- Opowiadanie: Marv - Brzmienia (SF)

Brzmienia (SF)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Brzmienia (SF)

Były wczesne lata siedemdziesiąte, kiedy mały Stevie zapracował na swoją pierwszą gitarę. Czarnych nadal uważano tu za obywateli drugiej kategorii, więc malec starał się po dwakroć bardziej. Biali mieli pieniądze i często zapaskudzone szyby – szmatka i płyn do czyszczenia przypuszczały atak za każdym razem, gdy któryś z mieszczuchów za daleko zapuścił się w Murzyńską dzielnicę. Tutejsi niezbyt lubili gości, oczywiście nie bez powodu. Stara pani Edwards i jej mąż zostali napadnięci przez kilku rasistów podczas jednego z codziennych spacerów. Thomas został zadźgany nożem a Sara pobita i zgwałcona. Sprawcy zostali ujęci przez policję, ale jeden z przestępców był synem wysoko postawionego urzędnika i upiekło mu się – następnego dnia wszyscy mordercy zostali zwolnieni z aresztu. Dwunastoletni chłopiec znał tą historię i czasem żałował, że musi myć szyby, po drugiej stronie których siedzieć może kolejny okropny rasista. Bał się ich nienawiści. W koszmarach śnił mu się jeden z nich. Taki niewiedzący, co to hamulec. Stevie zawsze miał ze sobą drewnianą tabliczkę „Hamuj! Myję szyby za 10 centów". Brzydal za kierownicą na nią nie reagował i jechał prosto na niego. Na szczęście sen w tym miejscu się urywał. Otrząsnął się z negatywnych myśli, bo właśnie zdobył kolejne dziesięć centasów i miał już odpowiednio dużo pieniędzy, aby móc udać się do sklepu muzycznego pani Edwards i nie wyjść z niczym. Biegł tak szybko, jak potrafił, serce waliło tak mocno, że zdawało się, iż zaraz wyskoczy z piersi. Sportowcem nazwać się nie mógł, szybko ogarniało go zmęczenie. Ale dziś, mimo to biegł jakby nie był sobą – razem z pokonywanym dystansem marzenie stawało się coraz bliższe i bliższe. Mama zawsze mówiła mu: „Drogi synku, jeżeli marzenie jest w zasięgu ręki, łap je za jaja i za cholerę nie puszczaj." Tata zawsze lubił dodać coś od siebie: „Twojej mamie się udało, złapała mnie." Mały Steve nie rozumiał, po co mama miałaby łapać tatę za jaja i nie puszczać, ale pocieszał się myślą: „Kiedyś będę starszy i zrozumiem, starzy ludzie rozumieją wszystko." Przesłanie mamy utkwiło jednak w małym, aczkolwiek pojemnym sercu. Dyszał ze zmęczenia, lecz biegł dalej, przecież radość dnia dzisiejszego czekała na niego w sklepie starej pani Sary.

Drzwi do sklepu otworzyły się a w ich progu stanęła mała postać.– Dzień dobry pani Saro!

– Ach, witaj młodzieńcze. Przyszedłeś coś pooglądać?

– Nie dzisiaj proszę pani. Mam zamiar coś kupić!

– Och to świetnie! Co tam masz w kieszonce? – Zaciekawiła się.

– Dwadzieścia dolców… – zawiesił niepewnie głos. – Chciałbym kupić gitarę akustyczną.

– Oj, przepraszam cię, ale to za mało na gitarę – nadal mówiła pogodnie, ale wiedziała, co zaraz się stanie.

Uczucie radości pękło jak bańka mydlana. Są dni, kiedy trzymasz w dłoniach swój najpiękniejszy sen – dotykasz go, smakujesz, pożerasz wzrokiem, a sekundę potem tak namacalna wizja szczęścia rozsypuje się w drobny mak. Właśnie tak poczuł się dwunastolatek.

– Tylko mi tu nie płacz! No dobra, coś dla ciebie znajdę – zabrzmiała tajemniczo.

Pani Edwards udała się na zaplecze a Steviemu wróciła nadzieja. Grzebała tam i grzebała. Kilka razy coś spadło, huknęło i rozbiło się. Ciekawość rosła z każdym dziwnym odgłosem, aż sięgnęła zenitu, kiedy staruszka wyszła z zaplecza. Powoli zaczęła wyciągać tajemniczy przedmiot zza przygarbionych pleców.

– Zachowałam ją, jako pamiątkę po mężu. Jest stara i podniszczona, ale nadal idzie ją nastroić. Wydaje wtedy naprawdę piękne dźwięki. Dźwięki wspomnień. Proszę, jest twoja. Nie musisz płacić.

– Gitara dla mnie! – Radosny krzyk wypełnił sklepowe pomieszczenie.

Po chwili Stevie zrobił się poważny.

– Ależ proszę pani, ja pracowałem na nią, chcę poczuć, że jest tak naprawdę moja. Proszę przyjąć te pieniążki.

– Nie mogę młodzieńcze. To prezent.

– Proszę chwilkę poczekać, niech pani nie ucieka!

Dzieciak wybiegł ze sklepu. Sara z nieco zdziwioną miną oczekiwała aż wróci. No i wrócił z wielkim bukietem pachnących, czerwonych róż. Wydał wszystko, co miał na te wspaniałe kwiaty.

– To dla pani! – Uśmiechnął się szeroko.

– Proszę, proszę, ale dżentelmen. – Po zmarszczonym policzku pani sprzedawczyni popłynęła łza.

– Dziękuję za gitarę! – Stevie podskakiwał z założonym już na plecy instrumentem.

Stara kobieta otarła łzę.

– To ja dziękuję.

Steve wyfrunął ze sklepu jak mały huragan.

 

Dom.

 

Gdyby go miał, udałby się właśnie tam. Zamiast tego postanowił odwiedzić rodziców. Spoczywali na miejskim cmentarzu. Nawet tutaj, gdzie i tak wobec śmierci wszyscy powinni być równi, czarnoskórych chowano na tyłach. Gdzieś pod drzewami, w cieniu wiecznie spali jego rodzice. Malec wyobrażał sobie czasem, że to tylko drzemka, kiedyś znów będą razem. Usiadł przed grobem i położył na nim swój skarb.

– Mieliście rację. Dzięki ciężkiej pracy i włożonemu w nią sercu mogę osiągnąć wszystko.

Opowiedział im swój pełen emocji dzień. Nie mogli odpowiedzieć, ale wiedział, że gdziekolwiek teraz są, czują się dumni.

Jasność dnia powoli ustępowała czerni sekretnej nocy. Gość główny całego przedstawienia pojawił się na niebie. Księżyc był dzisiaj pełny i majestatyczny, obserwował jak świat dokoła tuli się do snu. Nocą takie miejsca cmentarz stają się niebezpieczne, wypadało poszukać jakiegoś schronienia. Stevie błąkał się po uliczkach, aż wreszcie znalazł otwartą, opuszczoną piwnicę a przynajmniej na pierwszy rzut oka na taką wyglądała.

Nagle oślepił go mocny błysk latarki.

– Ręce do góry! – Wrzeszczał dorosły, odziany w alkoholowy smród i stare zniszczone ubranie biały człowiek.

Przestraszone dziecko uczyniło, jak mu kazano. Postać ukryta w ciemności chwilę mu się przyglądała, a następnie głośno westchnęła.

– Też nie masz domu mały…?

Dzieciak pokiwał głową.

– Opuść ręce, nic ci się nie stanie – wyciągnął do niego dłoń. – Jestem Henry, miło mi pana poznać, panie…

– Stevie.

Henry poprawił okulary i podrapał się po nosie.

– Nie jesteś trochę za młody na bycie bezdomnym?

– Kiedy rodzice umarli, zabrano mnie do katolickiego domu dziecka. Tam było okropnie i uciekłem. Teraz moim schronieniem jest to miasto.

– Właśnie znalazłeś nowy dom chłopcze. Oto Apartament Dobrego Henrego! Tutaj króluje wolność i niezbyt miło pachnące powietrze.

Pozapalał świeczki i zamaszystym ruchem zaprezentował piwnicę wypełnioną różnymi gratami. Były tu zniszczone meble znalezione zapewne na śmietniku, dziurawy materac i nadgryziony zębem czasu piec. Mimo to działający.

– Przepraszam za chłodne przyjęcie. Kręcą się tu różni ludzie, czasem z zamiarami tak brudnymi jak moja odzież.

– Tak, wiem proszę pana. Jak ich widzę zawsze uciekam.

– Nie widzę powodu, abyśmy sobie „panowali" Stevie. Mów mi po imieniu.

– Dobrze, Wujku Henry!

– Ha! Wujek Henry brzmi dumnie. Młodzieńcze, co tam masz na plecach?

– Mój klucz do wolności. Niestety jeszcze nie potrafię go dobrze wykorzystać – spochmurniał na twarzy.

– Spokojnie. Znam kogoś, kto ci pomoże. Przełóżmy to na jutro, trzeba iść już spać. Wskakuj na ten materac, ja przygotuję sobie posłanie ze starych szmat leżących w rogu.

– Nie mogę, to twoje łóżko.

– Ah tam, nie marudź. Kładź się.

– No dobrze – odezwał się przytłumionym, zmęczonym głosem.

Po dniu pełnym wrażeń ułożył się na materacu i zamknął oczy. Dziś po raz pierwszy nie śnił mu się żaden koszmar. Mitologiczny Morfeusz sprezentował Stevie'mu sen o muzyce, gdzie wszystko czego się dotknął zamieniało się w fontanny nut i tętniące melodią źródła.

Gdy dzień zajrzał przez szparę pod drzwiami, malec poczuł się rześki i wyspany. Dawno nie zaznał tego odczucia. Koczując ciągle na innej ciemnej uliczce naprawdę trudno zmrużyć oko. Henry chyba już od dawna był na nogach, odwrócił głowę w stronę jego posłania.

– Pora wstawać. Idziemy zarobić na żarcie.

Chłopiec szybko się poderwał. Założył gitarę na plecy i stanął przy wyjściu. Wujaszek wyciągnął skądś kawałek tektury i zawiesił sobie na szyi. Na skrawku kartonu zwisającym z Henrego napisane było: „Koniec jest bliski!"

– Steven, uprzedzając twoje pytania, powiem, co dziś będziemy robić. Będę mówił ludziom to, czego nie chcą słyszeć i będą mi płacić, abym się zamknął. W tym czasie ty, mój drogi grajku, będziesz siedział obok i brzdękał na tym swoim instrumencie. Popilnujesz też kapelusza z forsą, gdyż ja muszę wczuć się w rolę. Inaczej nie płacą. Zarobimy trochę i pójdziemy wrzucić coś na ruszt. Co ty na to wspólniku?

– Świetny plan. Chodźmy!

Poranek był chłodny, oboje bezdomnych założyło na siebie dodatkowe szmaty. Trzeba jakoś przetrwać ten chłód. Ogrzeją się, jak wrócą do domu. Dom… małemu grajkowi coraz bardziej podobało się to słowo.

Pół godziny później byli już na miejscu, gdzie zwykle pracował Henry. Kazał Stevenowi poczekać, a sam zniknął gdzieś w zaułku. Po chwili wyszedł z dużym plastikowym pudłem, które ustawił na środku chodnika, a następnie wspiął się na nie. Kapelusz na forsę leżał obok. Malec oparł się o pudło i zaczął „brzdękać" – bo tak to postanowił nazywać, zanim nauczy się grać. Spodobał mu się ten wcześniej zasłyszany zwrot. Czas upływał a wokół dwójki ulicznych proroków zbierało się coraz więcej osób.

– Nadchodzi koniec! Strzeżcie się, bo narodził się już Antychryst! Czeka tylko na odpowiedni moment, aby omamić ludzkość i zetrzeć ją w proch! Apokalipsa przyjdzie z nieba, w postaci deszczu ognia i śmiercionośnej zarazy zabijającej w jeden dzień każdego, kto będzie miał z nią styczność! – I jak mi idzie wciskanie kitu? – szepnął do ucha Steviemu.

Grajek spojrzał do kapelusza i „puścił oczko" do swojego przyjaciela.

Henry kontynuował swoją gawędę o końcu cywilizacji i świata. Dało się jeszcze usłyszeć o diabłach, potworach, agentach ubezpieczeniowych i fiskusie. Za każdym razem, gdy do kapelusza wpadały jakieś drobne, Wujaszek na chwilę milkł, po czym kontynuował opowieść.

Steviego zaczęła boleć głowa. Twarze stojących blisko osób rozmazały się. Widział ich tysiące…. Każda przedstawiała kalejdoskop grymasów – od smutku przez strach po radość. Oblicza gapiów młodniały by po sekundzie zmarszczyć się ze starości. Jedne wersje ludzi oglądających spektakl biły brawo inne trzymały ręce skrzyżowane. Wszyscy byli mnóstwem wersji siebie samych. Spomiędzy tysięcy lic spoglądało coś podobnego do głowy; było czarne i wylewał się z tego mrok. Czarna maź bardzo szybko zmieniała się w dym tego samego koloru i wolno ulatywała w powietrze.

¬Stevie zamknął oczy. Przerażało go to, co widział. Henry zauważył malca silnie zaciskającego powieki i zeskoczył z pudła. Usiadł przy nim i zapytał:

– Wspólniku! Dobrze się czujesz? Przestałeś grać i coś źle wyglądasz.

– Głowa mnie boli – Otworzył oczy. Dziwny efekt rozszczepienia rzeczywistości zniknął. Nabrał dużo powietrza i głośno odetchnął – Chodźmy coś zjeść. Bardzo zgłodniałem.

Wujek Henry pogrzebał w kapeluszu, wstał i podniósł swojego przyjaciela.

– Mamy już dość na dobry, ciepły posiłek. Przepraszam, że tak długo musieliśmy tu siedzieć.

Wujaszkowi zaburczało w brzuchu.

– Nie ma, za co. Przynajmniej w końcu coś zjemy. Chodźmy, bo mój żołądek też gra już własną melodię.

Wspólnik Steviego uśmiechnął się i razem udali się na przekąskę do pobliskiego fastfoodu.

W trakcie wcinania burgerów, Henry zapytał:

¬– Mały, naprawdę nic ci nie jest? Nadal jesteś blady.

¬– Wciąż boli mnie głowa. Może się przeziębiłem?

– Możliwe. Zostało mi jeszcze trochę forsy. Przejdę się na pobliski bazar i wrócę z jakąś ciepłą kurtką i czapką. Te szmaty co się nimi okryliśmy są niewystarczające. Nie ruszaj się stąd, dobrze?

– Tak jest wujaszku – słabo się uśmiechnął.

– Oho, zaczęło padać. Będę się zwijał. Trzymaj się!

Henry wyszedł z lokalu.

W fastfoodowej maszynie grającej ktoś włączył „What A Wonderful World" Louisa Armstronga. Steviemu spodobały się słowa i melodia, więc podniósł gitarę i zaczął brzdękać. Uśmiech nie znikał z jego rozpromienionej twarzy. Podśpiewywał sobie radośnie, aż do momentu, gdy wszystko się zatrzymało. Ludzie w pomieszczeniu stali w miejscu jakby byli statycznymi figurami, maszyna zacięła się, grając w kółko ten sam wycinek melodii. Krople deszczu na zewnątrz zatrzymały się w powietrzu; to samo stało się z samochodami i niesionymi przez wiatr śmieciami. Przerażony dzieciak obserwował to wszystko, drżały mu ręce. Oparł gitarę o stolik, podszedł do jednego z zatrzymanych w czasie klientów i dotknął go palcem. Zimny jak lody czekoladowe. Porozglądał się dookoła, rzeczywistość nadal nie wracała do swojej prawidłowej postaci. Bał się coraz bardziej. Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Mógł dotykać pojedynczych kropli deszczu. Jedna z nich po dotknięciu zafalowała i zaczęła czernieć. Stevie odskoczył do tyłu. Z kropli zaczął wylewać się mrok; rozlewał się po chodniku a następnie uniósł się nad ziemię i uformował w ludzki kształt. Dymiąca czernią postać przemówiła:

– Witaj Stevie.

Nie odpowiedział. Sparaliżowany strachem, skulił się pod ścianą. Głowę skrył w ramionach nie chciał patrzeć, to było dla niego za wiele.

– Choć ze mną. Razem zabijemy Boga.

– B… boga? – wykrztusił malec.

Płakał. Jego łzy nie poddawały się prawom grawitacji. Zamiast tego powoli unosiły się w powietrzu.

¬– Nie personalnego. To, co cię przenika, jest tobą i wszystkim, co widzisz. Zawsze cię widzi i ty widzisz jego. To Wszechświat mój drogi. Jesteś widmem, musisz…

– Nie jestem żadnym widmem! – krzyknął.

– Ależ jesteś. Nazywam się Raigi, czyli wędrowiec. Moim zadaniem jest wyszukiwanie kolejnych widm. Bo widzisz, widma muszą podejmować decyzje. Bardzo ważne decyzje.

Steven spoważniał. Przestał płakać, choć pamiątką po tej chwili były unoszące się w powietrzu krople łez. Wstał i podszedł do mrocznej postaci.

– Co to za decyzje? Ja mam tylko dwanaście lat. Decyzje podejmują dorośli.

– Wystarczająco dużo lat, aby podjąć decyzję o anihilacji Wszechświata.

– Co to znaczy ani-hi-lacja?

– Unicestwienie, mój mały. Musisz podjąć decyzję o zniszczeniu Wszechświata. Tylko tak możesz ocalić inne Wszechświaty równoległe do twojego. Miliardy miliardów istnień. Masz na to trzy dni. Potem przyjdę i zapytam o twoją decyzję. Pamiętaj, ofiara musi zostać poświęcona. Jeśli na nic się nie zdecydujesz, każde życie i byt przestanie istnieć razem z ich światami.

– Ale… – Stał i gapił się dziwnie na zmaterializowany w ludzkiej postaci mrok.

Raigi dotknął unoszącą się między strużkami deszczu łzę chłopca. W mgnieniu oka zredukował się do tej kropelki. Rzeczywistość znów zaczęła wracać do poprzedniej postaci. Z wolna ruszył deszcz, ludzie i samochody. Stevie przez chwilę mókł na deszczu, otrząsnął się, wszedł do restauracji i usiadł na swoim miejscu.

Henry wrócił parę minut później. Trzymał małą dziecięcą kurtkę i czarną, wełnianą czapkę. Kiedy zobaczył dzieciaka, złapał się za głowę. Mały był przemoczony, drżał z zimna.

– Szybko Stevie, ubieraj to. Mówiłem abyś nie wychodził na zewnątrz, czemu mnie nie posłuchałeś?

Nie odpowiedział, zamiast tego spuścił głowę ze wzrokiem utkwionym gdzieś w podłodze.

– Dobra, mniejsza z tym. Zostały mi ostatnie drobniaki. Zaraz rozgrzejesz się przy gorącej czekoladzie – Henry uśmiechnął się, widząc błysk w oczach młodego przyjaciela.

Po kilku łykach płynnej pyszności Stevie wydusił z siebie kilka słów:

– Wujku Henry, chciałbym ci o czymś powiedzieć, ale uznasz mnie za wariata – wiedział co powiedzieć w takiej sytuacji. Kiedyś słyszał podobny tekst w telewizji.

– Steven, świat to dom wariatów a ja mimo wszystko uważam, że do niego pasuję. Nic mnie już w życiu nie zdziwi. Mów co ci leży na wątrobie.

Młodzieniec wystękał kilka samogłosek aż w końcu zebrał się na odwagę, aby zacząć rozmowę. Wiedział, że nie może zapytać dosłownie, bo zostałby uznany za kogoś żyjącego w świecie fantazji.

– Gdybyś był w sytuacji, kiedy możesz ocalić jednych kosztem drugich, co byś zrobił?

To pytanie Henry'ego zaskoczyło. Nie był przygotowany na coś takiego, nie z ust dwunastolatka. Z minutę drapał się po głowie i nie wiedział co powiedzieć.

– To trudne pytanie. Nie wiem, chyba zrobiłbym wszystko, aby ocalić wszystkich. Nawet wtedy, gdy musiałbym coś poświęcić.

Zamyślony Stevie oparł głowę na dłoni i błądził gdzieś wzrokiem, aż zauważył obrączkę.

– Wujaszku?

– Tak?

– Czy masz rodzinę? Na twoim palcu widzę ładną obrączkę.

– Mam, eh… Miałem.

Nagle posmutniał, poprawił okulary i pogładził się po zmarszczonym czole.

– To było dziesięć lat temu… – Głos Henrego załamał się. Steviemu zdawało się, że słyszy krople spadające z przemoczonego ubrania na podłogę. Miałem synka w twoim wieku, miał na imię Jack. Rosie, moja kochana żona szykowała się wtedy do wyjścia, miała odwieźć małego do szkoły. Stałem z Jackiem na zewnątrz przy domowym mini-ogródku. Synek chciał zerwać kwiaty, ot chyba taki dziecięcy impuls – złapałem go wtedy za dłoń i nie pozwoliłem na to. Powiedziałem mu wtedy: „Jack, te kwiatki może nie żyją długo, ale są szczęśliwe, gdy mogą dorosnąć i wydać z siebie najpiękniejszy, słodki zapach życia. Tak ciężko na to pracują. Nie zabiera się życia czemuś, co żyje tak krótko."

Syn przeprosił i powiedział, że mam rację. Z uśmiechem pobiegł do czekającej przy samochodzie mamy. Ja w tym czasie udałem się do pracy, do pobliskiego warsztatu samochodowego. Kiedy wróciłem, nie było ich. Godzinę później przyjechała policja, aby przekazać mi najpotworniejszą wiadomość w moim życiu. Zginęli w wypadku. Zderzenie czołowe z vanem. Kierowca był pijany. Bardzo nam przykro… Świat się zawalił, upadłem na kolana i nie wiem, jak długo płakałem. Na pogrzebie przypomniała mi się rozmowa z synem o kwiatkach I że nie wspomniałem mu o jednej rzeczy. Gdy kwiat dojrzeje a zapach przeminie, roślinka umiera. Nie mogłem się po tym wszystkim pozbierać. Nie wróciłem do domu, wyjechałem i trafiłem tutaj. Zacząłem pić i włóczyć się po ulicach. Tak stałem się bezdomnym menelem. Na szczęście udało mi się rzucić alkohol. Od półtora roku nie biorę już tego świństwa do ust.

W lokalu powiało smutkiem. Stevie ocierał łzy za pomocą swojego postrzępionego, starego rękawa.

– Przepraszam, nie powinienem płakać. Jestem na to za duży.

– Nic nie szkodzi mały, nikt nie jest za duży na łzy. To okazanie uczuć. One czynią nas ludźmi.

Henry wstał z miejsca.

– Choć, musimy się zbierać.

Stevie dopił resztkę gorącej czekolady i razem z wujaszkiem wyszli z fastfoodu. Trochę bał się ponownej wizji, gdzie wszystko co rzeczywiste zatrzymuje się w czasie, lecz w ciągu drogi do ich miejscówki nic dziwnego się nie stało. Przesiedzieli z Henrym przy piecyku kilka godzin, rozmawiając i grając w karty. Postanowili też przełożyć wędrówkę do kolegi Henrego, nauczyciela muzyki, na kolejny dzień. Wujaszkowi coś się przypomniało. Swojemu zmarłemu synkowi zawsze opowiadał bajkę na dobranoc. Pomyślał, że bajka o Złodziejce Gwiazd spodoba się też Steviemu.

– Stevie, lubisz bajki na dobranoc? Znam taką jedną, która ci się spodoba.

– Jasne! – Malec podskoczył radośnie i wskoczył na materac. Przykrył się starymi szmatami i fragmentami kartonów a następnie zamknął oczy i wytężył słuch.

– Daleko, daleko w odmętach czerni kosmosu żyła sobie Złodziejka Gwiazd. Dziewczynka była samotna. W miejscu jej zamieszkania na granicy zmierzchu czasu i przestrzeni panował tylko mrok. Kiedy spoglądała w światło odległych gwiazd, zapragnęła mieć choćby jedną dla siebie. Zawsze twierdziła: „Najpiękniejsze rzeczy są nade mną." Udała się więc w podróż po gwiazdkę z nieba. Najśliczniejszą, jaką znalazła, zminiaturyzowała i zabrała ze sobą. Granica czasu i przestrzeni nie była jednak dobrym miejscem dla gwiazdy. Szybko się wypaliła i przestała świecić. Złodziejka wróciła w miejsce skąd ją zabrała aby w sąsiedztwie poszukać choćby podobnie pięknego źródła światła. Dobiegły ją jednak myśli istot, którym zabrała ich przepiękną gwiazdę. Nigdy nie czuła się tak źle. Te myśli mało nie wyrwały jej serca. Wiedziała co zrobi. Użyła całej swojej mocy, całej energii jaką posiadała po to, aby… stać się nową gwiazdą. Z planety istot znów było widać światełko na niebie, tylko tym razem miało jakby uśmiech. Złodziejka Gwiazd nie była już samotna.

Kiedy Wujaszek skończył historyjkę, mały zasnął. Przykrył go dokładnie i sam pozwolił sobie wpaść w objęcia snu. Stevie śnił, a sen był niesamowity.

Dwunastolatek stał na łące pod dużym, rozłożystym dębem. Patrzył na odbicie tego pejzażu. Było jak lustro, odbijała się tam rzeczywistość, jakiej był częścią. Ale czegoś tam brakowało, nie było jego odbicia. Zawiał wiatr i z lustra rzeczywistości przyniósł ze sobą płatki dzikich róż. Stevie złapał jeden płatek i wsadził do kieszonki. Tam można wejść, pomyślał i przeszedł przez odbicie świata. Za bliźniaczym dębem z innej rzeczywistości znalazł grób. Stojąc przy nim głęboko się zamyślił, napis na grobie mocno go zadziwił. Zadumany wrócił przez lustro do swojego świata i usiadł pod dębem. Tak skończył się krótki, aczkolwiek dziwaczny sen.

Rankiem, zaprzyjaźniona dwójka poszła do Starego Jerry'ego. Przez kilka godzin sześćdziesięciodziewięciolatek dawał lekcję gry na gitarze małemu Steviemu. Henry także dobrze się bawił, lubił słuchać dźwięków gitar. Zmęczenie zmorzyło chłopca, więc zaczęli już wracać do domu po gadżety Henrego do „przepowiadania" przyszłości. Znów trzeba było zarobić na żarcie.

– Henry, mam prośbę. Moglibyśmy pójść na cmentarz? Chcę odwiedzić rodziców.

– Oczywiście, nie ma problemu. Po moje pudło wrócimy później.

Stevie przechodził w kierunku cmentarza wiele razy, zawsze towarzyszył mu strach, ale nie teraz. Nie był przecież sam. Drzewa nie były już mrocznymi stworami z bajek, lampy przestały być wężami o świetlistym oku, a pod z chodnika nie wychodziły obślizgłe łapska zielonych monstrów. Wreszcie zaskrzypiała cmentarna furtka. Miejsce ostatniego spoczynku było dosyć rozległe. Stevie prowadził Wujaszka za rękę przez labirynt nowych i starych nagrobków. Młodzieniec potknął się o jeden ze zniczy.

– Oj, nie chciałem.

– Spokojnie Stevie. Właścicielowi i tak już wszystko jedno.

Wujaszek postawił znicz na jego prawowite miejsce i powędrowali dalej. Dwunastolatek stanął na końcu cmentarza, przy drzewach.

– Tu leżą moi rodzice, chciałbym z nimi pogadać.

– Ale gdzie? Nie widzę tu nagrobków, to na pewno to miejsce?

– No przecież są przede mną! – zdziwił się dzieciak.

Starszy kompan młodzieńca przypomniał sobie, że dzieci mają czasem wymyślonych przyjaciół. Być może podobnie było ze Steviem.

– Okej, rzeczywiście. Musiałem przeoczyć. Zostawię cię na chwilę abyś mógł z nimi pogadać. Będę w pobliżu.

Henry z wolna ruszył przed siebie mając jednak Stevena na oku. Malec mrugnął kilka razy oczami – nagrobki pojawiały się i znikały.

– Co jest, co się dzieje? – zapytał cichutko.

Odruchowo wsadził rękę do kieszeni. Zadrżał. Wyciągnął i otworzył dłoń. Doznał lekkiego szoku, musiał aż usiąść. W jego dłoni leżał nadal pachnący, czerwony płatek róży. Ten ze snu, z tych dziwacznych, niesamowitych marzeń sennych o lustrzanym świecie. Jego rączka stawała się co kilka krótkich chwil przeźroczysta. Gdy się to zaczęło, płatek przeleciał przez małą rączkę i upadł na ziemię. Dokładnie tam gdzie powinny być nagrobki. Wodospad wspomnień zaczął zalewać małą główkę. Nie miała już dwunastu lat. Widziała dawne dzieje, martwe wszechświaty z wypalonymi gwiazdami, z martwymi ciałami niebieskimi. Widziała jak kosztem miliardów stworzeń ratuje miliardy miliardów. Nagrodą za wybory była nieśmiertelność. Pochodziła od Raigi. Tak, znała go już od bardzo, bardzo dawna. W końcu doszło do niej, że nie istnieje także Stevie. Jest tylko iluzją z fałszywym życiem wgranym w pamięć. Tych nagrobków nigdy tu nie było. Dwunastolatek to tylko nierzeczywista matrioszka dla energetycznej istoty ratującej swoimi wyborami jedne światy, drugie skazując na unicestwienie. Aby większość mogła istnieć, mniejszość musi się poświęcić. Wszechświaty mają swoją moc życiową. Jednak ta moc nie jest nieskończona. Zużywa się jak zwykłe baterie. Trzeba niszczyć pojedyncze wszechświaty aby móc przemienić je w energię dla pozostałych. To wystarcza na jakiś czas, a potem wszystko trzeba zaczynać od nowa. Nagle zatrzymał się czas, unoszone przez wiatr drobinki pyłu, brud i liście zastygły w powietrzu jakby stały się obrazkiem martwej natury. Z niebieskiego nieba wylał się mrok, utworzyła się z niego ludzka postać. Wrócił Raigi.

– Witaj z powrotem Bezimienny. Poczułem, że wróciła ci pamięć. Czy potrzebujesz więcej czasu? Jeśli chcesz, porozmawiamy później – do końca limitu trzech dni jeszcze trochę zostało.

– Czas się wypełnił bracie. Podjąłem decyzję – odpowiedziała pulsująca białym światłem postać kiedyś będąca Steviem, z której wylewała się na wpół płynna, na wpół gazowa biel.

Człowiek ze światła rozejrzał się po okolicy, zauważył zastygniętego w czasie Henrego. Wujaszek zaczął się ruszać, był zdezorientowany. Nagle znalazł się przy dwóch bytach, czarnym i białym.

– Co tu się kurwa dzieje? Gdzie jestem? Gdzie jest mały Stevie?!

– To ja Wujaszku – przemówiła człowiekowata biel. – Chociaż nie, Stevie nigdy nie istniał. Była to iluzoryczna emanacja mnie, sprawdzająca ten świat i was, istoty go zamieszkujące.

– Przestań pieprzyć! Gdzie dzieciak? To jakiś żart, prawda?

– Nie człowieku, to co widzisz to rzeczywistość, jednak nie jest ona twoją rzeczywistością – odezwała się czerń.

Świetlista biel o ludzkiej posturze otworzyła portal. Henry widział tam piękną łąkę. Na środku stał wielki rozłożysty dąb, a pod nim nagrobek. Płatki róż niesione przez wiatr dosięgały jego starego ubrania. Świat z niby-obrazu emanował ciepłem.

– Idź Henry. Zaufaj temu, kto kiedyś był Steviem.

Miał już dosyć tego wszystkiego. Nie wiedział gdzie był, ani nawet czy był. Może to sen. Obejrzał się raz na ludzką błyszczącą biel. Ta potaknęła.

– Zaufaj światłu. Zaufaj ciepłu.

Henry udał się w stronę łąki i po chwili zniknął z zatrzymanego w czasie cmentarza. Zrobił to tylko dla jednej myśli: „Tam może być Stevie."

Czerń z Bielą rozmawiały dalej.

– Bezimienny, ty chyba nie chcesz tego zrobić. Czuję twoje myśli.

– Przykro mi bracie. Tym razem żaden wszechświat nie zginie. No prawie.

– Co cię do tego skłoniło? Nie rozumiem…

 

Po raz pierwszy przebywałem z istotami żywymi jakie przeznaczyliśmy do anihilacji. Nie zabiera się życia tym, którzy istnieją tak krótko. Oni rozkwitają, wydają z siebie co najlepsze a potem giną w odmętach rzeki czasu. Ale piękno pozostaje. Mimo, że istnieje wśród brudu. Są jak muzyka, brzmią a potem ucichają. Jednak kolejne pokolenia zapamiętują melodie i śpiewają dalej.

Będąca kiedyś Steviem postać zmaterializowała przenośne radio magnetofonowe i położyła obok Raigi. Włączyła przycisk „play". Z głośników zaczęła płynąć piosenka Louisa Armstronga „What A Wonderful World". O dziwo nie zatrzymała się w czasie.

– Mimo to musi być ofiara drogi Bezimienny.

– Tak wiem, żegnaj Raigi.

Fraktale białej energii wypłynęły z Bieli. Świat zaczął się trząść a Biel upadła na kolana. Z fraktali utworzył się portal do nowo powstałego wszechświata. Był mroczny i pusty. Nie było planet, gwiazd ani gazów. Znalazł się tam jednak dawny Stevie. Przeszedł przez portal. Raigi czynił swoją powinność. Ostatnie życzenie bieli. Anihilował ją z jej nowym, pustym wszechświatem. Ofiara wypełniona, ludzki świat ocalony.

Henry doszedł do dębu. Na nagrobku napisane było jego imię i nazwisko. Nieźle go zatkało. Zza dębu dochodziły głosy. „Może to Stevie" – pomyślał i zajrzał za drzewo. Ale przyjaciela tam nie było. Za to te dwie sylwetki rozpoznałby na końcu świata.

Rosie w jej ulubionej sukience w kwiatki i Jack w odświętnej koszuli, którą kiedyś mu podarował. Upadającą na łąkę łzę zebrał niesiony wiatrem płatek róży i zaniósł ją daleko w przestworza.

Koniec

Komentarze

Naczytaliśmy się Mrocznej Wieży, prawda?

Lubię takie klimaty - Stany, gitary i obszarpańcy - ale Twojego tekstu nie nazwałabym dobrym. Fabuła jest przewidywalna, od pierwszego dialogu Raigiego ze Steviem wiedziałam jak to się skończy. Technicznie nie jest źle - dało się przeczytać, tekst, mimo że jest strasznie naiwny i czarno-biały szedł gładko... Poza dialogami. Są naprawdę, naprawdę fatalne, bo po prostu sztuczne, a ich sztuczność jest podkreślana przez naturalność (językową, nie sensową, bo treść jest, jak mówię, naiwna) tego, co jest pomiędzy nimi. Prawdopodobnie w narracji jako takiej masz jakieś błędy, ale nic mi się nie rzuciło w oczy, więc są to rzeczy do łatwego wyeliminowania. Nad dialogami natomiast zaczęłabym na Twoim miejscu pracować. Wyjmij słuchawki jak wychodzisz na miasto, zwracaj na nie uwagę ja coś czytasz albo oglądasz, złap rytm.

Nie wiem jaki jest związek z Mroczną Wieżą, bo nigdy nie czytałem żadnej z części :-)

Łał. Związek jest ogromny ;) Nawet terminologię masz podobną. W MW była Biel, była róża, były równoległe wszechświaty, były Stany epok różnych, ale w klimacie podobnym do tego, jaki, wydaje mi się, próbowałeś osiągnąć, rasizm był, kloszardzi... O małych chłopcach nie wspomnę ;-)

Naprawdę, nie miałem o tym pojęcia xD Czego to się człowiek dowiaduje :D Chyba muszę rzucić okiem na Mroczną Wieżę i zobaczyć jak autor tworzy dobre dialogi, może to do mnie przemówi :P

Fabularnie tekst mi się podobał. Z wykonaniem nieco gorzej, ale to przecież można wyćwiczyć.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Nowa Fantastyka