- Opowiadanie: pjotroos - Raz, dwa, trzy

Raz, dwa, trzy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Raz, dwa, trzy

PIĄTEK

 

Adrian naprawdę nie znał tego faceta i wcale nie chciał go zabić. Mówiąc całkiem szczerze, tego dnia miał akurat świetny humor i nie miał najmniejszej ochoty bić, przewracać, popychać a już w szczególności zabijać kogokolwiek. Uznał to za wyjątkowo istotne fakty i błyskawicznie podzielił się nimi z policjantami, ale oni i tak postanowili go zawlec na komendę i dokładnie przesłuchać.

 

Adrianowi w ogóle się to nie podobało. Miał już plany na wieczór. Miał cichą nadzieję, że plany na wieczór przerodzą się w plany na noc a być może i kolejny ranek. Skoro już musiało się stać to, co się stało, mogłoby chociaż mieć minimum przyzwoitości i wydarzyć się w środku tygodnia. Za perfidną złośliwość losu, żeby nie powiedzieć zwyczajną podłość, uważał fakt, że trafiło akurat na sam początek weekendu. Że wieczór przeznaczony pierwotnie na beztroską zabawę zamiast tego zmarnował na opisywanie wszystkiego raz za razem, w najnudniejszych szczegółach, przerywane długimi minutami siedzenia samemu w pustym pokoju z weneckim lustrem. Gdy po godzinie jedenastej w nocy w końcu mógł udać się do domu, po jego świetnym humorze nie zostało ani śladu.

 

Już i tak kiepskie samopoczucie siadło mu do reszty, gdy sięgnął po telefon, żeby wezwać sobie taksówkę, i znalazł w nim samotnego esemesa od Olki, treściwie oznajmiającego: „PALANT”. Jęknął w duchu. Jasne, że mógł jej po prostu powiedzieć, co się stało, ale to nic nie da. Olka mu pewnie nie uwierzy, sam by sobie nie uwierzył, ale nie w tym problem. To znaczy, to też był problem. Może nie ten główny problem, ale dalej problem. Główny problem leżał jednak w tym, że esemes był z godziny dziewiątej piętnaście, a umówieni byli na siódmą. A to znaczy, że laska spędziła ponad dwie godziny czekając na niego. Wolał nie zgadywać, jak bardzo się wściekła.

 

Siedząc w taksówce, próbował sobie ułożyć jak najlepszą wersję wydarzeń. Policja koniec końców mu uwierzyła i dała spokój, jasne, ale to, co starczyło dla policji, wcale nie musiało starczyć dla Olki. Policja wcale nie miała przez niego zmarnowanego wieczoru. Policjanci nie spędzili paru godzin strojąc się i malując przed lustrem, żeby potem przez kolejne dwie siedzieć na tyłku i na niego czekać. To nie do policjantów znowu zapomniał zadzwonić i to nie oni musieli już wcześniej słuchać jego ściem.

 

Chryste! Ciągle pamiętał, jak ostatnio spóźnił się i nie dał jej o tym znać. Olka spokojnie spytała, co się przytrafiło. Cierpliwie i ze zrozumieniem wysłuchała jego opowieści o tym, jak utknął w windzie między piętrami. Ze współczuciem przyjęła wiadomość o tym, że przez brak sygnału w telefonie nie miał nawet jak wezwać pomocy. Nie minęło pół godziny, jak zadzwoniła do niego z rzeczonej windy i spytała, czy ma ją za kompletną idiotkę. Zjeżdżając z ostatniego piętra na sam parter, opieprzyła go na czym świat stoi. Połączenie nie raczyło zerwać się choćby na ćwierć sekundy.

 

Wciąż nie miał pomysłu na to, jak się usprawiedliwić, kiedy dotarł do domu. Z pełnym rezygnacji westchnieniem wybrał jej numer. Odebrała po piątym czy szóstym sygnale i chłodno rzuciła do słuchawki „No i?”. W tle było słychać głośną muzykę i czyjeś śmiechy.

 

– Ola, naprawdę nie uwierzysz, co mi się przytrafiło… – zaczął, ale nie dała mu skończyć.

 

– Masz rację, naprawdę nie uwierzę – wtrąciła beznamiętnie i rozłączyła się. Adrian zaklął i ze złością rzucił telefon na stolik nocny.

 

Rzut wyszedł mu nieco bardziej energicznie, niż zamierzał. Telefon, zamiast zatrzymać się na blacie, przejechał po nim, specjalnie nie zwalniając, grzmotnął o ścianę i rozpadł się na kawałki. Adrian pozbierał jego szczątki, ale nadzieja na to, że pacjenta uda się uratować, szybko wyparowała. Obudowa rozleciała się w drobny mak, a ekran pokrył się pajęczynką pęknięć. Odrzucił szczątki na stolik i zrezygnowany padł na łóżko.

 

Łóżko złamało się na pół.

 

*****

 

I pomyśleć, że jeszcze kilka godzin temu nic nie zapowiadało kłopotów. Dzień w pracy zleciał mu błyskawicznie i bezproblemowo. Do domu wracał spacerowym krokiem, pławiąc się w promieniach słońca, miło przygrzewających po wyjątkowo długiej zimie. Oczy cieszył widokami dziewczyn, świętujących nadejście wiosny zrzuceniem z siebie kilku warstw ubrań. Stał właśnie przy przejściu dla pieszych, pogwizdywał cicho i odprowadzał wzrokiem blondynkę po drugiej stronie ulicy, ukrywającą pod dżinsowymi szortami wyjątkowo krótki odcinek wyjątkowo długich nóg, gdy poczuł energiczne klepnięcie w ramię.

 

– Raz, dwa, trzy, za siebie! – wrzasnął klepacz. Adrian odwrócił się gwałtownie i w coś uderzył ramieniem. Rozległo się wyjątkowo nieprzyjemne chrupnięcie. Ktoś głośno krzyknął.

 

Adrian pamiętał potem, że zarejestrował fakty w wyjątkowo dziwnej kolejności.

 

Po pierwsze, nie znał tego faceta. Niemożliwe, żeby go znał.

 

Po drugie, facet był zdecydowanie za stary na podobne wygłupy. Trudno było dokładnie ocenić jego wiek, z uwagi na okoliczności, ale na pewno był grubo po czterdziestce. Na dodatek ubrany był w spodnie w kant, marynarkę i koszulę, a w lewej ręce ściskał kurczowo torbę na laptopa. Ktoś taki absolutnie nie powinien bawić się w berka z obcymi.

 

Po trzecie, facet musiał się potknąć, próbując uciec przed Adrianem. Pewnie dlatego się przewrócił. Nawet jeśli Adrian potrącił go potem barkiem i pomógł w upadaniu, facet wywalił się sam. Co do tego nie było żadnych wątpliwości.

 

Po czwarte, już kompletnym niefartem było to, że facet musiał wywalić się akurat na słupek podtrzymujący łańcuch odgradzający chodnik od jezdni. Było przecież wokół tyle miejsca, w którym nie stały żadne słupki.

 

Po piąte, jeśli już koniecznie musiał wywalać się na ten słupek, mógł chociaż trafić w niego czymś innym, na przykład łokciem, barkiem a najlepiej tą swoją torbą od laptopa. Wszystko byłoby lepsze niż jakaś miękka część czaszki z tyłu głowy.

 

Po szóste, czemu ludzie odsuwali się od niego? Przecież on nic nie zrobił. Miał z tym równie mało wspólnego, co każda inna osoba przy przejściu. Czego oni od niego chcieli? Czemu tak wrzeszczeli?

 

Po siódme i ostatnie, o Jezu, ile krwi. Ohyda.

 

Zwymiotował.

 

*****

 

Facet oczywiście wykitował na miejscu i mógł mieć o to pretensje wyłącznie do siebie. Trudno oczekiwać czegokolwiek innego, gdy nabiło się miękką głowę na twardy metal. Nie dało się go nawet normalnie ściągnąć z tego słupka. Ratownicy musieli przeciąć metal i zabrać denata razem z wbitym w głowę kapslem.

 

Adrian nie przyglądał się temu z chorej ciekawości, o nie. Wcale nie chciał tego oglądać. W przeciwieństwie do szybko zbierającego się tłumu gapiów, komentującego zajście podekscytowanymi szeptami, miał szczery zamiar czym prędzej się stamtąd zabrać. Został na miejscu wyłącznie przez jakiegoś tępego osiłka, który się do niego przyczepił.

