- Opowiadanie: Monk-13 - Smocza Łza. Rozdział 2

Smocza Łza. Rozdział 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smocza Łza. Rozdział 2

…Nie uciekniesz przed tym, co przed wiekami zapisano na kartach księgi. Dawno już zdecydowano za ciebie!

 

To nieprawda! Moje życie należy do mnie…

 

Już nie… Odkąd nosisz vaylanta…

 

Nie ja go sobie wybrałem, kowalu!…

 

Właśnie…

 

 

Budził się bardzo powoli. Z niebytu wyciągnął go wyrazisty zapach mchu i trawy; wwiercał się w nozdrza, intensywny i ostry. Z trudem rozchylił powieki. I ten wysiłek sprawił, że prawie zemdlał. W ustach czuł metaliczny posmak krwi; obrócił głowę, starając się rozejrzeć.

 

Siedział, a właściwie półleżał, oparty o fragment tego, co zostało z omszałej, drewnianej ściany, z głową przyklejoną do nadłamanej belki. Przed oczami kołysały się drzewa. Przełknął ślinę i pomagając sobie ręką, próbował wstać. Nic z tego. Trzęsące nogi odmówiły posłuszeństwa.

 

Nagle zakręciło mu się w głowie. Przymknął oczy.

 

– Powoli, powoli. Nie szalej tak, czarowniku – powiedział Shatar pojawiając się nagle przy nim.

 

Daetan przełknął wolno ślinę.

 

– Żyjemy? – wychrypiał.

 

– Żyjemy – odparł krótko myśliwy i sycząc przez zęby z bólu, kucnął przed nim. – Jak się czujesz?

 

– Łeb mi za chwilę pęknie. Daj wody…

 

Shatar podał mu skórzany bukłak. Przez chwilę obserwował, jak grdyka siedzącego porusza się w górę i w dół, a po brudnej, nieogolonej brodzie ścieka strużka wody.

 

– Pij służebniku, pij… – powiedział myśliwy uśmiechając się krzywo.

 

Świtało już i noc odchodziła do zagrody, jak mawiali ludzie mieszkający w cieniu Wielkiego Muru. Kilka bladych gwiazd świeciło jeszcze na powoli jaśniejącym niebie, ale niedługo i one zgasną, ustępując miejsca jasnej tarczy słońca.

 

Daetan zauważył, że ramię Shatara przewiązane jest kawałkiem brudnej, okrwawionej szmaty. Jego szeroka, pobrużdżona twarz przybrała nienaturalny, śliwkowy odcień; białe włosy były potargane i zlepione, a siwa broda sterczała, jak wiecheć na polu. Daetan zastanawiał się, czy on sam wygląda równie źle.

 

Oddał mu bukłak i spojrzał w niebo.

 

– Gwiazdy bledną, świt już blisko – szepnął Shatar, również spoglądając do góry i usiadł obok służebnika, opierając się ciężko o ścianę chaty. Pociągnął długi, głęboki łyk.

 

Daetan przymknął oczy.

 

– Nie zasypiaj służebniku! – myśliwy szturchnął go w bok.

 

Jedną ręką próbował ugładzić jakoś warkocze na brodzie.

 

– Przestań Shatar! – Daetan skrzywił się z bólu, dotykając lewego boku. – Daruj sobie to ciągłe „służebniku”. Już od dawna nim nie jestem…

 

– Pewnie, pewnie… Gdy cię wyciągałem z łap martwej żagnicy, myślałem żeś trup! Normalny człowiek nie przeżyłby tego. Ba, nikt by tego nie przeżył!

 

– Ty przeżyłeś…

 

– Dzięki tobie – głos myśliwego był niezwykle poważny.

 

Daetan próbował wzruszyć ramionami. Nie wyszło.

 

– Daj jeszcze wody…

 

Daetan poczuł, że świat znów wiruje; przymknął oczy. Zachciało mu się rzygać.

 

Shatar czekał cierpliwie, aż tamten ugasi pragnienie. Z oddali dobiegł przeciągły skowyt wilka. Zwierzęta krążyły po okolicy, zaniepokojone. Z wiatrem, na odległość wielu wiorst niósł się zapach śmierci. Drażnił i nęcił zarazem.

