym kamieniu, od czasu do czasu zerkając na bitwę. Był załamany. Nie mógł się pozbyć jednej myśli – przez ponad czterysta lat był torturowany na marne. Kiedy się poświęcał, chciał, żeby przynajmniej część smoków się uratowała, a potem znalazły sposób na uwolnienie ich wszystkich… A teraz? Gady walczyły między sobą, pragnąc wypełnić raz na zawsze swoje przeznaczenie. To oznaczało, że połowa jego towarzyszy musiała zginąć… Czuł się tak bardzo beznadziejnie. Ale myślał też egoistycznie. Pod tym względem, jego cierpienie nie poszło na marne. Nie należał ani do Niebiańskich, ani do Diabelskich. Był jedynym smokiem, który nie został zmuszony do żadnej przysięgi. Tak. Nikt nie pomyślał, że po tak strasznej karze, którą mu wymierzono, szarołuski będzie chciał się sprzeciwiać. Ale Savateriv nie bał się Szatana. Miał dosyć tego świata i otaczającego go szaleństwa. Planował uciec przy pierwszej okazji… Otrząsnął się z zamyślenia. Słońce znów całkiem zaszło. Skończył się drugi dzień starcia.

 

 

 

Przywódcy obu stron wrócili do walki po zmroku, choć czarnołuski miał złamany ogon, a Zabivzzlg mocno potłuczone skrzydło i wiele drobnych ran. Tym razem jednak nie szukali się nawzajem, zostając w swoich grupach. Samotny wypad był pewną śmiercią, szczególnie, że potyczki znowu się nasiliły. W samym centrum bitwy ścierały się dwie największe grupy, składające się z kilkuset smoków każda. Wokół natomiast wirowały pojedyncze bandy, po kilkadziesiąt jaszczurów. W jednej z takich drużyn walczyli ramię w ramię fioletowy i zielony smok, Sachxighere oraz Wzedxqsxdz.

Było całkiem ciemno, przez ciężkie chmurzyska, które ciągle zasnuwały całe niebo. Brak światła gwiazd utrudniał dostrzeżenie wroga, szczególnie, jeśli miał on ciemne łuski. Wzedxqsxdz nie nadążał wzrokiem za czarnymi cieniami, które rozpływały się równie nagle, co się pojawiały. Coś jednak przykuło jego uwagę. Kształty, które sunęły cicho prosto na jego drużynę…

 

 

Rozpoznał Diabelskie! Wrgowie w kilku zaatakowali od boku. Ryknął, pomoc jednak nie nadleciała, serce zabiło mu szybciej. Dopiero wtedy dostrzegł, że od drugiej strony zaatakowała ich inna grupa, tylko on był wolny! Zielonołuski machnął skrzydłami z warknięciem, rzucając się do desperackiej obrony. Cztery Diabelskie już miały prześlizgnąć się przez lukę w sam środek ich drużyny, gdy nagle z rozpędu wpadł na wrogów, wytrącając równowagi trzech z nich. Przeciwnicy uczepili się go momentalnie, kiedy stracili nośność. Niebiański ryknął rozpaczliwie, ogarnęła go panika. Nie mógł utrzymać takiego ciężaru, tracić wysokość. Czuł, jak pazury diabelskich wbijają mu się w ciało. Szarpnął się desperacko, ugodził któregoś głową, odtrącając go. Pozostałe dwa trzymały się jednak mocno. Nagle coś nim wstrząsnęło, fioletowa smuga strąciła drugiego Diabelskiego, zatapiając kły w jego krtani. Trysnęła krew. Zielonołuski wykorzystał zaskoczenie trzeciego i przejechał szponami po jego pysku, wyrywając się z uścisku. Machnął skrzydłami, odzyskując równowagę, wystrzelił do góry. Sachxighere wypuściła wykrwawiającego się Diabelskiego, pozwalając zginąć mu podczas upadku. Szybko zrównała się z partnerem. Oboje wrócili do grupy w mgnieniu oka.

 

 

Mieli chwilę spokoju, ich drużyna odparła atak. Dopiero wtedy Wzedxqsxdz poczuł niemiłosierne pieczenie w miejscach zranień. Przymknął oczy, wstrzymując się od cichego syku. Fioletowołuska smoczyca dostrzegła jednak jego ból.

– Dasz radę? – zapytała z troską.

 

 

Zerknęła szybko, czy ktoś nie chce wykorzystać ich rozkojarzenia.

– Muszę – odsapnął.

Ich grupa była odcięta od Portalu. Nawet jeśli zielonołuski chciałby zejść z bitwy, nie mógł. Partnerka cofnęła się metr, chcąc zobaczyć w pełni jego rany. Zmrużyła oczy. Cały grzbiet miał poharatany i poszarpany. Z ran skapywała krew. To były głębokie obrażenia.

 

 

Nagle z boku doszedł ich ostrzegawczy ryk, momentalnie skupili się na walce. Od góry spadła na nich cała banda wrogów. Obie drużyny zmieszały się natychmiast. Wzedxqsxdz zapomniał o bólu, rzucił się z warknięciem w wir walki. Machnął ogonem, trafił któregoś przeciwnika w tułów. Inny złapał go za skrzydło, odruchowo kłapnął kłami, zmuszając wroga do uniku. Ryknął. Rzucił się na pierwszego lepszego Diabelskiego. Spadł na grzbiet białego smoka, chlasnął go pazurami po karku. Zdarł tylko kilka łusek. Białołuski zdołał się obrócić, odepchnął go. Wzedxqsxdz machnął mocno skrzydłami, odzyskał równowagę. Wroga grupa zaczęła się wycofywać, ich atak skończył się kompletnym fiaskiem. Tylko jeden jaszczur zawisł, patrząc na zielonołuskiego jak wryty.

– Tsavakil! – zawołał zaskoczony Wzedxqsxdz.

– Zostawiliście mnie! – ryknął nagle srebrnołuski, rzucając się na ojca.

 

 

Był szybki, Niebiański nie zdążył zareagować. Tsavakil uderzył na niego bezmyślnie od przodu, atakując prosto w krtań, lecz zielonołuski instynktownie zablokował cios szponami. Odepchnął napastnika nogami.

– Uciekaj głupcze, jesteś sam! – warknął.

 

 

Zerknął za siebie, kilku Niebiańskich już nadciągało, ale Tsavakil nie słuchał. Wykorzystał moment rozkojarzenia przeciwnika i zaatakował na ślepo. Nie myślał. Pragnął zemsty!

– Po czterystu latach chciałem wam nawet wybaczyć! – ryknął zrozpaczony.

 

 

Wzedxqsxdz, uniknął ataku, ale Tsavakil nie ustępował.