 

Najlepszy moment na ewakuację przegapił niestety przez nagły atak mdłości. Choć nie wymiotował długo, tłum zdążył w międzyczasie uformować pierwsze teorie spiskowe. Gdy usłyszał gniewne, rzucone z wyrzutem „zabił go”, uznał, że na niego najwyższy czas. Otarł usta rękawem i energicznie ruszył w kierunku przeciwległym do grupki gapiów. Nie zdążył jednak przejść nawet paru kroków, gdy na ramiona spadły mu czyjeś ciężkie łapy. Wzdrygnął się, w każdej chwili spodziewając się, że ów ktoś wrzaśnie „raz, dwa, trzy, za siebie!” a potem nabije się na coś głową, ale zamiast tego usłyszał:

 

– Hola, hola, koleżko. A ty dokąd?

 

Głos był nieprzyjemny, ton szorstki, uścisk mocny. Tłum zamilkł. Dało się niemal usłyszeć, jak wszyscy wstrzymują wdech, czekając na rozwój wydarzeń. Adrian podejrzewał, że drab szuka okazji do zadymy, ale nie zamierzał iść mu na rękę. Wrażeń miał dość.

 

– Do domu – odparł, najspokojniej jak w tej chwili potrafił, ale uścisk nie zelżał.

 

– Nie wydaje mi się – oświadczył drab. – Policja jest już w drodze. Pójdziesz do domu, jak oni powiedzą, że możesz iść do domu.

 

Adrian kątem oka rzucił na spoczywającą na jego ramieniu dłoń. Po zaciśnięciu w pięść byłaby zapewne równie przyjemna w dotyku jak metalowy słupek. Druga dłoń, spoczywająca na drugim ramieniu, nie wyglądała ani odrobinę przyjaźniej. W obliczu takich argumentów Adrian nie miał innego wyjścia jak skapitulować.

 

– Okej – odparł, wzruszając ramionami, i dał się odprowadzić z powrotem do zwłok. Jakaś starsza kobieta zaszlochała histerycznie.

 

– Zabiłeś go! – wydarła się na Adriana.

 

– Nikogo nie zabiłem – odparł, z całych sił starając się zachować spokój. Nic to nie dało. Baba szlochała i histeryzowała dalej.

 

– Zabiłeś go! – wrzasnęła ponownie, jakby liczyła na to, że jeśli będzie smarkać i wrzeszczeć dostatecznie długo, rozwiąże kryminalną zagadkę bez pomocy policji.

 

– Nawet nie wiem, kto to jest – starał się przemówić jej do rozsądku, ale równie dobrze mógłby starać się przemówić do rozsądku metalowemu słupkowi.

 

– Zabiłeś go! – wychlipała histeryczka z uporem godnym lepszej sprawy.

 

– Facet sam się potknął! – wrzasnął wreszcie sfrustrowany. – Wszyscy to widzieli!

 

Ale wszyscy, rzecz jasna, zwiesili tylko głowy i zdecydowali nie wtrącać się do dyskusji. Kilkoro z nich strategicznie się wycofało. Dryblas założył ręce i stanął na dwa kroki przed Adrianem z groźną miną. Adrianowi pozostało tylko westchnąć głęboko i grzecznie czekać. Odwrócił się plecami do trupa i tak trwał aż do przyjazdu pierwszego radiowozu.

 

Gdy tylko policjanci dotarli na miejsce, histeryczka natychmiast wrzasnęła:

 

– Ten gnojek go zabił! Nabił go na pal!

 

Co było dalej, już wiecie. W pierwszej chwili policja postanowiła uwierzyć roztrzęsionej wariatce, tonącej we własnych łzach i smarkach. Adrian potrzebował kilku godzin, nim udało mu się w końcu ich przekonać, że był w całej tej sytuacji wyłącznie ofiarą okoliczności. Że po klepnięciu w ramię odwrócił się tak, jak odwróciłaby się każda klepnięta w ramię osoba, i że nie wie nawet, w co tak właściwie trafił. Być może policjanci ostatecznie zdali sobie sprawę, że histeryczne baby nie są najbardziej wiarygodnym źródłem informacji. Być może w bezimiennym tłumie znalazł się w końcu ktoś, kogo ruszyło sumienie, i postanowił potwierdzić wersję Adriana, przeciwstawiając się słupkobójczej teorii starej wariatki i tępego draba. Być może zaś ktoś po prostu zajrzał do torby od laptopa, tak kurczowo ściskanej przez denata, i znalazł w niej kartkę głoszącą: „Idę bawić się w berka. Żegnaj, okrutny świecie!”. W każdym razie Adrian był wolny. Był też wściekły na całą trójkę: histeryczkę, osiłka i starego durnia, któremu zebrało się na wygłupy.

 

A potem całą jego uwagę zajęła Olka, zepsuty telefon i połamane łóżko.

 

PONIEDZIAŁEK

 

– Nie ma czegoś takiego jak „miękka część czaszki”, stary – stanowczo oświadczył Marcin, przerywając opowieść w pół zdania. – Czaszka jest właśnie po to, żeby nie było miękkich części.

 

Dla podkreślenia wagi swoich słów postukał się knykciami w czoło. Adrian machnął na to ręką. Wcale nie chciał się o to kłócić. To nawet nie było ważne. Facet nabił się na słupek, więc musiał mieć jakieś miękkie części, ale przecież w życiu Adriana nic to nie zmieniało. Ani specjalnie nie obchodziła go czaszka tamtego faceta, ani nie zamierzał testować wytrzymałości własnej, uderzając nią w cokolwiek i sprawdzając, czy się na to nabije.

 

– Dobra, nieważne… – oznajmił zatem, starając się przejść do istotnej części opowieści, czyli tej, w której Olka przestaje z nim rozmawiać, traci swój nowy telefon i musi wrócić do czteroletniej nokii, a potem przez cały weekend śpi na podłodze, bo w jego łóżku po obu stronach łamie się rama i pękają wszystkie deski podtrzymujące materac.

 

– Właśnie że ważne, stary – ponownie przerwał jednak Marcin. Marcin pracował razem z Adrianem od trzech lat. Wprowadził go w tajniki oprogramowania, które wspólnie wspierali. Wprowadził go w tajniki pracy w korporacji, dzięki czemu Adrian mógł marnować na wspieranie oprogramowania nie więcej jak dwie godziny dziennie, pozostałe sześć spędzając na kawie, pogaduchach i próbach przeczytania internetu od deski do deski. Marcin z reguły był dobrym kumplem. Czasem jednak, kiedy czegoś się uczepił, potrafił być nieznośnie upierdliwy.

 

– Koleś nie mógł tak po prostu nabić się na ten słupek – ciągnął teraz uparcie. – I to tyłem głowy? Bez sensu.

 

– Marcin, wiem tyle, co widziałem. Facet po prostu miał pecha.

 

Marcin ściszył głos do konspiracyjnego szeptu.

 

– Jesteś pewien, że nikt nie chciał cię wrobić?

 

– Jezu, Marcin! Nikt mnie nawet o nic nie oskarżył! Facet się przewrócił. Chcesz usłyszeć resztę czy nie?

 

Kumpel odpowiedział mu wzruszeniem ramion.

 

– Wiem, co wiem – oświadczył, po czym pociągnął łyk kawy z miną wyrażającą niezłomną pewność siebie.

 

*****

 

– Wiesz, że on u nas pracował? – Marcin spytał znienacka kilka godzin później. Pokój dzielili z czterema innymi osobami, więc Adrian w pierwszej chwili nawet się nie zorientował, że pytanie było do niego. Spokojnie czytał dalej znalezione w sieci recenzje nadchodzących premier kinowych, oczekując, że ktoś inny lada chwila odpowie.

 

– Ej, Adrian, nie zamulaj! – upomniał go wreszcie Marcin, gdy cisza się przedłużała. Adrian uniósł wzrok znad ekranu i obrócił głowę do siedzącego obok kumpla.

 

– Kto u nas pracował? – spytał, gdy odtworzył sobie w myślach parę ostatnich zdań.

 

– Ten facet, któremu rozwalili głowę.

 

– Nikt mu nie rozwalił głowy – powtórzył ze znudzeniem. – Sam ją sobie rozwalił.

 

Rozejrzał się kontrolnie po pokoju, żeby sprawdzić, co o całej sprawie myśli reszta, ale reszty cała sprawa w ogóle nie obchodziła. Siedzieli w słuchawkach na uszach, zajęci własną muzyką i własnymi sprawami.

 

– Wierz sobie w co chcesz – odparł tymczasem Marcin. – W każdym razie koleś korzystał z Ady, więc możliwe nawet, że uderzał do nas po pomoc.

 

„Ada”, jak można się domyślać, nie była jakąś szczególnie usłużną pracownicą firmy. „Ada” oznaczała Automated Designer Assistanta i była kluczowym elementem oprogramowania, które Adrian i Marcin wspierali. Jeśli tamten facet używał Ady do pracy, musiał być projektantem mebli. To właśnie dla nich, rozrzuconych po kilkunastu siedzibach firmy w całym kraju, Ada w ogóle powstała. Powstała też trochę przez nich, trochę przez korporację, która ich zatrudniała, a głównie przez konflikt interesów między obiema stronami. Projektanci mebli, jak sama nazwa wskazuje, najchętniej zajmują się projektowaniem mebli. Duże korporacje zaś, choć nie wynika to nijak z nazwy, najchętniej zajmują się zarządzaniem, katalogowaniem i wielokrotnym kontrolowaniem wszystkiego, co ich pracownicy zrobili. Projektanci mebli nie nadawali się do samodzielnego wykonywania wszystkich tych dodatkowych zajęć. Korporacja nie nadawała się do tego, żeby po prostu pozwolić ludziom robić to, co potrafią robić. W rezultacie powstała Ada. Ada służyła do tego, żeby całą korporacyjną pracę wykonywać przy minimalnym wkładzie użytkowników. Ada na bieżąco katalogowała kolejne wersje projektów, systematycznie przerzucała kopie bezpieczeństwa istotnych plików na centralny serwer i nieustannie dbała o to, żeby wszyscy użytkownicy mieli na swoich komputerach najnowsze wersje danych, których mogą potrzebować do pracy. Dzięki Adzie projektanci mebli mogli skupić się na projektowaniu mebli. W każdym razie, taka była teoria. Adrian podejrzewał, że projektanci tak naprawdę cały swój czas poświęcali na próby zepsucia Ady tak, żeby nie dało się z niej korzystać.

 

Rzecz jasna z jego perspektywy musiało to tak wyglądać. Razem z Marcinem i resztą ich pokoju stanowili pierwszą linię wsparcia użytkownika. Gdy coś się zepsuło, oni natychmiast się o tym dowiadywali. Ustalali, czy problem faktycznie stanowi program, czy raczej użytkownik, który próbuje z niego korzystać. W tym pierwszym przypadku usuwali usterkę, a jeśli nie byli w stanie tego zrobić sami, przekazywali problem do osób, które Adę napisały. W tym drugim przypadku tłumaczyli użytkownikowi, co zrobił nie tak, po czym słuchali obietnic, że więcej nie zrobi czegoś równie głupiego, albo pretensji o to, jak łatwo w tym durnym programie zrobić coś równie głupiego. Tak czy siak, klient był obsłużony a sprawa zamknięta po wymianie paru maili lub telefonów. Prosta, łatwa i przyjemna praca. Taka, gdzie ludziom można pomóc albo nie, po czym natychmiast o nich zapomnieć. Adrian dokładnie tak działał. Nie miał bladego pojęcia, kim byli użytkownicy, których problemy rozwiązywał, i w związku z tym nie miał też pojęcia, jakim cudem Marcin doszedł do tego, że denat był jednym z nich.

 

– Znałeś go? – spytał kontrolnie, ale Marcin pokręcił przecząco głową.

 

- Rozmawiałem z Arkiem z HR. Mówił, że jego rodzina zaczęła się upominać o odszkodowanie.

 

Adriana zamurowało.

 

– Porąbało cię? – syknął ze złością. – Czemu opowiadasz o tym ha-erom?

 

– Spokojnie – odparł Marcin z kamienną miną. – Arek też jest przekonany, że cię wrobili.

 

Parsknął śmiechem niemal natychmiast, widząc szok na twarzy Adriana.

 

– Kurde, stary, wyluzuj. Nic mu nie opowiadałem. Arek nie wie nawet, że tam byłeś. Sam podjął temat, gdy wpadliśmy na siebie w kafeterii. Spytał, czy kojarzyłem faceta.

 

– I kojarzyłeś?

 

– Ni cholery. Ale sprawdziłem i faktycznie jest na liście użytkowników Ady. „Tomasz Skoczylas”. Mówi ci to coś?

 

Adrian wzruszył tylko ramionami. Nic mu to nie mówiło.

 

– Pracował w Katowicach – dodał Marcin.

 

– W Katowicach? – powtórzył Adrian, nawet nie próbując ukryć zdziwienia.

 

– Ha! – odpowiedział mu triumfalny okrzyk. – Sam widzisz! Facet przyjechał tu z drugiego końca Polski, zaczepił cię na ulicy i zaraz potem padł trupem. I co? Przypadek? Nie sądzę.

 

Szczerze mówiąc Adrian sam miał wątpliwości, ale widząc pełen samozadowolenia uśmiech kumpla uznał, że więcej satysfakcji nie będzie mu dawał.

 

– Nie, Marcin, już nie – odparł spokojnie. – Otworzyłeś mi oczy. Jestem pewien, że facet przyjechał tu, żeby mnie zabić, tylko coś mu się pomyliło.

 

*****

 

Gdy Marcin wyszedł z pokoju na kolejną przerwę na kawę, Adrian sięgnął po słuchawkę. Zawczasu wyciągnął sobie z bazy pracowników numer Skoczylasa. Nie oczekiwał, rzecz jasna, że facet sam odbierze telefon. Liczył natomiast na to, że on również dzielił z kimś biuro i że przed wyjazdem zwierzył się towarzyszom niedoli ze swoich planów. W połowie drugiego dzwonka ktoś faktycznie odebrał i oświadczył do słuchawki: ”Kowalski”, takim tonem, jakby bycie Kowalskim miało wyjaśniać wszystko.

 

– Kto? – bąknął Adrian zaskoczony, a facet w odpowiedzi powtórzył swoje nazwisko, akcentując każdą sylabę z osobna. Adrian zastanowił się przelotnie, czy powinien go znać, ale koniec końców uznał, że gdyby powinien, to by znał. Nie zaprzątając sobie więcej uwagi naturą Kowalskiego, spytał zamiast tego – Czy to telefon Tomasza Skoczylasa?

 

– To był telefon Tomasza, ale Tomasz od zeszłego miesiąca już tu nie pracuje – wyjaśnił Kowalski oschle. – Numer należy teraz do mnie.

 

– O! A czemu Tomasz odszedł?

 

– A o tym proponuję już porozmawiać z Tomaszem albo jego przełożonymi. To wszystko?

 

– Tak, dziękuję – przytaknął Adrian, i facet natychmiast się rozłączył. Biuro Skoczylasa okazało się ślepym zaułkiem. Koledzy nic nie wiedzieli, przełożonych nie miał zamiaru szukać. Nie był głupi. Wątpliwe zresztą, żeby nawet oni byli w stanie wyjaśnić cokolwiek – no chyba, że jako powód swojego odejścia z pracy Skoczylas podał swoje rychłe samobójstwo.

 

Westchnął ciężko. Po co w ogóle zawracał sobie tym głowę? Brakowało tylko tego, żeby zaczął wierzyć w spiskowe teorie dziejów Marcina.

 

*****

 

Szykował się właśnie do wyjścia do domu, gdy zadzwonił jego służbowy telefon. W pierwszej chwili nie miał zamiaru odbierać. Założył, że to znowu któryś z użytkowników próbuje być cwany i zgłasza problem na pięć minut przed końcem dnia, licząc, że dzięki temu Adrian rozwiąże mu go w pięć minut. Ale szybki rzut oka na wyświetlacz telefonu zdradził, że dzwoni numer zewnętrzny. Czyli nie użytkownik. Podniósł słuchawkę.