 

Daetan podniósł się z trudem, pomagając sobie rękami. Oparł się o ścianę chaty i stanął niepewnie. Czuł, jak wciąż drżą mu kolana. Przeklęte! Drżały podczas walki i drżą teraz!

 

– Opowiedz, co się stało… – zapytał, wolno wymawiając słowa.

 

Czuł, że głowę ma wielką jak bania, a przy każdym oddechu tępy ból promieniował od żeber, aż do obojczyka, zalewając go falą gorąca.

 

Shatar w milczeniu spoglądał na to, co zostało z jego domostwa. W niczym nie przypominało to już domu. Wszędzie dookoła leżały połamane deski, sklejone gliną gałęzie i kilka futer, które podmuch tajemniczego wiatru wywiał na zewnątrz. Szopa była rozwalona doszczętnie. W miejscu, gdzie stała było tylko duże rumowisko, składające się z przełamanych grubych belek, zapadniętego daszku i krwi, dzięki której przypominała rzeźnię.

 

Z chaty został tylko kawałek jednej ściany – tej, przy której siedzieli. Reszta była zdemolowana. Kawałki sprzętów, drobne przedmioty i wapienne kawałki skał, które służyły za spoiwo, leżały wszędzie dookoła, wbite w ziemię.

 

Myśliwy pokręcił głową, jakby niedowierzał własnym oczom. Sam wyglądał, jak jeden wielki obraz rozpaczy. Potargane, zwichrzone włosy, napuchnięta twarz pobrudzona krwią, która najbarwniej zaznaczyła się na mlecznej brodzie i włosach. Kaftan wisiał na nim w strzępach, rozcięty w kilku miejscach, pobrudzony ziemią. Rana na ramieniu i kulejąca noga dopełniały obrazu całości.

 

– Zabiłeś cholerną żagnicę… – Shatar pocierał w zamyśleniu brudne czoło. – Ale nawet, gdyby mnie kroili i solili, nie powiedziałbym, jak ci się to udało… – pokręcił głową w niedowierzaniu.

 

– Ślepy traf… Była stara i otłuszczona.

 

– Aha… – Shatar pokiwał z udanym zrozumieniem głową. – A gdyby była młoda i zwinna?

 

– Leżelibyśmy teraz spokojne… z głowami w strumieniu, a nogami pod tamtymi drzewami… – wskazał odległą o jakieś trzydzieści kroków linię lasu. – I nie za bardzo moglibyśmy rozmawiać.

 

Służebnik, przytrzymując się zrębu ściany, ciężko oddychał. Myśliwy popatrzył na niego z ukosa.

 

– Dużo wiesz.

 

– Pytałeś, to odpowiedziałem. Teraz mów, co się stało.

 

Shatar przysiadł na wielkim kamieniu i wyciągnął zza pasa nóż, którym bronił się podczas walki. Przez chwilę czyścił go w milczeniu kawałkiem szmaty, starając się zetrzeć z ostrza ciemną, zakrzepłą krew.

 

– Pamiętam, jak patrzyłem prosto w jej ślepia – ciągnął po chwili. – I wiedziałem, że już po nas… – potrząsnął siwą głową. – Później coś walnęło mnie w łeb i straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, dookoła były tylko ruiny. Gdy już się jakoś wygrzebałem spod szczątków krokwi, poczułem okropny smród! Cholerne moroi były wszędzie! Na szczęście martwe… – przerwał na chwilę.

 

– Gdy jakoś dokuśtykałem do miejsca, gdzie leżałeś… – przełknął ślinę – zrzygałem się… zobaczyłem tą cholerę, martwą. A obok niej – ciebie… – ręka czyszcząca pieczołowicie ostrze noża już dawno znieruchomiała. – Myślałem, że nie żyjesz. Łeb miałeś cały we krwi i nie ruszałeś się. Olbrzymie cielsko leżało z rozpostartymi łapami… Kurwa, jej szpony były dłuższe od mojego noża! – usta myśliwego zacisnęły się w wąską kreskę.

 

Po chwili kontynuował.

 

– Widziałeś kiedyś z bliska ryj takiej bestii?

 

Daetan pokręcił głową.

 

– Ślepia miała wybałuszone, ale martwe. A ze szczeciniastego, jak u odyńca pyska wystawały kły, jakich nie widziałem jeszcze nigdy w życiu! Wszędzie było pełno juchy…

 

Myśliwy przerwał na chwilę.