– Ale nie! Obiecaliście mi!

Zaatakował ogonem, zielonołuski uniknął. Nie chciał walczyć z synem!

 

 

– Mieliście być ze mną!

Skoczył zrozpaczony na ojca. Chciał tylko zemsty! Znów na nim zawisnął w beznadziejnej próbie ataku.

– Uciekaj, Tsavakil! – ryknął mu ojciec prosto w pysk.

 

 

Syknął z wysiłku, obrócił ich obu, odrzucając srebrnołuskiego z dala od siebie. W tym momencie nad grzbietem przeleciało mu kilka smoków. Zielonołuski wstrzymał powietrze z przejęcia. Jego syn odzyskał równowagę, wyrównał lot. Zerknął za siebie, ale od razu wystrzelił przed siebie, kiedy ujrzał pościg.

 

 

Niebiańskie nie miały zamiaru ustąpić, unieszkodliwienie przeciwnika było zbyt rzadką okazją, żeby ją odpuścić. Srebnouski został odcięty od swoich, musiał uciekać w stronę gór Portalu. Był zrozpaczony, upokorzony. Łzy cisnęły mu się na oczy, rozmazywały wzrok. Ale to nie koniec! Znajdzie znów swoich rodziców. Zemści się!

Wściekłość na nowo wypełniła jego serce. Spojrzał za siebie. Był szybszy, ale tamci nie zwalniali. Zastanawiał się, czy z nimi nie walczyć. Na szczęście rozsądek miał coś jeszcze do powiedzenia. Przyspieszył. Tak bardzo chciał wrócić do bitwy, ale nie przemknąłby między tyloma przeciwnikami, siedzącymi mu na ogonie.

– Gźtyder! – syknął.

 

 

Bił skrzydłami wytrwale, utrzymywał tempo. Białe śniegi gór stawały się coraz wyraźniejsze na tle nocnej ciemności. Znów spojrzał za siebie, już ostatni raz. Nie widział goniących go smoków, choć z rzadka pojedyncze kształty wyróżniały się w mroku. Słyszał też szum skrzydał. Wiedział że jego łuski zdradzają gdzie jest, ale był na tyle daleko, że mógł zgubić Niebiańskich w pierwszej lepszej szczelinie. Mruknął zadowolony. Potem dokończy dzieła.

Wpadł między wierzchołki gór, skręcił gwałtownie, zmniejszając pułap. Miał tylko kilkanaście sekund, żeby znaleźć kryjówkę. Szybował chwilę wzdłuż stoku, gdy nagle dostrzegł coś na kształt doliny. Przyspieszył, wleciał między śniegi rozpędzony i wpadł pod wyrwę w ziemi. Wcisnął się w szczelinę. Za płytka! Nie było czasu, zasłonił się czarnym skrzydłem. Wstrzymał powietrze…

 

 

Usłyszał szum. Dźwięk narastał szybko. Tsavakil zamknął oczy. Przelećcie, przelećcie… – myślał podenerwowany. Dudnienie pracujących skrzydeł zaczęło słabnąć, srebrnołuski opuścił skrzydło. Niebo było czyste. Mruknął zadowolony w duchu…

 

 

Pisk, gdzieś z tyłu. Wyskoczył przestraszony z kryjówki, odwracając się w stronę głosu. Był gotowy do ataku. W pierwszej chwili nic jednak nie dostrzegł. Dopiero gdy coś jaśniejszego ruszyło się w szczelinie, zbliżył się niepewnie. Nagle rozpoznał kształt. To był smok! Mały smok! Mógł mieć co najwyżej kilka miesięcy. Niebiański? Srebrnołuska samiczka popatrzyła się na niego wielkimi, czarnymi oczami. Zmroziło go. Tsavakil znał ten wzrok… Spojrzenie jego matki.

– Niemożliwe – sapnął, odsuwając się o krok.

 

 

Smoczątko wyszło na zewnątrz, zbliżając się do Diabelskiego. W ogóle się go nie bało. Wiedziało kim jest. Srebrnołuski stał jak wryty. Nie wierzył. Nie docierało do niego. Oto przed nim stała jego siostra.

 

 

Istotka zapiszczała niewinnie. Oczy Tsavakil zaszły mgłą wściekłości. Rodzice porzucili go, zostawili na pastwę losu! A potem zastąpili kolejnym dzieckiem! Spojrzał na srebrnołuską. Smoczątko cofnęło się, czując od niego falę nienawiści.

– Wybacz. To nie twoja wina – powiedział, dysząc lekko.

 

 

Podszedł do siostry i chwycił ją delikatnie w szpony, wznosząc się w powietrze. Ta się nie opierała, choć małe serduszko zabiło jej szybciej. Zaczęli szybować nisko nad ziemią, szumiąc nieznacznie. Gdzieś tam w oddali rozlegały się odgłosy bitwy, ale srebrnołuskiego już one nie obchodziły. Chciał tylko wypełnić swój cel, swoją zemstę. Wszelkie uczucia zniknęły z jego duszy, stał się zimny, wyrachowany. Jego towarzyszka patrzyła na brata z coraz większą niepewnością. Czy to dobrze, że się spotkali? Zaczynała się go bać.

 

 

Lecieli coraz dalej. Ucichły w końcu dźwięki innych smoków. Zniknął śnieg pod nimi, zastąpiony przez wysokie trawy… Tutaj niebo było bezchmurne, gwiazdy jasno oświetlały Diabelskiego i smoczątko, które dzierżył. Małe iskierki odbijał się jasno w wielkich oczach srebrnołuskiej. Ona nie wiedziała co się stanie, bała się coraz bardziej, choć ufała swemu bratu. To w końcu ta sama krew.

 

 

Ocean zieleni pod nimi wysechł niemalże całkowicie, a z ciemności zaczęły wyłaniać się z wolna ostre, czarne góry. Tsavakil prychnął. Jednak wrócił w to miejsce, choć był pewien, że nigdy do tego nie dojdzie. Wiedział mimo wszystko, że to już ostatni raz. To było pewne… Wlecieli między szczyty kamiennych skał, piętrzących się wysoko ku niebu. Nie trwało to długo, zanim jego oczom ukazała się Smocza Wieża, najwyższa spośród wszystkich gór. Mały smok drgnął, kiedy ujrzał dom Diabelskich.