 

– Tak, słucham – oznajmił. W przeciwieństwie do naburmuszonego Kowalskiego z Katowic, Adrian nie miał w zwyczaju przedstawiać się na dzień dobry. Wychodził z założenia, że jak długo nikomu nie podał swojego nazwiska, tak długo może się potem wszystkiego wyprzeć.

 

– Witam, panie Adrianie – odpowiedział mu jednak kompletnie obcy głos, momentalnie burząc jego anonimowość. – Z tej strony Patryk Wegner. Słyszałem, że szukał pan Tomasza?

 

– Zgadza się – przytaknął niepewnie.

 

– Rozumiem zatem, że nie słyszał pan o tym, co Tomaszowi przytrafiło się w zeszły piątek?

 

Mimo że Wegner mówił cały czas doskonale neutralnym i uprzejmym tonem, Adrianowi zdawało się, że usłyszał drobną nutkę rozbawienia w tym pytaniu, zupełnie jakby facet go testował. Postanowił zaryzykować.

 

– Słyszałem – przyznał.

 

– A mimo to próbował się pan do niego dziś dodzwonić? – Krótka pauza. – Optymista.

 

Tym razem rozbawienia nie sposób było przegapić. Kim był ten cały Wegner? Czy wiedział coś więcej o tym, co się stało? Cóż, był jeden sposób, żeby to sprawdzić.

 

– Szczerze mówiąc liczyłem, że ktoś będzie mógł mi wyjaśnić, czemu był tu, a nie w Katowicach.

 

– Poważnie? – Krótka pauza. – No to ma pan szczęście, panie Adrianie. Jeśli nadal jest pan ciekaw, mogę panu wszystko wyjaśnić. Ale nie przez telefon.

 

– Chętnie – odparł Adrian, gdy po dłuższej pauzie dotarło do niego, że Wegner czeka na jego odpowiedź.

 

– Doskonale. Jutro po osiemnastej będę u was. Spotkajmy się na dworcu PKS. A tymczasem nie zatrzymuję już pana. Miłego wieczoru.

 

Rozłączył się, nie czekając nawet na odpowiedź.

 

WTOREK

 

Wegner jakimś cudem rozpoznał go, gdy tylko Adrian wszedł do holu dworca, mimo że nigdy wcześniej nie widzieli się na oczy. Adrian nie miał bladego pojęcia, kim facet tak właściwie mógł być. Wyglądał na niewiele ponad dwadzieścia lat, był ubrany na sportowo, miał opaleniznę i fryzurę jak australijski surfer. Na dzień dobry zaproponował przejście na „ty”, żeby „nie potykać się ciągle o tych szanownych panów przy rozmowie”. Zaciągnął Adriana do przydworcowego McDonaldsa i spytał go, co będzie jadł, nie biorąc w ogóle pod uwagę opcji, że Adrian może nie chcieć jeść niczego. Przez cały czas gadał o zasłyszanych w mediach bzdurach, które wylatywały z głowy maksymalnie minutę po tym, jak do niej wleciały. Adrianowi udało się sprowadzić rozmowę na właściwe tory dopiero, gdy usiedli przy stoliku i Wegner przerwał na chwilę gadanie, żeby łapczywie wpić zęby w cheeseburgera.

 

– Przyjechałeś tutaj aż z Katowic? – spytał.

 

– Nie do końca – odparł Wegner, kiwając głową na boki, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce przytaknąć, czy pokręcić nią przecząco.

 

– Ale pracujesz w Katowicach?

 

– Tak i nie. Bywam często w Katowicach, ale bywam też i tutaj. Bywam w wielu miejscach.

 

– Kurczę, mógłbyś być politykiem – parsknął Adrian, na co Wegner odpowiedział mu szerokim uśmiechem.

 

– Mógłbym ich wszystkich uczyć. – Pauza, jakby chciał się nacieszyć swoim żartem. – Ale tak na poważnie to nie, nie przyjechałem tu tylko po to, żeby z tobą porozmawiać. Po prostu było mi po drodze.

 

– Ok. A czemu nie mogliśmy po prostu pogadać przez telefon?

 

– Bo chciałem widzieć twoją minę, gdy zadam to pytanie – odparł Wegner z szelmowskim uśmiechem, po czym pociągnął przez słomkę długiego łyka sprite'a, w oczywisty sposób próbując budować dramaturgię. Gdy w końcu wygłosił swoje pytanie, zrobił to tak nonszalancko, jakby pytał o godzinę, choć o godzinę wcale nie pytał. – Czy, gdy spotkałeś się z Tomaszem, klepnął cię w ramię i krzyknął „Raz, dwa, trzy, za siebie”?

 

Adrian nie zakrztusił się niczym tylko i wyłącznie dlatego, że zjadł już swoje ciastko i nie miał się czym zakrztusić. Szok na jego twarzy musiał być mimo to doskonale widoczny, bo Wegner roześmiał się radośnie.

 

– Haha, czyli jednak. Stary wariat. Kiedy się widzieliście?

 

– Wtedy – odparł po prostu Adrian i uśmiech znikł z twarzy Wegnera. Cmoknął kącikiem ust, jakby chciał w ten sposób wyrazić swoje współczucie.

 

– Masa krwi, co? Mówiłem mu, że to zły pomysł.

 

Nabijanie się głową na metalowy słupek? – palnął Adrian, nim zdał sobie sprawę z głupoty własnego pytania. Wegner nagrodził go kolejnym wybuchem śmiechu.

 

– To też, choć przed tym akurat go nie ostrzegałem. Chodziło mi o ten wyjazd.

 

– Ostrzegałeś go przed przyjeżdżaniem tutaj?

 

– Ostrzegałem go przed szukaniem ciebie.

 

Adriana ponownie zamurowało.

 

– Patryk, nic z tego nie rozumiem – przyznał wprost. Wegner uśmiechnął się z sympatią.

 

– Okej, to od początku i po kolei, ale musisz mi coś obiecać.

 

– No?

 

– Niektóre rzeczy, które ci powiem, będą brzmiały jak bełkot wariata. Umówmy się, że ty w to nie wierzysz i ja w to nie wierzę, ale Tomasz w to wierzył, okej?

 

– Okej – zgodził się Adrian bez żadnych oporów. Co do tego, że Skoczylas był wariatem, nie trzeba go było specjalnie przekonywać.

 

– No dobra, to od początku. Tomasz miał pecha. Pech prześladował go od miesięcy. Nie powodziło mu się w życiu osobistym, nie szło mu w pracy, mniejsza o detale. W każdym razie Tomasz w którymś momencie uznał, że to nie jest taki zwykły pech. Uznał, że ktoś rzucił na niego klątwę.

 

Adrian musiał się skrzywić zauważalnie, bo Patryk przerwał na chwilę snutą opowieść i uśmiechnął się po swojemu.

 

– Teraz już wiesz, po co była nasza umowa – oświadczył. – Ale to jeszcze nie jest najlepsze. Poczekaj, aż usłyszysz, jak wpadł na tą klątwę. Otóż Tomaszowi przypomniało się, że kilka miesięcy wcześniej, mniej więcej w tym samym czasie, w którym zaczęły się jego kłopoty, wpadł na swoją byłą. Spędzili razem miły weekend, wspominając stare dobre czasy myślą, słowem i uczynkiem, niczego nie zaniedbując. Tomasz spodziewał się, że na miłym weekendzie się nie skończy, ale to, co usłyszał, wcale mu się nie spodobało. Już na sam koniec, gdy nadszedł czas się pożegnać i wrócić do swojego życia, panna eks oświadczyła, że ma kłopoty, i że potrzebuje jego pomocy. Że szuka dachu nad głową na jakiś czas. Tomasz zirytował się, uznał, że wspólnymi figlami chciała go podejść, i że on nie będzie się na to godzić. Wygarnął jej, że nie przejmowała się jego samopoczuciem, gdy od niego odchodziła całe lata wcześniej. Powiedział kilka cierpkich zdań za dużo. Spodziewał się, że eks zrobi mu scenę, ale ona tylko popatrzyła na niego jakoś tak smutno, klepnęła go w ramię, oznajmiła „raz, dwa, trzy, za siebie” i wyszła. Więcej jej nie widział.

 

Wegner zrobił pauzę, ale Adrian uniósł tylko brwi w geście mającym dać do zrozumienia „no i co z tego?”.

 

– Nie widzisz związku? – podjął Wegner. – Tomasz też nie widział. Uznał, że to jakiś żarcik, którego nie zrozumiał. Ale potem, gdy sam był już w kompletnym dołku, dowiedział się od wspólnych znajomych więcej o tym, co działo się z panną eks. Otóż wtedy, gdy wpadli na siebie, naprawdę miała poważne kłopoty. Jej poważne kłopoty miały poważne kłopoty. Bank zamroził jej pieniądze na poczet długów, których nigdy nie zrobiła. Wisiało jej nad głową parę kredytów, których zaciągnięcia nie pamiętała. Groziła jej strata mieszkania. Nie miała za co żyć. Nikt nie wiedział, jak do tego doszło, ale nikt też się nie kwapił do tego, żeby tajemnicze długi i kredyty poumarzać. A potem, krótko po spotkaniu z Tomaszem, nagle wszystko samo się odkręciło. Odebrała kilka telefonów z przeprosinami, odzyskała dostęp do kont i wszyscy zainteresowani udawali, że nic się tak właściwie nie stało. Jej kłopoty zniknęły, jego kłopoty się zaczęły. Im więcej czasu mijało, tym gorzej to u niego wyglądało. Kiedy w końcu wyleciał z pracy, był już święcie przekonany, że panna eks przerzuciła na niego swojego pecha, i że jedyny sposób, żeby się go pozbyć, to przekazać go gdzieś dalej.

 

– Śmiały pomysł – parsknął Adrian. – Świetnie na tym wyszedł.

 

Wegner przytaknął z tajemniczym uśmieszkiem.

 

– Tomasz z pewnością nie uznałby się w tej chwili za szczęściarza. Pytanie, czy ty byś się uznał za pechowca?

 

Adrian gotów był zbyć to żartem, ale zamarł w pół słowa. Przypomniał sobie zepsuty weekend, przypomniał sobie rozwalony telefon i łóżko. No i Olka. W drodze na spotkanie z Wegnerem znów bezskutecznie próbował się do niej dodzwonić. Z początku ignorowała jego telefony, potem zaczęła je odrzucać jak leci. W niedzielę wieczorem, po którejś z kolei próbie, wysłała mu SMS, oznajmiający „NIE MOGE ROZMAWIAC, UTKNELAM W WINDZIE”. Zastanowił się, czy aby faktycznie od piątku nie prześladował go pech. A potem jednak się roześmiał. Pomysł był idiotyczny.

 

– Myślałem, że umówiliśmy się, że my w to nie wierzymy – oznajmił. Wegner ponownie wyszczerzył zęby.

 

– Tylko w te części, które brzmią jak bełkot wariata – przypomniał. Brzmiało to jak żart, ale w jego ustach niemal wszystko brzmiało jak żart. – Rozumiesz w każdym razie, o co mu chodziło.

 

– Nie rozumiem, czego chciał ode mnie – zaprzeczył Adrian. Po raz pierwszy udało mu się zaskoczyć Wegnera.

 

– Myślałem, że to akurat oczywiste. Uważał, że to przez ciebie stracił pracę – oświadczył, jakby to miało służyć za wszelkie wyjaśnienia, po czym zerknął na zegarek i poderwał się z krzesła. – Cholera, muszę lecieć, przepraszam cię.

 

– Poczekaj! Jak to przeze mnie? – próbował go zatrzymać Adrian, ale facet był już w połowie drogi do wyjścia.

 

– Wiem tyle co i ty! – rzucił w odpowiedzi przez ramię i zniknął za drzwiami. Adrian zerwał się z krzesła i ruszył za nim, ale w ciągu tych kilka sekund, których potrzebował na dotarcie na zewnątrz, Wegner zdążył rozpłynąć się w powietrzu.

 

ŚRODA

 

Kiedy minionego dnia dotarł do domu, spotkanie z Wegnerem szybko wyleciało mu z pamięci. Na korytarzu zastał sąsiada z naprzeciwka, siedzącego na drewnianym taborecie niczym stróż na warcie, z własnoręcznie skręconym, cuchnącym petem w zębach. Drzwi do mieszkania Adriana były otwarte na oścież i powietrze w środku zdążyło przesiąknąć smrodem taniego tytoniu. Sąsiad wyjaśnił, że usłyszał huk na korytarzu i natychmiast ruszył sprawdzić, co się dzieje, ale gdy wyszedł na zewnątrz, jakiś gnojek zbiegał już po schodach z konsolą Adriana pod pachą. Sąsiad oświadczył, że pilnował drzwi przez kolejne parę godzin, w razie gdyby tamten pojawił się ponownie. Sąsiad wyraźnie oczekiwał wdzięczności, ale szczerze mówiąc Adrian miał wątpliwości, czy to nie on buchnął jego konsolę. Zawsze mu wyglądał na recydywistę. Poza tym zamek nie był nawet wyłamany, tylko profesjonalnie otwarty, więc Adrian nie miał pojęcia, jaki huk sąsiad mógł usłyszeć. Ale wolał nie wdawać się w sprzeczki z recydywistami, więc podziękował mu za pomoc, wszedł do środka, zamknął drzwi za sobą i otworzył wszystkie okna, żeby wywietrzyć smród.

 

Dzwonieniem na policję nawet nie zawracał sobie głowy. Masa papierkowej roboty, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że i tak nie znajdą jego sprzętu. Nawet, jeśli dalej była u jego sąsiada, funkcjonariusze mogliby mieć problem, żeby znaleźć drogę z jednego mieszkania do drugiego. Gra nie warta świeczki. Zamiast tego obdzwonił znajomych i znalazł jednego, który był w stanie pomóc mu z założeniem lepszego zamka na szybko. Wieczór zleciał im na babraniu się przy drzwiach i wspólnym oblewaniu dobrze wykonanej roboty. Gdy kładł się spać, nie miał siły ani chęci na zajmowanie się klątwami.

 

Ale dzień później, gdy siedział w pracy i za pomocą kubka gorącej kawy walczył z bólem głowy, przypomniał sobie dziwną historię zasłyszaną w dworcowym fast foodzie. Nie rozumiał, o co Skoczylas mógł mieć do niego pretensje, ale znał przynajmniej jeden sposób na sprawdzenie. Wklepał jego nazwisko do klienta poczty elektronicznej, żeby sprawdzić, czy nie wymieniali w przeszłości jakichś maili. Bingo!

 

Popijając powoli kawę przeczytał sobie na spokojnie całą konwersację, mimo że dalej całkiem nieźle pamiętał sprawę. To było niecałe dwa miesiące temu. Jakiś facet – Skoczylas, jak się okazało – odezwał się z pretensjami, że Ada ześwirowała i usunęła mu wszystkie pliki z projektem z dysku. Kiedy Adrian odpisał mu, że to niemożliwe, facet odpowiedział wściekłym mailem, szczegółowo opisującym co i kiedy mu zniknęło. Wysłał kopię do swoich przełożonych i przełożonych Adriana. Kierownik w niewybrednych słowach oznajmił Adrianowi, że ma przestać kłócić się z użytkownikami i zacząć rozwiązać ich problemy, ale on wiedział, że miał rację. Na swoje szczęście miał też dowody. Ada zapisywała w postaci łatwych do odczytania logów wszystkie operacje wykonywane przez użytkowników. W logach pracy Skoczylasa znalazł dowód na to, że facet ręcznie usunął projekt, mimo że program parokrotnie dopytywał się, czy na pewno chce to zrobić. Adrian wysłał te informacje do Skoczylasa, Skoczylas przeprosił go, powiedział, że musiał coś źle przeczytać i poprosił, żeby Adrian mimo wszystko pomógł mu odzyskać te pliki. Adrian nie miał zamiaru tego robić. Kopie bezpieczeństwa plików leżały pewnie gdzieś na głównym serwerze, ale do ich odtworzenia potrzebny był cały szereg zgód i zatwierdzeń, które trzeba by było najpierw pozałatwiać. Facet mógł się tym zająć sam. Adrian mógł natomiast udowodnić swojemu kierownikowi, że miał rację. Wysłał do niego kopię maila z przeprosinami Skoczylasa i uznał sprawę za zamkniętą.

 

Od tamtego czasu nikt się do niego w związku z całym zajściem nie odzywał, uznał więc, że wszystko, co było do wyjaśnienia, zostało wyjaśnione. Czy to możliwe, żeby Skoczylasa za to zwolnili? Wątpliwe. Na pewno nie tylko za to. Gdyby był dobrym pracownikiem, wybaczyli by mu błąd. Jeśli nawet poleciał z pracy po kłótni z Adrianem, musiał już nagrabić sobie wcześniej. Zresztą to nie Adrian pierwszy wciągnął w dyskusję ich przełożonych. Gdyby facet ich do tego nie mieszał, wyjaśniłby mu na spokojnie, co się stało, i nikt by nie miał kłopotów.

 

Ale możliwe, że Skoczylas postanowił się jednak zemścić na Adrianie. Możliwe, że postanowił przejechać Polskę wzdłuż, znaleźć go, klepnąć w ramię i krzyknąć „raz, dwa, trzy, za siebie”. W końcu był wariatem. Wariaci robią takie rzeczy. Adrian pokręcił głową z niedowierzaniem. Rzecz jasna nie wierzył w klątwy. Nie był zabobonny. Ale jakim dupkiem trzeba być, żeby rzucić na kogoś klątwę za taką pierdołę?

 

*****

 

Parę godzin później padł mu służbowy laptop. Próbował właśnie wyszukać w bazie pracowników nazwisko Wegnera, gdy w obudowie coś dziwnie zachrobotało, obraz na monitorze się rozjechał, a potem sprzęt zgasł i więcej się już nie uruchomił. Nie pomogła żadna z metod walki z wadliwymi urządzeniami – ani energiczne wciskanie przycisku „start” raz za razem, ani wściekłe okładanie obudowy dłonią, ani nawet ciskanie w niego głośnymi przekleństwami. W końcu Adrian opadł zrezygnowany na krzesło i z irytacją zauważył, że dużo łatwiej byłoby mu nie wierzyć w tą cholerną klątwę, gdyby cholerna klątwa przestała działać choć na parę godzin.

 

Rzecz jasna w firmie był serwis sprzętu, dokładnie na wypadek takich zdarzeń, ale Adrian był dziwnie przekonany, że i tak będą mieli do niego pretensje. Był też dziwnie przekonany, że ktoś, korzystając z okazji, przetrzepie mu dysk twardy, a nie wszystko, co znajdywało się na tym dysku, było w stu procentach służbowe i w stu procentach legalne. Niósł laptop do naprawy z ciężkim sercem. Cierpliwie wysłuchał zarzutów o to, że na pewno byle jak obchodził się ze sprzętem, zastanawiając się jednocześnie, czy tak samo niepozornie zaczynały się problemy Skoczylasa.

 

Wrócił do biura zdeterminowany znaleźć Wegnera, choć sam do końca nie wiedział, w czym mu to pomoże. Zaczął od próby oddzwonienia na numer, spod którego Wegner dzwonił do niego w poniedziałek, ale w pamięci aparatu nie zapisało się żadne połączenie. Znalazł kartkę papieru, na której zapisał numer Skoczylasa, i spróbował szczęścia tam.

 

– Kowalski – powitał go nieszczęśliwy głos.

 

– Witam, czy mógłbym rozmawiać z Patrykiem Wegnerem?

 

– Z kim?

 

– Albo dostać jego numer telefonu.

 

– Nie pracuje tu żaden Patryk Wegner.

 

– Jest pan pewien? Oddzwaniał do mnie w poniedziałek, w sprawie Tomasza.

 

Kowalski, nim odpowiedział, wypuścił do słuchawki długie i ciężkie westchnienie.

 

– Tak, jestem pewien, że wiem, z kim pracuję. Proszę kontaktować się z Tomaszem, jeśli szuka pan jego znajomych. Do widzenia.

 

Odłożył słuchawkę.

 

Adrianowi pozostało raz jeszcze sprawdzić bazę pracowników. Poprosił o pomoc Marcina, zaciskając przy tym kciuki za to, żeby jego laptopa też nie trafił szlag. Marcin wklepał podane nazwisko i nie otrzymał żadnych rezultatów. Spróbowali innej pisowni; „Wenger”, „Wagner”. Nic.

 

– Jesteś pewien, że ten facet u nas pracuje? – upewnił się Marcin.

 

– Tak mi się wydawało – odparł Adrian. Kumpel spojrzał na niego dziwnie, ale nic nie powiedział.

 

I na tym jego poszukiwania się skończyły. Determinacja determinacją, ale zabrakło mu pomysłów.

 

*****

 

Kiedy wracał do domu, cała sprawa dalej nie dawała mu spokoju. Zastanawiał się, czy facet udawał, że się tak nazywa, czy udawał, że u nich pracuje. Zastanawiał się, skąd miał jego numer telefonu. Zastanawiał się, skąd znał historię Skoczylasa i po co tracił czas na opowiadanie jej Adrianowi. I wtedy go zauważył.

 

Nie Wegnera. Wpadnięcie przypadkiem na Wegnera byłoby odrobinę zbyt piękne, a jemu przecież szczęście nie sprzyjało. Nie, nie. Zaledwie kilkanaście kroków przed nim, czekając na zielone światło, stał tępy drab. Ten sam, który kilka dni temu próbował zrobić z niego mordercę. Ten sam, przez którego nie udało mu się w piątek dotrzeć na czas do domu. Adrian stanął w miejscu jak wryty. Trybiki w jego głowie zazgrzytały o siebie, rodząc nowy pomysł.

 

Nie wierzył w klątwy. Nie wierzył też w żadne czary-mary. Ale musiał przyznać, że przez ostatni tydzień szczęście faktycznie mu nie dopisywało. Musiał też przyznać, że ten tępy drab przyłożył do tego swoje wielkie jak bochny chleba łapy. Nikt mu nie kazał się do tego mieszać. Ba! Gdyby się nie wmieszał, Adrian zdążyłby do domu, wyszykowałby się na czas i spędził weekend razem z Olą, dokładnie tak, jak to sobie zaplanował. W ogóle nie musiałby się zastanawiać, czy klątwy istnieją. Teraz zaś nie miał bladego pojęcia, ile w opowieści Wegnera było prawdy, i znał tylko jeden sposób na to, żeby to sprawdzić. A facet sam się wystawił.

 

Podbiegł do osiłka, nim zdążył sobie wyperswadować ten pomysł, klepnął go w ramię, krzyknął: „Raz, dwa, trzy, za siebie!” i zwiał.

 

Gdy rzucał się do ucieczki, odruchowo wstrzymał oddech.

 

Uciekał ze ściśniętym sercem, w każdej chwili spodziewając się najgorszego.

 

Umknął za róg i długo łapał powietrze, rozglądając się wokół czujnie.

 

Ale nic się nie stało.

 

*****

 

W pierwszej chwili zdawało mu się, że się przesłyszał.

 

Obrócił się, żeby sprawdzić, kto urządza sobie z niego żarty, ale nikt z pozostałych pieszych nie wyglądał na dowcipnisia. Potem zauważył oddalające się plecy uciekającego faceta. Nie było sensu go gonić. Sprawdził tylko kieszenie kurtki, żeby upewnić się, że dziwak nic mu nie ukradł.

 

Gdy światło zmieniło się na zielone, energicznie wszedł na przejście, wciąż przeglądając kieszenie. W ogóle nie zwrócił uwagi na rozpędzone auto, które mknęło w jego stronę.

 

– „Raz, dwa, trzy, za siebie” – powtórzył, kręcąc głową z niedowierzaniem, a potem oderwał się od ziemi, przeleciał przez maskę i wpadł do środka przez przednią szybę.

 

*****

 

Kierowca wypuścił powietrze z płuc dopiero długą chwilę po tym, jak skończył hamować.

 

Szlag by to trafił. Przecież pomarańczowe dopiero co się zapaliło. Nie było sensu hamować, skoro piesi i tak grzecznie sobie stali i czekali. Był pewien, że zdąży, jeśli tylko depnie lekko gaz. Gdy wskoczyło czerwone, był już w połowie skrzyżowania. Facet mógł po prostu rzucić na niego okiem i poczekać tą sekundę, i nic złego by się nie stało. Zamiast tego wskoczył mu prosto pod koła. Nie dał ani jemu, ani sobie najmniejszych szans. Gdy grzmotnął o karoserię samochodu z głośnym hukiem, z ust kierowcy wyrwał się przerażony pisk. Puścił kierownicę, wcisnął pedał hamulca do samej podłogi i zasłonił się rękoma. Przez jedną, przerażającą chwilę był przekonany, że facet zabije ich obu. Jak zahipnotyzowany obserwował ogromne cielsko odrywające się od ziemi i szybujące nad maską w jego kierunku. Gdyby facet wpadł na niego, jak nic skręciłby mu kark. Sekunda rozciągnęła się w nieskończoność.

 

Ale upiekło mu się. Dryblas przebił się przez szybę niemal w samym jej środku i przemknął tuż obok niego, kończąc swój lot wciśnięty między fotele. Do śmierci zabrakło milimetrów. Dosłownie. Mógłby przysiąc, że poczuł, jak facet ociera mu się w locie o ramię.

 

Wyhamował auto, jakimś cudem w nic więcej już nie uderzając. Przez chwilę trwał w kompletnym bezruchu, próbując przetrafić to, co się przed momentem wydarzyło. Gdy wreszcie dotarło do niego, że naprawdę nic mu się nie stało, odetchnął z ulgą.

 

Szczęście, ot, co. Szczęście w nieszczęściu.

Koniec

Komentarze

Mam wrażenie, jakby pierwsze akapity autor napisał z dużym wysiłkiem, który przekłada się na wysiłek przy czytaniu. Do poprawy choćby ten fragment:

Miał już plany na wieczór. Miał cichą nadzieję, że plany na wieczór przerodzą się w plany na noc a być może i kolejny ranek. Skoro już musiało się stać to, co się stało, to mogłoby chociaż mieć minimum przyzwoitości i wydarzyć się w środku tygodnia. Za perfidną złośliwość losu, żeby nie powiedzieć zwyczajną podłość, uważał to, że musiało mu się to przytrafić akurat na samym początku weekendu. Że wieczór przeznaczony na beztroską zabawę musiał zamiast tego zmarnować na opisywanie wszystkiego raz za razem (...)


Za dużo "planów", za bardzo "musiało" i "to" za wiele .

"To" i "musiały" poprawiłem co nieco. "Plany na wieczór" powtórzyłem świadomie. Naprawdę aż tak to chrupie?

Czasem powtórzenia stosujemy świadomie, ale tu jest aż 3 razy plany w krótkim odstępie:

Miał już plany na wieczór. Miał cichą nadzieję, że plany na wieczór przerodzą się w plany na noc


Ja bym to napisał na przykład tak:

Miał już plany na wieczór. Liczył po cichu, że przerodzą się one w plany na noc


Mam wrażenie, jakbyś starał się bardzo, żeby każde zdanie było dziełem sztuki. A dzieła sztuki powstają same, gdy tworzy się od serca ;) (ale pojechałem :D). Dlatego mi to chrupie. Może jednak trafisz w gust innych czytelników, bo jeszcze sie taki nie narodził, co by wszystkim dogodził.

No no...

"No no"? :S

Jak widzę, partykuła ekspresyjna jest nią nie tylko z definicji.   :-)  

Czasem po prostu nie widzę własnego bełkotu, nieważne ile razy bym dany fragment czytał. To zresztą nie jest tak, że ja chcę z każdego zdania robić dzieło sztuki. Wprost przeciwnie - staram się pisać tak, żeby tekst gładko się czytało. Niektórych progów zwalniających zwyczajnie nie wyłapuję, dopóki mi ktoś ich nie wytknie.

Mnie się całkiem podobało, czytało się nieźle, pomysł mnie zaciekawił... ale zakończenie kuleje. Adrian dowiaduje się o klątwie, szast-prast i koniec. Wszystko nagle bardzo przyspiesza, przeskakujesz na draba, przeskakujesz na kierowcę i jakieś to takie niezgrabne, niedokończone, zgrzytliwe.

 

Początkowo myślałam, że bohater stał się nagle z niewiadomych przyczyn bardzo silny. Że zabił gościa uderzeniem, trzasnął telefonem tak, że się rozbił, złamał łóżko siadając... a tu jednak nie.

Co prowadzi do konkluzji, że naprawdę nie rozumiem, jak można upaść na metalowy słupek tak, żeby się wbił w tył głowy (raczej by się człowiek uderzył i ześliznął), że telefony są raczej nieźle ostatnio budowane i od samego upadku na podłogę na pewno nie potrzaskają się na kawałki, a i po łóżku raczej trzeba się mocno naskakać, by ot tak się rozpadło. Trochę to zbyt nadprzyrodzone.

 

Do tego dochodzi to, że nie ma ani jednej poszlaki w sprawie Wegnera. Z jakiegoś powodu czuję, że istoty samej klątwy nie ma potrzeby wyjaśniać, ale postać Wegnera choć trochę się jednak powinno.

 

No i jak to jest? Klątwa się skończyła, bo drab zginął? I to tak od razu zginał po przejęciu klątwy, mimo że innych dręczyła tygodniami? Dziwnie jakoś.

 

Strasznie się rozpisałam... ; P Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A ja sądzę, że klątwa przeszła na kierowcę.

Ciekawe opowiadanie.

Babska logika rządzi!

@joseheim - Strasznie mi miło, że się rozpisałaś. Pod własnym tekstem nie można mieć zbyt wielu ani zbyt długich komentarzy :) Cieszy mnie też to, co napisałeś przed "ale". To, co napisałaś po "ale", cieszy mnie nieco mniej, ale mimo wszystko dobrze mieć obszernie wyjaśnione, co według czytelnika w tekście nie zadziałało. Korzystając z tego pozwolę sobie wyjaśnić "co poeta miał na myśli". A więc...

Raz - nabicie się głową na słupek oraz rozlatujący się telefon i łóżko miały być groteskowe i nieprawdopodobne. Czy opowiadanie przez to jest "zbyt nadprzyrodzone" to już z pewnością kwestia gustu. Osobiście wychodzę z założenia, że fantastyka nie może być zbyt nadprzyrodzona :)

Dwa - z klątwą jest tak, jak pisze Finkla. Miało to wynikać z tego zdania: ""Raz, dwa, trzy, za siebie” - powtórzył, kręcąc głową z niedowierzaniem, a potem oderwał się od ziemi, przeleciał przez maskę i wpadł do środka przez przednią szybę" do spółki z tym zdaniem: "Mógłby przysiąc, że poczuł, jak facet ociera mu się w locie o ramię".

Trzy - poszlaki w sprawie Wegnera porozrzucałem po tekście, ale faktycznie są dalekie od oczywistych (brak informacji o połączeniu w historii aparatu, wiedza o tym, co działo się w głowie Skoczylasa, laptop spalający się akurat podczas próby jego znalezienia). Jako post scriptum mogłem w zasadzie dopisać scenę rozgrywającą się dwa tygodnie później, gdzie kontaktuje się z panem kierowcą i opowiada mu o nieszczęsnej klątwie, której padł ofiarą, ale pasowało mi zakończyć tym akapitem, którym kończy się teraz :)

Naturalnie nie próbuję przekonać Cię, że zakończenie jest dobre. Jeśli tekst nie obronił się sam, to i tak jest już za poźno na to, żeby autor go bronił. Ale ciekaw jestem, czy Twoim zdaniem coś z powyższych wyjaśnień zostało położone przez prezentację, czy po prostu w Twoich oczach jest kiepskie koncepcyjnie.

No i dziękuję za straszne rozpisanie :)

@Finkla - Dzięki za przeczytanie. Miło mi, że po "ciekawe opowiadanie" nie było żadnego "ale" ;)

Hihi ; ) Może czytanie ze zrozumieniem nie zawsze wychodzi mi wzorowo ; p

 

Niech będzie, że łykam tego kierowcę. Wegnera nie ma co ciągnąć, bo nawet jakbyś dodał jeszcze tę scenę, w sumie i tak byłoby wiadomo o nim dokładnie tyle, co teraz, zapewne ; )

 

Na pocieszenie dodam, że pomimo rozpisania i "ale", cały tekst dobrze mi się czytał. A to chyba najważniejsze - nawet jeśli czytelnik ma zastrzeżenia, to i tak został zainteresowany dość, by bez problemu dotrzeć do końca ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie wiem jak dla czytelników, ale dla mnie to jest zdecydowanie najważniejsze :)

Moje wrażenia są podobne do joseheim. Z jednej strony świetny, lekki język, tak dobrze się czytało, że jak jestem redaktorką, żadne błędy mi się nie rzuciły w oczy;-) Bohaterowie też ciekawi, żywi. Ale mam wątpliwości co do dwóch wypadków - ich niewiarygodności. Piszesz, że nie wiedziałeś, że fantastyka może być zbyt nadprzyrodzona - i jasne, tylko, że jeśli Skoczylas ściągnął z siebie klątwę, to co go zabiło? Bo musiało to być coś nadprzyrodzonego, słupek musiałby być ostry, a on upaść na niego z dużą siłą, by wbił się w głowę. Więc klątwa Adriana? Ale nie wspomniałeś ani słowem, by działała na kogoś innego niż nosiciela. Druga wątpliwość to wypadek samochodowy, potrącony powinien wylecieć w powietrze, w każdym razie odbić się od samochodu - ale tu prędzej można wyjaśnić to klątwą czy działaniem Wegnera (albo czegoś mniej spersonifikowanego), by klątwa została przekazana dalej. Trochę celowości mi w tym wszystkim zabrakło. Jak wyjaśnić klątwę, jej istnienie i działanie Wegnera? Szatan, który podpuszcza ludzi, by krzywdzili innych przez przekazanie złej klątwy...?

Ogólnie jednak bardzo dobre opowiadanie. Gratulacje :-)

 

Dziękuję, Piwak - i za przeczytanie, i za ciepłe słowa.

Co do wypadków, nie zaprzeczam - uwierzenie w oba wymaga chwilowego odłożenia zdrowego rozsądku na bok. Moja logika w obu przypadkach była taka sama; klątwa "chciała" zabić jednego i drugiego, nim przeskoczy gdzieś dalej, nawet kosztem nadwyrężania zdrowego rozsądku do granic możliwości. To, że Skoczylas klepnął Adriana w ramię, nie oznacza, że od razu był wolny od jej efektów - tak jak jego była nie od razu pozbyła się wszystkich swoich długów. Naciągane? Pewnie i tak. Dlatego mam świadomość, że może się podobać albo nie. W pierwszej wersji opowiadania Skoczylas ginął dużo mniej spektakularnie - po prostu się potykał i rozbijał sobie głowę, ale gdybym tak to zostawił, pozbawiłbym się możliwości napisania o "miękkiej części czaszki" i nabijaniu na pal. Mały psychopata drzemiący w mojej głowie postawił więc na swoim :p

Jak wyjaśnić klątwę i działa Wegnera? Twoje wyjaśnienie mi się całkiem podoba :)

Nie było by naciągane, gdybyś gdzieś napomknął, że była Skoczylasa miała później jakiś wypadek.Wtedy można by założyć, że również Adrianowi coś się stanie w przyszłości. I nie trzeba by nigdzie odkładać zdrowego rozsądku ;-)

Ale to by stwarzało zupełnie nowy problem - gdyby Adrian wiedział, że po klepnięciu kogoś w ramię może się spodziewać swojego rychłego końca, czemu miałby to zrobić? On ma wierzyć, że to będzie koniec jego problemów, nie początek jeszcze większych :)

Opowiadanie nie jest w pierwszej osobie, więc nie musiał nic wiedzieć... :-)

     Niezależnie od tego, czy klątwa przeszła na kogoś, czy nie, uprzejmie informuje, że opowiadanie bardzo mi się podobało. Mimo późnej już pory przeczytałam je z zaciekawieniem i satysfakcją. Bardzo fajny tekst na dobranoc.

     Cieszę się niezmiernie, że każde Twoje kolejne opowiadanie jest lepsze od poprzedniego. Życzę Tobie i sobie, by ta tendencja trwała.

     Mnie również zgrzytnęły celowe, jak twierdzisz, powtórzenia, ale skoro tak sobie to wymyśliłeś, tak musi zostać.

     I jeszcze dodam, że bardzo mi się podoba –– „Rzecz jasna nie wierzył w klątwy. Nie był zabobonny. Ale jakim dupkiem trzeba być, żeby rzucić na kogoś klątwę za taką pierdołę?”  ;-)


„Dryblas założył ręce i stanął na dwa kroki przed Adrianem z groźną miną”. –– Dryblas założył ręce i z groźną miną stanął dwa kroki przed Adrianem.

 

„…a jeśli nie byli w stanie tego zrobić sami, przekazywali problem do osób, które Adę napisały”. –– Wolałabym: …a jeśli nie byli w stanie tego zrobić sami, przekazywali problem osobom, które Adę napisały.

 

„…żeby łapczywie wpić zęby w cheeseburgera”. –– …żeby łapczywie wbić zęby w cheeseburgera.

 

„Poczekaj, aż usłyszysz, jak wpadł na klątwę”. –– Poczekaj, aż usłyszysz, jak wpadł na klątwę.

 

„…ruszył za nim, ale w ciągu tych kilka sekund…” –– …ruszył za nim, ale w ciągu tych kilku sekund

 

„…że i tak nie znajdą jego sprzętu. Nawet, jeśli dalej była u jego sąsiada…” –– …że i tak nie znajdą jego sprzętu. Nawet, jeśli dalej był u jego sąsiada

 

„…że dużo łatwiej byłoby mu nie wierzyć w cholerną klątwę…” –– …że dużo łatwiej byłoby mu nie wierzyć w cholerną klątwę

 

„Facet mógł po prostu rzucić na niego okiem i poczekać sekundę…” –– Facet mógł po prostu rzucić na niego okiem i poczekać sekundę

 

„Przez chwilę trwał w kompletnym bezruchu, próbując przetrafić to, co się przed momentem wydarzyło”. –– Przez chwilę trwał w kompletnym bezruchu, próbując przetrawić to, co się przed momentem wydarzyło.

 

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Piwak - nie jest w pierwszej osobie, ale jest "znad ramienia". Od początku do końca "kamera" wisi nad postacią, która aktualnie nosi klątwę. Zapewne dałoby się mimo wszystko zrobić to, o czym mówisz, ale na szybko nie przychodzi mi do głowy, jak ani gdzie. Poza tym ta klątwa miała wyglądać na kapryśną. Można, ale nie trzeba, przeżyć jej przekazanie. Nie ma ryzyka, nie ma zabawy ;]

Regulatorzy - dziękuję za wszystkie ciepłe słowa. Fajnie, że wyłuskałaś ten cytat. Takie wskazanie fragmencików szczególnie w oczach czytelnika udanych miło łechce próżność :P Do wyłapanych baboli nie mam tym razem żadnych ale. Merci.

Celowe powtórzenie przestaje być celowe wtedy, kiedy czytelnik tego nie zauważa ;))

Opowiadanie miało potencjał. Przeczytałem wczoraj kilka tekstów z dyżuru i Twój tekst spodobal mi się najbardziej. Klątwa jak klątwa, pomysł niby oklepany, a czytało się dobrze. ALE:

Bez sensu wydało mi się to, że gość nabił się na słupek, mimo, że przekazał klątwę dalej.

Postać Wegnera - niby prosta sprawa, tajemniczy ktoś, kto "patronuje klątwie"? Czuję jednak niedosyt - jeśli już wprowadziłeś taką postać mogłeś zbudować jakąś otoczkę wokół niej. Wydaje się, że gość był potrzebny w opowiadaniu tylko po to, żeby czytelnik poznał historię Skoczylasa.

Przypadek draba. Dostaje klątwę z którą poprzedni "nosiciele" żyli dobre kilka, kilkanaście dni i od razu umiera? Nie, zupełnie mi to nie pasuje.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Dzięki za komentarz, Beryl :) Jak już wspomniałem wcześniej, właśnie taką chimeryczną klątwę sobie wymyśliłem. Klątwy, które za każdym razem robią dokładnie to samo, są oklepane do gładkości. To nie musi się podobać, rzecz jasna, ale jest jak najbardziej zamierzone. Cieszę się w każdym razie, że czytało się dobrze pomimo "ale". Jeśli kilka osób mówi mi, że warsztat mam niezły, to znak, że od naprawdę udanego tekstu dzieli mnie już tylko jeden dobry pomysł ;]

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka