- Opowiadanie: NatSa - Elementy magii

Elementy magii

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Elementy magii

Chyba czas najwyższy w końcu zebrać się na odwagę i zasięgnąć obiektywnych opinii. Poniższy tekst jest wstępem do dłuższego opowiadania, nad którym pracuję już od dłuższego czasu. Mam nadzieję, że w ferworze poprawek i "dopieszczeń" nie stworzyłam żadnej karykatury. Dlatego życzę przyjemnego czytania.

 

 

Niebo było tak doskonale czarne, że swoją barwą przypominało najczystszy, idealnie oszlifowany onyks, który błyszczy własnym, głębokim i mrocznym blaskiem. Na jego tle gwiazdy zdawały się lśnić tym bardziej jasno, tworząc migotliwe wzory oślepiających iskier białego lśnienia. Taka przejrzystość powietrza oznaczała, że znajdujesz się wystarczająco wysoko, aby uciec od zniekształcających widok poblasków z ognisk i zagród oraz, co może nieco ważniejsze, że tam gdzie jesteś powinno być diabelnie zimno. Tei uśmiechnęła się pod nosem i otuliła szczelniej puszystym lisim futrem.

W taką noc można wiele zobaczyć – pomyślała. Czuwający u jej boku szaro-biały wilk spojrzał na nią uważnie i mocnej wtulił się w jej okrycie.

Nagle głowę Tei przeszył porażający ból w okolicach skroni, zapierając dech i na moment spowalniając bicie serca. Mocno zacisnęła powieki, a na ich odwrocie, pojawił się w oślepiającym czerwonym blasku obraz jej ojca. Wilk poruszył się niespokojnie, ale ból minął równie szybko jak się pojawił, zostawiając nieprzyjemny, metaliczny posmak w ustach dziewczyny.

– To na pewno nie była zapowiedź niczego dobrego – powiedziała Tei, po czym uspokajająco pogładziła wilka po łbie. – Chodź Iss. Jeśli mają pojawić się kłopoty, to stawmy im czoło przynajmniej choć trochę wyspane.

Wstała i ostrożnie ześliznęła się z półki skalnej, na której dotychczas prowadziła obserwacje nocnego nieba i udała się w stronę swojego dormitorium.

***

Wis przeciągnął się powoli, rozciągając swoje imponujące ramiona i barki na pełną szerokość. Czuł jak stawy lekko protestują po tych kilku godzinach spędzonych na nieprzyzwoicie wręcz niewygodnym posłaniu w dormitorium Uniwersytetu Sztuk. Kark miał kompletnie zesztywniały, a plecy bolały go tak, jakby zamiast snu zażywał łamania kołem.

– Nic się nie zmieniło, mury nadal gościnne i sprzyjające koncentracji na nauce – burknął ni to do siebie, ni to do bacznie go obserwującej sowy śnieżnej. – No i co? Mam nadzieję, że chociaż Ty miałaś udaną noc, Moro.

Sowa ukłoniła się dwornie i płynnie przefrunęła z oparcia krzesła do dużej, metalowej klatki, w której podróżowała czasem za dnia.

– Aż tak dobrze?

Uznawszy, że jego towarzyszka nie zaszczyci go odpowiedzią, Wis wstał i szybko się ubrał. O ile pamiętał, woda w pokojowej umywalni była niewiele cieplejsza od lodu, a po katuszach nocy spędzonej na szkolnym posłaniu miał dość umartwiania jak na jeden dzień. Postanowił więc darować sobie poranną toaletę i zatrzymać się w najbliższym gościńcu na prawdziwą, gorącą kąpiel.

Porządkując swoje rzeczy Wis spojrzał na Morę, spokojnie siedzącą w swojej klatce i spróbował sobie wyobrazić, jak by się zachował, gdyby ją stracił lub gdyby znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu. Totem powiernika mocy był dla niego nie tylko stabilizatorem i łącznikiem pomiędzy stroną ludzi a stroną magicznych istot, ale przede wszystkim był najbliższym przyjacielem. Totemy pojawiały się bowiem we wczesnym dzieciństwie, jako jedna z pierwszych oznak naznaczenia magią i razem ze swoim wybranym dorastały, towarzyszyły mu w naukach, zabawach i rozwijaniu zdolności.

Te rozmyślania z kolei powiodły jego myśli do nie tak dawnych czasów, kiedy pozostawał w tych murach jako uczeń oraz do okoliczności, w jakich pozbawiono go prawa do pobierania dalszych nauk i zgłębiania arkanów sztuki. Z perspektywy czasu, pomimo iż jako połownik nie miał prawa do dalszego doskonalenia swoich umiejętności, jego ówczesna decyzja wydawała się słuszna. Gdyby nie złamał uniwersyteckich zasad i nie uratował totemu przyjaciela, dalsze pobieranie nauk byłoby bezcelowe. Miałby bowiem świadomość, że dopuścił się jednej z najgorszych z możliwych zbrodni, to znaczy przyczyniłby się do śmierci magicznego stworzenia. W jego pojmowaniu tym bowiem byłoby nie udzielenie pomocy. Mając wewnętrzne przekonanie o własnej winie nie byłby już w stanie w pełni rozwinąć swojej mocy, ponieważ ciągle towarzyszyłyby mu niepewność i strach, a to mogłoby sprawić, że któregoś dnia magia przejęłaby nad nim kontrolę.

Idąc tropem tych myśli zdał sobie sprawę, że do tej pory nie zastanawiał się, dlaczego jego dawny nauczyciel i mentor, mag Tellin wezwał go w trybie pilnym do uniwersytetu. Pamiętał, że profesor był jednym z członków gremium blokującego, które, po uznaniu go przez radę uczelni winnym nadużycia magii, pozbawiło go części mocy i zablokowało jej rozwój. Profesor był zatem osobą doskonale zdającą sobie sprawę z ograniczeń, jakie ciążą na młodym, niedoszłym czarnoksiężniku. Wis postanowił jednak nie martwić się tym na zapas i zebrawszy swój skromny dobytek udał się bezpośrednio do komnat Tellina, obecnie zasiadającego w Radzie Pięciu, sprawującej pieczę nad całym uniwersytetem. Przechodząc wąskimi, wykutymi w skale korytarzami łączącymi dormitoria z głównymi salami wykładowymi, prawie zderzył się z młodą, na oko siedemnastoletnią dziewczyną, za którą pędził biały wilk. Dziewczyna jednak w ostatniej chwili wykonała zgrabny unik i przemknęła obok niego znikając za zakrętem.

***

– Widziałaś go Iss? Co on tu robi? – szepnęła Tei do wilka gdy tylko upewniła się, że dobrze zamknęła drzwi do swojej sypialni. – Nie powinno go tu być! Przekroczył granicę i zawrócił zza niej duszę! Został wyrzucony z uniwersytetu! Starsze roczniki mówią, że kiedy odebrali mu moc zaszył się daleko w górach w samotni, żeby nic nie przypominało mu o utraconych zdolnościach. Dlaczego więc tu jest? – dziewczyna krążyła nerwowo po pokoju mówiąc ni to do siebie ni to do wilka, który wodził za nią niespokojnym wzrokiem. Tei wiedziała doskonale kim był mężczyzna na którego przed chwilą niemalże wpadła. Jak mogłaby nie wiedzieć. Wis Suavis był jeszcze nie tak dawno wielką nadzieją wszystkich mieszkańców regionu Verrum, którzy już od ponad stu dwudziestu lat czekali na swojego reprezentanta w Zgromadzeniu Pięciu Elementów. Właśnie on, pierwszy od ponad stu dwudziestu lat kandydat na czarodziejskiego namiestnika regionu, szansa na przywrócenie verreńskiej krainie jej dawnej świetności. On, który te nadzieje zawiódł w najgorszy z możliwych sposobów.

Mówiono o nim, że był niespotykanie silnym, samorodnym talentem, że zanim wszedł w wiek uprawniający do rozpoczęcia nauki na uniwersytecie, sam opanował czary pierwszego poziomu i sporą część z poziomu drugiego. Dysponował przynależną tej krainie mocą z tak zaskakującą i niespotykaną dotychczas łatwością, a jednocześnie był tak radosnym, otwartym młodzieńcem, że wydawało się, że ludność nie mogła wymarzyć sobie lepszego opiekuna. Pierwsze lata nauki na uniwersytecie zdawały się tylko potwierdzać tę tezę. Jednak trzeciego roku stało się coś, co sprawiło, że nie ukończył studiów. Wyrzucono go, odebrawszy moc. Nikt z mieszkańców Verrum nie wiedział dokładnie dlaczego, ani co tak naprawdę się stało. Do ojca Wisa rada uczelni wysłała jedynie krótki list zawiadamiający, iż jego syn został wykluczony z grona studentów. Sam Wis od tamtej pory nie pojawił się w Verrum, a przynajmniej nikt go nie spotkał ani w jego rodzinnej wiosce Arbor, ani w żadnej innej.

– To musi mieć jakiś związek z moim przeczuciem Iss. Widziałam ojca, a chwilę później pojawił się on. Coś niedobrego dzieje się w Verrum.

Po niedawnej senności nie pozostało ani śladu. Z racjonalności zresztą również. Tei potrafiła teraz tylko i wyłącznie myśleć o swojej krainie, o swojej wiosce i ojcu. Ona również jako dziecko została naznaczona mocą. W końcu, w przeciwnym razie nie wysłano by jej na uniwersytet. Być może nie była tak zdolna jak Wis, a może po prostu nikt nie chciał o tym mówić głośno, w obawie przed niepotrzebnym rozbudzaniem kolejnych nadziei na godnego reprezentanta regionu. Jednak jednej ze swych magicznych zdolności mogła być zawsze pewna – swojego przeczucia. Przeczucia wynikającego z niezwykle silnego przywiązania i powiązania z rodzinną krainą. Tak jakby wszystkie korzenie, wszystkie linie życia i losów, każda najdrobniejsza nitka mocy i magii płynąca i przynależna do Verrum odnajdowała swoje źródło lub miała koniec w rękach Tei. I właśnie teraz wszystkie te nitki zdawały się wysyłać do niej wołanie o pomoc.

***

Nie tak wyobrażał sobie to spotkanie. Gdyby miał zgadywać, to za powód, dla którego profesor wezwał go na uniwersytet, uznałby jakieś stare, niedokończone formalności, dotyczące jego relegacji. Nawet przez moment nie pomyślał, że jego ponowne pojawienie się w tych murach może mieć związek z Proroctwem. Ortus Veritas. Po tysiącletnim oczekiwaniu, na moment przed definitywnym zaburzeniem równowagi. Jeśli w podaniach i plotkach, krążących wśród wszystkich poddanych Pięciu królestw było choć trochę prawdy, pojawienie się Ortusa mogło zwiastować niewyobrażalne zmiany, a gdyby uwierzyć słowom samego Proroctwa, oznaczałoby to powrót Starych Magów. I chociaż myśl ta była tak nieprawdopodobna, Wis ani przez moment nie miał wątpliwości, że to, o czym mówi jego dawny mentor jest prawdą. Tym bardziej jednak zaczął się zastanawiać nad słusznością wyboru profesora. Czy podoła temu zadaniu? I co tak właściwie ma z tym wspólnego jakaś młoda uczennica? Jaka w tym wszystkim przypadnie jej rola?

***

Była gotowa do wyjścia, gdy rozległo się pukanie do drzwi.

– A niech to, Iss! Pod łóżko! – Tei szepnęła do wilka rzucając jednocześnie spakowaną torbę w kąt. – Proszę? – zapytała możliwie jak najbardziej przekonująco sennym głosem.

– Tei? Czy możesz pozwolić? Profesor Tellin Iustus Cię wzywa.

– Profesor Iustus? Tak, oczywiście, już idę. – Symulując przed stojącym za drzwiami posłańcem zwlekanie się z łóżka, dziewczyna była na skraju paniki. – Hej, Iss, a jeśli profesor wie? – nie widząc innego wyjścia, zrzuciła wybrany na podróż kaftan i ubrała codzienny strój uczelniany. Szybko otworzyła drzwi i wyszła zanim posłaniec zdążył się otrząsnąć. Do gabinetu profesora dotarła w chyba rekordowym tempie.

– Chciał mnie Pan widzieć, profesorze? – Dopiero po chwili zorientowała się, że w gabinecie jest ktoś jeszcze.

– Tak, Tei. To, jak zapewne wiesz, jest nasz były uczeń, Wis. Poprosiłem go tutaj, ponieważ władze uczelni otrzymały niepokojącą wiadomość, dotyczącą twojego ojca. Jak się okazuje, jego stan zdrowia ostatnio się pogorszył, więc Rada postanowiła przyznać ci semestr wolnego, abyś mogła go odwiedzić. Ponieważ jednak jest środek zimy, Wis dotrzyma ci towarzystwa w podróży, abyś czuła się bezpieczniej. Jest twoim krajanem więc na pewno będziecie mieli o czym rozmawiać po drodze. Poza tym, jako jego były wychowawca, poprosiłem go o małą, osobistą przysługę.

Dziewczyna słuchała profesora, ale sens słów chyba nie do końca do niej docierał. Albo profesor, co prawda przemawiający jak zwykle spokojnym głosem, robił sobie z niej jakieś niezrozumiałe żarty. No bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że jeden z jej ulubionych nauczycieli, członek najwyższych władz uczelni chce ją wysłać, owszem, do domu, ale pod opieką tego… No właśnie. Tego kogo? Poza plotkami tak naprawdę nie wiedziała kim jest Wis, a to mogła być niepowtarzalna okazja, żeby się dowiedzieć. W końcu, jak słusznie zauważył profesor, byli krajanami. Informacja o domniemanej chorobie ojca nie zmartwiła jej, w końcu tyle sama przeczuwała. Niemniej to wszystko wciąż wydawało jej się nieco dziwne.

– Tei? Teido Vercundus, czy ty mnie słuchasz? – Dopiero po chwili dotarło do niej, że profesor zadał jej pytanie.

– Tak? Przepraszam profesorze, mój tato… Czy mógłby profesor powtórzyć?

– Pytałem, kiedy możecie wyruszyć?

– Już! To znaczy, jak tylko spakuję najpotrzebniejsze rzeczy.

– Dobrze, a zatem Wis będzie ci towarzyszył do twojego pokoju, spakuj się i od razu wyruszycie.

– Proszę, to niedaleko, a ja postaram się pospieszyć.

Po raz pierwszy zwróciła się do niego bezpośrednio. To ta sama dziewczyna, która nieomal go staranowała, kiedy szedł na spotkanie z profesorem Tellinem. Ona i jej wilk. Co w niej jest takiego wyjątkowego i jaki to ma związek z Ortusem? Ukłonił się profesorowi i poszedł za dziewczyną. Całkiem wysoka jak na swój wiek – pomyślał – i całkiem ładna. Szedł za nią kilka kroków i począwszy od czubka głowy próbował na początek po wyglądzie rozpoznać z kim ma do czynienia. Nieco rozczochrane, lekko kręcone orzechowo brązowe włosy sięgające za ramiona falowały w rytm szybkich kroków. Gdyby nie to, że niecałe dwie godziny temu prawie się z nią zderzył, byłby skłonny uwierzyć, że ten nieład to skutek wyrwania ze snu. Szczupłe plecy, wąska, gibka talia. Jeszcze nie kobiece, ale na pewno dziewczęce biodra. I długie nogi – jest zwinna i szybka, zapewne jak jej wilk. Pewnie sporo razem biegali, kiedy jeszcze była w Verrum. Tutaj pewnie też. Stąd te nocne wycieczki – oceniał dalej. Po paru minutach zatrzymali się. Dziewczyna chwyciła za klamkę i już miała wejść, kiedy przypomniała sobie, że Wis podąża za nią.

– Przepraszam, to nie potrwa długo. Czy mógłby pan poczekać?

– Mów mi… – zanim dokończył zniknęła w pokoju. To właściwie też było zastanawiające – Pochodzi z Verrum, więc musiała o mnie słyszeć . Tymczasem wydaje się w ogóle nie być zainteresowaną tym, co tu robię. Właściwie powinienem poczuć się tym lekko urażony.

Tymczasem Tei starała się jednocześnie hałasować symulując pośpieszne pakowanie i uspokoić galopujące myśli. Wysyłali ją do domu, pod opieką tego półmaga. On miał jej zapewnić bezpieczną podróż. Na Elementy! Jest na trzecim semestrze! Pewnie włada magią lepiej niż on! Ale z drugiej strony, może chodzi o to, że to jej rodak i mężczyzna. I to jaki mężczyzna. Wysoki, wyższy od niej o ponad głowę, z szerokimi barkami, wąską talią i silnymi nogami bardziej przypominał łowczego niż maga. Ale to nie jego postura zrobiła na niej takie wrażenie. – Iss… ależ on ma oczy! Jak lodowe jeziora. Takie bladoniebieskie i błyszczące. A spojrzenie ma przenikliwe, jak górski wicher. I takie smutne. Nie tego się spodziewałam po kimś, kto przeszedł na tamtą stronę. Myślałam, że jego spojrzenie będzie twarde, surowe, a tymczasem jest tam tylko smutek. Albo głównie smutek. No chodź, zobaczymy, co z tego wyniknie.

***

 

Kiedy wyruszali, niebo wciąż było ciemne. Oprócz koni na których jechali, mieli dodatkowego wierzchowca z zapasami i częścią bagażu. Nie było tego wiele, zresztą podczas przeprawy na drugą stronę gór mniejszy bagaż mógł uratować im życie o wiele bardziej, niż przesadna ilość sprzętu. Droga, którą mieli do przebycia nie była długa, ale zimą bywała ciężka. Po pokonaniu gór Labrum właściwie wkraczali na tereny Verrum, ale od najbliższej osady dzieliło ich dwa dni jazdy przez rozległe łąki. I to przy dobrej pogodzie. Zimą, na płaskim terenie, nawet bez zamieci łatwo było zmylić kierunek, albo zakopać się w zaspach. Do tego czasy były niespokojne i trzeba było się liczyć z grasującymi bandami. Ale najpierw trzeba przejechać przez góry.

 

Do rzeczy, które spakowała planując swoją ucieczkę, Tei dodała tylko kilka dodatkowych ciepłych okryć. Odkąd wyruszyli zdążyła przemyśleć i nieco uporządkować sobie całą sytuację. Nie musiała uciekać z uniwersytetu, rada uczelni sama wysłała ją do domu. Co prawda nie wierzyła w chorobę ojca, a przynajmniej nie w to, co powiedział jej profesor Tellin. Być może on sam nie wiedział, a może po prostu, nie do końca świadom wszystkich jej zdolności, nie chciał jej martwić. Tak czy inaczej podążała w kierunku domu. W kwestii towarzystwa też mogła trafić gorzej. Podczas pakowania ekwipunku przyglądała się bacznie Wisowi i musiała stwierdzić, że robił na niej wrażenie. Był sprawny i zorganizowany. Wydawało się, że przywykł do szybkiego pakowania. Do pomocników odnosił się przyjaźnie i z sympatią, raczej prosił niż wydawał polecenia. Innymi słowy nie dostrzegła w nim nic z cech, jakie mu przypisywano w plotkach. Jego postać intrygowała ją jak każda tajemnica, z którą się spotykała, dlatego też postanowiła, że najlepiej będzie jeśli sama się czegoś o nim dowie. A ponieważ zapowiadało się, że przynajmniej tydzień spędzą w swoim towarzystwie, nie mogła zmarnować takiej okazji. Postanowiła więc mówić z nim wprost, zachowując dla siebie jedynie kwestię przeczuć co do ojca. Zatopiona w rozważaniach nie zauważyła, że zdążyli już odjechać spory kawałek od zabudowań uniwersytetu.

 

Jechali już od ponad godziny, a dziewczyna nie odezwała się do niego ani jednym słowem. Przyzwyczajony do samotnego życia Wis doskonale radził sobie mając za towarzystwo tylko Morę, ale w tym milczeniu było coś dziwnego. Kiedy dowiedział się, że w jego podróży do rodzinnej krainy towarzyszyć mu będzie młoda adeptka z uniwersytetu, w pierwszej chwili chciał odmówić, obawiając się, że dziewczyna, nasłuchawszy się krążących na uniwersytecie plotek, zamęczy go swoimi pytaniami o jego historię i okoliczności związane z jego odejściem z uczelni. Tymczasem nie dość, że ona wydaje się ledwo zwracać na niego uwagę, to jeszcze przeczucie podpowiadało mu, że dziewczyna coś przed nim ukrywa. Już chciał ją o coś zagadnąć, aby przerwać tę ciszę, kiedy to ona się odezwała i to w dodatku dość beztroskim tonem:

 

– Przepraszam za moje zachowanie. Po prostu martwię się o ojca, no i ta podróż. Zimą przeprawa przez góry jest niebezpieczna, a nas jest tylko dwoje, z czego tylko ja… Przepraszam. Pewnie nie lubisz, kiedy ktoś ci przypomina o utracie zdolności.

 

– Nie, nie przepraszaj, nie mam problemu z rozmową na temat tego, co się stało. To znaczy, tak myślę. Dawno nie miałem kontaktu z nikim obdarzonym mocą.

 

– Dlaczego? Czy to prawda, że uciekłeś w góry?

 

No proszę, – pomyślał, – to dopiero zagadka. Najpierw milczy jak zaklęta, a później pyta prosto z mostu i do celu. No dobrze, rozmawiajmy wprost.

 

– Nie, nigdzie nie uciekłem. Opuściłem uniwersytet i udałem się do Firmus. Chciałem zostać pomocnikiem jednego z tamtejszych uzdrowicieli. Tam, w górach, ciągle zdarzają się jakieś wypadki. Jeśli nie w kopalniach to w wioskach, a odległości między jedną osadą a drugą są duże, więc pomyślałem, że się przydam. Ale, jak się okazało, moja sława dotarła tam przede mną i żaden z magów ani uzdrowicieli nie chciał mnie przyjąć do pomocy. Po kilku tygodniach wędrówki udało mi się jednak zaskarbić sobie przychylność mieszkańców niewielkiej osady i zostałem. Nie przeszkadza im, że nie jestem Firmańczykiem, ani że nie mam pełnej władzy nad elementami, dopóki ich dzieci i kozy są zdrowie. – Wis uśmiechnął się do siebie na wspomnienie mieszkańców Aros i tego, jak mimo wszystko beztroskie wiedli życie. – A ty? – zapytał uznawszy, że należy jak najszybciej przejść do kontrataku, zanim dziewczyna znów zamilknie. – Opowiedz mi coś o sobie. Na razie znam tylko twoje imię i wiem, że tak jak ja pochodzisz z Verrum.

 

– No tak, informacja za informację, co? Szkoda tylko, że mój życiorys nie jest tak ciekawy jak twój. Pochodzę z Robur. Moimi rodzicami są Sedo i Virga Vercundus. Moja matka jest członkinią Rady Regionu, więc do szesnastego roku życia, czyli do momentu pójścia na uniwersytet, wychowywał mnie ojciec. Mój totem Iss, zjawiła się u mnie, gdy miałam cztery lata.

 

– Cztery lata? To dość wcześnie. Musisz być zatem zdolną czarownicą.

 

– Twój totem pojawił się, gdy miałeś niespełna trzy… przynajmniej tak mówią. – Znowu się zagalopowałam, pomyślała Tei i nieco spuściła wzrok.

 

– No tak, tak mówią. – Uśmiechnął się w odpowiedzi Wis. – Rzeczywiście Mora przyplątała się do mnie mniej więcej w okolicy moich trzecich urodzin. Od tego czasu wzajemnie działamy sobie na nerwy, prawda, pierzasta złośnico? – ostatnie słowa rzucił bezpośrednio do unoszącego się nieopodal ptaka, który tylko łypnął na niego złym spojrzeniem i wzbił się wyżej w powietrze. – Nadal jest trochę na mnie zła – powiedział, zwracając się ponownie do dziewczyny.

 

– Dlaczego? To w ogóle możliwe? Nie pamiętam, abyśmy ja i Iss były kiedykolwiek skłócone. Wszystko robimy razem.

 

– Zauważyłem, – rzucił, uśmiechając się przy tym z satysfakcją, że w końcu może zapytać o jej nocne wędrówki – że przynajmniej razem biegacie po nocach. Co teraz robią młodzi adepci, kiedy nie śpią grzecznie w swoich przytulnych, uczelnianych kwaterach?

 

Ta rozmowa stanowczo nie szła po jej myśli. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej, a tymczasem on, nie dość że sprawnie unikał odpowiedzi na zadawane pytania, to jeszcze wyciągał z niej coraz więcej informacji. No i jednak ją poznał.

 

– W nocy lepiej mi się myśli. Szczególnie, kiedy mogę obserwować niebo. Myśli wtedy jakoś same wskakują na swoje miejsce. Jest taki punkt, za budynkiem Instytutu Przemian. Trzeba się wspiąć na półkę skalną, ale widok jest tego wart.

 

– Tak, wiem, gdzie to jest. Często tam chodziliśmy.

 

– Chodziliśmy? – zapytała licząc, że tym razem ona pociągnie go za język.

 

– No tak, Mora latała. Zawsze kiedy chciałem oderwać się od uczelnianego zgiełku, albo po prostu musiałem coś przemyśleć, zaszywałem się właśnie tam. A kawałek dalej jest też załom skalny. Zostawałem tam, kiedy chciałem polatać.

 

– Polatać? Nie rozumiem?

 

– No tak. Kiedy więź maga i totemu jest dostatecznie silna, możecie się… możecie się połączyć. Ty możesz patrzeć jego oczami, czuć to, co on i w drugą stronę. Nigdy tego nie robiłaś z Iss?

 

– Nie. To znaczy… czasami śniło mi się, że biegamy i widzę wszystko z trochę innej perspektywy, ale nigdy nie myślałam, że to coś więcej niż sen.

 

– No właśnie. Czyli na razie robiłaś to nieświadomie. Ale jeśli trochę poćwiczycie, będziecie mogły wzajemnie korzystać ze swoich oczu. To całkiem przydatne. Chociaż nie radzę robić tego na testach semestralnych.

 

– No tak. A kiedy ty się tego nauczyłeś?

 

– Nie wiem. Takie sny, jak ty miałem już jako pięciolatek. Może to Mora chciała, żebyśmy się ze sobą tym dzielili, a może w ten sposób przejawiała się moja chęć do ucieczki. Teraz przydaje mi się to do szukania zagubionego inwentarza.

 

– Nadal to umiesz?! Myślałam, że…

 

Nie dokończyła swojego pytania, ponieważ w tej chwili zarówno jej wilk, jak i sowa Wisa, do tej pory podążające własnym tempem kilkadziesiąt kroków przed nimi zasygnalizowały im, że z przeciwka zbliża się do nich grupa ludzi. W trakcie rozmowy przebyli dość znaczny odcinek drogi, no i zdążyło się już nieco przejaśnić.

 

W miarę jak dzielący ich dystans się zmniejszał i coraz lepiej było widać, że jadąca z naprzeciwka grupa to około pięciu zbrojnych i dowódca, Wis zaczynał odczuwać coraz większy niepokój. Nie poznawał mundurów, więc nie byli to ani strażnicy graniczni Verrum ani podlegający pod uniwersytet strażnicy Labrum.

 

– Znasz jakieś czary bojowe, obronne?

 

– Kilka podstawowych, ale dlaczego pytasz? Sądzisz, że coś nam grozi?

 

– Nie, po prostu lepiej być przygotowanym. A z nas dwojga to ty jesteś pełnoprawną czarownicą.

 

Postanowił na razie jej nie martwić swoimi przeczuciami, ale odruchowo sprawdził, czy jego miecz jest na miejscu i zaczął sobie przypominać wszystko, czego do tej pory nauczył się o bezpośredniej walce. Kiedy zbliżyli się na odległość około siedemdziesięciu kroków, ten, którego uznał za wyższego rangą pospieszył nieco swego konia i wyjechał przed swoją grupę im na spotkanie.

 

– Tei, schowaj się za mną i pozwól, że to ja będę mówił.

 

– Ale…

 

– Nie dyskutuj!

 

– Bądź pozdrowiony panie Suavis! Nazywam się Mor i mam polecenie, aby odeskortować panienkę Tei do jej ojca

 

– Czyje polecenie? – spytał Wis, który od razu zwrócił uwagę na fakt, iż Mor nie podał ani swej rangi, ani nazwy jednostki.

 

– Rady Regionu Verrum, oczywiście. Przysyła nas Pani Virga.

 

– Czy macie jakiś dokument potwierdzający wasze rozkazy? – zapytał półmag, jednocześnie obserwując resztę żołnierzy, którzy zdążyli dołączyć do swego dowódcy.

 

– Oczywiście. – Gwardzista wyprostował się na swym koniu. – Mam list dla Panienki od matki, w którym wszystko wyjaśnia.

 

– List? – włączyła się do rozmowy Tei. – Od mojej matki? Chciałabym go zobaczyć.

 

Gwardzista odwrócił się i w tym momencie w stronę Wisa poleciały trzy ciśnięte zaklęciem strzały, które dziewczyna zdążyła odbić w ostatniej chwili. Jednocześnie, nie czekając na powtórny atak wzbiła leżący wokół ich dwójki śnieg, tworząc zasłonę. Tyle czasu potrzebował Wis, by sięgnąć po miecz. Ruszył przez stworzoną przez dziewczynę zadymkę w kierunku dowódcy, który już szykował się do rzucenia kolejnego zaklęcia. Nie zdążył go jednak wykonać, ponieważ niespodziewanie spadła na niego Mora. Iss z kolei, wściekle kłapiąc zębami, biegała między końmi pozostałych czterech zbrojnych. Półmag szybkim ruchem przeciął popręg i zrzucił dowódcę z konia. Dwóch, z czterech pozostałych żołnierzu uciekło, niesionych przez spłoszone wierzchowce, dwóch Tei unieruchomiła ożywiając uśpionych pod ziemią korzeni rosnących tu latem pnączy.

 

– A teraz, panie Mor, – powiedział Wis wciąż trzymając wymierzony w mężczyznę miecz – powiesz mi kto rozkazał wam pojmać dziewczynę.

 

– Nic nie wiesz, prawda? Nie masz pojęcia kim ona jest i na jakie siły się porywasz? Ten staruch Tellin nic ci nie powiedział.

 

Z każdym wypowiadanym słowem twarz gwardzisty robiła się coraz bardziej czerwona, a głos stawał się coraz bardziej ochrypły. Nagle cała jego twarz stężała w wyrazie nieopisanego bólu i strachu, a z gardła wyrwało się kilka pomarańczowo-czerwonych płomieni. W ciągu kilku sekund mężczyznę strawił od wewnątrz ogień. To samo spotkało jego towarzyszy.

 

– No to niczego się nie dowiemy. Chyba, że ty masz mi coś do powiedzenia panno „tylko podróżująca do chorego ojca”?

 

Wciąż oszołomiona widokiem palącego się od wewnątrz gwardzisty, Tei nie zrozumiała w pierwszej chwili co zdaje się sugerować jej towarzysz.

 

– Sądzisz, że miałam z tym coś wspólnego? Że to przeze mnie oni zginęli? Jestem tym równie oszołomiona co ty!

 

– Jak na oszołomione dziewczę masz mimo wszystko niezły refleks. Za co zresztą dziękuję. No dobrze. Zbierajmy się w drogę. Miałem nadzieję wykąpać się w zajeździe przed przeprawą przez góry. Jak sama wiesz uczelniane umywalnie nie są specjalnie komfortowe – powiedział i chcąc rozładować napiętą atmosferę, mrugnął do niej porozumiewawczo.

 

Dziewczyna odwzajemniła uśmiech, po czym ruszyli w dalszą drogę.

Koniec

Komentarze

Autorko, jeśli już wrzucasz fragment zamiast całości, nie kończ go na słowach "No chodź, zobaczymy, co z tego wyniknie". Wybierz fragment, który sam w sobie może stanowić całość, z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. A jeśli nie jesteś w stanie, zwróć na to uwagę przy pisaniu kolejnych tekstów - dobra historia zawiera co najmniej kilka takich fragmentów.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Całkiem nieźle napisane, moim skromnym zdaniem. Przyłączam się jednak do apelu brajta, żebyś opublikowała jednak coś, co dałoby się uznać za zamkniętą całość. Poznałam bohaterów, ale nie wiem, o co w tym opowiadaniu chodzi. Szkoda.

120 lat - liczebniki słownie.

z resztą - łącznie

Generalnie nie wypisuję błędów, bo są tu ode mnie lepsi, ale to akurat rzuciło mi się w oczy :).

Co do moich wrażen - nie wiem, jakiej objętości miałby być ostateczny tekst, ale jeśli to coś dłuższego, to narrację prowadzisz nieco zbyt pospiesznie. To moje subiektywne odczucie, oczywiście, inni mogą się z tym nie zgodzić.

Poświęciłaś sporo miejsca, by opisać historię Wisa - osobiście wolę, jeśli takie rzeczy nie zostają podane na tacy, załatwione jednym, długim akapitem, a wplatane są w fabułę, wychodzą jakby przy okazji.

Ale - raczej mi się ten fragment podobał. Fragment - no właśnie, niestety :).

Pozdrawiam

Błędy poprawione.
Co do miejsca "ucięcia" tekstu... nie chciałam wrzucać zbyt długiego fragmentu, ale faktycznie, trochę niefortunnie wybrałam, gdzie skończyć. Kolejna nauka na przyszłość :)

Dodałam dalszą część. Być może teraz będzie to nieco bardziej spójne i "zamknięte".

Moim zdaniem nie stworzyłaś żadnej "karykatury". Opowiadanie zapowiada się nieźle; magia zinstytucjonalizowana, więc niejako pod kontrolą zwierzchności, starszych magów na przykład, jakieś zasady obowiązują czynnych magów... Konflikt też mamy od początku (Wis), romansik, klasyczny, też na horyzoncie, do tego nieznane zagrożenia, ktoś przecież nasłał Mlora i jego kompanię...  

Jednak nie ma tak dobrze, nie wszystko mi tu gra. Poczynając od interpunkcji --- wołacze obowiązkowo wydzielamy przecinkami --- poprzez brzmienie niektórych zdań aż do czegoś kompletnie dla mnie niezrozumiałego. Za co relegowano Wisa i zablokowano jego magię? Za uratowanie magicznego stworzenia, totemu, jak nazywasz te zwierzęta? Sam Wis miałby poczucie winy, gdyby nie uratował --- to rozumiem --- ale jakie nadrzędne prawo magów zabrania ratowania totemów, ba, kwalifikuje taki czyn jako przestępstwo?

     Przegadane...

Drogi Adamie! Zapewniam, że ma to sens ;)
Przedstawiony fragment rzeczywiście dużo mówi o Wisie i o jego odejściu z uczelni, ale to tylko plotki. Chciałabym, aby prawda o przeszłości tego bohatera ujawniała się stopniowo.

Nie wiem, czy to opowiadanie jest dostatecznie intrygujące i interesujące, aby je kontynuować, dlatego je tutaj zamieściłam.

Co do strony technicznej - biję się w pierś. Ale "autorska ślepota" na błędy robi swoje.

Stopniowo? No to w porządku, zabieg celowy, potem dowiemy się, co, kto, jak i dlaczego.  

Skoro zapowiada się, jak się zapowiada  :-) , kontynuacja jest, myślę, wskazana.  

Dobrze to nazwałaś "autorską ślepotą". Widzimy, co chcemy widzieć, czyli uważamy, że jest ach ach. A potem przyłazi taki jeden z drugim i marudzi...   :-)

Czy mnie się wydaje, czy w tej drugiej części jest więcej błędów? Zwłaszcza interpunkcja i dialogi. Znowu z resztą na początku dodanego fragmentu :). 

Podoba mi się pomysł. Błędy trochę przeszkadzają w odbiorze. Czego mi brakuje, to opisów, które nieco spowalniałyby  akcje i dodawały klimatu (ale może to takie moje marudzenie po prostu; zresztą, sama mam problemy z opisami, czasami dodaję je do już gotowego niemal tekstu;)).

Co do tej przeszłości Wisa - mnie jednak trochę gryzie to, że dałaś o niej dość dużo informacji, niejako z off-u, a część zachowałaś na później. Cóż, może po prostu plotka ma swoje prawa.

Trochę więcej "klimatu", mniej drobnych, psujących przyjemność błędów i zapowiada się na całkiem ciekawe opowiadanie.

Dasz resztę?

Czyta się przyjemnie, ciekawa jestem, co będzie dalej. Zdecydowanie kontynuować. :-)

Zaskoczyło mnie, że magowie mierzą odległości w metrach.

Babska logika rządzi!

Kurczę, no właśnie, jak już jesteśmy przy miarach. Nie ukrywam, że mam z tym problem. Dla mnie mila czy tam kilometr to po prostu kwestia nazewnictwa. Rozumiem argumenty za łokciami czy stopami, ale wciąż - nazwa miar to kwestia umowna. Po prostu - nazwa. Rozumiem też, że układ SI jest dość współczesny, ale wszystkie miary należą do jakiegoś układu w końcu. Czemu jacyś tam elfowie z niewiadomoskąd mieliby używać miar staropolskich lub anglosaskich? 

Czy ktoś pamięta jakiś temat w HP, który by o tym traktował? Byłabym wdzięczna za podlinkowanie, bo z chęcią poczytam.

A Autorkę bardzo przepraszam za ten wtręt :).

Przepraszam, ale pociągnę offtop.

Mila jest dość uniwersalna - zwykle jest to tysiąc kroków (raczej podwójnych). Jeżeli tylko bohaterowie mają po pięć palców u ręki, to IMO mila będzie dobra. Sążeń to mniej więcej wysokość dorosłego człowieka, tyle że miara nie aż tak rozpowszechniona jak łokieć. A metr jest bardzo ziemski i naukowy.

Babska logika rządzi!

     A staja? Śmiało  mogą tak mierzyć odleglości.  Ale naprawdę trudno sobie wyobrazić, ze elfowie znali metry, kilometry i kilogramy, może i tony, bo na pewno znaliby tez zastosowanie prochu. 

Czyli - uważasz, że po prostu lepiej stosować miary, które pochodzą od naturalnych rozmiarów człowieka (ależ to zabrzmiało!:)). Tak, dlatego właśnie napisałam, że rozumiem stopy czy łokcie.

Hmmm, no pewnie racja, brzmi to logicznie, jako element stylizacji językowej na pewno też lepiej brzmi w tekście. Moje wątpliwości wynikają pewnie z tego, że po prostu nie lubię stylizacji. Jeśli moi bohaterowie - nawet umieszczeni w pewnej fantastycznej rzeczywistości - używają współczesnego języka, to kazanie im nagle mierzenia w sążniach czy zagonach wydaje mi się nienaturalne.

A trzymacie się wtedy jakiejś konkretnej nomenklatury? Tzn. właśnie albo nazw staropolskich, albo germańskich, albo anglosaskich czy jakich tam jeszcze? Czy jak wygdnie, byleby ładnie brzmiało i pasowało?

No racja, z tymi elfami to po prostu przykład był :).

    To znaczy tak --- dla mnie kreowany świat powinien byc logiczny. Elfowie mogą rozmawiać  językem wspólczesnym, ale bez przesady. Jrźrli elf roibi sobie grilla, przestaję  czytać. Bo: on nie może znać tego wyrazu. Podobnie jest z miarami --- elf moze mówić w miarę albo nawet bardzo wspolcześsnie, ale trudno sobie wyobrazić, ze zna pojecie "metr" i wie, jaka to dugość. Logiczne jest, że poda inaczej odległość. 

     Już nad "calem" mocno sie zastanowiłbym. Ale -- łokieć, sązeń, staja, mila to stare nazwy, a więc logiczne jest ich uzycie do kreowania starego świata.

     Metr to moze Autorka z tekstu wyrzucić.

     I nie zapominajmy o kroku, bo to jest naprostsza i najoczywistsza miara...

Zabrzmiało jak zabrzmiało, ale, przepraszam, niemal tylko dla Ciebie. Pierwsze były miary naturalne, system SI jest w pełni sformalizowany i nie pasuje, no nie pasuje, żeby w lokacji umownie średniowiecznej (a to kanon fantasy) ktoś nagle kilometrami, kilogramami operował.  

Co ciekawszym polecam pierwsze rozdziały "Pi razy drzwi" Johna Barrowa, Prószyński, '96.

Niebo było tak doskonale czarne, że swoją barwą przypominało najczystszy, idealnie oszlifowany onyks, który błyszczy własnym, głębokim i mrocznym blaskiem. Na jego tle gwiazdy zdawały się lśnić tym bardziej jasno, tworząc migotliwe wzory oślepiających iskier białego lśnienia.

 

Prędzej czy później pewnie się nauczysz, ale na razie masz problem z pisaniem ciekawych, błyskotliwych, oryginalnych opisów. Dlatego tych, które są, staraj się nie rozbudowywać ponad miarę.

Z drugiej strony fajnie, że te opisy gdzieś prowadzą, do jakiejś refleksji, przewrotności, a nie funkcjonują dla samego istnienia i opisywania. To Ci się liczy na plus.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

@ocha - faktycznie, może być więcej błędów. Poprawiałam ten wycinek tyle razy, że mogłam sama się poplątać w wersjach. Niniejszym przepraszam. Co do opisów, to prawda jest taka, że strasznie się ich boję, a raczej tego, żeby nie popaść w syndrom Orzeszkowej :) Popracuję nad tym.

Jeśli zaś chodzi o metry... u mnie samej budzą wątpliwości. Raz, że instynktownie czuję, że nie pasują do tej konwencji, a dwa, że, trochę po babsku, mam problemy z wyobrażaniem sobie odległości :) Dlatego przychylam się do "naturalnych" miar i w dalszej części będę się ich trzymać.

Czy będzie ciąg dalszy? Się piszę się :) Skoro ten fragment został w miarę pozytywnie przyjęty (ku memu niedowierzaniu), to pewnie i ciąg dalszy sie tu pojawi. Ale najpierw musi swoje odleżakować.

Ale co - zabrzmiało? Piszę tu po prostu o swoich wątpliwościach i grzecznie się pytam. Przy okazji zaśmiecając wątek, za co NatSę przepraszam.

W praktyce też stosuję raczej "miary naturalne". A moje wątpliwości wynikają również stąd, że - skoro umieszczamy akcje a lokacji umownie średniowiecznej, to - gdybyśmy również używali języka "umownie średniowiecznego" - nikt by nas nie zrozumiał.

I tyle. 

Ja mam dość skuteczny sposób na unikanie trudności z jednostkami miary - nie piszę fantasy i mam problem z głowy. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Dobre i wciągające. I ciągnie przyjemnym ciepłem :) Proszę o więcej.

Infundybuła chronosynklastyczna

@ocha -- język "umownie średniowieczny" to język stylizowany. Oczywiście są autorzy którzy stylizują, wychodzi im to świetnie i są czytani. Przykładem może być choćby trylogia husycka Sapkowskiego. Sukces polega na tym, żeby umiejętnie wymieszać literacką polszczyznę z wtrętami staropolszczyzny.

Co zaś się tyczy jednostek miar: wystarczy spojrzeć na historyczną definicję metra żeby wiedzieć, że w średniowieczu metr zaistnieć nie mógł (skoro Ziemia była wtedy płaska). Tym samym nie powinien też istnieć w rzeczywistościach stylizowanych na średniowiecze, chyba że wprowadzimy rozwiniętą naukę, bo metr jest jednostką typowo naukową (zdefiniowanie go wymaga znajomości albo obwodu Ziemi na równiku, albo prędkości światła w próżni). Tymczasem wystarczy używać jednostek niestandardowych, uznając że stopa to ok. 1/3 metra, mila to jakieś 2,5 km, stajanie to mniej niż 150 m, a łokieć to jakieś 0,5 m. Nikt przecież nie wymaga w stylizowanym na średniowiecze fantasy naukowej precyzji w opisie odległości i długości...

Zrozumiane. Moje pytanie, a właściwie refleksja, dotyczyła wyłącznie kwestii językowej. Wiem, że język "umownie średniowieczny" to język stylizowany. W języku nawet stylizowanym używamy siłą rzeczy wyrazów, które w średniowieczu nie istniały. Trzeba ich używać, bo - po pierwsze - za mało istnieje źródeł, które mogłyby nas nauczyć, jak ten język rzeczywiście brzmiał, a - po drugie - nawet jeśli by się to komuś udało, nikt by go współcześnie nie zrozumiał. 

Niektórzy stylizują lepiej, inni gorzej, ale zawsze to jakiś twór i wyobrażenie autora (oraz Sienkiewicza), z rzeczywistością nie mający (niemający?) zbyt wiele wspólnego. I dobrze.

Więc - Adamie, Rogerze, Exturio - zrozumiałam, co do mnie piszecie. Co więcej - zgadzam się z tym, co do mnie piszecie. Sama raczej staram się stosować miary tradycyjne, bo po prostu lepiej brzmią w tekstach mających pretensję do bycia fantasy. I - tak - są wówczas logiczniejsze. 

Czy ja się po prostu czasami nie mogę publicznie pozastanawiać? :).

Pozdrawiam

Źródla to istnieją, Jasia Chryzostoma pamiętniki, oryginał  Wujkowego przekładu Biblii --- ale faktycznie, za cholerę nie dało by się czytać.  

Nie mający --- nadal, wbrew temu, co niektórzy sądzą, można tak pisać.  

Możesz się pozastanawiać. Inni czytają i też coś z tego wynoszą.

A i czcionka nie taka, jak drzewiej bywało; Times New Roman zamiast starego dobrego fraktura... Bez przesady z tym naśladownictwem. Wystarczy, żeby tekst był logiczny.

Babska logika rządzi!

Pasek to już zdecydowanie nie średniowiecze. Z Finklą też się zgadzam:).

NatSa mnie zabije, więc kończę. Chyba...

Nie zabiję - też się uczę :)

Bardzo dobrym sposobem określania odległości jest przeliczanie ich na czas podróży. "Godzina drogi stąd" brzmi w fantasy o niebo lepiej niż 5 kilometrów. Oczywiście to wymaga uwzględnienia w świecie przedstawionym konkretnego podziału doby, ale jest znacznie łatwiejsze do przełknięcia, nawet jeśli nikt tam nie nosi zegarka. A w świecie przepełnionym magią to już żaden problem.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Korzystając z przychylności NatSy - no, a ta godzina w fantasy to na co się dzieli? Minuty też nie najlepiej brzmią... Komuś tu kiedyś - pamiętam - kwadranse zgrzytały.

Jakoś skończyć nie mogę :))). 

Jest takie magiczne słowo... hydepark się nazywa. Wtedy w tej dyskusji mogłoby się wypowiedzieć więcej osób. ;)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Godzina drogi stąd w świecie bez powszechnie stosowanych zegarków nic nie znaczy. :)

Zupełnie się nie spodziewałam, że tym fragmentem wywołam taką dyskusję. Co najwyżej lawinę gromów potępienia. Chyba czas z pokorą uderzyć się w wątłą pierś i zamilknąć :)

Exturio - znaczy, o ile do mierzenia czasu stosuje się magię. ;) Ewentualnie zegary słoneczne.

Ewentualnie można stosować miary czasu oparte na charakterystycznych dla danego świata, typowych czynnościach. Idealnym przykładem z naszej rzeczywistości są tutaj zdrowaśki, które mogą z powodzeniem pełnić funkcję minut, o ile będą popularną miarą w danym świecie.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

W dawnych czasach ludzie może nie mieli zegarów, ale czas odmierzali biciem dzwonów kościelnych. Wszystko zależy od przyjętych założeń świata.

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

No tak, ale zdrowaśka to już nie godzina -- to jakieś 40 sekund z dużymi odchyłami osobniczymi. To oznacza, że dla jednego godzina to 60 zdrowasiek, a dla innego: 80. Różnica spora, jak by nie spojrzeć.

Prostą sprawą jest określanie czasu w społeczeństwach chrześcijańskich wśród ludzi w miarę wykształconych: można posługiwać się brewiarzem. Dla reszty pozostają krótkie miary: zdrowaśki, pacierze, a za "długą" jednostkę mogą służyć różańce. Ale to nadal nie znormalizowana godzina, więc odchyły mogą być olbrzymie.

Zegar słoneczny -- zgodzę się, ale mam pewne zastrzeżenia: po pierwsze, nie bierzesz go w trasę. To trochę utrudnia odmierzanie czasu. Po drugie, zegary słoneczne nie mierzą godzin w sensie metrycznym, tylko postęp dnia. Dokładniejsze są klepsydry albo zegary wodne.

Co do magii (widzę to mrugnięcie, ale kwestia mnie zaciekawiła) -- czy można mówić o magicznym odmierzaniu czasu, jeśli nie można samodzielnie "skalibrować" magicznego zegara?

 

Na koniec chciałbym poruszyć kwestię najważniejszą: czy kogokolwiek w średniowieczu mogło w ogóle obchodzić, ile to godzina? W sensie: nieważne jak długo pójdę, ważne żebym doszedł. Wydaje mi się, że określanie odległości (w tym również przez czas) nie służyło przeciętnemu człowiekowi celom poznawczym, ale przygotowaniu. Jeśli mam iść dziesieć zdrowasiek, mogę iść już teraz, bez przygotowania, przecież zaraz wrócę. Jeśli mam iść jak od jutrzni do nieszporów, to lepiej coś wcześniej zjem. No i nie mogę wychodzić za późno, bo mnie noc na szlaku zastanie.

W związku z tym, czy naprawdę potrzebujemy w opowiadaniach precyzyjnego systemu określania czasu? Większość czytelników naprawdę nie dba o to czy z Hobbitonu do Orodruiny było tysiąc mil, dziecieć tycięcy, czy może miliard. Było daleko. Najważniejsze, że Frodo doszedł.

Elfy - że tak powrócę do pierwotnego przykładu - raczej zdrowaśkami czasu nie liczyły :).

I owszem, zgodzę się, że w uproszczeniu, świat fantasy to umowny świat średniowieczny. Ale to jednak duże uproszczenie. Zapewne znajdzie się niejeden tekst fantasy, w którym dla bohaterów określenie czasu jednak jest istotne. Świat w jakiśsposób średniowieczny, ale bohaterowie już jednak często o mało średniowiecznej mentalności bywają.

Za radą brajta - założę temat w HP, chociaż pewnie zaraz na mnie ktoś nakrzyczy, że było:). A wieczorem sprawdzę, co się tam urodziło, bo mi zaraz bateria w laptopie padnie, a wzięłam sobie zły przedłużacz.

Komunikacyjna i informacyjna katastrofa!!! ;)

Kontynuuję wywód w HP. :)

Lecą smoki pod obłoki, wiatr im kręci smocze loki

Dobrze się czytało. Ciekawa jestem daszego ciągu. Pozdrawiam :)

Przyznaję, że nie dotarłam do końca przedstawionego fragmentu, najpewniej dlatego, że nie jestem targetem tego typu literatury. Za stara jestem na takie historyjki. Ta mi się po prostu nie podoba.

 

Zabiło mnie już drugie zdanie: "Na jego tle gwiazdy zdawały się lśnić tym bardziej jasno, tworząc migotliwe wzory oślepiających iskier białego lśnienia." Bardzo Cię przepraszam, Autorko, ale co to właściwie do cholery znaczy? Oślepiające iskry białego lśnienia? Poza tym powtarzasz słowo "lśnienie" w jednym zdaniu.

 

Zrezygnowałam zaś w tym miejscu: "Iss… ależ on ma oczy! Jak lodowe jeziora. Takie bladoniebieskie i błyszczące. A spojrzenie ma przenikliwe, jak górski wicher." Okazało się to ponad moje siły, przykro mi.

 

Cofnijmy się jednak nieco...

"Mocno zacisnęła powieki, a na ich odwrocie..." - Co to jest niby "odwrót" powiek? Czekaj tylko, aż tu przyjdzie Regulatorka...

 

Zdecydowanie nadużywasz zaimków. Zaimkoza stosowana.

 

Zwroty bezpośrednie typu "ty", "ciebie", "pan" w takich tekstach piszemy małymi literami.

 

Cały fragment o totemach i o tym, czemu Wis wylecial z uczelni, jest wpleciony bardzo niezręcznie. Właściwie nawet nie jest wpleciony tylko włożony do głowy czytelnika jak łopatą. Nie. Takie rzeczy opisuje się stopniowo, w fabule, kawałek po kawałku. Jeśli potrzebujesz całego dodatkowego, nie pasującego do opisywanych czynności bohatera akapitu, żeby coś wyjaśnić, to nie jest dobrze.

 

"Idąc tropem tych myśli zdał sobie sprawę, że do tej pory nie zastanawiał się, dlaczego jego dawny nauczyciel i mentor, mag Tellin wezwał go w trybie pilnym do uniwersytetu."

Naprawdę? Siedział gdzieś w jakiejś dalekiej wiosce, ale przyleciał na jedno skinięcie nauczyciela z powrotem na uniwersytet i naprawdę w trakcie podróży ani jednej sekundy nie poświęcił na zastanowienie się, po co go wołają? Wybacz, ale to nie świadczy za dobrze o jego zdolnościach intelektualnych.

 

"...i ubrała codzienny strój uczelniany." - W co go ubrała?

 

"Gdyby nie to, że niecałe dwie godziny temu prawie się z nią zderzył, byłby skłonny uwierzyć, że ten nieład to skutek wyrwania ze snu." - A co, przez te dwie godziny nie mogła pójść do swojego pokoju i połozyć się spać? Przecież był środek nocy.

 

Daleko dalej nie dotarłam.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dobrze się czytało.

Powiem tak: Masz gigantyczne problemy z zaimkami. Jest ich za dużo w tym tekście. Opisy: wymagają jeszcze dopracowania, bo ich brzmienie jest (czasami) infantylne, np: Niebo było tak doskonale czarne, że swoją barwą przypominało najczystszy, idealnie oszlifowany onyks, który błyszczy własnym, głębokim i mrocznym blaskiem. --- Nie wiem co Autor miał na myśli porównując onyks do nocnego nieba, ale to nie pasuje do siebie.

Ogólnie opowiadanie jest takie sobie. Dobry pomysł, ale kiepsko sprzedany.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Legia dziady, Widzew dziady, Wisła dziady, Fornalik dziad, Fantastyka.pl dziady parchate!!! Moderator wart nie więcej niż pół funta kłaków! Jako ze od kilku miesięcy bezskutecznie domagam się od serwisu likwidacji mojego konta i notorycznie moje mejle z prośbą o to są ignorowane, to zmuszony jestem do dywersji. Według regulaminu serwisu użytkownik, który nie stosuje się do zasad, może mieć zlikwidowane konto. Zmuszony więc jestem do takich głupawych treści, aby moje konto zostało zlikwidowane. Proszę tylko autorów, aby moich tzw. komentarzy nie brali do siebie.

Fajne, tylko znowu w kawałku :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka