- Opowiadanie: emilhoff - Powrót Weroniki

Powrót Weroniki

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Powrót Weroniki

Powrót Weroniki

 

 

Sprawa Potwora z Kwale zelektryzowała kryptozoologów z całego świata we wrześniu 2008 roku. Głównym atutem tego przypadku jest bogata dokumentacja; chociaż nie zachowały się żadne szczątki zwierzęcia – jego tkanki uległy rozkładowi już w kilka godzin po odnalezieniu ciała – to jednak kryptyda została uwieczniona na wyjątkowo licznych zdjęciach, mniej lub bardziej amatorskich filmach i w pamięci setek świadków, z których znaczna część to poważani członkowie społeczności wyspy Kwale oraz pracownicy służb państwowych Tanzanii.

 

Sprawą stworzenia zajmowało się równolegle kilka stowarzyszeń kryptozoologicznych, a także jeden profesjonalny ośrodek naukowy – Instytut Ewolucji i Systematyki Zwierząt w Dododmie. Z powodu nadzwyczaj szybkiego procesu rozkładu ciała niezwykłej istoty badania medyczne szybko musiały zostać zastąpione śledztwem opierającym się głównie o nagrania filmowe i relacje świadków. Przeprowadzono setki wywiadów, spisano tysiące stron zeznań, ktoś nawet nakręcił amatorski film dokumentalny. Obroty znajdującego się na wyspie Kurortu Nyerere w sezonie 2009 wzrosły o sto trzydzieści procent w stosunku do poprzedniego roku – wszystko za sprawą turystów chcących zobaczyć miejsca związane z potworem i poszukać przeoczonych przez badaczy szczątków jego cielska, które – jak chcą wierzyć – mogły zawieruszyć się w miękkich piaskach plaż otaczających wyspę.

 

Dziś wydawać by się mogło, że przypadek istoty z Kwale musi pozostać niewyjaśniony. Nie udało się zidentyfikować jej DNA, a zaawansowany rozkład, w jakim znajdowało się ciało, gdy odnalazła je grupa kurortowiczów, uniemożliwił identyfikację według cech zewnętrznych. Biolodzy z Instytutu Ewolucji i Systematyki Zwierząt w Dododmie orzekli, że potwór mógł być w rzeczywistości ciałem kałamarnicy olbrzymiej zaplątanym w rozkładający się połeć tłuszczu kaszalota. Hipoteza ta szybko upadła, bo ani kałamarnice olbrzymie ani kaszaloty nie występują u wybrzeży Tanzanii. Świat nauki jednak zgadza się co do tego, że niezwykły wygląd potwora wyjaśnić można zaawansowanym rozkładem ciała jednego lub kilku splątanych ze sobą głębokomorskich zwierząt i odrzuca hipotezy kryptozoologów, którzy z kolei upierają się, że na plażę u brzegu wyspy Kwale ocean wyrzucił przedstawiciela nieznanego nauce gatunku.

 

Film nakręcony przez członka grupki wczasowiczów, którzy odnaleźli potwora rankiem 16 września 2008 roku, spacerując po plaży w oczekiwaniu na podanie śniadania w Kurorcie Nyerere, robi wielkie wrażenie. Kręcony z ręki, ale za to dobrą kamerą, jest na tyle wyraźny, by dobrze oddać grozę widoku, jaki ukazał się oczom młodych ludzi.

 

Rozciągnięta na piasku szaro-sina masa miała ponad osiemdziesiąt metrów długości i przypominała kształtem przydeptane cygaro. Rozmokły walec zwężał się na obu końcach. Z jednego z nich wyrastały długie i cienkie macki w liczbie sześciu, mierzące – jak wykazały dokładne pomiary – od piętnastu to dwudziestu siedmiu metrów długości. Z drugiego końca sterczało coś, co przypominało poskręcane gałęzie drzewa lub połamane odnóża.

 

Mniej więcej w połowie długości cielska delikatnie poruszał się na lekkim wietrze płat skóry, przypominający oślizgłą, wzdętą, siną płachtę. Pod nim znajdowała się rozmokła, gnijąca masa, która prawdopodobnie była kiedyś wielkim, pojedynczym okiem, zakrytym gładką powieką.

 

Najstraszliwsze wrażenie robiła jednak bruzda ciągnąca się wzdłuż ciała potwora, na widok której dwie znajdujące się w gronie przypadkowych odkrywców kobiety zaczęły krzyczeć, a jeden z panów zwymiotował na ziemię. Bruzdę bowiem z obu stron otaczały podłużne narośle do złudzenia przypominające ludzkie wargi. Lekko rozchylone, wyglądały jak usta składające się właśnie do wydania ostatniego tchnienia. Świadkowie opisujący swój pierwszy kontakt z potworem zgadzają się, że to właśnie pojedyncze oko i przede wszystkim owe tak bardzo ludzkie wargi wywoływały najgłębszy strach i obrzydzenie; stanowiły nienaturalne i w jakiś sposób bluźniercze połączenie cech fizjonomii człowieka z potwornym, oślizgłym cielskiem stworzenia, które być może nigdy nie oglądało słońca, kryjąc się w mrocznych i zimnych głębiach Oceanu Indyjskiego.

 

Obrazu dopełniał nieznośny, słodkawy odór zgnilizny, bijący od truchła.

 

W przeciągu kwadransa plaża, na którą Ocean wyrzucił dziwaczne zwierzę, zapełniła się wczasowiczami z Kurortu Nyerere, uzbrojonymi w zdobycze najnowszej techniki audiowizualnej. Dyrekcja Kurortu, wśród wrzawy ludzkiej i ćwierkania cyfrowych aparatów, sprowadziła na miejsce pięciu członków brygady oczyszczania plaży, a ci po krótkich oględzinach wezwali do pomocy straż wybrzeża z leżącego na kontynencie i oddalonego o około sto kilometrów miasta Dar es Salaam. Dopłynięcie do wyspy zajęło tamtym prawie dwie godziny, w trakcie których ciało potwora ulegało rozkładowi na oczach kilkudziesięciu gapiów. Nakręcone przez nich filmy ukazują ohydną, wzdymającą się masę gigantycznego cielska; szukające ujścia gazy gnilne formują sino-granatowe guzy na marszczącej się skórze stworzenia, po czym rozrywają je z mokrymi plaśnięciami, wyrywając z gardeł obserwatorów pełne obrzydzenia jęki. Odchodząca płatami skóra ukazuje dziwaczne sterczyny, które mogły być chyba żebrami – dziś spierają się o to biolodzy, wytężając oczy nad kadrami z amatorskich nagrań. Nad truchłem unosi się rodzaj pary lub oparu – główne źródło gryzącego w oczy smrodu. W tle słychać, jak dyrektor Kurortu podnosi głos, starając się przekrzyczeć ogólny harmider – chyba każe ludziom odsunąć się i powyłączać kamery, ale nikt go nie słucha.

 

Straż wybrzeża pobrała do badań próbki tkanek z resztek tego, co jeszcze dwie i pół godziny wcześniej było stworzeniem, które świat niebawem ochrzci mianem Potwora z Kwale. Dynamit, który przywieźli strażnicy, okazał się niepotrzebny – gigantyczne truchło zmieniło się w kilka ton wydzielającej nieopisany odór półpłynnej galarety. Funkcjonariusze razem z brygadą oczyszczania plaży w ciągu kilku godzin załadowali szczątki potwora do dziewięciu kontenerów na śmieci, po czym dokonano ich komisyjnego spalenia w kotłowni Kurortu.

 

To właściwie wszystko, jeśli chodzi o ten akt dramatu, w którym niezwykłe stworzenie występowało in personam. Od chwili spalenia jego szczątków, Potwór z Kwale jest już tylko niepokojącym widziadłem, spędzającym sen z powiek biologom i kryptozoologom, złym duchem afrykańskiej wyspy, który zwiększył wprawdzie na jeden sezon obroty Kurortu Nyerere, ale w dalszej perspektywie odstraszył turystów, nurków i rybaków od tego rejonu wybrzeża Tanzanii.

 

Sprawę można by zamknąć, gdyż w takich przypadkach trudno liczyć na jakieś konstruktywne wnioski, zwłaszcza gdy oparcie dla nich stanowią tylko niewyraźne filmy, chaotyczne relacje świadków i zdradliwa pamięć ludzka, podsycana, ale i wypaczana sensacyjnością zdarzenia. O potworze było głośno przez jakiś miesiąc, a gdy sezon ogórkowy definitywnie dobiegł końca, sprawy większej wagi na powrót wypełniły ramówki kanałów telewizyjnych, fale eteru i strony drukowanych dzienników. Tak by zostało, gdyby w czerwcu bieżącego roku do uszu kilku osób ze środowiska polskiej kryptozoologii nie doszła wieść, którą z początku wszystkie one wzięły za plotkę podszytą tanim romantyzmem. Informator z Tanzanii potwierdził jednak kilkakrotnie: na wyspę Kwale co miesiąc przychodzi pocztą paczka z Polski, a w niej znajduje się suszony żółty tulipan, który opłacona sprzątaczka kładzie pod drzwiami kotłowni Kurortu Nyerere.

 

Śledztwo w tej sprawie okazało się łatwe z uwagi na dużą otwartość Tanzańczyków na łapówki połączoną u nich z niefrasobliwym podejściem do zasady tajności korespondencji. Szybko udało się ustalić tożsamość nadawcy owych paczek, a tym samym adres nowego świadka w sprawie Potwora z Kwale, którego wyznania rzuciły na nią zupełnie nowe światło.

 

Muszę uprzedzić, że mimo niewątpliwie kluczowego znaczenia, jakie mają zeznania Rafała P. dla zrozumienia wydarzeń z września 2008 roku, jego relacja wydaje się tak niewiarygodna, że nie sposób zakładać, iż szybko zdobędzie uznanie opinii publicznej. Być może miną kolejne lata, nim wszystkie wątki związane z wyrzuconym na brzeg afrykańskiej wyspy stworzeniem będzie można definitywnie zamknąć. Zeznania Rafała P. raczej mnożą kwestie i pytania, łącząc w jedną dwie sprawy, uznawane dotąd za zupełnie ze sobą niezwiązane.

 

Oto jego opowieść.

 

„Przyjechałem do Afryki z moją siostrą Weroniką i trójką naszych wspólnych przyjaciół – Agnieszką, Bartkiem i Adamem. Był wrzesień – już po sezonie, więc taniej i upał znośniejszy. Wszyscy obroniliśmy już licencjaty, w październiku mieliśmy rozpocząć studia magisterskie – nasza czwórka w Warszawie, a Weronika w Krakowie. Wyjazd do Afryki miał być rodzajem pożegnalnej przygody, wspólnego przeżycia, które połączyłoby nas silną więzią, tak aby odległość ze stolicy na Wawel nie mogła nas trwale rozdzielić.

 

Przypłynęliśmy na wyspę Kwale 10 września i wszystko było jak z bajki. Kurort wygląda jak pufa ze szkła i betonu z basenem na dachu i rajskim ogrodem na wewnętrznym dziedzińcu. Mieliśmy tam wszystkiego pod korek. Jeszcze w dniu przyjazdu wybraliśmy się na narty wodne, potem był grill pod gwiazdami. Następnego dnia nurkowaliśmy, ale nie mają tam żadnej spektakularnej rafy, tylko kilka rowów w dnie szelfu, wokół których usadowiły się barwne, choć niewielkie kolonie koralowców.

 

Wieczorem zaczął się koszmar. Weronika zniknęła.

 

Nikt nie wiedział, jak to się stało. Szykowaliśmy się do imprezy; ona została w pokoju, żeby poprawić makijaż. Miała w kąciku ust taki mały, rozdwojony pieprzyk; wstydziła się go od dzieciństwa i nigdy nie pokazywała się ludziom bez uprzedniego ukrycia defektu pod odpowiednio grubą warstwą pudru, pomadki, czy czym tam kobiety zakrywają takie rzeczy. W dodatku chciała tego wieczoru czuć się szczególnie pewnie – przed wyjazdem zrobiła sobie na przedramieniu tatuaż z motylem i miała go nam zaprezentować po raz pierwszy. Sama zaprojektowała rysunek – miała wielki talent plastyczny i nie mieliśmy wątpliwości, że motyl będzie spektakularny. Szczególnie chciała go zobaczyć Agnieszka, bo sama nosiła się z zamiarem wytautuowania sobie czegoś, ale brakowało jej odwagi i przykład przyjaciółki miał jej pomóc podjąć ostateczną decyzję.

 

Weronika rozpłynęła się w powietrzu. Gdy już zorientowaliśmy się, że za długo jej nie ma i nie odpowiada na telefony, wróciliśmy na górę i przeszukaliśmy pokój, potem korytarz i całe piętro, ale Weroniki nigdzie nie było, za to jej komórka leżała na toaletce. Weronika, jak większość kobiet naszych czasów, traktowała telefon jak kolejną kończynę i nigdzie się bez niego nie ruszała. Poważnie zaniepokojeni, zawiadomiliśmy obsługę hotelu. Przeszukali z nami cały budynek, a w tym czasie Bartek z Adamem i kilkoma boyami poszli na brzeg, by przeczesać plażę. Gdy nie znaleźliśmy mojej siostry w żadnym zakamarku na terenie Kurortu i stało się jasne, że nie robi sobie z nas głupich żartów, dyrektor ośrodka zadzwonił po straż wybrzeża i poprosił innych wczasowiczów, by pomogli szukać dziewczyny.

 

Prawie sto osób przeczesywało wyspę przez całą noc. Straż opłynęła Kwale kilka razy, wypatrując w wodzie ciała Weroniki – założyli, że się upiła i zabłądziła, po czym wpadła do wody i utonęła. Niczego jednak nie znaleźli.

 

Następnego dnia sprawa była już w mediach – jeden z kurortowiczów okazał się być redaktorem gazety z Dar es Salaam; jej tytuł jest w suahili, więc za nic go sobie nie przypomnę. Sam zadzwoniłem do polskiej ambasady w Dodomie, żeby zrobili raban i przysłali kogoś do pomocy – jakieś helikoptery, skutery; wszystko, czego używa się do tego typu poszukiwań. Facet z gazety ciągle przeprowadzał nieformalne wywiady ze mną, Agnieszką i Bartkiem. Był bardzo podniecony. Potem okazało się, że ta jego gazeta to żaden poważny, opiniotwórczy dziennik, tylko szmatławiec wypchany po brzegi szalonymi sensacjami, z których połowę wymyślali redaktorzy, a drugą połowę – chyba sam George Lucas. Dziennikarz uświadomił mi w każdym razie jedną rzecz: przypadek zniknięcia bez śladu dorosłej, trzeźwej osoby z niewielkiej wyspy jest co najmniej podejrzany.

 

W Polsce sprawa zrobiła się bardzo głośna – trąbiono o porwaniu dla okupu. Ta możliwość wydawała się z jednej strony całkiem prawdopodobna, a z drugiej – niedorzeczna. Nasza rodzina nie była szczególnie bogata, nie dostałem też żadnego listu z żądaniem okupu, nikt nie widział żadnej obcej łodzi przybijającej do brzegu wyspy Kwale wieczorem 11 września.

 

Poszukiwania nie dały rezultatu, a hipotetyczni porywacze nie odezwali się ani słowem. Moja siostra zniknęła na zawsze – przynajmniej taka, jaką chciałem ją zapamiętać.

 

Po czterech dniach znaleźli tego potwora. Bartek, Adam i Agnieszka opuścili wyspę kilka godzin wcześniej; nie ulegało wątpliwości, że nasza wakacyjna przygoda skończyła się z chwilą zniknięcia Weroniki, a każdy kolejny dzień spędzony na przeklętej wyspie wypełniała tylko narastająca rozpacz. Ja zostałem, bo trzymałem się kurczowo nadziei, że siostra się odnajdzie, że wróci do naszego pokoju w Kurorcie – musiałem więc tam być, żeby nie pukała do zamkniętych drzwi, żeby nie czekał na nią pusty apartament.

 

Przestraszyłem się tego stworzenia, ale nie jego wygląd był najgorszy, lecz zapach. Nieopisany smród przesiąkał przez ubranie i wnikał w skórę; nawet krótkie przebywanie w pobliżu potwora powodowało łzawienie oczu i niepowstrzymane mdłości. Nie wiem, jak inni zdołali zbliżyć się do niego na wyciągnięcie ręki. Dotykali potwora, robili zdjęcia, niektórzy wyraźnie cieszyli się z niezwykłego znaleziska. Facet z gazety biegał wokół stworzenia jak wariat i pierwszy wykrzyknął, że potwór ma usta jak człowiek.

 

Widzieliście zdjęcia, prawda? Ta narośl wokół bruzdy w korpusie wyglądała zupełnie jak ludzkie wargi. Teraz wiem, że to naprawdę były usta, ale wtedy czułem tylko niepokój i obrzydzenie, nie chciałem przyglądać się stworzeniu, które tak potwornie cuchnęło.

 

Boże, jaki to był odór! Nigdy go nie zapomnę – nigdy też wcześniej nie czułem niczego podobnego. To nie był tylko smród gnijącego rybiego cielska – w powietrzu czuć było też zapach szlamu, zgniłej, zastałej wody, oraz jakiś nieokreślony, słodki zapach. Pamiętam, że w ustach czułem miedziany posmak, jak po uderzeniu pioruna. Wtedy nie miałem pojęcia, co tak pachniało; teraz sądzę, że to była woń miejsca, z którego przypłynął potwór.

 

To Agnieszka przesłała mi następnego dnia zdjęcia, które wyszukała w Internecie. Na wyspie nie można już było zobaczyć potwora – jego szczątki spalono w kotłowni Kurortu – ale Google aż kipiało od fotek, a „the kwale monster” stała się w ciągu paru godzin jedną z najczęściej wklepywanych w wyszukiwarkę fraz. Przesłane przez przyjaciółkę zdjęcia zupełnie zmieniły moje zapatrywania na wydarzenia tych kilku minionych dni i na rzeczywistość w ogóle.

 

Na pierwszym – było świetnej jakości, w wysokiej rozdzielczości i nierozmazane – widać było całe wargi potwora. W kąciku zobaczyłem rozdwojony pieprzyk, identyczny z tym, jaki miała moja siostra.

 

Na drugim widać było macki stworzenia. Agnieszka zaznaczyła czerwoną obwódką dwie, na które miałem zwrócić uwagę. Leżały rozrzucone bezładnie na piasku, ale wyraźnie widać było, że znajdują się na nich rysunki, które dla niewprawnego oka nie różnił się specjalnie od siatki szram. Agnieszka była jednak wyczulona na specyficzną kreskę Weroniki, którą spodziewała się zobaczyć na jej nowym tatuażu. I rzeczywiście, rysunki widoczne na sąsiadujących ze sobą mackach po zestawieniu razem tworzyły obraz wyraźnego, choć nieco odkształconego motyla.

 

W tamtym momencie mój świat runął, a drugi, który odkryłem pod gruzami pierwszego, wydał mi się mroczną, zimną przepaścią – jak oceaniczna otchłań, z której Potwór z Kwale wypełzł na brzeg, by zasiać w moim sercu grozę – już na zawsze.

 

Czy mi się to podoba czy nie – Weronika jednak wróciła do mnie; dobrze, że na nią czekałem. Nie wiem, gdzie była w ciągu tych czterech dni; nie wiem, czy to, co zgniło na oczach kurortowiczów, nadal było moją siostrą – wiem przynajmniej, że już jej nie ma i mogę złożyć kwiaty na jej symbolicznym grobie. Jej rodzice nie mają tego luksusu, nie mają świadomości, że to już koniec. Nie przyjęli moich wyjaśnień – myślą, że oszalałem – i co wieczór oczekują na powrót córki; co noc drżą, leżąc w mroku i wyobrażając sobie, co mogło się stać ich dziecku.

 

Sądzę, że nikt na całym świecie nie wie, co stało się mojej siostrze w miejscu, w którym powietrze smakuje jak po uderzeniu pioruna”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Czułem się jakbym czytał opowiadanie autorstwa Lovecrafta. Świetnie napisany tekst, do samego końca trzyma w napięciu.

Pozdrawiam

A czy to nie aby z konkursu lovecraftowskiego Agharty?

Opowiadanie trzyma poziom, choć moim zdaniem ma jeden feler. Zaczyna się zbyt reportażowo, jakby miał to być artykuł do , powiedzmy, "Nieznanego Swiata". Na początku, w pierwszym akapicie powinno być jakieś klimatyczne wprowadzenie, tak zresztą, jak to robił sam "Wielki Przedwieczny". Tekst wtedy nabrałby większej literackości.

Jak dla mnie początek nie jest zbyt reportażowy. To znaczy jest reportażowy, ale mi to akurat nie przeszkadzało. Nawet nasunęło mi na myśl "Przypadek Charlesa Dextera Warda". To co mnie zakłuło w tekście:

zapis liczb --- o ile daty mogą chyba być zapisane tak, jak Ty to zrobiłeś, to 130% i 100 km zapisałbym jednak "sto trzydzieści procent" i "sto kilometrów"

nosiła się z zamiarem zrobienia sobie jakiejś dziary --- ta dziara mi tu w ogóle nie pasuje. To jest chyba określenie żargonowe (choć mogę się mylić) i nie współgra ze stylem narracji. Przynajmniej w mojej opinii.

Ogólnie, tekst bardzo udany w mojej ocenie.

Drodzy!

Cieszę się, że ogólne wrażenia odnieśliście pozytywne. Pozamieniałem niektóre cyferki oraz na wszelki wypadek tę "dziarę". O konkursie lovecraftowskim Agharty nie słyszałem - opowiadanie powstało na dniach i nie czytało go żadne jury.

Kłaniam się.

Biolodzy z Instytutu Ewolucji i Systematyki Zwierząt w Dododmie orzekli, że potwór mógł być w rzeczywistości ciałem kałamarnicy olbrzymiej zaplątanym w rozkładający się połeć tłuszczu kaszalota. Hipoteza ta szybko upadła, bo ani kałamarnice olbrzymie ani kaszaloty nie występują u wybrzeży Tanzanii. - dziwne, że upadła tylko z tego powodu. Kałamarnica osiąga długość około osiemnastu metrów, a potwór (według tekstu) osiemdziesiąt metrów.

 

Z jednego z nich wyrastały długie i cienkie macki w liczbie sześciu (...) - a  nie lepiej: Z jednego z nich wyrastało sześć długich i cienkich macek (...)

 

Początek jest dla mnie zbyt reportażowy. Potem bardziej mi się podoba i rzeczywiście kojarzy się Lovecraftem.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Oprócz tego, że dowiedziałem się, że większość kobiet naszych czasów to trójnogie mutanty, artykuł mnie nie zainteresował. Szkoda, "Z głębokości" mi się umiarkowanie podobało, tu jest znacznie słabiej.

Nowa Fantastyka