- Opowiadanie: Helionis - Jego Ostatnia Wola. Część I.

Jego Ostatnia Wola. Część I.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jego Ostatnia Wola. Część I.

Miasto ogarnął obłęd.

Tłum, nie zważając na późną porę, przewalał się ulicami, niespokojny i wygłodniały jak dręczony pies. Poruszając się głównymi arteriami Farreau co i rusz napotykało się mężczyzn na improwizowanych podwyższeniach, w jednej dłoni dzierżących wymięty, pożółkły pamflet, a w drugiej tubę przez którą przemawiali. W szatach brudnych od sadzy i rozdartych podczas zamieszek, głosili nadejście nowego czasu. Chociaż wygłaszali swe mowy w różnych językach, w głosach przesyconych przez na wpół religijny ferwor powtarzały się te same słowa: zgnilizna, tyrania, sprawiedliwość, wolność. Mieszkańcy Farreau chłonęli te kazania jak muchy siedzące na krwawiącej ranie. Niewolnicy, rzemieślnicy, kupcy, chłopi, żebracy, synowie zarówno ojczyzny jak i ci którzy urodzili się w zamorskich koloniach – teraz zjednoczeni w gniewie, z twarzami poczerniałymi od dymu.

Walki zaś trwały w najlepsze, zwłaszcza w zewnętrznych dzielnicach. Szlachta i niedobitki miejskiego garnizonu stawiali opór tłumom plebejstwa, jak okręty na pastwie ryczącego oceanu. Noże i topory napotykały szable i ogień muszkietów, jednak tych poprzednich było znacznie, znacznie więcej. Rywalizujące ze sobą gangi wykorzystywały tę okazję by wyrąbać sobie nowe terytorium. Niektórzy szabrownicy nie rozróżniali między bogatymi posiadłościami szlachty a własnością samych uczestników rewolucji; bogatsi mieszczanie, którzy sami popierali obalenie rządów arystokracji, wracali do splądrowanych kamienic i sklepów. Wałęsające się gromady sprawdzały każde domostwo w poszukiwaniu ukrywających się „Panów”. Jeśli znaleziono mężczyzn, którzy ubiorem czy słowem zdradzali swoje szlacheckie pochodzenie, zabijano ich na miejscu. Kobiety umierały o wiele dłużej.

Dym unosił się z pożarów i stosów wypełnionych ciałami. Balak był zaskoczony, że ktokolwiek w tym oszalałym mieście pamiętał o tej ostatniej konieczności. Prawdopodobnie był to skutek pracy mnichów i kapłanów, których jak dotąd omijały płomienie sprawiedliwego gniewu tłuszczy. Balak podejrzewał, że duchowni i tak działają na pożyczonym czasie. Wystarczyła jedna plotka iż szlachta ukrywa się między ławami lub za ołtarzami, by sanktuaria zmieniły się w rzeźnie.

Najemnik z trudem przebijał się przez ulice, place i targowiska, jednak chaos panujący w Farreau nie pozostawiał mu luksusu w doborze najprostszej drogi. Mniej uczęszczane alejki i ulice były wypełnione albo ciałami, albo szabrownikami. Balak posiadał pewną sławę jako rębajło i zabijaka, jednak nawet mu nie uśmiechała się walka z rozwścieczonym tłumem, a na pewno nie gdy działał w pojedynkę. Co do martwych zaś… cóż, lepiej żeby ci rewolucjoniści szybko doszli do ładu, inaczej zaskoczy ich całkiem inny problem. Niezależnie przybierze on postać zarazy czy też przebudzonych martwych, Balak zamierzał być daleko stąd jeśli… gdy do tego dojdzie.

Mijał kolejnych mówców i plądrowane domostwa. Był świadkiem samosądów, ludzi rozrywanych gołymi rękami i gwałtów. Na większych placach organizowano „oficjalne” egzekucje, przeprowadzone przez świeżo założone Komitety Sprawiedliwości Obywatelskiej. Liny napinały się w takt słów wyroków, a topory naznaczały pieńki nowymi żłobieniami. Gdy Balak mijał jedną z takich egzekucji na Placu Foucalta, wśród sędziów mignęła mu uśmiechnięta, blada twarz Antona Lacarda. Najemnik poświęcił parę chwil by zapamiętać twarz przywódcy rewolucji, który w milczeniu doglądał egzekucji kolejnych szlachetnie urodzonych. Chuda twarz purytanina, niebieskie oczy jak dwie pokryte lodem sadzawki, usta spomiędzy których wydobył się wyrok skazujący na cały ten przeklęty kraj. Przez długą chwilę zastanawiał się, kiedy pojawi się w końcu nagroda na jego głowę. Żałował, że poprzez smród tłuszczy i wszechogarniający zapach spalenizny nie był w stanie dokładnie rozróżnić woni wydzielanej przez Lacarda. To by znacznie ułatwiło polowanie w przyszłości…

Balak podążał dalej, odnajdując drogę przez ściśnięte ciała. Miał zadanie do wykonania. Nasunął jedynie kapelusz głębiej na czoło, a tłum krzyknął gdy kolejna głowa – tym razem należąca do Wielkiego Księcia Garaixa – wpadła do koszyka. I chociaż nie dało się tego zobaczyć przez pył i krew, ich twarze były blade.

***

Tymczasem na południowych rogatkach zatrzymano kryty wóz ciągnięty przez chudego, szarego konia. Szkapa zatrzymała się przed pilnowanym szlabanem. Z stojącego przy drodze domku wynurzył się obecny dowódca strażników, niezbyt rosły mężczyzna o imieniu Loreau. Przed rewolucją pracował jako zarządca w rzecznym doku, a za czasów zarazy pięć lat wcześniej był członkiem ochotniczej milicji. Znał poprzednich strażników pilnujących szlabanu, dlatego z wielką przykrością przyszło mu podcięcie gardeł niektórym z nich. Los rojalisty mógł być tylko jeden, jak to zwykł mówić na wiecach Lacard. Lorreau, którego ojciec i bracia zginęli w zamorskich koloniach po przymusowym zaciągu, w pełni się zgadzał.

Zdjął latarnię z haka przy drzwiach i dołączył do reszty swoich ludzi – ośmiu chłopa, wszyscy ściskający w dłoniach drzewce rohatyn, halabard i pik zrabowanych z miejskiego garnizonu.

– Kto jedzie i po co? – zapytał, tonem podobnym do tego jaki dźwięczał w jego głosie gdy sforował kogoś za spóźnienie się do roboty… w dawnych czasach. Mężczyźni dookoła niego stali napięci, gotowi do skoku. Mało kto podróżował samotnie po zmroku, zwłaszcza w tych niespokojnych czasach.

Woźnica zdjął kapelusz i skłonił się lekko z kozła, oferując promienny uśmiech. Twarz starca okalała biała broda, a na długim nosie spoczywały okulary o okrągłych szkłach. Odziany był w znoszony, ciemnozielony płaszcz, a dłonie zakrywały krótkie czarne rękawice ze skóry. Na daszku nad siedziskiem woźnicy stroszył pióra wielki kruk. Loreau był nieco rozczarowany; mężczyzna nie wyglądał na bogaty łup.

– Dobry wieczór, panowie, dobry wieczór – przywitał się staruszek, nie zważając na ponure spojrzenia kierowane w jego stronę. – Chłodno dzisiaj, prawda? Strasznie nieprzyjemnie.

– Tam gdzie zmierzacie jest goręcej, ojcze. Na pewno dobrze jedziecie? – Lorreau zatknął wolną dłoń za pas, z którego wisiał krótki miecz.

– Oh tak, tak, na pewno. Nie mam co do tego wątpliwości. To droga do Farreau, prawda? Mijałem drogowskazy, ale wiecie jak to jest, oczy już nie te, a ciemno na dodatek. Straszna choroba, starość, ale i tak się nieźle trzymam. Zdrowe ciało, zdrowy duch, jak to mawiała moja kochana żona, świećcie bogowie nad jej…

– To droga do Farreau, ano – przerwał Lorreau. Dostrzegł nagle torbę spoczywającą na koźle, obok starca. – Ale mało kto się tam teraz wybiera. Ludzie raczej zmykają, ojcze. Nie słyszeliście o niepokojach? O rewolucji?

– Dobry boże, rewolucja?

– Oj, coś mi tu kręcicie. Pół kraju w ogniu, a wy nic nie wiecie?

– Ja nie miejscowy, synku, co pewnie słyszysz po głosie. Nie więcej jak tydzień, gdy przejechałem przez granicę. Carreaux piękny kraj, a Farreau jeszcze piękniejsze miasto, myślałem. W zajazdach faktycznie tłoczno i ludzie coś jakby niemrawi, ale…

– Tak też myślałem. Wasze imię, skąd pochodzicie, profesja? – Lorreau warknął pytanie, po czym kiwnął głową na swoich podkomendnych. Ci przeszli dookoła szlabanu i otoczyli wóz.

– Ah, oczywiście! Dobrzy bogowie, prawie zapomniałbym manier. Tak więc synku, nazywam się Gustaw Erhart i los skierował moje życie na ścieżkę handlu! – odparł wesoło starzec, nie zważając na nieprzyjazny ton rozmówcy.

– A więc kupiec?

– Lepiej, znacznie lepiej! Nie kupczę przyprawami, guzikami czy zabawkami, a czymś znacznie ważniejszym. Zdrowiem! Tak jest, jestem wędrownym medykiem, uzdrowicielem uczony, i w jedynej w swoim rodzaju ofercie, jestem gotów przeprowadzić na tobie podstawowe badanie profilaktyczne – kompletnie gratis! Jeśli to co mówisz jest prawdą, zgodzisz się zapewne iż dbanie o własne zdrowie jest obowiązkiem w tych czasach. Ja zaś czynię ten obowiązek wyjątkowo prostym w spełnieniu!… za drobną opłatą, rzecz jasna.

– Aha. Co wieziecie pod płótnem? – Lorreau kiwnął na zadaszenie za woźnicą, a Kruk zaskrzeczał i zatrzepotał skrzydłami.

– No, no, Kres, bądź grzeczny – zbeształ podopiecznego Erhart. – No cóż, synku, wiesz jak to bywa w życiu. Bogowie czasami po prostu zabierają nam naszych bliskich, niepomni na cuda współczesnej medycyny. Tak… dlatego też oprócz swoich podstawowych usług, zapewniam także dostęp do najwyższej jakości trumien z dożywotnią gwarancją! Oferuję ceny konkurencyjne z tymi, jakie sobie dyktują wszyscy miejscowi przedsiębiorcy, a ponadto…

– Dzisiaj mało kto grzebie swoich, a zwłaszcza w Farreau – Lorreau wzdrygnął się, gdy przed oczami przemknęło mu wspomnienie stosów. Jeden z wielu powodów, dla których był wdzięczny iż służył Lacardowi za miastem.

– A nawet jeśli znajdą się u nas jacyś amatorzy dobrej stolarki, to wątpię czy wiele zarobicie, panie Erhart. Źle żeście sobie rynek wybrali.

– Doprawdy, nie sądzę…

– Z wozu! Ale już!

– Proszę…?

– Słyszałeś, stary. Jesteś oficjalnie aresztowany za podejrzenie o szpiegostwo i działanie przeciw Zgromadzeniu Obywatelskiemu. Z wozu! – Lorreau wyszarpnął z pochwy krótki miecz i przeskoczył szlaban. Jego ludzie tymczasem potraktowali komendę jako pozwolenie by dobrać się do wozu. Jak zwykle.

– Doprawdy, to chyba jakieś nieporozumienie! Jestem tylko uczciwym podróżnym i…

– Jak zaraz nie zamkniesz mordy, to sobie sam zęby będziesz doprawiać. Złaź z wozu i dawaj torbę.

– Zmiłujcie się panie, ja…

– Nie będę się powtarzał, ty stary pierdoło!

Strażnicy z trzaskiem otworzyli tylnią klapę.

– Tu faktycznie są tylko trumny! – krzyknął jeden z nich.

– Patrzcie wewnątrz, psiakrew! Sprawdźcie każdą z nich, coś na pewno przewozi. Nie ma na świecie takiego pechowego kretyna, żeby pchał się w smoczą jamę i nie czuł spalenizny. A to oznacza, że jesteście kimś więcej, co, panie Erhart? Zaraz się przekonacie, jak kończą szpiedzy. Z konia. I dawaj torbę. Będziecie potulni, to może wyjdziecie z tego zamieszania tylko z paroma połamanymi…

– Nie.

Między strażnikiem a woźnicą zapadło milczenie. Z tyłu dało się słyszeć sapanie i skrzypienie drewna. Ktoś się zapytał, czemu na trumnach są kłódki. Ktoś inny dodał, czemu w kłódkach nie ma dziurek na klucz. Lorreau tymczasem oblizał nerwowo wargi. Czemu ten stary się wciąż uśmiecha? Zwykle na tym etapie zaczynało się błaganie.

– Jeśli…

– Słyszałem, co powiedzieliście synku. Chcecie, żebym zszedł z wozu i dał wam torbę. Moja odpowiedź brzmi „nie”. W niej są narzędzia mojej pracy. To precyzyjne instrumenty, a wy sprawiacie wrażenie wyjątkowo nieokrzesanych. A wychowaliście się w takim wspaniałym mieście! Zatrważające.

Gustaw przechylił głowę i uśmiechnął się szerzej, ukazując zestaw idealnie prostych, białych zębów.

– Ale wedle życzenia, zapoznacie się z zawartością mojego ładunku.

Z ust Erharta dobyły się dwa krótkie słowa. Lorreau wydawało się, że był to jakiś obcy, nieznany mu język. Samo brzmienie wydawało się jednak niemożliwe do wydania przez ludzkie gardło, a plecy przeszedł zimny strumień dreszczu. Przepłynęła przez niego fala jakiejś energii, jak oddech z ust ofiary zarazy. Najgorsze nadeszło jednak dopiero po chwili, gdy szczęknęły kłódki i jęknęły zawiasy.

Jego ludzie zaczęli krzyczeć. Dowódca wartowników odskoczył od siedziska woźnicy i mimowolnie skierował wzrok na tył wozu, gdzie…

– Kres – mruknął Erhart.

Coś czarnego śmignęło w stronę Lorreau i wczepiło mu się w twarz szponami. Wartownik wrzasnął, gdy kruk rozorał mu oko i kącik ust. Upuścił latarnię. Zaczął się uderzać w twarz, dopiero za trzecim razem trafiając w ptaka. Kres zaskrzeczał, bardziej poirytowany niż skrzywdzony, niemniej oderwał się od ruiny, jaką stała się twarz ofiary.

Lorreau otworzył usta żeby coś powiedzieć, krzyknąć, cokolwiek. W głowie mu szumiało, a twarz zmieniła się w bryłę bolesnego mięsa. Na prawo od niego coś dopadło jego ludzi i… i tańczyło między nimi. Nie potrafił to do niczego innego porównać, coś wielkiego i chudego tańczyło, a jego ludzie…

Nie zauważył, gdy Erhart zeskoczył z wozu. Starzec uderzył dwa razy w korpus Lorreau, raz w żebra i raz tuż pod nimi. Wartownik zwalił się na plecy i dostrzegł trójkątne ostrze wystający spomiędzy palców zaciśniętej pięści Erharta. W drugiej ściskał uchwyt swej czarnej torby.

Kaszlnął, a w powietrzu pojawiła się krwawa mgiełka. Nie miał sił by wstać ani krzyczeć, gdy starzec się nad nim nachylił. Soczewki okularów odbijały światło latarni.

– Mój czas jest cenny, a ja mam zadanie do wykonania… synku. Chciałeś jednak zobaczyć, co mam w torbie. Wydaje mi się, że jednak zaspokoję twoją ciekawość.

Erhart uśmiechnął się szerzej. Zatrzaski na torbie kliknęły.

– Powiedz „aaa”.

-----------------------------------------------

Jest to pierwsza część mojego nowego opowiadania; łącznie będzie ich cztery-albo-może pięć, jeszcze nie zdecydowałem się nad podziałem. Całe opowiadanie będzie nieco krótsze od "Marszu na Zachód", ale prawdopodobnie niewiele. Widzimy się za tydzień, gdy wrzucę kolejną część. Już czeka, cieplutka i kanciasta :).

Koniec

Komentarze

     Trudno powiedzieć cokolwiek, przeczytawszy zaledwie fragment, dlatego na razie wstrzymam się z oceną i poczekam na dalszy ciąg.

     Autorze, grozisz, że za tydzień wrzucisz kolejną część. Jeśli jest napisana tak jak niniejsza, proponuję byś ten tydzień poświęcił na ponowne przeczytanie swojego dzieła, dokładne sprawdzenie oraz poprawienie ewentualnych błędów i niedociągnięć.

 

Poruszając się głównymi arteriami Farreau co i rusz napotykało się mężczyzn na improwizowanych podwyższeniach…” –– Ja napisałabym: Idąc głównymi ulicami Farreau, co i rusz napotykało się mężczyzn na prowizorycznych podwyższeniach

 

„Mieszkańcy Farreau chłonęli te kazania jak muchy siedzące na krwawiącej ranie”.

–– Czy muchy siedzące na krwawiącej ranie chłoną kazania, czy raczej mieszkańcy Farreau chłonęli kazania, z takim zaangażowaniem, jak pochłanialiby muchy? ;-)

 

„Noże i topory napotykały szable i ogień muszkietów, jednak tych poprzednich było znacznie, znacznie więcej”. –– Czym/kim byli ci poprzedni? ;-)

 

„Niektórzy szabrownicy nie rozróżniali między bogatymi posiadłościami szlachty a własnością samych uczestników rewolucji…” –– Ja napisałabym: Niektórzy szabrownicy nie rozróżniali bogatych posiadłościami szlachty i własności samych uczestników rewolucji… Lub: Niektórzy szabrownicy nie widzieli/dostrzegali różnicy między bogatymi posiadłościami szlachty a własnością samych uczestników rewolucji…

 

„Dym unosił się z pożarów i stosów wypełnionych ciałami”. –– Ja napisałabym: Dym unosił się z pożarów i stosów płonących ciał.

Nie wiem jak stos wypełnia się ciałami. Stos, choćby i wypełniony ciałami, dymić nie będzie. Płonący, owszem.

 

„Balak podejrzewał, że duchowni i tak działają na pożyczonym czasie”. –– Domyślam się, że chciałeś powiedzieć, że mnisi żyją na kredyt, jednak to, co napisałeś, brzmi fatalnie.

 

„Wystarczyła jedna plotka iż szlachta ukrywa się między ławami lub za ołtarzami, by sanktuaria zmieniły się w rzeźnie”. –– Nie każda świątynia/kościół jest sanktuarium.

 

„…jednak nawet mu nie uśmiechała się walka z rozwścieczonym tłumem…” –– …jednak nawet jemu nie uśmiechała się walka z rozwścieczonym tłumem

 

„Niezależnie przybierze on postać zarazy czy też przebudzonych martwych…” –– Niezależnie, czy przybierze on postać zarazy, czy też przebudzonych martwych

 

„Był świadkiem samosądów, ludzi rozrywanych gołymi rękami…” –– Był świadkiem samosądów, rozrywania ludzi gołymi rękami…

Chyba że rozrywani ludzie chcieli mieć świadka swojej makabrycznej śmierci. ;-)

 

„Gdy Balak mijał jedną z takich egzekucji na Placu Foucalta…” –– Czy można minąć egzekucję? ;-)

 

„…mignęła mu uśmiechnięta, blada twarz Antona Lacarda. Najemnik poświęcił parę chwil by zapamiętać twarz przywódcy rewolucji, który w milczeniu doglądał egzekucji kolejnych szlachetnie urodzonych. Chuda twarz purytanina…” –– Powtórzenia.

 

„…usta spomiędzy których wydobył się wyrok skazujący na cały ten przeklęty kraj”. –– Ja napisałabym: …usta, które na cały ten przeklęty kraj, wydały wyrok skazujący.

 

„Przez długą chwilę zastanawiał się, kiedy pojawi się w końcu nagroda na jego głowę”. –– Przez długą chwilę zastanawiał się, kiedy pojawi się w końcu nagroda za jego głowę.

 

„Balak podążał dalej, odnajdując drogę przez ściśnięte ciała”. –– Przenikał przez ściśnięte ciała? ;-)

 

„Nasunął jedynie kapelusz głębiej na czoło, a tłum krzyknął gdy kolejna głowa – tym razem należąca do Wielkiego Księcia Garaixa – wpadła do koszyka. I chociaż nie dało się tego zobaczyć przez pył i krew, ich twarze były blade”. –– Czyje twarze były blade?

 

„…zapytał, tonem podobnym do tego jaki dźwięczał w jego głosie gdy sforował kogoś za spóźnienie się do roboty…” –– Pewnie miało być: …zapytał, tonem podobnym do tego, jaki dźwięczał w jego głosie, gdy strofował kogoś za spóźnienie się do roboty

 

„Woźnica zdjął kapelusz i skłonił się lekko z kozła, oferując promienny uśmiech”. –– Komu woźnica oferował promienny uśmiech? Czy ktoś z oferty skorzystał? ;-)

Ja napisałabym: Woźnica siedzący na koźle zdjął kapelusz, skłonił się i lekko uśmiechnął.

 

„Lorreau zatknął wolną dłoń za pas, z którego wisiał krótki miecz”. –– Pierwszy raz stykam się z okolicznością wiszenia z pasa miecza. ;-)

 

„…a Kruk zaskrzeczał i zatrzepotał skrzydłami”. –– Dlaczego kruk jest napisany wielką literą?

 

„Strażnicy z trzaskiem otworzyli tylnią klapę”. –– Strażnicy z trzaskiem otworzyli tylną klapę.

 

„Ktoś się zapytał…” –– Ktoś zapytał

 

„Nie potrafił to do niczego innego porównać…” –– Nie potrafił tego do niczego innego porównać

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Well, fuck.

Większość poprawek z tej mojej niewygodnej gramatycznej gimnastyki wezmę pod uwagę. Na niektóre kręcę trochę nosem (Tak, wydaje mi się, że jeśli egzekucję rozumiemy jako wydarzenie, to można je minąć. No i co do tych sanktuariów - świątynie religijne chyba są/były na tyle często kojarzone z tym terminem, żeby jako tako pozostać wymienne). Poza tym jednak, dzięki za uwagę. Doszlifuję tu i ówdzie.

See ya next week :D.

     Egzekucja to wykonanie wyroku śmierci. Wykonanie czegoś jest czynnością. Czy można minąć czynność? Moim zdaniem, nie. Można minąć miejsce, w którym ta czynność jest wykonywana. Można minąć kogoś, kto tę czynność wykonuje. Jeśli egzekucję nazwiesz wydarzeniem, wydarzenia też nie miniesz. To raczej wydarzenie minie, gdy przestanie się dziać to, co jest tym wydarzeniem. My wtedy możemy nad nim przejść do porządku dziennego.

      Sanktuarium to miejsce przechowywania przedmiotów kultu lub relikwii. Nie w każdej świątyni takie przedmioty się znajdują, tym samym nie każda świątynia jest sanktuarium.

    

     Helionisie, wszystko co piszę w komentarzach, to tylko sugestie. Jeśli z nich skorzystasz,  będzie mi miło, że mogłam pomóc. Jeśli wolisz pozostać przy własnym zdaniu, rozumiem. To Twoje opowiadanie, Ty decydujesz o jego kształcie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie no tylko tlumacze stanowisko :(

Nie bij :(

I ja takoż. ;-)

Razów sie nie obawiaj, rękoczyny są mi obce i wstrętne. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No dobra, ale gdzie tu fantastyka? Jak na razie to opis rewolucji francuskiej, tylko oszczędzanie osób duchownych nie pasuje do faktów. 

Nowa Fantastyka