 

 

Srebrnołuski spojrzał za siebie. Nie dostrzegał żadnych cieni. Nikt za nim nie podążał, ale i tak przyspieszył. Smocza Wieża zbliżała się coraz bardziej i chciał jak najszybciej zakończyć swój koszmar. Był pewny tego, co chce zrobić i nikt mu nie mógł w tym przeszkodzić. Raz na zawsze się uwolni…

 

 

Dobił nagle do skalnego szczytu swego dawnego domu, wleciał w szerokie pęknięcie prowadzący do wnętrza góry. Przypomniały mu się dawne czasy, kiedy to jeszcze tak bardzo ekscytowało go spoglądanie w odległy horyzont. Zwolnił, jego pewność zachwiała się. Czy musi to robić? Pokręcił głową, serce na nowo wypełniła zimna chęć zemsty. Musiał. Chciał sprawiedliwości, chciał, żeby jego rodzice poczuli to samo co on, kiedy szczelina zamknęła się na czterysta lat.

 

 

Machnął mocniej skrzydłami, wylecieli z rozpadliny, wpadając do wnętrza Smoczej Wieży. Tsavakila ogarnęła niemalże panika, kiedy ujrzał ogromną grotę bez ani jednego smoka. Pusto, cicho… jedynie lawa bulgotała na dnie. Otrząsnął się. Zaczął powoli kołować, zniżając wysokość. Smoczątko natomiast przyglądało się wszystkiemu z zachwytem, oglądając skalne półki, stalaktyty oraz czerwone światło, które tańczyło na załamaniach i szczelinach. Wszystko, co widziała przez swoje życie, to białe śniegi. Tak bardzo różniące się miejsce było dla niej szokiem. Srebrnołuska zapomniała na moment, o złych emocjach, które tak intensywnie promieniowały od jej brata, lecz kiedy oboje wylądowali przed ogromnym jeziorem lawy, wszystkie obawy wróciły.

 

 

Tsavakil wypuścił swą siostrę. Spojrzał na magmę, skupiając na niej swój umysł.

– Wiesz, czego chcę – powiedział nagle. – Jej dusza za moją. Oddaj moją wolę… Pozwól mi odejść.

 

 

Głos Diabelskiego odbił się echem po całej Smoczej Wieży, aby umilknąć na wieki. Atmosfera zgęstniała, gorące powietrze zamarło w miejscu. Gady rozglądnęły się niepewnie, kiedy nagle wszelkie emocje w ich duszy po prostu wyparowały, robiąc miejsce na całkiem obcą energię. Zgoda – to słowo rozbrzmiało głośno w ich umysłach. I momentalnie wszystko wróciło do normy.

 

 

Siostra spojrzał niedowierzająco na swego brata. Czy on ją właśnie sprzedał? Jej oczy wypełniła rozpacz. Zaufała mu!

– Nie jestem naszymi rodzicami – skomentował spokojnie jej niemy żal. – Uratowałem cię.

 

 

Schylił głowę na wysokość jej oczu.

– Tutaj nic ci nie grozi. Diabelskie za niedługo wygrają. I po tym będziesz wolna. Wśród Niebiańskich twoi rodzice porzuciliby cię. Jak mnie.

 

 

Kilka łez popłynęło srebrnołuskiej po jej łuskach, skrząc się w świetle lawy. Nie wierzyła. Nie chciała wierzyć. Czuła się tylko zdradzona. Opadła bezsilnie na ziemię.

– Kiedyś zrozumiesz – dodał na sam koniec smok.

 

 

Patrzył jeszcze na nią chwilę. Była piękna. Jak jego matka… Wzbił się w powietrze, zostawiając siostrę na dnie Smoczej Wieży. To był jej nowy domu.

 

 

Tsavail przeleciał szybko przez szczelinę i znów znalazł się na powierzchni. Był sfrustrowany, czuł się źle, choć wiedział, że zrobił dobrze. Przecież w końcu uratował swoją siostrę i uwolnił przy okazji własną duszę. Gdyby znał sposób, zabrałby ją ze sobą. Ale… nie mógł.

 

 

Spojrzał na gwiazdy, szybując wolno przed siebie. Wierzył, że jeszcze kiedyś się spotkają. To było pewne. Jak tylko Diabelskie uwolnią swoją wolę, ich przeznaczenie znów się przetnie. Wciągnął głęboko powietrze i zaczął mocno bić skrzydłami, wznosząc się coraz wyżej ku niebu. Zmierzał ku swej wolności…

***

Skończyła się kolejna noc, choć świat dalej pozostawał w mroku. Czarne chmurzyska znów nabrały na mocy, prósząc gęsto drobnym śniegiem, a co jakiś czas potężna błyskawica przecinała niebo, grzmiąc gniewnie nad walczącymi zawzięcie smokami. Źwiszal odskoczył do tyłu, wybijając się wysoko ponad pole bitwy. Nie dawali rady. Już trzeci raz słońce budziło się ze snu, a Diabelskie ciągle nie mogły złamać oporu swych pobratymców. Był wściekły. Muszą to skończyć przed kolejnym zachodem. Ich wolność nie może dłużej czekać!

 

 

Ryknął z furią, machnął mocno skrzydłami, chcąc znów zatopić się między walczących. Ale coś nagle dostrzegł, coś złotego. Wyhamował ostro. To on, Zabivzzlg! Krew zawrzała mu w żyłach, warknął wyzywająco. Złotołuski jednak nie okazywał po sobie żadnych emocji. Leciał szybko, zdecydowanie, prosto na swojego rywala. Mimo okulawionego skrzydła z jego oczu bił zimny spokój i pewność. Diabelski przygotował się na cios… Prychnął, Niebiański nie miał szans.

 

 

Zderzyli się, czarnołuski od razu chciał dobrać się do krtani wroga, lecz ten przytrzymał mu pysk szponami. Zabivzzlg zablokował również jego skrzydła swymi własnymi. Źwiszal próbował utrzymać rozpaczliwie nośność, ale miał za mało swobody. Zaczęli spadać spleceni w uścisku. Diabelski szarpał się wściekle, jednak złotołuski trzymał mocno. Nabierali coraz większej prędkości, przebili się przez pole bitwy, odtrącając kilka smoków. Ziemia zbliżała się szybko.

– Zabijesz nas obu! – ryknął czarnołuski.

– Masz mnie wysłuchać! – odwarknął mu Niebiański.

 

 

Kilka smoków ruszyło w pogoń za swymi przywódcami. Źwiszal znów spróbował się uwolnić. Nie dawał rady. Przeciwnik zablokował go w każdy możliwy sposób!

– Zdradziliście nas! Przeszliście na stronę wroga! – syknął Diabelski wściekle i machnął głową, chcąc ją oswobodzić.

Bez powodzenia. Złotołuski zaparł się mocno. Lada moment mieli się rozbić.

– Ostatnia szansa! Masz! Mnie! Wysłuchać!

 

 

Zabivzzlga zaczęło ogarniać przerażenie, serce biło mu jak szalone. Instynkt kazał oswobodzić skrzydła, ale zablokował naturalne odruchy, stawiając wszystko na jedną kartę. Tak czy owak, przerwie bitwę, kiedy zginie ich dwójka. Diabelski przyglądał się w panice jak zbliża się ziemia. Instynkt walczył z dumą.

– Zgoda! Zgoda! – przełamał się Źwiszal w ostatnim momencie.

 

 

Niebiański natychmiast wyszarpał zaklinowane skrzydła, rozpostarł je szeroko. Czarnołuski wił się przez chwilę w powietrzu, próbując odzyskać orientację. Złapał nośność, zaczął wyhamowywać. Za późno! Uderzył twardo w śnieg, wzbijając pióropusz śniegu. Niebiański opadł kawałek dalej.

 

 

W tym momencie po stronach swoich przywódców wylądowało twardo kilkanaście smoków, tych, które pognały za spadającymi. Wszystkie były gotowe do ataku, choć oczekiwały na ruch Zabivzzlga i Źwiszala. Czarnołuski zaczął się podnosić wolno, oszołomiony upadkiem. Jego rywal przyglądał mu się uważnie. Zagrzmiała błyskawica.

– Mieliśmy się trzymać razem. Mieliśmy być siłą… – syknął słabo przywódca czarcich smoków. – Ale wy nas zostawiliście.

– To zdrajca zawiódł, nie my wszyscy! – krzyknął złoty smok, rozpościerając skrzydła nieświadomie.

Syknął z bólu, kiedy nadwyrężony staw upomniał się o swej niedyspozycji. Po niedawnym wysiłku bolał jak nigdy.

– Nieważne, kto zdradził! – Czarnołuski zrobił krok naprzód. – Wiedzieliście, że nie wszyscy uciekli. Ale i tak nas zostawiliście! On wyprał nasze dusze przez te czterysta lat! To nasza ostatnia szansa, żeby odzyskać własną świadomość! Nie poświęcimy się dla was!

– Próbowaliśmy! – ryknął złotołuski. – Próbowaliśmy! Myśleliśmy, że Bóg was uwolni, ale on sam nie ma takiej siły! Mogliśmy TYLKO patrzeć!

 

 

Źwiszala zaśmiał się ironicznie. Dwójka zbliżała się coraz bardziej, w każdej chwili gotowa do ataku.

– To was nie usprawiedliwia! Nie odlecimy tylko dlatego, że nie daliście rady! Daj mi konkrety albo kończmy to!

 

 

Zabivzzlga westchnął. Zamknął oczy, nie będąc samemu przekonanym do własnego pomysłu.

– Jest sposób – powiedział cicho. – Tak mi się wydaje…

– Jest? – syknął zaskoczony Diabelski, stając w miejscu.

 

 

Niebański rozejrzał się dookoła. Już kilkadziesiąt smoków przysłuchiwało się dyskusji. Reszta ciągle zażarcie walczyła ze sobą wysoko nad nimi.

– Wszyscy nienawidzimy Szatana. Z całego serca, całą duszą. Wykorzystajmy ten gniew, walczmy z nim, nie między sobą!

– Gdybyśmy mieli własną wolę! – Źwiszal zrobił agresywny krok do przodu.

– Złotołuski stanął w gotowości, będąc pewnym ataku. Otaczające ich smoki niemalże skoczyły sobie do gardeł. Nic się jednak ostatecznie nie wydarzyło.

– Źwiszal, obiecałeś słuchać więc słuchaj! – warknął Zabivzzlg wściekle.

 

 

Krew zapulsowała mu w żyłach. Przez moment myślał, że to już koniec rozmowy. Czarnołuski opanował się jednak trochę. Cofnął się o krok.

– Pamiętam o tym! Pamiętamy! Żeby sforsować Niebiańską Bramę, potrzebujecie klucz. My go mamy. Podzielimy go na części i schowamy w różnych światach. Będziecie mogli bezkarnie po nich podróżować, szukając fragmentów.

Czarnołuski zatrzymał się. Wyraźnie go zainteresowały słowa wroga.

– Co nam to da? – zapytał szybko.

– Czas. Skupimy nasz gniew w jednej duszy, a kiedy nadejdzie odpowiednia chwila, uwolnimy furię, uderzając nią w naszego stwórcę. Nawet on nie zdoła się oprzeć.

– Sam gniew… my nie złamiemy rozkazu… A żeby szukać klucza, Szatan będzie musiał oddać nam część naszej woli – Źwiszala zamyślił się na moment.

 

 

Było to znacznie bardziej skomplikowane i trudniejsze do wykonania, niż po prostu pokonanie Niebiańskich i zabicie Boga, ale przywódca Diabelskich dostrzegł w tym pomyśle swoją szansę… okazję na realizację planu, który pragnął wypełnić wieki temu.

 

 

Spojrzał złotołuskiemu prosto w oczy. Niebiański nie spuszczał wzroku. Oboje mierzyli swoje spojrzenia długie sekundy… Nagle czarnołuski wyskoczył w niebo i ryknął głośno na walczących, odwołując swoją armię. Jego straż poleciała za nim. Zabivzzlg patrzył za nimi chwilę, lecz w końcu opuścił głowę, biorąc głęboki oddech. Uczucie ulgi wypełniło całą jego duszę. Potrząsł głową i sam wzbił się do góry mimo bolącego skrzydła. Ryknął na Niebiańskie.

Trzydniowa potyczka zakończyła się nierozstrzygnięta. Wielka chmara smoków rozdzieliła się na dwie części, choć kilka par dalej ze sobą walczyło, traktując swojego adwersarza bardziej osobistymi emocjami, niż tylko porachunki dwóch bóstw. Wkrótce jednak nawet i one przerwały walki. Niebiańskie cofnęły się w góry, gdzie pozostawały w gotowości, a Diabelskie rozłożyły się na śniegowej równinie, niedaleko pola bitwy. Nieliczni z obu armii zgłosili się na ochotników i zaczęli wspólnymi siłami znosić zwłoki poległych jaszczurów na ocean trawy, rosnący dokładnie w połowie drogi między Smoczą Wieżą a Portalem. Miał być to symbol. Dla nieżywych nie miało już znaczenia, czy należały do armii Boga, czy Szatana.

 

 

Kiedy po kilku godzinach przygasły płomienie wściekłości, wielu zaczęło zdawać sobie sprawę z własnego okrucieństwa. Docierało do nich, że podczas bitwy nie byli niczym więcej, jak żądnymi krwi, bezlitosnymi bestiami. Smok mordował smoka, a w niepamięć poszło braterstwo ich krwi, które kiedyś znaczyło przecież tak dużo. Sachxighere oraz Wzedxqsxdz również to sobie uświadomili. Obu dopadło sumienie, wypełniając ich duszę żalem i wstydem. Szczególnie fioletowołuską. Nie mogła zapomnieć, ile przyjemności i satysfakcji przynosiło jej pokonanie każdego wroga. Nie… Nie pokonanego. Zabitego.

 

 

Spojrzała smętnie przed siebie. Leżąc tak na szczycie którejś z gór Portalu, widziała Diabelskich, czekających w oddali. Jeżeli zaatakują, nie potrafiłaby znów z nimi walczyć. Czy w ogóle powinna? Czuła się beznadziejnie.

– To jego iskra… – mruknął nagle zielonołuski, czując rozterki partnerki.

 

 

Sachxighere spojrzała na partnera. Zamyślony dalej skrobał pazurem po kamieniu, nie spojrzawszy nawet na smoczycę.

– Ta żądza krwi. On nas stworzył, nasza dusza jest podobna do jego zła… Sachxighere. Jesteśmy tacy sami jak ten, którego tak bardzo nienawidzimy – dokończył zrezygnowany, spuszczając głowę.

 

 

Towarzyszka nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zielonołuski miał rację, ale ona nie chciała tego zaakceptować. Nie potrafiła…

– Lećmy do małej – powiedziała tylko.

– A jak Diabelskie znowu zaatakują? – mruknął Wzedxqsxdz.

– Nie obchodzi mnie to już… – szepnęła cicho smutna.

 

 

Zielonołuski podniósł się z ośnieżonej skały, patrząc po swoich towarzyszach. Niebiańskie obsiadły gęsto skały dookoła. One również wyglądały na przygnębione. Ciekawe, czy Diabelskie czuły się tak samo, myślał.

– Lećmy – zaaprobował smok.

 

 

Fioletowołuska nie czekała. Od razu wyskoczyła w niebo, kierując się szybko do kryjówki ich dziecka. Wzedxqsxdz westchnął. Ruszył za towarzyszką. Sachxighere biła szybko skrzydłami, najszybciej jak potrafiła. Ona uciekała. Uciekała przed rzeczywistością, która rozciągała się za jej grzbietem. Ale zatrzymała się nagle zerkając za siebie. Zielonołuski zrównał się ze smoczycą, obserwując ją uważnie. Niebiańska obróciła się całkiem, ku Diabelskim. Nie mogła uciec. Tam był jej syn.

– A Tsavakil? – zapytała.

– Walczył ze mną – odparł smok, smutniejąc nagle. – Potem uciekł, w stronę Portalu.

– Ale nic mu nie jest? – zapytała z utęsknieniem.

 

 

Wzedxqsxdz zaśmiał się trochę na siłę.

– Jest najszybszym smokiem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Na pewno nic mu nie jest.

 

 

Smoczyca uśmiechnęła się nikle. Ruszyła dalej, tym razem lecąc znacznie spokojniej.

– Chciałabym, żeby poznał Sachzre… – mruknęła.

– Po bitwie poszukamy go – odparł raźniejszym tonem.

 

 

Góry pod nimi przesuwały się wolno, kiedy tak szybowali na błękitnym niebie. Zniżyli lot, niemalże muskając ciałem o zmrożony, górski śnieg. Po niedługiej chwili para wpadła w mały, dobrze sobie znany wąwóz. Moment sunęli wzdłuż niego, kiedy zatrzymali się nagle przy niewielkiej szczelinie u nasady stromego zbocza. Biały puch zawirował gwałtownie w powietrzu, gdy dwa smoki wylądowały twardo.

– Sachzra? – zawołała matka.

 

 

Nikt jednak nie odpowiedział na wezwanie. Smoczyca schyliła głowę, zaglądając do kryjówki. Zamarła. Nikogo tam nie było. Skoczyła nagle do tyłu, zaryczała głośno w przestrzeń:

– Sachzra!

 

 

Wzedxqsxdz rozglądnął się przestraszony. Zaczął kojarzyć fakty. Przecież Tsavakil leciał w tę stronę, kiedy uciekał przed Niebiańskimi. Wciągnął głęboko powietrze, zamykając oczy. Smoki miały słaby węch, ale wydawało mu się, że poczuł woń swojego syna… nie był pewien, mógł podświadomie oszukiwać samego siebie. Sachxighere patrzyła na zielonołuskiego pełnym nadziei wzrokiem. Czekała na jego słowa, ale one nie nadchodziły.

– Gdzie ona jest – sapnęła przerażona.

 

 

Zbierało się jej na płacz. Wspomnienia jak żywe stanęły przed oczami, kiedy nastąpił rozłam czterysta lat temu… Działo się jak wtedy.

 

 

Zastygła w bezruchu, spojrzenie fioletowołuskiej stało się dziwne, nieobecne.

– Sachxighere? – Wzedxqsxdz zaniepokoił się stanem partnerki.

 

 

Smocza Wieża. Była pewna. Dziwne przeświadczenie kazało jej lecieć do dawnego domu. Wyskoczyła nagle w powietrze, rzuciła się szaleńczym lotem. Zielonołuski natychmiast ruszył za smoczycą, ale choć bił skrzydłami najszybciej jak potrafił, nie mógł za nią nadążyć!

– Sachxighere! – zawołał, lecz ona nawet tego nie usłyszała.

– Nie, nie nie! – jęknęła.

 

 

Nie miała zamiaru stracić kolejnego dziecka. Pruła do przodu, jak jeszcze żadnemu smokowi się nie udało. Nawet nie zauważyła, kiedy przeleciała przez obóz Dabelskich za Portalem. Czarcie smoki podniosły czujne głowę, nie bardzo wiedząc, czy to samobójczy atak, czy coś innego. Źwiszal jednak mruknął tylko, patrząc za pędzącą dwójką smoków. Słudzy szatana uspokoili się.

 

 

Nagle jednak czarnołuski ujrzał Zabivzzlga, próbującego nadążyć za fioletowym i zielonym smokiem. Na ten widok pobudził się znacznie bardziej. Zaczął się zastanawiać, co się stało.

– Czekajcie na mnie – zawołał do najbliższych Diabelskich i sam wyskoczył w niebo, ruszając w pogoń za uciekinierami.

 

 

Fioletowołuska gnała wyraźnie szybciej niż pozostała trójka. Wystarczyło jej zaledwie kilkanaście minut, żeby zostawić swoją pogoń daleko w tyle. Skrzydła jednak powoli zaczynały odmawiać jej posłuszeństwa i co kilka machnięć musiała odpoczywać krótką sekundę. Nie sądziła, że smoki mogą mieć własne limity, ale nie obchodziło ją to wtedy. nie miała zamiaru zwalniać, szczególnie, kiedy zaczęła dostrzegać w oddali niewyraźne zarysy gór otaczających Smoczą Wieżę.

 

 

Jej serce biło jak szalone, mięśnie drgały, zbliżając się do swojego kresu. A ona się bała. Bała się strachem, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła. Sama w sumie nie wiedziała, czy chciała odnaleźć swoją córkę w jamie Diabelskich, czy nie mieć kompletnego pojęcia, gdzie ona jest. Obie opcje były beznadziejne. Jej przeczucie jednak dalej silnie pulsowało w umyśle, sprawiając, że Niebiańska nie mogła przestać snuć strasznych myśli. Wraz z kolejnymi metrami ona sama traciła resztki wiary na szczęśliwe zakończenie.

 

 

Wleciała między ostre wierzchołki szczytów, na milimetry omijając poszarpane skały i kamie, nieraz muskając je skrzydłami. Tak dawno nie była w tym miejscu, ale doskonale pamiętała drogę. Po kilki chwilach zza jednego ze szczytów wyłoniła się ona – Smocza Wieża. Najwyższa góra jak zwykle dominowała nad całą okolicą. W pierwszym momencie jej monumentalność przytłoczyła Sachxighere i choć serce podeszło jej do gardła, nie zwolniła. Nie wiedziała, czy jako Niebiańska może ciągle tak po prostu wlecieć do domu Diabelskich, ale nie obchodziły ją ewentualne konsekwencje. Tam było jej dziecko!

 

 

Zobaczyła szczelinę, wejście do wnętrza góry. Z trudem zwiększyła pułap. To był limit jej mięśni. Ostatkami sił wycelowała w przejście, po czym mogła już tylko szybować. Ale tyle wystarczało. Uderzył ją podmuch gorącego powietrza, przeleciała przez rozpadlinę. Nie mając sił na zawiśnięcie w powietrzu, zaczęła zataczać szerokie okręgi, opadając wolno. Rozejrzała się szybko. Nigdy nie widziała tego miejsca bez ani jednego smoka. Ta cisza była przerażająca… Otrząsnęła się. Zaczęła rozglądać się za srebrnymi łuskami.

 

 

 

Rozległ się pisk, Sachxighere zamarło na moment serce. Spojrzała w dół. Sachzra! To była ona! Fioletowołuska zapikowała. Tuż nad ziemią rozłożyła skrzydła, lecz zdrętwiałe mięśnie nie utrzymały ciężaru jej ciała i uderzyła twardo o kamienne podłoże. Oszołomiło ją, jednak podniosła się natychmiast. Wszystko ją bolało, ale mimo to, od razu skoczyła do swojego dziecka. Złapała srebrnołuską, przytuliła mocno do siebie, okrywając szczelnie skrzydłami. Sachzra znów zapiszczała, tym razem radośnie. Spojrzała swoimi wielkimi oczami na matkę. Sachxighere odwzajemniła uczucie. Dotknęły się głowami… I tylko lawa bulgotała monotonnie.

 

 

Po jakimś czasie do Smoczej Wieży wpadł Wzedxqsxdz, a zaraz za nim Zabivzzlg i Źwiszal. Zielonołuski od razu podleciał do swojej partnerki, rozkoszując się ulgą, jaka ogarnęła jego serce. Miał jednak wrażenie, że coś jest nie tak. Złotołuski i czarnołuski wylądowali kawałek dalej. Przyglądali się całej scenie z uwagą. Im też coś nie pasowało. Zabivzzlg podszedł nagle do srebrnołuskiej, przyglądając się smoczątku z uwagą. Sachxighere i Wzedxqsxdz spojrzeli na niego niepewnie.

– Co ono tu robi? – zapytała smoczyca.

– Nastąpiła kompletna cisza, którą nawet bulgot lawy nie był w stanie zakłócić.

– Stała się Diabelskim – odparł nagle jak gdyby nigdy nic przywódca smoków Szatana.

Podszedł kilka kroków, patrząc na nowy nabytek. W jego mniemaniu zaczęło się robić coraz ciekawiej.

***

Minęło kilka dni od Wielkie Bitwy. Diabelskie, oczekując ciągle na kompromis ze strony Niebiańskich, dalej leżały nieopodal Portalu, niecierpliwiąc się coraz bardziej. Dla każdego jaszczura było jasne, że czarcie smoki nie mają nic do stracenia i ponownie przystąpią do szturmu, jeśli druga strona nie wymyśli jak ich uwolnić. Złotołuskiego natomiast rzadko ktokolwiek widywał. Gad przesiadywał w samotności, próbując ułożyć elementy układanki tak, żeby każdy był zadowolony. Dłużyło się to niemiłosiernie, ale Źwiszal nie ponaglał. Diabelskie i tak były na zwycięskiej pozycji, a jeżeli Zabivzzlg nie blefował, dostanie szansę nie tylko na zniszczenie znienawidzonego Szatana, ale i okazję na zdobycie własnego świata. Ta perspektywa napawała go dobrym humorem.

 

 

Lecz pozostawała jeszcze kwestia małej Sachzry i zdrady jej brata. Wieści szybko się rozniosły, szczególnie wśród Niebiańskich, którzy ze szczerym oburzeniem przyjęli wiadomość o sprzedaniu czyjejś duszy za swoją własną wolność. Od niejednego smoczego serca popłynęła szczera nienawiść, kierowana do sprawcy czynu, a nie trudno było się domyślić, że był nim właśnie Tsavakil. Srebrnołuski zniknął, a jego ciała też nie odnaleziono. Poza tym Wzedxqsxdz, który kojarzył najwięcej faktów, wyjawił je po długich namowach innych, choć zrobił to niechętnie. Sam zresztą, razem z Sachxighere, nie wiedział co o nim myśleć. Miał mieszane uczucia. Owszem, Niebiańskie i Diabelskie potrafiły się nawet zabić, żeby bronić własnej duszy, ale to, co zrobił jego syn… było złe, okrutne… Aż tak ich nienawidził? Aż tak bardzo chciał im zadać ból kosztem kogoś, kto nie miał z całą sprawą nic wspólnego.

 

 

 

Zabivzzlg zobaczył jednak w tej sytuacji pewną korzyść. Mała Sachzra była teraz połączona z ich twórcą bardziej, niż jakikolwiek inny smok. Jedynym ratunkiem dla duszy srebrnołuskiej było zniszczenie samego Szatana, a wychodziło na to, że właśnie ona ma największe szanse tego dokonać.

 

 

Złotołuski podniósł się ze śniegu, strząsając resztki białego puchu. Stał tak nieruchomo krótką chwilę, ale ostatecznie wybił się w niebo i poszybował do obozu Diabelskich, opuszczając swą kryjówkę w górach. Nie było to daleko i już po kilku minutach znalazł się nad śnieżną równiną, gdzie w wyrachowanym spokoju oczekiwała armia napastników. Czarnołuski momentalnie dostrzegł w oddali swego rywala. Wstał podniecony. Nurtowało go co Zabivzzlg w ostateczności mu zaoferuje.

 

 

Widząc swojego przywódcę, chmara Niebiańskich od razu wzbiła się z gór Portalu, zapełniając błękitne niebo. Ich nagły zryw nie spodobał się Diabelskim, którzy obawiali się niespodziewanego ataku ze strony pobratymców. Boże smoki nie zaczęły jednak ofensywy, a ustawiły się one murem za złotołuskim. Choć nie chciały walczyć, były gotowe do obrony Portalu.

 

 

Nastała kompletna cisza. Przed szereg Diabelskich wyszedł Źwiszal, stając w połowie między armiami. Zabivzzlg również ruszył wolnym krokiem na spotkanie swego wroga. Oboje mierzyli się przez moment spojrzeniami, powarkując cicho, kiedy nagle obok dwójki przywódców wylądowali Wzedxqsxdz i Sachxighere, trzymając w swych szponach swą córkę, Sachzrę. Wszyscy już byli w kompletnie.

– Więc, Zabivzzlg? – zaczął czarnołuski głośno, tak, żeby przynajmniej najbliższe smoki go słyszały. – Czterysta lat temu zostawiliście nas i nie mówię tu o opuszczeniu Smoczej Wieży. Każdy z nas chciał uciec. Ale nie zrobiliście nic, żeby uwolnić tych, którym się nie udało. Zapomnieliście o nas.

 

 

Kilkanaście gadów z każdej strony postanowiło wzlecieć nad rozmówców, żeby nie uronić ani słowa. Na ten czyn, ciekawskie jaszczury stojące ciągle na ziemi zawęziły mocno dystans do przywódców, otaczając ich szczelnym okręgiem. Istota niebędąca smokiem nie miała prawa rozpoznać, gdzie stoją Diabelskie, a gdzie Niebiańskiem.

– Skończyłeś, Źwiszal? – warknął złotołuski. – Dobrze wiesz, jak było. Podjęliśmy decyzję. Ucieczka okazała się błędem. Potem, do otwarcia Smoczej Wieży, nie mogliśmy wam pomóc. Ale teraz to się zmienia.

 

 

Czarnołuski prychnął.

– Jak? – syknął Diabelski.

 

 

Zabivzzlg wzbił się w powietrze na kilkanaście metrów. Widok dziesięciu tysięcy smoków, wypełniających powietrze i równinę, potrafił zrobić wrażenie. Przywódca Niebiańskich wziął głęboki oddech i przemówił donośnie.

– Zdobycie Portalu nie wystarczy żeby otworzyć przejście do Bram Niebieskich… do samego Boga. Potrzebny jest klucz, który my nazywamy Kamieniem Dusz. Został on ukryty i ten, kto nie wie, gdzie jest, nigdy go nie znajdzie. Ale my, Niebiańskie, możemy podzielić Kamień na części i rozsiać go po innych światach. Szatan będzie musiał pozwolić Diabelskim na podróżowanie po obcych planach. Da nam to wszystkim czas. Będziemy gromadzić nasz gniew, aż zwolnimy go z okowów i jednym uderzeniem zniszczymy naszego twórcę! Diabelskie zostaną uwolnione, a nasza posługa Bogu straci sens. Wszyscy odzyskamy własną wolę. Raz na zawsze. Takiego samego losu nie można oczekiwać po zabiciu Boga. Myślicie, że Szatan tak po prostu zostawi swoje zabawki!?

 

 

Zrobił krótką pauzę. Chciał zobaczyć reakcję smoków. Wszystkie gady zamarły w bezruchu, bojąc się zagłuszyć słowa Zabivzzlga nawet zwykłym szelestem łusek. Jedynie cichy sum skrzydeł niósł się w powietrzu.

– Wiem – kontynuował – że przepaść, która powstała pomiędzy nami, nigdy nie zostanie zasypana w całości, ale mamy szansę chociaż znów żyć w pokoju, jeśli tylko Szatan zginie.

– Jak chcesz skumulować nasz gniew? – zapytał Źwiszal.

 

 

Musiał przyznać, że Złotołuski mówił z sensem.

– Zbierzemy go w jednej duszy – odparł szybko Niebiański i wylądował zaraz obok Sachzry, przyglądając się smoczątku. – W niej.

 

 

Wzedxqsxdz i Sachxighere popatrzyli się na smoka z niedowierzaniem.

– Czemu ona?! – zaczął szybko zielonołuski.

– Ponieważ ma najlepszy kontakt z Diabłem – zaczął tłumaczyć głośno Zabivzzlg. – W momencie, kiedy Sachzra została sprzedana naszemu stwórcy, nie tylko straciła wolę, jak każdy Diabelski, ale i nawet duszę. Lecz dzięki niej możemy uderzyć w Szatana bezpośrednio. Prosto w JEGO duszę.

 

 

Skończył, patrząc prosto w oczy fioletowołuskiej.

– I to jedyna szansa, żeby ją uratować – dodał cicho.

Nastał gwar wśród smoków. Jaszczury porykiwały i mruczały, trawiąc słowa Niebiańskiego. Szczególnie Diabelskie miały dylemat. Już na wstępie tego planu dostałyby namiastkę wolności, ale sam fakt ustąpienia był nieco dyskomfortowy.

– To może zniszczyć jej duszę – zauważył czarnołuski po chwili.

– Wiem… – Zabivzzlg spuścił głowę smutny, lecz od razu podniósł ją zdeterminowanym ruchem, patrząc na rodziców smoczątka. – Dlatego was pytam o zgodę. Zaryzykujecie duszę własnej córki, żeby uratować i ją, i nas wszystkich?

 

 

Sachxighere przytuliła mocno srebrnołuską. Choć Sachzra nie rozumiała słów, które docierały do jej uszu, z pewnością wiedziała, że to o nią chodzi. Dziecko patrzyło po wszystkich smokach nieco przestraszone, czekając na dalsze losy. Jej matka zamknęła oczy, próbując podjąć najcięższą decyzję w swoim życiu. Wzedxqsxdz kiwnął głową. Nie chciał się na to zgodzić. Wszystko zaczęło się od porzucenia Tsavakila. Nie miał zamiaru popełniać drugi raz tego samego błędu. Już miał powiedzieć „nie”, kiedy nagle fioletowołuska go ubiegła:

– Zgadzamy się – mruknęła z wysiłkiem.

– Sachxighere?! – zawołał zielonołuski zaskoczony.

– Tak będzie lepiej – odparła cicho, wbijając wzrok w córkę. – Musimy wszystko odkręcić.

– Ale nie komplikując jeszcze bardziej! – syknął zły.

– A wiesz, co innego zrobić? – zapytała spokojnie, patrząc na niego.

 

 

Wzedxqsxdz nie odpowiedział.

– Zgadzamy się – powtórzyła Sachxighere.

 

 

Zabivzzlg kiwnął głową.

– Ja też coś mogę zaoferować! – odezwał się nagle inny głos.

 

 

Sporo jaszczurów umilkło, widząc tego smoka. To Savateriv pojawił się znienacka, dolatując do zgromadzonych. Złotołuski zastygł z zaskoczenia. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczy. Z resztą nie on jeden.

– Słyszałem wszystko, co mówiłeś, przywódco Niebiańskich – kontynuował z przekąsem przybysz.

 

 

Szarołuski ciągle nie mógł znieść, że jego poświęcenie zostało tak zmarnowane. Wylądował pomiędzy przywódcami.

– Nie jestem ani Niebiańskim, ani Diabelskim. Moja wola nie została zniewolona, choć pierwotny zakaz Szatana dalej ciąży mi na duszy. Mogę jednak poprowadzić część tych, którzy mają już dosyć tej bezsensownej walki. Przygotujemy grunt w innym świecie dla Wielkiego Planu.

 

 

Nie czekał na odpowiedź. Wzbił się w powietrze, ponad inne smoki i ryknął głośno.

– Kto ma odwagę, niech leci za mną! – krzyknął. – Opuszczamy ten świat!

 

 

Zabivzzlg i Źwiszal przyglądali się, jak za szarołuskim momentalnie podążyło kilkaset smoków, głównie Diabelskich. To byli ci najbardziej zdesperowani, którzy nawet na ułamek sekundy nie zastanawiali się nad konsekwencjami ucieczki. Dla tych, co się zawahali, zabrakło miejsca. Grupa jaszczurów wzbijała się coraz wyżej w powietrze, aż w końcu znikła im z oczu, raz na zawsze opuszczając rodzinny dom.

 

 

Złotołuski westchnął.

– A mogliśmy tak zrobić na samym początku…

– CHCIAŁEM tak zrobić – syknął zimno przywódca Diabelskich.

 

 

Zabivzzlg zamyślił się na moment.

– Ostatnia kwestia. Tsavakil – mruknął zmęczony.

***

„On musi ponieść karę”.

 

Tsavakil otworzył oczy. Był słaby, zmęczony. Instynkt kazał mu się podnieść, desperacko podciągnął ciało do góry, ale momentalnie stracił równowagę i upadł na ziemię.

 

 

Dusza i umysł walczyły ze sobą. Nie potrafiły dojść do kompromisu. Kim on jest. Czym on jest?!

 

 

Znowu spróbował wstać. Zachwiało nim, ale rozkraczył cienkie nogi, zezując na ubitą ziemię pod nim. Wzrok miał inny. Wcześniej widział inaczej… Wcześniej? Było wcześniej? Rozejrzał się. Stał na jakimś niewielkim wybiegu, otoczonym drewnianym ogrodzeniem. Nagle mignęła mu postać po lewej. Zatrzymał na niej swój wzrok. Istota wpatrywała się w niego przyjaznym wzrokiem. Miała cztery, długie nogi zakończone kopytami i wielkie, silne cielsko. Gniade futro było posklejane i brudne, a czarne grzywa i ogon, dodatkowo ozdobione pojedynczymi źdźbłami siana i słomy.

 

 

„Wolność, którą sobie wykupił, będzie jego przekleństwem”.

 

Tsavakil zrobił kilka niepewnych kroków. Kątem oka ujrzał swoje odbicie w kałuży. Spojrzał na nie. Zobaczył małe, słabe stworzenie, o karej maści i dużych oczach. Stał się czymś, co zwane jest w tym świecie „koniem”, drobnym źrebakiem, który dopiero co się urodził. Zbliżył pysk do odbicia. Jego powieki były białe.

 

 

Choć umysł bez problemu zaakceptował nowy wygląd, dusza szarpała się, nie mogąc zrozumieć, co się stało. To nie tak miało być. Tsavakil czuł, że to nie jest jego ciało, że brakuje mu czegoś bardzo ważnego.

 

 

„Urodzi się niewolnikiem, takim samym, jakim stała się Sachzra”.

 

 

Nagle źrebak usłyszał za sobą jakieś dźwięki. Odwrócił się znacznie pewniejszym ruchem. W jego stronę podążało kilka dwunożnych istot – „ludzi”, jak się miał szybko przekonać. Dzierżyli oni w rękach sznury i uprząż. Młode serce zabiło mu szybciej. Cofnął się kilka kroków. Nie było jednak dokąd uciekać.

 

 

To nie tak miało być! Czuł wolność! A teraz mu ją mieli zabrać?!

 

 

„Ale to nie jego wina. On myślał, że jest porzucony!”.

 

Ludzie złapali go i przytrzymali. Założyli na szyi pętle, związali sznurem. Tsavakil zarżał rozpaczliwie, patrząc w niebo. Dusza chciała latać! Ale czuł, że nie jest mu to pisane. Zrozpaczony opuścił głowę. Stracił wszelką chęć do walki.

Ugiął kark…

 

 

„Dlatego ma szanse odkupić winy. I dla niego znajdzie się rola w Wielkim Planie”.

Koniec

Komentarze

Hm, te kropki na początku dialogów mają być? Czy to tylko jakiś żart edytora?

Mee!

Autorze Szanowny. Zmień zapis dialogów, proszę. Przez takie coś trudno będzie przebrnąć.

Mastiff

Bohdanie, sprawdziłem poprzednie teksty Autora. W niektórych było tak samo ;)

Mee!

Nie, to żart programu edytującego. Nie mogę z nim zwyciężyć. Mam tekst w Libre i nie za specjalnie chce to współpracować... grrr. Żeby chociaż jakiś podgląd był!

Wzedxqsxdz i Sachxigher,  Zabivzzlg i Źwiszal,  Tsavakil...  Trzy pierwsze to za karę czy jako sprawdzian giętkości języka?

Pisze się inaczej, czyta się inaczej. Wzedxqsxdz czytało by się "Wzeddz". Kwestia smoczej mowy, ich języka i sposobu wymowy jest wyjaśniona gdzie indziej. Nie wrzucałem już tego tutaj. 

czytałoby* 

Lubisz komplikować życie czytelnikom.  :-)

Przepraszam ^^.

Dialogów nie robi się listowaniem, tylko wcięciami akapitowymi. Prosta sprawa.

Nowa Fantastyka