 

– Gdy sobie myślę, że TO leży tuż nieopodal, trzęsą mi się ręce…

 

– Daj spokój, Shatar!… Vilga jest martwa. Mów co było dalej.

 

Białowłosy łypnął na niego spod oka. Przygładził brodę.

 

– Hm… Jak już sobie pomyślałem, że patrzę na dwa truchła i podnosiłem twój miecz… – znów spojrzał z ukosa na służebnika – to właśnie jęknąłeś. A ja, o mało co nie popuściłem w spodnie. Co tu dużo gadać. Jak wywlekłem cię z chałupy – zrzygałem się znowu. Wybacz, chodzi o twój płaszcz… – wskazał wymownie wzrokiem przyschniętą plamę na szerokim rękawie.

 

– Wybaczam… – Daetan delikatnie obmacał bolące żebra. Syknął z bólu. Nie było dobrze.

 

Dopiero teraz zauważył, że obok, oparty niedbale o jedyny, ocalały narożnik chałupy, stoi jego miecz. Czarna klinga była oblepiona krwią. Służebnik sięgnął powoli po niego. Dotknął głowni i poczuł tylko zwykły chłód metalu. To dobrze…

 

Daetan usiadł na ziemi i starał się doczyścić ostrze rąbkiem płaszcza, ale rozmazał tylko zakrzepłą krew.

 

Odstawił na bok miecz i wstał.

 

– I co teraz?

 

Białowłosy wzruszył wielkimi ramionami.

 

– Tutaj już nic nie zostało. Widać bogowie odwrócili się ode mnie. Chyba najwyższy czas skończyć z polowaniem w tych górach – w oczach myśliwego błysnął żal.

 

Służebnik, dopiero teraz zauważył podwójną, krwawą pręgę na jego szyi, biegnącą od ucha aż do siwej grdyki.

 

– Ruszam na południe, do Stigg. A ty?

 

Daetan nie odpowiedział. W milczeniu dociągnął pas, starając się nie okazywać bólu, który czuł przy każdym oddechu. Żebra chyba nie były złamane, tak jak na początku mu się wydawało. Inaczej już plułby krwią z przebitych płuc.

 

Niebo rozjaśniło się na dobre, zaś ostatnie gwiazdy rozmyły się w szarości poranka. Pierwsze ptaki rozpoczęły nieśmiało swoje ranne trele.

 

– Jechałem do Marraviku – zaczął Daetan – i muszę tam dotrzeć jak najszybciej, a nie mam już za dużo czasu. Potrzebny mi ktoś, kto zna te góry na pamięć. Kto umie odnaleźć ścieżki zwierząt i zna brody na rzekach.

 

Myśliwy podniósł do góry zdrową rękę. Pokręcił przecząco głową.

 

– Nie dasz rady. Jesteś ranny, a do zamku droga daleka – jego głos brzmiał ponuro. – A poza tym, to nie jest dobre miejsce. Nawet dla służebnika.

 

Daetan przysiadł na zrębie, starając się ściągnąć ciężki płaszcz.

 

– Znasz drogę? – zapytał.

 

Jasne oczy Shatara wpatrywały się z powagą w służebnika.

 

– Po co tam idziesz, życie ci niemiłe?

 

Nagły, niewytłumaczalny gniew, który poczuł był dla niego samego zaskoczeniem.

 

– Wybacz Shatar, ale to nie twoja sprawa! Ja cię nie pytam, co avar z Północy robi tak daleko od domu. I dlaczego kiedyś osiwiał. Bo chyba nie farbujesz włosów sokiem z mleczy?…

 

Twarz myśliwego pozostała nieruchoma, jak z kamienia. Tylko nagłe zaczerwienienie policzków, widoczne nawet pod fioletową opuchlizną, pozwalało przypuszczać, że dotarły do niego wypowiedziane właśnie słowa. Po chwili gruba, pionowa bruzda zmarszczyła wysokie czoło, a oczy zmrużyły się w wąskie szparki.

 

 

 

Przez chwilę, bez słowa mierzyli się wzrokiem.

 

– Jak powiedziałem, idę do Stigg – oznajmił Shatar beznamiętnie. – Aż do północnego brzegu Arroy możemy iść razem. Stamtąd chyba prowadzi najkrótsza droga do Marraviku. Później musisz dać sobie radę sam – dokończył i bez słowa odszedł, znikając wśród ruin.

 

Rozdarty płaszcz leżał na ziemi, zaś Daetan, w samej koszuli klęczał nad brzegiem strumienia obmywając twarz z brudu. Ożywczy dotyk lodowatej wody przynosił mu ulgę. Przez chwilę żałował swoich ostatnich słów. Ale tylko przez chwilę. To nie było teraz ważne! Tylko to, żeby dotrzeć do Marraviku. Najszybciej jak się da, zaraz gdy stopnieje pierwszy śnieg!…

 

Obietnic się dotrzymuje.

 

Ptaki rozćwierkały się na dobre. Całkowicie umilkło cykanie świerszczy i ciche kumkanie żab. Chłodna, poranna mgiełka zaczynała snuć się nad ziemią, przysiadała na bujnych paprociach i trawie.

 

Koszula wisiała na nim w strzępach, więc zrobił z niej opatrunek, ściągający mocno jego chudą pierś. Służebniczy płaszcz, choć nie wyglądał tak okazale jak dawniej, to jednak nadal chronił przed deszczem i zimnem. Otulił się nim i, zapinając pod szyją, zarzucił na łysą głowę obszerny kaptur. Miecz oczyścił nad strumieniem, a później na pasie przewiesił ukośnie przez plecy. Czekała go mozolna wędrówka, a długa klinga u boku tylko przeszkadzałaby w przedzieraniu się przez leśny gąszcz.

 

Gdy myśliwy wynurzył się z ruin, Daetan siedział na obrosłym mchem kamieniu. Obok spoczywało to, co zostało z jego ekwipunku. Stary, popruty koc – jeszcze z klasztoru i nieduży, poplamiony krwią wór, w którym trzymał mały kubek, niewielki, kościany nożyk i krzesiwo.

 

– Ruszajmy! – Shatar podszedł, prawie już nie utykając.

 

Ubrany był w stare, brudne spodnie, ale na ramionach miał całkiem nowy kaftan, na który zarzucił lekką, nabijaną stalowymi guzami przeszywanicę, ściągniętą szerokim pasem. Do pleców przytroczył jaszczura, a obok kuszy przewiesił luźno worek z bełtami. Zza pasa wystawał długi kordelas – ten sam, którym bronił się w chacie, zaś w prawym ręku trzymał topór, który służebnik rozpoznał od razu.

 

– Ruszajmy – powiedział, poprawiając przewieszoną przez ramię niedużą torbę ze sztywnej, garbowanej skóry. – Ścierwa zaczynają śmierdzieć – dodał, trochę niewyraźnie.

 

Jego opuchnięta twarz, a przede wszystkim usta i nos, nie pozwalały na wyraźne wymawianie słów. Daetan dostrzegł kitę mlecznobiałych włosów, spiętych wysoko na głowie. Gładko splecione warkocze brody nie były idealnie czyste, za to równo zakrywały szyję.

 

– Wyglądasz, jakbyś szykował się na wojnę – zauważył służebnik.

 

Myśliwy sprawiał wrażenie lekko oszołomionego. Dopiero teraz zaczął odczuwać skutki nocnej walki. Daetan obserwował go w milczeniu.

 

­– Zobacz co leży w miejscu, które do wczoraj było moim domem! Nie wylazło z lasu, ani nie przywędrowało z doliny. To nie wściekłe wilki, czy nawet kilka głodnych moroi! Prawie zaszlachtowało nas coś, co według ciebie nie powinno istnieć! Ale istnieje!… Cholerna żagnica…

 

Przerwał na chwilę. Uniósł głowę i popatrzył w niebo, na wschód.

 

– Coś się dzieje… Nie wiem co, ale coś się zmienia! Tam… – zakończył i wskazał ręką w stronę, z której przyjechał służebnik.

 

– Poza villenickim klasztorem na Wzgórzu Sokołów nie ma tam nic; tylko drzewa i skały. A dalej, lód i ośnieżone szczyty Ceardhun.

 

– A jeszcze dalej, za górami?

 

– Za górami są tylko stare, butwiejące kości smoków! – odparł Daetan gniewnym tonem. – Ta vilga, która nas zaatakowała, nie przybyła tu zza gór. Spała pewnie od stuleci na dnie jakiejś wilgotnej, zapomnianej jaskini, których tutaj pełno. Takie jak ona potrafią nie jeść bardzo, bardzo długo… W końcu się zbudziła i wypełzła na powierzchnię, w poszukiwaniu żeru. Żagnice – tak samo jak koty – mają mocną aurę i viverny przylazły do niej, jak ćmy do ognia. Bestia schodziła z gór, a po drodze stała twoja chata. To wszystko!

 

Przerwał i odetchnął głęboko. Zmęczyło go to gadanie.

 

– Może i masz rację – Shatar w zamyśleniu spoglądał w niebo. – A może znowu się mylisz.

 

Nie było tego wiele, ale służebnik i tak miał trudności z przerzuceniem przez ramię worka i starego koca. Nadwyrężone żebra buntowały się, zaś tępy ból zdawał się nie do wytrzymania.

 

– Krętymi ścieżkami prowadzą nas bogowie… – powiedział po chwili, gdy już zaczerpnął oddechu.

 

– Ano…

 

– Wierzysz w bogów?

 

– Jak dotrzemy w jednym kawałku nad Arroy, to uwierzę!

Koniec

Komentarze

     Strózka wody/dymu/potu jest jednak niezniszazalnie nieśmiertelna...

Oddał mu bukłak i spojrzał w niebo - mu niepotrzebne

W opisie myśliwego dwa razy "pobrudzony" i gdzieś tam jeszcze zdarzały się powtórzenia.

Zostaję Twoją wielbicielką i niecierpliwie czekam na ciąg dalszy. Towje opisy są powalające. plastyczne i wyraziste. Bardzo mi się podoba. I akcja i klimat, choć jak mówię, przypomina Saplowskiego. Ale to nie zarzut.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Jak już pisałem: nie czytam opowiadań w częściach.

A szkoda Domku, a szkoda, bo naprawdę fajne.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, może i fajne. Ale najpierw chciałbym doczekać się zamkniętego cyklu i to w możliwie "rozsądnym" czasie. I jeśli użytkownikom ta opowieść będzie się podobać, Loża z pewnością się tym zainteresuje.

Pozdrawiam.

Na rozsądnie krótki czas się nie zapowiada. Intryga dopiero się zawiązuje, a i numer rozdziału wskazuje na coś większego.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Domek - mogę złapać za słowo?;-) Otóż dołączam do fanek "Smoczej Łzy", przeczytałam już trzeci fragment i czułam się znowu, jak przy czytaniu "normalnej" wydrukowanej i przyjemnej książki (w sensie - profesjonalnie wydanej). Akcja rozwija się miarowo i widać, że dąży do czegoś tak samo sensownego. Do stylu i ogólnie formy, chcąc się doczepić, trzeba wytężyć siły. Albo mieć głowę Regulatorzy - pozdrawiam ową;-)

Zatem, Mistrzowie, Szanowna Lożo, wnioskuję uprzejmie o wzięcie kolegi Monk-13 pod opiekuńcze skrzydła (zanim chłopak opublikuje tu całą opowieść i zmarnuje sobie szanse na publikację w poważniejszym miejscu;-)

Monk-13 - gratulacje, kolejny raz, bardzo mi się podoba!

Pozdrawiam;-)

Tak się jeszcze zastanawiam, czy nie mógłby powstać odpowiednik tego "iejsca opowiadań"dla właśnie takich odcinkowych dzieł? Ostatnio chyba ich więcej na portalu. Wtedy domek (pozdro!) nie musiałby w takie miejsce w ogóle zaglądać;-) A ludzie, którzy wolą dłuższe teksty, mogliby czytać i wrzucać swoje dzieła, bez narażanie się na obrzucenie zgniłymi pomidorami przez "opowiadaniowców". Opowiadania są ok, ale nie ma w nich czasu na zwykłe polubienie bohatera, bo już się kończą - dla mnie to podstawa - i t. d.

To tak na marginesie. Wiem, że to nie miejsce na zadawania takich pytań. Pa;-)

Agatakasiak --- możesz. Kiedyś nawet opowieść w częściach została tutaj wyróżniona piórkiem. Więc jest szansa ;)

Wiem, już wiem jaki mam problem z twórczością Monka (piszę to po przeczytaniu części pierwsze i początku drugiej): banalność języka.

 

Nie chodzi o błędy - "Trzęsące nogi" z początku opowiadania łatwo uzupełnić o "się", a brodę zamienić na podbródek ("po brudnej, nieogolonej brodzie"). Literówki nawet jeśli są - drobazg. Kłopot jest poważniejszy - to Twój system skojarzeń, okropnie banalny. Przeczytaj sam wyjątki pierwszej połowy tekstu:

Z trudem rozchylił powieki, W ustach czuł metaliczny posmak krwi, Trzęsące (się) nogi odmówiły posłuszeństwa, Łeb mi za chwilę pęknie, kawałkiem brudnej, okrwawionej szmaty, szeroka, pobrużdżona twarz, Normalny człowiek nie przeżyłby tego, poczuł, że świat znów wiruje, Shatar czekał cierpliwie, aż tamten ugasi pragnienie. Z oddali dobiegł przeciągły skowyt wilka, zapach śmierci, głowę ma wielką jak bania, przy każdym oddechu tępy ból promieniował

 

Monk, to jest potwornie schematyczne. Hasło w krzyżówce mogłoby brzmieć "pobrużdżona...", na pięć liter.

 

Jeśli komuś nie przeszkadza to tak jak mi - z pewnością doceni swadę, z jaką opowiadasz tę historię. Ale wydaje mi się, że powiększysz grono wielbicieli (i wielbicielek), jeśli nie będziesz zapisywał pierwszego skojarzenia, które przyjdzie Ci na myśl.

Może rzeczywiście jest trochę za dużo takich oczywistych opczywistości, ale z drugiej strony nikt na siłę nie stara się zastąpić słowa twarz licem, obliczem czy facjatą. Dlatego tylko częściowo zgodzę się z Tintinem. A widziałam już tutaj opowiadania, gdzie Autor silił się na porównania własnego pomysłu i wyszło coś makabrycznego i niezjadliwego. Dlatego wolę "zwyczajność" języka Monka niż silenie się na udziwnione metafory i porównania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

(*wyjątki z pierwszej połowy)

"nikt na siłę nie stara się zastąpić słowa twarz licem, obliczem czy facjatą"... pewnie, że nie. I przecież do tego nie zachęcam. Proponuję natomiast - tylko proponuję i mówię tylko za siebie, co wolę podkreślić - w ogóle zrezygnować z pobrużdżonych twarzy, ogorzałych twarzy, twarzy osmaganych wiatrem, twarzy w uśmiechu rozpromieniających się jak słońce, steranych życiem twarzy, szczerych, inteligentnych twarzy, ufnych twarzy... wiesz, o czym mówię. A nie silić się na szukanie synonimów słowa "twarz". Że trudne? No jasne. Że się nie da zawsze uniknąć? Pewnie. Ale, bemik, sama napisałaś "za dużo". Bo za dużo, o wiele za dużo.

tintin poruszył(eś) ważną kwestię...

...podstawa to użyć odpowiednich farb, a obrazy tworzone pędzlem wyobraźni na długie godziny utkwią nam wszystkim w pamięci...

 

- ...ciąg dalszy? ... hmn... czekamy, czekamy :)

Hm...

Chyba kosmici zatakowali poratl!!!!! Aaaaa!!!!!

Z niecierpliwością oczekuję na ciąg dalszy.

Z tymi kosmitami to teraz oczywiście bez sensu;-) Działo się tu coś wczoraj. Po porządkach (pewnie Dj-a) brak juz kontekstu. (Zob. konkurs Troll 2013;-) Tak więc Monk-13, to nie było do Ciebie;-)

Wiem:-) Mnie również zaskoczył wczorajszy, zmasowany atak Piórośwista...

     Po przeczytaniu tego fragmentu mam wrażenie, że zostałam uraczona obiadem, na który składały się niedojedzone resztki z wczorajszego posiłku. Akcja stanęła w miejscu, bohaterowie zbierają siły, rozpamiętując główne dania wczorajszej „uczty” a ja wstaję od stołu głodna wrażeń.


„Pociągnął długi, głęboki łyk”. –– Wydaje mi się, że łyk może być albo długi, albo głęboki.

 

Pozdrawiam.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka