- Opowiadanie: Evvek - Jedyna Prawdziwa Pieśń - Lilith, kapitan Świtezianki

Jedyna Prawdziwa Pieśń - Lilith, kapitan Świtezianki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jedyna Prawdziwa Pieśń - Lilith, kapitan Świtezianki

Stary jegomość przybył do mych bram,

do pirackiego miasta Khaam.

Opowiadał o piratach,

dzielnych kamratach.

Pijał z nami rum,

w tawernie „Dziki Phirotum”

Yo ho!

Jesteśmy źli i okrutni

niektórzy rzekną, że wręcz paskudni.

Yo ho!

Śmierć się nas nie ima

bośmy piracka rodzina.

Piracka duma,

i diabelska fortuna.

Yo ho!

Jolly Roger!

Piratem pragnę być!

Khaam. Jedyne miasto w całym Udgardzie, stawiające jakikolwiek opór wojskom Darghena. Miasto zamieszkane przez piratów. Tego dnia, ja, Lilith, (wtedy pierwszy oficer najszybszego i najwspanialszego okrętu pirackiego jakim była i jest Świtezianka), siedziałam w karczmie „Dziki Pirothum”, samotnie sącząc piwo. Czekałam na kapitana, mając nadzieję, że niebawem się pokaże. Bo, jak to miał w zwyczaju, zniknął gdzieś i nie pokazywał się od wielu godzin.

Kiedyś wszystko mu wypomnę – pomyślałam smętnie, marszcząc brwi.

Kiedyś usprawiedliwiałam go tak: „Musi mieć naprawdę dużo spraw do załatwienia, skoro pozostawia swoją pierwszą oficer samej sobie na tak długo.” Z czasem jednak zrozumiałam, że jego „ważne sprawy” są w rzeczywistości trzeciorzędnymi, a czasami nawet niszczą morale załogi. Ale nie było sensu zastanawiać się nad tym, na co i tak nie miałam wpływu. Pozostało mi tylko czekać. Bo cóż innego mogłam zrobić?

Reszta załogi, składająca się z samych mężczyzn, kręciła się po Khaam, szukając kłopotów. Byłam jedynym piratem na Świteziance, prezentującym płeć piękną.

Kobiety na statku przynoszą pecha – przypomniałam sobie stary przesąd, uśmiechając się kpiąco pod nosem, zupełnie zapominając o zagubionym kapitanie.

Załodze Świtazianki zdecydowanie nie towarzyszyło nieszczęście. Co prawda, podczas ataków na statki handlowe wielu z nas ginęło, ale każdy był na to przygotowany. To był z resztą powód, dla którego ludzie wybierali ten fach – aby poczuć dreszczyk emocji i stanąć twarzą w twarz ze śmiercią.

Żaden z mych towarzyszy nie miał nic do stracenia. A ja byłam dumnym piratem, posiadającym własny honor. Wszyscy to widzieli, za to mnie cenili. Charakteryzowała mnie niemała odwaga. Siła przebicia i perswazji. Dlatego właśnie zostałam pierwszym oficerem, jak mniemam. I, bynajmniej, nikt nie miał nawet prawa zwracać uwagi na moją płeć. Jeśli jednak zdarzyła się osoba, która śmiała podważyć mój autorytet, „bo jest kobietą”, nie wypowiedziała więcej żadnego słowa. Powodem tego była niezwykle zdeformowana szczęka, pozbawiona wszystkich zębów. Byłam dla swoich wrogów bezlitosna. Dlatego też osobnicy płci przeciwnej przestali uważać mnie za „kogoś gorszego”. Ale dość o sobie.

Rozejrzałam się po karczmie, po raz kolejny próbując odnaleźć kapitana, ale bez skutku. Może znajdował się w kolejce przy barze? A może zdecydował się dla rozrywki przegrać cały swój majątek grając w kości, bądź obić komuś mordę? Takie myśli błądziły po mej głowie. Niestety, nie wypatrzyłam znajomej twarzy wśród hazardzistów ani wśród tłumu bijących się mężczyzn i kobiet. Przypomniało mi się za to, jak pewnego dnia kapitan przegrał setną partię z kolei i nie mając czym zapłacić, był zmuszony oddać Świteziankę. Pirat, z którym grał, zażądał jego łajby. W przeciwnym razie groził, że wybije całą załogę Samuela. Oczywiście nikt nie zgodził się na oddanie Świtezianki i rozpoczęła się wojna. Nie trwała jednak długo. Po czwarte bitwie na pełnym morzu i trzech innych na lądzie, udało nam się wybić przeciwników do nogi. Nie pozostawiliśmy przy życiu nikogo. Kapitan skwitował to w specyficzny dla siebie sposób: „Byli jak natrętne muchy, które nie wyrządzają żadnych szkód, lecz wprawiają człowieka w furię”.

To wspomnienie było tak odległe, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno nie widziałam tego w snach. Bowiem już wtedy wszystko wyglądało inaczej. Patrząc wiele lat wstecz, wszyscy piraci byli beztroscy. Nawet wewnętrzne konflikty były dozwolone. Liczyły się tylko skarby, łajba i rum, reszta nie miała żadnej wartości. Niestety, do władzy doszedł Darghen, król potężny i okrutny. Zaczął podbijać krainy znajdujące się na stałym lądzie, a co gorsza, wszystkich nieludzi nazwał przestępcami i skazał na śmierć każdego, który śmiał przekroczyć granicę jego królestwa. Jako że piraci byli niezależni, a handel z nieludźmi bardzo im popłacał, postanowili zawrzeć z nimi sojusz. Dlatego właśnie Khaam wciąż oblegane było, i wciąż jest, przez wrogie wojska króla, którego nikt nigdy nie widział na oczy.

Choć jest to nieprawdopodobne, Darghen rządzi swoimi ludźmi na odległość. Nie ufa nikomu, więc nikogo do siebie nie dopuszcza… przynajmniej tak mówią ludzie. I sądzę, że to prawda.

W każdym bądź razie, pirackie życie stało się mniej beztroskie. Wszyscy musieliśmy być ostrożniejsi, zjednoczeni. Musieliśmy wiernie służyć pod rozkazami swojego kapitana, nie myśląc nawet o jakimkolwiek buncie. Powołaliśmy radę pięciu, która robiła za przywódców piratów. Co gorsza – ich też musieliśmy słuchać, czy nam się to podobało, czy nie. Tak jest po dziś dzień.

Wielu z nas zginęło, jeszcze więcej zostało schwytanych i zesłanych do podziemi, gdzie próbowano wyciągać wszelkie informacje mogące pomóc w zniszczeniu naszego sojuszu z nieludźmi. Piraci byli jednak twardzi, dlatego król niewiele mógł się od nich dowiedzieć. Postanowił więc wybić wszystkich tak, aby Jolly Roger już nigdy nie uniósł się na maszcie żadnego okrętu. Ale, jak widzisz, póki co skutecznie sobie z nim radzimy!

Przechyliłam kufel i łyknęłam resztę piwa za jednym zamachem, odstawiając go na stół. Wpatrzyłam się martwym spojrzeniem w drzwi, pogrążając się w swoich mrocznych myślach.

– Dolewkę proszę! – zawołałam smętnie. Mój kufel zniknął ze stołu, a za chwilę znów się na nim pojawił, pełny po brzegi. Złocisty trunek rozlał się po stole, kiedy kubek uderzył o jego blat, a drobinki kurzu uniosły się w powietrze.

– Dziękuję bardzo – mruknęłam pod nosem, po czym znów zanurzyłam usta w białej pianie, przechylając naczynie.

Ciche skrzypnięcie zagłuszył chaos panujący w gospodzie. Nikt nie zwrócił uwagi na otwierające się drzwi wejściowe, ledwo trzymające się w zawiasach. Nikt poza mną. Zawsze byłam przesadnie czujna… czasami było to przydatne.

Do karczmy weszło troje dość nietypowych gości. Jako pierwszy pojawił się elf. W Khaam szwendało się mnóstwo elfów, ale nie takich. Mężczyzna, który minął wtedy próg oberży , miał srebrzyste, długie aż do pasa włosy i srebrzystą cerę. Jego oczy były duże, lekko skośne, błękitne niczym niebo. Na twarzy nie było ani jednej zmarszczki – jakby wciąż miał dwadzieścia lat. Cała jego postać zdawała się lśnić pośród brudu i ciemności pirackiej knajpy. Co dziwniejsze, na białym płaszczu podróżnym, który ciągnął się za nim po ziemi, nie było znać śladu kurzu. Kroczył z pewną gracją, tanecznym krokiem. Od razu wyobraziłam sobie jego śpiewny głos.

Tuż za nim weszła kobieta o szkarłatnych włosach, w które wplecione były różnokolorowe koraliki, pobrzękujące cicho w rytm jej kroków oraz kwiaty. Jedno z jej oczu przywodzących na myśl odmęty morskich wód zasłonięte było opaską. Była szczupła, miała pociągłą twarz i mocno zarysowane usta.

Zupełnie jak moje – pomyślałam, wpatrując się w odcień tęczówek nieznajomej wtedy kobiety.

Szkarłatnowłosa włożyła na siebie zwiewną lnianą koszulę z bulwiastymi rękawami odsłaniającą brzuch oraz takie same spodnie, sięgające do połowy łydki. Chodziła w dziwnych klapkach na drewnianych podeszwach, na głowie zawiązała białą chustę.

Jako ostatnia do gospody weszła kobieta różniąca się od wszystkich istot, jakie kiedykolwiek miałam okazję widzieć. Wyglądała normalnie – długie brązowe włosy z nieco przydługą grzywką, okrągła blada twarz, gładka jak pupa niemowlęcia, śniada cera. Jej prosty długi nos i proporcjonalne usta, nie za małe, nie za duże, również nie wyróżniały się z tłumu, tak samo jak płaszcz chroniący ją przed pustynnym słońcem. Ale jej oczy… Zielone podkrążone oczy, z których wręcz wylewała się zimna determinacja i pewność siebie. Pewność swoich wyborów. Jej spojrzenie mówiło, że zrobi wszystko, aby osiągnąć swój cel. A najwyraźniej nie był on błahy. Był wart każdej ceny. To byłaś ty, Evv. To twoje spojrzenie wywarło na mnie takie wrażenie.

Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały, a po moich plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz, choć po dziś dzień nie mam pojęcia, dlaczego.

– Czy jest tu obecny kapitan Świtezianki? – zapytał elf. Nie musiał krzyczeć. Jego miękki, ale zdecydowany głos bez problemu przebił się przez gwar rozmów. Był tak melodyjny, jak przypuszczałam. Uśmiechnęłam się do własnych myśli.

Wszyscy na chwilę umilkli, zerkając w waszym kierunku. Wreszcie zdali sobie sprawę, że pojawiliście się w tawernie. Niektórzy uśmiechali się na widok srebrzystego elfa, zupełnie jakby spotkali starego towarzysza. Kapitana Świtezianki nie było jednak w karczmie, a to oznaczało, że wszystkie obowiązki spadły na mnie. Wcale mnie to nie pocieszało.

– Jestem pierwszym oficerem Świtezianki – zawołałam, machając do was ręką. – Zapraszam.

W karczmie znów zapanował chaos, a wasza trzyosobowa kampania próbowała się przedrzeć do stolika, przy którym siedziałam. Przez tą krótką chwilę elf zdążył powitać co najmniej pięćdziesiąt osób, które kłaniały się przed nim z szacunkiem, jakby był dla nich kimś bardzo ważnym. Najwyraźniej Salem musiał się w jakiś sposób wkupić w pirackie łaski.

W końcu udało wam się podejść do stołu i zająć miejsca na niewygodnych drewnianych krzesłach, trzeszczących głośno pod ciężarem ciał.

– A więc, o co chodzi? – spytałam odstawiając swój kufel na bok i wpatrując się w Salema z wyrazem uprzejmego oczekiwania malującym się na mojej twarzy. Byłam bardzo ciekawa, czego elf może chcieć od mojego kapitana.

– Jesteś pierwszym oficerem na Świteziance? – spytał srebrnowłosy.

– Tak – potwierdziłam.

– W takim razie powinnaś wiedzieć, gdzie jest twój kapitan? – elf nie chciał mi zdradzić celu swojej wizyty. Najwyraźniej nie miał do mnie zaufania. Postanowiłam na nie zapracować.

– Tak, powinnam – stwierdziłam, kiwając powoli głową. Zastanowiłam się, skąd kapitan i Salem mogli się znać, ale nic nie przychodziło mi do głowy. – Jednak rzadko kiedy zdarza mu się wspominać o sprawach osobistych. Kiedy przybijamy do portu, zwykle znika na cały dzień nie wiadomo gdzie, a potem pojawia się nie wiadomo skąd, męcząc mnie swoim towarzystwem.

Elf roześmiał się perliście, ukazując szereg białych zębów.

– Jego poprzedni zastępca użył uderzająco podobnych słów, kiedy zapytałem go o Samuela – usta mężczyzny wygięły się w szerokim uśmiechu. – Jestem Salem. Jak już pewnie zauważyłaś, jestem elfem. To Aleksanrideithesh’siear – wskazał na szkarłatnowłosą, która uśmiechnęła się szeroko. – W skrócie, Aleksandretta.

– A to Evv – kobieta o spojrzeniu pełnym zimnej determinacji, jak wtedy cię określałam. – A ty, jak masz na imię?

– Jestem Lilith – powiedziałam szybko i wyciągnęłam dłoń w kierunku elfa. Uścisnął ją. – Tak więc powtórzę pytanie: czego potrzebujecie?

Stałam się znacznie bardziej uprzejma niż na początku rozmowy. Wasza kampania wzbudziła we mnie zaufanie, szczególnie elf. Nie było powodów, dla których moglibyście nas zdradzić. Przynajmniej nie dostrzegałam ich. Z resztą, ktoś taki jak Salem nie mógłby kłamać. Był zbyt szlachetny.

– Myślę, że mogę ci co nieco opowiedzieć o naszej podróży – stwierdził Salem po chwili milczenia. – Zmierzamy do Kir’gentah w poszukiwaniu fragmentu Pieśni. Zapewne o niej słyszałaś?

Zastanowiłam się przez chwilę, szukając w głowie danych na ten temat. Faktycznie, słyszałam pewne legendy o starożytnej Pieśni mającej zjednoczyć wszystkie walczące przeciw sobie istoty. Stare pisma mówiły, że kiedy wszystkie fragmenty Pieśni połączą się, w świecie Nemerith pojawi się szczęście w najczystszej postaci. Nieskażone niegodziwością i głupotą. Tak. Szczęście, Wolność i Odwaga oraz Nadzieja, która wypełni puste miejsca w sercach stworzeń wszelakich. Ale to były tylko legendy. Piękne, lecz nierealne, nie mogące ujrzeć światła dziennego. A jednak znaleźli się głupcy, którzy postanowili walczyć o coś, co wydawało się tak nierzeczywiste. Tak, tak nazwałam was w moich myślach. Głupcy! Bo jak inaczej można nazwać istoty goniące za fikcją, chcące odnaleźć coś, co nie istnieje? Wpatrując się w obdarzone wielką mądrością elfickie oczy czułam politowanie. Miałam wrażenie, że okropnie się pomyliłam. Nie byłam w stanie zrozumieć, jak ktoś taki jak Salem, może być tak okropnie dziecinny. Po prostu nie byłam w stanie uwierzyć w waszą misję.

– Słyszałam – powiedziałam w końcu. – Choć nie wiem na ten temat zbyt wiele.

– Zapewne uważasz nas za głupców goniących za fikcją – dźwięk twojego zachrypniętego niskiego głosu zaskoczył mnie. Czułam się dziwnie, jakbyś czytała w moich myślach.

– Wiedz jednak, że Pieśń istnieje i jest w stanie ocalić zarówno nas, jak i was. Ludzi. Czas jest u kresu swoich sił, Bogowie przestali ze sobą współistnieć, nie potrafią żyć w harmonii. Tak samo jak mieszkańcy tego świata. Jeżeli sytuacja się nie polepszy… cóż. Stanie się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Będzie to coś znacznie gorszego niż śmierć twoich bliskich. Nie mogę do siebie dopuścić myśli, że wszystko zniknie, pogrąży się w Chaosie. Nie mogę pozwolić, aby to się stało.

Wpatrywałam się w ciebie, w twoje zielone oczy płonące żywym ogniem. Używałaś słów trudnych do zrozumienia, filozoficzny bełkot, można by rzec. A mimo to, dotarłaś do mnie. Myśli, które wypowiadałaś były tak głębokie… Były dla ciebie oczywiste. Ja musiałam się zastanawiać długo nad tym, co usłyszałam. Ty to po prostu wiedziałaś. I zdawałaś sobie sprawę, że właśnie tak jest. I tak będzie, jeżeli nikt nie zainterweniuje. W tych słowach przekazywałaś uczucia, które płynęły z głębi twego serca, przynajmniej takie miałam wrażenie. Nie bałaś się własnej zagłady. Nie bałaś się wszechobecnej śmierci, bo było to dla ciebie czymś normalnym. Bałaś się czegoś, czego ludzki umysł nie był w stanie ogarnąć.

Twoja determinacja była zaraźliwa. Obudziłaś także nadzieję. Czułam, że cokolwiek zagrozi Nemerith, najpierw będzie musiało zburzyć mur stworzony przez ciebie i tobie podobnych. Wiedziałam, że kiedy do tego dojdzie, z pewnością wspomogę owy mur własną siłą, stanę u twego boku. Powstrzymam Chaos, który będzie chciał pochłonąć cały nasz świat.

Nie można się bronić w sposób naturalny przed czymś nie mającym formy – podpowiadał mi głos, którego nigdy przedtem nie słyszałam.

Ale skoro nie można z tym walczyć, to jak się uratować? – pomyślałam, a nieokiełznany lęk ogarnął mnie całą, dogłębnie pożerając każdą myśl. Zrozumiałam z czym walczysz i zrozumiałam, jak bardzo oddałaś się swojej sprawie. Mimo tak potężnego strachu, nie ugięłaś się i parłaś dalej, naprzód. To była prawdziwa odwaga. Bo odwaga nie może istnieć bez strachu. A twój był silniejszy, niż jakikolwiek inny.

Odpowiedź na pytanie, które zadałam sobie w myślach przyszła szybko. I była banalnie prosta, aż zachciało mi się śmiać. „Pieśń istnieje”. Uspokoiłam się nagle na wspomnienie niskiego, lekko zachrypniętego głosu i słów, które wypowiedziałaś. Uzmysłowiłam sobie jak bardzo potrzebni są tacy szaleńcy jak wy, a teraz MY, goniący za fikcjami. To oni ustalają przyszłość i historię, to oni mogą wpłynąć na bieg czasu, jak i również na wydarzenia, które będą miały miejsce. Uśmiechnęłam się w myślach, a wszystko stało się nagle takie oczywiste, takie proste. Byłam zdziwiona, że nigdy przedtem nie myślałam o takich rzeczach.

Chciałam zadać ci jeszcze kilka pytań, porozmawiać z tobą o owym niebezpieczeństwie. Och, tak. Miałam naprawdę wiele kwestii do poruszenia. Bardzo dla mnie ważnych. Elf jednak, ku mojej frustracji, nie pozwolił mi dojść do słowa.

– Cóż, w każdym bądź razie potrzebujemy dostać się na wyspę jak najszybciej – Salem westchnął ciężko. – Samuel jest moim starym przyjacielem, poza tym jego Świtezianka najlepiej sprawdza się na morzu. A że nie możemy liczyć na pomoc zwykłych ludzi, postanowiliśmy poszukać tutaj.

Czułam się dziwnie wyróżniona, kiedy Salem wspomniał o szukaniu pomocy wyłącznie wśród piratów. W dodatku pochwała z ust elfa była czymś bardzo odmiennym i niecodziennym. Nic więc dziwnego, że ucieszyłam się na jego słowa. Wiedziałam, że Salem naprawdę docenia naszą pomoc. Nie mogłam go więc zawieść, pozostało tylko odnaleźć kapitana. Ale gdzie on mógł być, tego nie wiedział nikt. Zmarkotniałam wiedząc, że nic w tej kwestii zrobić nie mogę.

– Tak, tak – powiedziałam szybko. – Zdecydowanie was tam zabierzemy. Muszę jednak odnaleźć…

Salem nie pozwolił mi skończyć, przerywając wpół słowa. Po raz kolejny poczułam się przez niego zlekceważona, ale nie wyraziłam swojej opinii na głos. Byłam pewna, że znów mnie czymś zaskoczy, a tym samym udobrucha.

– Myślę, że ja poszukam go efektywniej… Z pewnością znam go dłużej niż ty i wiem co nieco na temat jego „spraw prywatnych” – powiedział z uśmiechem, podnosząc się. Krzesło znów zatrzeszczało. – Zapewne nie wypłyniemy dzisiaj. Chciałbym więc, abyś znalazła dla nas jakąś kwaterę i przypilnowała ich.

To mówiąc, skinął na ciebie i Aleksandrettę, uśmiechnął się do was pobłażliwie i wyszedł bezszelestnie z oberży tak, że nikt go nawet nie zauważył. Oczywiście, oprócz nas. Jeszcze przez chwilę pomieszczenie wypełniała jego aura, która tak głęboko mnie zauroczyła, szybko jednak zniknęła. Westchnęłam cicho. Karczma „Dziki Phirotum” znów stała się tą samą piracką karczmą, brudną i obleśną.

– No, skoro Salem wyruszył na poszukiwania, myślę, że możemy się troszkę rozluźnić – powiedziała Aleksandretta z nieukrywanym zadowoleniem. Pomyślałam, że Salem musi was powstrzymywać od wielu przyjemności. – Zapewne nie wróci przed zachodem słońca.

Jej głos był niski, dźwięczny. Zabawny. Brzmiała w nim nutka zadziorności i nieokiełznanego szaleństwa, pragnienia wolności. Wydawało mi się, że słyszę w nim pragnienie wiecznej zabawy, co mogłoby być naprawdę destrukcyjne w skutkach… Mógł to jednak dosłyszeć wyłącznie bardzo dokładny słuchacz. Na przykład ja. Oj, mam naprawdę doskonały słuch!

– Co masz na myśli, Aleksandretto? – westchnęłaś, rozglądając się w poszukiwaniu, prawdopodobnie, rozrywki. Albo też karczmarza. Nie mogłam nic wyczytać z twojej twarzy.

– Może jakaś bójka? – Aleksandretta zrobiła maślane oczka w twoim kierunku, tak przekonujące, że niejeden by się złamał. Ty byłaś jednak twarda. Zdziwiłam się, że nie poszłaś jej na rękę. Wyglądałaś, jakbyś sama miała ochotę kogoś obić. Ale rozsądek przemówił przez ciebie, zanim zdążyły targnąć tobą emocje.

– Nie – rzekłaś ze zdecydowaniem. – Jesteśmy w pirackiej karczmie, doprawdy! Wytrzymaj jeszcze trochę!

– Ale, ale! Tak baaaardzo mi się nudzi – jęknęła nieszczęśliwa, opierając głowę na blacie stołu. – Może chociaż zagramy z nimi w kości?

Zastanowiłaś się przez chwilę. Miałyście trochę oszczędności, a na hazardzie mogłyście się wzbogacić. Znając wasze szczęście i uległość na seksapil Aleksandretty, zwycięstwo było pewne. Wiesz, moja dedukcja zawsze była niezawodna! I sprawdziła się również tym razem, co było do przewidzenia.

– Zgoda – powiedziałaś, a kąciki twoich ust uniosły się do góry. – Zbijemy dzisiaj fortunę!

Na chwilę zapomniałyście o mojej obecności. W tym czasie przysłuchiwałam się uważnie waszej rozmowie, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Po prostu nie było takiej potrzeby. Ani ja jej nie odczuwałam, ani wy.

– A pani pierwsza oficer zapewne pójdzie z nami? – spytała Aleksandretta wstając od stołu i zwracając się do mnie, niespodziewanie. Wzdrygnęłam się na jej słowa, bo wcale się ich nie spodziewałam. Nie! Nie wystraszyłam się! Po prostu byłam zaskoczona…

– Ależ naturalnie – stwierdziłam, dopijając piwo i zostawiając kufel na stole. Kiedy uniosłaś w końcu swoje zacne cztery litery z krzesła, dziarskim krokiem ruszyłyśmy na drugi koniec oberży, co jakiś czas unikając fruwających butelek z rumem, czy innych niebezpiecznych przedmiotów. Była to codzienność w naszej karczmie i jest takową po dziś dzień. Choć tobie wcale się to nie spodobało. I Aleksandretcie też.

– Toż to marnotrawstwo! – zawołała z oburzeniem szkarłatnowłosa. – Jak można tak marnować rum?! Nawet najgorszy trunek nie zasługuje na taką… taką…!

– Na taką zniewagę – dokończyłaś ze stoickim spokojem, wpatrując się w pustą butelkę, która właśnie rozbiła się na ścianie tuż obok ciebie. O tak, spokój wręcz od ciebie emanował. Ale był tak złowrogi, że aż odsunęłam się kilka kroków czując, że zbliża się wybuch… naprawdę potężny wybuch. Wiedziałam, że nie uda mi się przed nim uciec, więc napięłam mięśnie w niepewnym oczekiwaniu, nie mając pojęcia, co za chwilę nastąpi.

– Lilith, tobie to nie przeszkadza? – niespodziewanie zwróciłaś się do mnie. – To ty jesteś ponad nimi wszystkimi, przemów im do rozsądku!

– Ależ to banda niewyżytych piratów! Do tego pijanych! – zawołałam bezradnie, starając się obronić przed poważnym oskarżeniem.

– Jak niby mam nad nimi zapanować? Tylko niewielu spośród nich należy do załogi Świtezianki.

– No właśnie! – kontynuowałaś, powoli porzucając swój spokój, który przeradzał się w płomienną pasję. – ŚWITEZIANKI! Najwspanialszego okrętu pirackiego jaki kiedykolwiek istniał! A ty jesteś tam zastępcą kapitana! Czy to nie daje ci władzy?

– Nie sądzę – mruknęłam z niezadowoleniem. Taka władza naprawdę by się przydała, niestety nie należałam do rady pięciu. Byłam jednak zdumiona, że w taki sposób oceniłaś Świteziankę. Poczułam wielką dumę, jeszcze większą niż zwykle, kiedy słyszałam pochwały płynące z ust innych piratów. Usłyszeć komplement na temat statku od takiej osoby jak ty, było czymś, co wykraczało poza moje najśmielsze oczekiwania. A uważałam cię za osobę wartościową, o bogatym wnętrzu. Takich ceni się najbardziej.

– Ale rum faktycznie jest wspaniały – zadumałam się. – Robota lisów. Nie znajdziecie nic lepszego w całym Nemerith. Cóż… chyba, że nie lubicie rumu. Ale to jest raczej rzadko spotykane.

– Och – westchnęła Aleksandretta, kiedy kolejna butelka roztrzaskała się na podłodze. – I pomyśleć, że nas na to nie stać! Rozumiecie? Nie stać!

Ukryła twarz w dłoniach i załkała teatralnie, choć miałam wrażenie, że naprawdę tak się czuje. Wtedy miałyście przy sobie kilka groszy, ale najwyraźniej był to niespodziewany przypływ gotówki, który zdarzał wam się nieczęsto. Och, jak ja wam współczułam! To było takie… przejmujące! Nie mieć pieniędzy na lisi rum!

– Nie, tak być nie może! – warknęłaś i wskoczyłaś na stół zwinnym ruchem. Rozpoczął się wybuch, którego tak bardzo się obawiałam. No i, jak wcześniej myślałam, nie byłam w stanie go powstrzymać.

Niech sobie pokrzyczy – pomyślałam, krzyżując ręce na piersi i wpatrując się w ciebie z zaciekawieniem.

– HEJ, HOŁOTO! – ryknęłaś, przebijając się przez wszelkie głosy. Wszyscy skupili na tobie swoją uwagę, poza kilkoma niedobitkami leżącymi na stołach lub pod nimi bez świadomości. A ja otworzyłam usta pełna zdumienia, zastanawiając się, jak udało ci się skupić na sobie uwagę kilku setek piratów, którzy zarówno teoretycznie, jak i praktycznie nie słuchają się nikogo, prócz swoich kapitanów, oficerów i rady pięciu. A do tego wszystkiego, ty byłaś kimś z zewnątrz!

Doprawdy! Toż to wręcz niemoralne! – pomyślałam, prostując ręce.

– JAK TO SIĘ DZIEJE, ŻE WY ROZBIJACIE NA ŚCIANACH TEN WSPANIAŁY RUM, NA KTÓRY MNIE NIE STAĆ?! – zdziwienie łapało wszystkich piratów, nie tylko mnie, jak mogłaś tak wrzeszczeć i nie tracić głosu. Może pomagała ci w tym mała chrypka? To było pewnego rodzaju wytłumaczenie, z resztą bardzo logiczne.

– PYTAM SIĘ, JAK, DO CHOLERY?!!

Wszyscy milczeli. Owej nagłej ciszy nie zagłuszył żaden, nawet najmniejszy szmer. Piraci oniemieli ze zdumienia. Jakaś obca kobieta nie pozwala im rozbijać na ścianach rumu, za który sami zapłacili. Do tego wrzeszczy jak opętana i ma tak wielką siłę perswazji, że wszyscy dookoła zaczynają się zastanawiać nad swoimi czynami! Taak, czują się winni i postanawiają, że już nigdy więcej nie znieważą lisiego rumu. To nie było normalne, zwłaszcza wśród pirackiej społeczności! Gdzie tu jakakolwiek logika?! Gdzie podział się ten piracki duch?! No właśnie. Zniknął. Zniknął, pod naporem twojej ognistej pasji, która doprowadzała wszystkich do zmieszania. Jedna osoba wydająca rozkazy tym, którzy władali morskimi szlakami… kapitanom, załogom, radzie pięciu. Tym, którzy nie posiadają żadnych statków, a także tym, którzy są tu tylko przejazdem.

– Dziękuję za uwagę – prychnęłaś z oburzeniem i zeskoczyłaś ze stołu, na powrót kierując się w stronę hazardzistów. Znów stałaś się oazą spokoju, dość ponurą i z markotnym wyrazem twarzy. Ale jednak spokojna, choć zażenowanie jeszcze cię nie opuściło. Trzeba również zaznaczyć, że już żadna latająca butelka nie zagrodziła nam drogi, a ja poczułam się nieważna. Niesamowicie mała. Zupełnie, jakbym nic nie znaczyła.

– Ja nie rozumiem jak można być tak przekonującym – myślała na głos Aleksandretta, a jej myśli były porażająco podobne do moich. – Fakt! Ja przekonuję do siebie wszystkich, ale Evv robi to w zupełnie inny sposób… Trzeba będzie kiedyś tego spróbować.

– Aleksandretto – zerknęłaś na nią kątem oka. – Mówisz to na głos.

– O! – zawołała zdziwiona Aleksandretta, drapiąc się w tył głowy. – Ostatnio ciężko mi jest odróżnić świat realny od snów.

– A co sny mają do wymawiania myśli na głos? – zastanowiło cię stwierdzenie szkarłatnowłosej.

– Właśnie o to chodzi! – Aleksandretta wyszczerzyła swoje zęby w szerokim uśmiechu, przypominającym obnażanie kłów jakiejś bestii. – Nic!

Westchnęłaś ciężko, łapiąc się za czoło w geście pełnym zażenowania, co Aleksandretta skwitowała szalonym śmiechem, zdawało się, nie mającym żadnego sensu . Ale mimo to, był uzależniający i po chwili śmiałam się wraz z nią. Tylko ty milczałaś, choć zauważyłam, że kąciki twoich ust uniosły się lekko do góry, co z niewiadomych przyczyn uszczęśliwiło mnie jeszcze bardziej.

Nie odzywałyśmy się już, dopóki nie dotarłyśmy do naszego celu, a mianowicie – do stołu hazardowego. Nie trwało to długo, zaledwie chwilę. W końcu ani ty, ani Aleksandretta nie wytrzymałybyście długo nie wymawiając ani jednego słowa. I nie skłamię, jeśli powiem, że twarze właściwie wam się nie zamykały!

– Możemy się przyłączyć? – Aleksandretta stała z przodu. Ton jej głosu zmienił się diametralnie, z beztroskiego, na namiętny, uwodzicielski. Nie było na świecie mężczyzny, na którego by to nie podziałało. Znałam te sztuczki i pragnienia płci brzydkiej lepiej, niż ktokolwiek inny. I z szacunkiem przyznałam, że Aleksandretta stała się nowym mistrzem flirtu. Na dodatek, teraz miała do czynienia z piratami. Pijanymi piratami. Cel nie mógł być łatwiejszy. Trzeba ci wiedzieć, Evv, że pijany pirat jest celem łatwym dla każdej zalotniczki. Może ci się to przydać w przyszłości, choć nie wyobrażam sobie ciebie w takiej roli… Przepraszam, już się nie śmieję. Wybacz. Kontynuując…

– Ależ oczywiście – powiedział przysadzisty człowieczek z siwymi włosami i brzydką brodawką na nosie. Był wręcz obślizgły. – Ostrzegamy tylko, że gramy na poważnie.

– Mam zamiar zbić dzisiaj fortunę, więc proszę mi nie przeszkadzać – zasiadłaś po prawej stronie Aleksandretty, zupełnie ignorując słowa mężczyzny. Jakbyś w ogóle go nie usłyszała. Twój głos był ponury, ale pewny siebie.

– Tak więc zaczynajmy – zawołał wysoki mężczyzna, z bujnym zarostem i zaczerwionymi od nadmiaru alkoholu policzkami, kiedy usadowiłyśmy się na wolnych krzesłach. Ten był nieco przystojniejszy, ale śmierdział surowymi rybami. – Damy mają pierwszeństwo.

Skrzywiłam się lekko. Obrzydzenie szybko jednak zniknęło, wczułam się w grę.

– Jackpot – powiedziałam, prostując się dumnie. Była to moja ulubiona kościana gra i niewątpliwie najbardziej popularna wśród społeczności Khaam.

– Jackpot – potwierdził trzeci pirat kiwnąwszy głową i dosunął jeden prostokątny stół. Podzieliliśmy się w pary. Tobie przypadł obskurny niski człowieczek z brodawką na nosie, Aleksandretta wylosowała śmierdzącego dryblasa, a ja trafiłam na pirata o długiej siwej brodzie związanej w warkoczyki i o władczym spojrzeniu ciemnych oczu. Na głowie miał szeroki kapelusz, na jego ramieniu siedziała małpka, jakby posąg. Ów pirat był kapitanem statku, z którym Świtezianka rywalizowała przed rozpoczęciem wojny z Darghenem.

Mężczyźni narysowali na stołach trzy plansze w kształcie czaszek, z polami ponumerowanymi od 3 do 11.

– Niestety nie mamy żetonów – uśmiechnął się dryblas, ukazując w uśmiechu uszczerbki zębów. Ty i Aleksandretta zdecydowanym ruchem położyłyście dwie sakiewki pełne złotych monet na stole, ja trzymałam swoją w rękach. Mężczyzna kiwnął z uznaniem, wraz z towarzyszami pokazał swoje pieniądze. Zerknęłam na was i zastanowiłam się, dlaczego narzekacie na brak pieniędzy, a kiedy tylko je zdobędziecie, marnujecie je grając w kości.

Chyba o to chodziło elfowi – westchnęłam cicho, drapiąc się w tył głowy.

– Tak więc zaczynajmy – gra polegała na rzucie dwoma kostkami. Zaczynał ten, kto wyrzucił większą liczbę oczek. Dopiero potem zaczynała się właściwa gra. Wszyscy znali jej zasady doskonale, była jedną z najpopularniejszych pirackich rozrywek, jak już przedtem wspomniałam. Postanowiłam skupić się na własnej grze, zapominając o was, ,, toczących swoje „bitwy” tuż obok. Choć, mimo postanowienia, zerkałam na was co jakiś czas. Rzuciłam kości, suma oczek wskazywała cztery. Zaklęłam cicho, kiedy mój przeciwnik uśmiechnął się z wyższością. Jego kości wskazały liczbę jedenaście.

A więc kapitan zaczyna – pomyślałam, ze złością zaciskając zęby. Ściągnęłam złowrogo brwi, wpatrując się w planszę.

Gra zaczęła się fatalnie. Zdążyłam w ciągu paru chwil stracić pięćdziesiąt złotych monet, nie zdobywszy ani jednej.

– Jakże mi przykro – zasyczał pełen satysfakcji przeciwnik, pobudzając wszystkie moje nerwy. – Może chce się pani już poddać, pierwsza oficer?

– Nigdy w życiu – zmrużyłam oczy i pełna furii złapałam swoje kości. Rzuciłam. Wpatrywałam się w nie, starając się wpłynąć na to, gdzie upadną.

Siedem, dziewięć. Siedem, dziewięć – myślałam z napięciem.

Udało mi się. Na polu zarówno siedem, jak i dziewięć było po trzy monety. Zagarnęłam je z satysfakcją, oddając kości mężczyźnie i uśmiechając się do niego perfidnie.

Minęła co najmniej godzina, kiedy wybuchłaś głośnym śmiechem, pełnym zadowolenia i mściwej satysfakcji. Miał on zwiastować twoje zwycięstwo, co wywnioskowałam, zerkając kątem oka w twoim kierunku.

– Jackpot! – zawołałaś. – Zgarniam wszystko! WSZYSTKO!

A była to naprawdę niezła sumka.

Może teraz będą mieć na rum! – pomyślałam z zadowoleniem, na chwilę zapominając o własnej grze.

Jednak niski człowieczek nie miał zamiaru się poddawać. Wciąż miał przy sobie trochę złota, które było podstawową walutą w pustynnych krainach Udgardu. Patrzyłam się jeszcze przez chwilę w waszą stronę, co zmąciło moją uwagę.

– Oczy węża – stwierdził beztrosko przeciwnik, niby od niechcenia, nachylając się nad stołem. – Doprawdy! Chyba szczęście opuściło Świteziankę!

Przyjrzałam się kościom. Ku mej wielkiej frustracji, obydwie pokazywały po jednym oczku. Klnąc pod nosem, rozstawiłam na każdym polu po jednej złotej monecie. Aleksandretta była w podobnej sytuacji co ja, szczerze mówiąc bardzo mnie to uszczęśliwiło. Właśnie wystawiała swoje ostatnie monety na planszę, zawodząc głośno. Jej przeciwnik był tak niesamowicie uległy, że nie zauważył nawet, kiedy szkarłatnowłosa przekręciła kości, tak że obydwie pokazywały sześć oczek. Jej się to udało, ale wiedziałam, że w przypadku mojego przeciwnika taka sztuczka nie przejdzie, choćby nie wiem co. Zawsze na pierwszym miejscu były pieniądze, a pod nimi wszystko inne. Dlatego też nie było mowy o uwodzeniu. Z resztą, to był mój wróg! Nie mogłam poniżyć się w ten sposób!

– Zgarniam wszystko – zawołała Aleksandretta z radością i zsunęła monety z planszy, na swoją połowę stołu.

Zerknęłam jeszcze raz na kapitana, ale nic nie mogłam zrobić. Cały czas obserwował uważnie każdy mój ruch.

– Gra skończona – podniosłaś się od stołu, trzymając w rękach dwie brzęczące sakiewki, z wielkim bananem na ustach. – Przykro mi, panie piracie, może następnym razem się uda. Tymczasem mogę panu postawić butelkę rumu, tak na pocieszenie. Tylko bez żadnego rozbijania!

– Evv! – zawołała z oburzeniem Aleksandretta. – Dlaczego rozdajesz NASZE pieniądze?

Zupełnie zapominając o grze podniosła się, zrównując się z tobą. Wlepiła swoje spojrzenie w twoje oczy. Miałam wrażenie, że za chwilę zaczniecie się bić albo, bynajmniej, dostaniesz z sierpowego. Byłby to z pewnością wspaniały pokaz, ale niestety, a może stety, nie odbył się.

– Oj, nie przesadzaj – machnęłaś lekceważąco ręką. – Co za różnica, jedna butelka rumu w tą, czy w tą?

– Niech ci będzie – mruknęła Aleksandretta pod nosem, wracając na swoje miejsce. Westchnęłam ze smutkiem, bo kapitan ani drgnął. – Ale zostaw coś dla nas!

– Tak jest! – odparłaś i zniknęłaś w tłumie razem z przysadzistym człowieczkiem, który przed chwilą przegrał cały swój dobytek. Miałaś naprawdę dobre serce! Nie każdy podzieliłby się z tym, z którym przed chwilą wygrał. Ty byłaś jednak w tak wspaniałym nastroju, że mogłaś przerżnąć wszystko na raz bez żadnych zahamować. Właśnie dlatego nigdy nie mieliście pieniędzy…

Ja i Aleksandretta na powrót skupiłyśmy się na swojej grze. Natomiast ty zdążyłaś już wrócić z baru dwa razy i wypić dwie butelki rumu i kufel miodu. Mimo to wciąż nie byłaś wstawiona! Doprawdy, po dziś dzień podziwiam twoją mocną głowę.

Kiedy wróciłaś do nas na dobre, oparłaś się o stół łokciem i przyglądałaś ze znużeniem, jak obydwie staramy się wyjść na swoje. W końcu przysnęłaś, opierając twarz o blat stołu.

Jej… – pomyślałam, uśmiechając się w twoim kierunku głupkowato.

Na szczęście wszystko skończyło się tak, jak miało się skończyć – czyli pozytywnie dla nas. Jak to przystało na płeć piękną wygrałyśmy w pięknym stylu, zabierając przeciwnikom wszystkie ich oszczędności.

– I jak, panie kapitanie? – spytałam kpiąco potrząsając sakiewką, która jakiś czas temu należała jeszcze do mężczyzny. – Jak czują się przegrani?

Och. Jakaż to wspaniała, mściwa satysfakcja ogarnęła cały mój umysł! Byłam tak zadowolona i szczęśliwa, że miałam wrażenie, iż mogę zrobić wszystko. A, co lepsze, wiedziałam, że nikt nie będzie mnie mógł powstrzymać. Ale było to uzasadnione. Wygrałam kolejną potyczkę z odwiecznym wrogiem, każdy by się cieszył.

– Jeszcze zobaczymy, kto jest przegranym – syknął w odpowiedzi, opuszczając oberżę z hałasem. Wybuchłam paskudnym śmiechem, żegnając go tym samym. Wyszczerzyłam zęby w złośliwym uśmieszku, kiedy pojedyncze osoby z jego załogi odwracały się w naszą stronę i spoglądały na mnie z pogardą.

Tymczasem ty zdążyłaś się przebudzić, zupełnie jakbyś czuwała w półśnie, czekając na odpowiedni moment. Cóż. Bądź co bądź, utrafiłaś idealnie.

– Och, już skończyłyście? – spytałaś, ziewając głośno.

– Taak – powiedziała Aleksandretta. – Jesteśmy bogate, Evv!

– Fortuna! – ożywiłaś się nagle, jakbyś właśnie łyknęła smoczą krew czy jakąś miksturę z dopalaczem. Wstałaś przewracając krzesło i skierowałaś się do baru. Poszłyśmy za tobą, bo w końcu samej zostawić cię nie można było. Piłyśmy, piłyśmy, piłyśmy. Nawet nie byłyśmy w stanie zliczyć ile, ale z pewnością się nie oszczędzałyśmy.

– Kolejka dla f-szystkich, khek! – zawołałaś, zataczając się z kolejną butelką rumu w ręce i opadając ciężko na podłogę, aż zadudniło. Podniosłaś głowę, skrzyżowałaś nogi i uniosłaś rum do góry. – Niech wam bendzie na ssdrowie, kochani kamrać!

Oczywiście żaden pirat nie mógł zignorować takiej propozycji, w karczmie rozległ się okrzyk aprobaty. Każdy z obecnych odebrał obiecaną „kolejkę” z szerokim uśmiechem na ustach.

Nie wypiłam tyle co wy. Właściwie, to wypiłam znacznie mniej. Przynajmniej wystarczająco mało, aby zachować trzeźwość umysłu i nie wydać wszystkiego. Ciebie również chciałam przed tym powstrzymać, ale nie słuchałaś mnie w ogóle. Zapomniałam więc o waszych „problemach finansowych” i bawiłam się dalej, żerując na kim się tylko dało.

– Tee, Eff – powiedziała Aleksandretta, siadając obok ciebie na drewnianej podłodze, w takiej samej pozycji. Trzymała w ręce kufel z piwem wiśniowym, które rozlewało się dookoła. – Czy my szasem nie-khek!-pszeadamy?

– Nieee – przeciągnęłaś, połykając resztki rumu i rzucając butelkę w niewiadomym kierunku. Rozbiła się na czyjejś głowie. – Gdz-isz by tam!

Stanęłam nad wami, kołysząc się lekko. Szczerze mówiąc, nie wiem jak to możliwe, że tak dużo pamiętam. Ale ważne, że pamiętam i mam ci o czym opowiadać!

– Drogie paanie – oparłam się o blat, mrużąc oczy. Obraz zaczął mi się lekko rozmazywać. Czułam, że pora iść spać, nie pozostawać w głównej sali oberży ani chwili dłużej. Ale, ale! Mój mózg myślał inaczej, a usta mówiły zupełnie co innego!

– Myślę, sze czass się zabafić.

Pokiwałyście ochoczo głowami i podniosłyście się. Wieczór był jeszcze młody, czekała na nas cała noc. Noc, której nie miałyśmy prawa przetrwać w stanie, w jakim byłyśmy. Czyż to nie pokrzepiająca myśl?

Razem z Aleksandrettą szybko zdobyłyście popularność wśród piratów i zyskałyście sobie ich szacunek pokazując, jak wiele możecie zmieścić w sobie rumu, piwa i wszelkich innych trunków, jakie serwowano pod „Dzikim Pirothumem”. Niektórzy również dawali wam na próbę ziela pirackiego, czyli słonych wodorostów z domieszką liści mięty i owoców granatu, ale nawet to nie było w stanie was powalić. Przyglądałam się, jak wasze roześmiane i wciąż przytomne twarze niknęły w kłębach słodkiego zielonkawego dymu, zastanawiając się, ile jeszcze zniesiecie. Pokiwałam głową z rezygnacją, kiedy obydwie sięgnęłyście po kolejnego skręta. Po pewnym czasie, zamiast wojowniczych okrzyków, w oberży słychać było tylko radosny śpiew i przyjazne nawoływania, co w naszej społeczności było rzadko spotykane. Wasza obecność zmieniła jednak nastrój. Wszyscy byli pijani oraz zadowoleni, bo za żaden trunek płacić nie musieli. Tak, tak, Evv! To za wasze pieniądze wszyscy tej nocy mogli się napić. I to za waszym przyzwoleniem! Pijany pirat, to szczęśliwy pirat.

Wówczas jednak nic nie miało znaczenia. Świat zdawał się być tak piękny, że był po prostu onieśmielający. Bardzo onieśmielający. Zupełnie jak we śnie, z którego nikt nie chciał się zbudzić.

Piraci śpiewali jedną ze swoich szant, a goście oberży postanowili się do nich przyłączyć. Muzyka płynęła zewsząd, a wszystkie głosy połączyły się w jednej radosnej pieśni.

 

Jolly Roger!

Nasz duch, nasze serce.

Jolly Roger!

Strzeżcie się!

Dziś na morzu poleje się krew,

bo piracki okręt wyruszył na łów,

gdzie rzeź odbędzie się

i bez zakładników nie obejdzie się.

Jolly Roger!

Duma nas rozpiera.

Jolly Roger!

Piracka duma, piracka

na zawsze zapamiętana, szarmancka…

Och, nie, kamraci!

Szarmanckość to nie nasza cnota!

Wolimy kraść, walczyć i kłamać!

Rabować!

Yo ho, Yo ho

Pozostaje w trupa zalać się!

Owa szanta miała prostą melodię, głupi tekst i łatwo wpadała w ucho. Obydwie nauczyłyście się jej od razu. Śpiewałyście najgłośniej, najlepiej się bawiłyście. A ja wam towarzyszyłam, nie zastanawiając się już czy mogę wam zaufać, czy też nie. Po prostu byłam jedną z was. Jak jedna wielka rodzina.

A kiedy tak z wami śpiewałam, doszłam do wniosku, że już dawno nie miałyście w ustach żadnego alkoholu. Że od dawna podróżowałyście wraz z Salemem, ukrywając się. Byliście poszukiwani. Cała wasza trójka. To było przykre, nie móc czerpać z życia żadnych przyjemności… Byłaś samolubna, a jakże! Ale jeżeli chodziło o rzeczy mniej istotne. A w rzeczywistości, oddałaś wszystko, nawet siebie samą, aby ocalić innych.

– Hej, panienko – podszedł do ciebie jakiś mężczyzna, co przerwało moje rozmyślania. Nie mogłaś przyjrzeć mu się dokładnie. Wzrok cię zawodził, poza tym nie miałaś ochoty myśleć. Przynajmniej tyle wyczytałam z wyrazu twojej twarzy. Ale, wierz mi, ja również nie pamiętam, jak wyglądał!

– Spiesszaj dziad-uu – wybełkotałaś i wymierzyłaś zdumiewająco dokładny cios. Trafiłaś mężczyznę prosto w nos, tak mocno, że tamten upadł. Tak dla jasności, już się nie podniósł. Przynajmniej nie tego wieczoru.

– Ojć, chyba seemdlał.

Dookoła rozległ się gromki śmiech, a nieprzytomny mężczyzna został wyniesiony z głównej sali oberży do innego pomieszczenia. Nawet nie zdążyłam zauważyć kiedy i przez kogo. Karczmarz musiał być zadowolony, zapewne zbił niemałą fortunę. Takich gości jak wy miewał rzadko, poza tym wielu klientów nie płaciło za trunki. W sumie, oberża działała charytatywnie, o czym wy oczywiście nie mogłyście wiedzieć. Ha, ha! Jak teraz o tym pomyślę, mogłam nie być aż tak wredna i czasem przywiązywać wagę do szczegółów. Ale cóż. To już minęło i nic tego nie zmieni.

Zabawa trwała, nikt się na nic nie skarżył. Nikt też nie zwracał uwagi na upływ czasu, ani na inne aspekty świata zewnętrznego. Jak na piratów przystało – liczył się tylko rum. Z takiego założenia wyszli wszyscy obecni w karczmie tamtego wieczoru. Później nikt nic nie pamiętał(poza mną, oczywiście), ale każdy był niezmiernie zadowolony. Nieczęsto zdarzały się takie zabawy. I zapewne zdarzać się będą coraz rzadziej…

 

 

Podniosłam opuchnięte powieki, czułam się okropnie.. Nie dość, że chciało mi się pić, miałam wrażenie, że głowa zaraz mi wybuchnie. Oczywiście, pamiętałam wszystko. Leżałam na niewygodnej pryczy. Z niemałym zdziwieniem i obrzydzeniem stwierdziłam, że jestem naga, a obok mnie leży mężczyzna, głośno chrapał. Nie przyglądałam mu się. Wiedziałam, że lepiej będzie, jeśli nie będę miała pojęcia, kim on jest. Przyznam się, mój film również w pewnym momencie się skończył… Ale zapamiętałam o wiele więcej, niż Aleksandretta! Nie wiem jak z tobą, byłaś mało rozmowna. Jakbyś od razu po przebudzeniu wróciła myślami do swojej misji. Nic poza nią nie miało znaczenia.

Szybko się podniosłam, wciskając na siebie ubrania zwinnymi ruchami. Musiałam zignorować denerwujący ból głowy, co nie było łatwym , ale jednak wykonalnym zadaniem. Zerknęłam w prawo. Tuż pod pryczą, z której przed chwilą się podniosłam, leżała Aleksandretta przykryta firanką, a obok niej leżało trzech mężczyzn. Jeden z nich należał do załogi Świtezianki, od razu go rozpoznałam. Był młodym wyjadaczem, który myślał, że jest najmądrzejszy z nas wszystkich. I faktycznie, był inteligentny. Dlatego często pomagał mnie i kapitanowi w przygotowywaniu taktyki bojowej. Podrapałam się w tył głowy, myśląc jaką dam mu karę. Doszłam jednak do wniosku, że zostawię go w spokoju. Nie miałam siły na torturowanie załogi.

Niech się chłopak cieszy – pomyślałam, kiwnąwszy głową.

Pozostawiając ich samym sobie, odwróciłam wzrok w drugą stronę.

– Nareszcie wstałaś – drzwi do pokoju otworzyły się, a do środka weszłaś ty, jakby nowo narodzona.

Wpieprzyła cytrynę – pomyślałam, przygryzając wargę. W ten sposób skomentowałam twój brak kaca. Oczywiście nie wypowiedziałam swego stwierdzenia na głos. Nie mam pojęcia co wtedy zjadłaś! To jednak jest pewne, że cytryny są naprawdę dobrym lekarstwem.

Ubrana byłaś i uczesana, umyta. Jednym słowem: gotowa do dalszej drogi. Nie odgarnęłaś tylko włosów z twarzy, co nadawało ci jeszcze bardziej ponury wygląd. Ale bez tego „urokliwego” mroku, który cię otaczał nie byłabyś sobą. Dlatego nie zwracałam ci na to uwagi, co często zdarzało się komuś postronnemu.

– Witaj wśród żywych – skinęłaś głową.

Przyjrzałam ci się ze zdumieniem.

Czyżby nic wczoraj nie wypiła? – zastanawiałam się w myślach. Doszłam jednak do wniosku, że moje wspomnienia nie mogły być fałszywe. Chyba, że wszystko mi się przyśniło… Postanowiłam więc wygłosić swoje wątpliwości na głos.

– Evv, dobrze się czujesz? – spytałam ostrożnie, przekręcając zabawnie głowę.

– Ależ tak! – zawołałaś z przekonaniem, takim tonem, jakbym cię spytała, czy masz twarz. Coś jednak było nie tak i nie umknęło to mojej uwadze.

– Czy na pewno? – wychyliłam głowę do przodu, aby móc ci się lepiej przyjrzeć. Nie musiałam jednak tego robić. Podniosłaś głowę, a twoje włosy jakby się rozsunęły . Odsłoniły tak żałosny grymas na twoich ustach, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. Ach, jakąż to boleść wyrażała twoja twarz! A oczy miałaś jeszcze bardziej podkrążone niż zwykle, przekrwione. Zdawały się rozpływać, choć nie jestem do końca pewna, czy takie zjawisko jest możliwe.

– Przepiłyśmy wszystkie pieniądze, kobieto! – załkałaś żałośnie, pociągając głośno nosem. Naprawdę byłaś zrozpaczona, co rozśmieszyło mnie jeszcze bardziej.

Nie patrz tak na mnie! Jeszcze dzień wcześniej, miałam wrażenie, że jesteś jakimś bóstwem z piekła rodem! A widząc cię w takim stanie… po prostu nie mogłam przyjąć tego do wiadomości.

– Wy, nie ja – mruknęłam pod nosem, powstrzymując śmiech.

– WSZTSTKO! Salem nas zabije… – jęknęłaś cicho.

Na wspomnienie o pieniądzach, Aleksandretta zachrapała głośniej, zupełnie niespodziewanie i otworzyła szeroko oczy, jakby tylko udawała sen. Była jednak rozespana. To temat o oszczędnościach tak na nią działał. Zastanawiałam się tylko, czy Aleksandretta zachowuje się tak za każdym razem, czy przytrafiło jej się to po raz pierwszy. Wzdrygnęłam się na jej zupełnie trzeźwy krzyk, zatykając uszy. Stała tuż za mną.

– Jak to WSZYSTKO?! – zawołała, zrywając się na równe nogi. Firanka, którą była przykryta opadła na śpiących jeszcze mężczyzn. Zostali jednak wybudzeni ze słodkich snów przez naszą szkarłatnowłosą przyjaciółkę.

– Po prostu, wszystko… – uczepiłaś się mojej koszuli, o mało jej nie rozpruwając i zaczęłaś ją szarpać w jedną i w drugą stronę. Robiłaś to delikatnie, jakbyś zupełnie opadła z sił. Bo z pewnością opadłaś. Takie dramaty potrafią wykończyć człowieka. Oczywiście nie wspomniałam o charytatywnej działalności karczmarza… to dobiłoby was zupełnie.

– Błagaam, zrób coś.

Podrapałam się w tył głowy, przyjmując głupi wyraz twarzy. Nie do końca wiedziałam, co mam zrobić. Postanowiłam poszukać swojej sakiewki, ale ze strachem odkryłam, że takowej nie posiadam. Byłam jednak pewna, że nie wydałam tej nocy ani grosza.

Jakiś skurwysyn mnie okradł! – wrzasnęłam w myślach, a moje wnętrze eksplodowało. Na twarzy starałam się jednak zachować stoicki spokój.

– Ja również nic nie mam – powiedziałam drżącym z wściekłości głosem. – Zostałam bez złamanego grosza przy duszy!!!

– Czyli jednak ty również – fuknęłaś cicho.

W ataku furii postanowiłam wyrzucić nieproszonych gości z pokoju. Zanim zdążyli zrozumieć co się dzieje, pospadali ze schodów, cali poobijani. Ty i Aleksandretta postanowiłyście mi pomóc, przynajmniej trochę wam ulżyło.

– Chyba nic na to nie poradzimy – westchnęłaś, przypinając do skórzanego pasa wielki dwuręczny miecz. Nawiasem mówiąc, był cudowny. Z runami. A jak błyszczał! Nigdy nie widziałam piękniejszego ostrza i z pewnością nigdy takowego nie zobaczę. A trzeba ci wiedzieć, iż był to prezent od Salema, przynajmniej tak mi kiedyś powiedziałaś. Ale to już inna historia.

– Chodźcie. Poszukamy Salema i kapitana – rzekłaś, poprawiwszy pas.

– Przecież on nas zabije – Aleksandretta robiła dziwne miny, godne dzikich orków. Ja natomiast zaczęłam się zastanawiać jak to możliwe, że potrafi ze swoją twarzą robić tak nietypowe rzeczy. Nie wiedziałam jeszcze, że jest smokiem… wiedziałam jednak, że owe miny na tobie nie wywarły żadnego wrażenia.

– Aleksandretto, musimy być silne! – zawołałaś dziarsko, otwierając drzwi. – Stawimy czoło śmierci!

Wyszłaś z pokoju, a tuż za tobą my. Powłócząc nogami, od niechcenia, jakby idąc na skazanie. Zeszłyśmy po schodach w dół, do głównej sali oberży, która już zdążyła wypełnić się po brzegi. A może po prostu jeszcze nie wszyscy ją opuścili? Od razu skierowałyśmy się w stronę karczmarza.

– O, Lilith i jej dwie wspaniałe towarzyszki! – zawołał karczmarz, z uśmiechem od ucha do ucha. Wasza niewiedza najwyraźniej przypadła mu do gustu. Albo wasza wczorajsza hojność.

– Czy chciałyście coś kupić? Dla was promocyjne ceny!

– Nigdy więcej – Aleksandretta złapała się jedną ręką za głowę, a drugą wyciągnęła w kierunku karczmarza dając mu do zrozumienia, że nie wypije nic przez długi, długi czas. Oczywiście było to czystym kłamstwem, bo morskooka uwielbiała pić i robiła to, kiedy tylko zdarzała się ku temu okazja. Dlatego też uśmiechnęłaś się z pobłażaniem pod nosem, po czym podjęłaś rozmowę.

– Szanowny panie! Widziałeś może Salema, bądź kapitana Świtezianki?

– Dzisiaj? Nie – powiedział, zastanawiając się przez chwilę. – Chyba jeszcze nie wrócili.

– Rozumiem, dziękuję – skinęłaś głową, po czym oddaliłaś się w kierunku drzwi wyjściowych. – Nie wiem jak wy, ale ja potrzebuję świeżego powietrza. Zdecydowanie.

Nie miałyśmy zamiaru się sprzeczać. Świeże powietrze nie jest złe. Szczególnie na ból głowy i na otrzeźwienie, z pół przyćmienia umysłowego. Zanim jednak zdążyłyśmy nacisnąć klamkę, drzwi otworzyły się z trzaskiem. Odskoczyłaś w ostatniej chwili, inaczej zostałabyś zgnieciona i stałabyś się plackiem na ścianie – kolejną ozdobą „Dzikiego Pirothuma”. Spiorunowałaś wzrokiem dziecko, które stało w progu, ale twoja wściekłość szybko ustąpiła miejsca zaciekawieniu. Chłopiec był przerażony, oddychał szybko i płytko. Miał ważną wiadomość do przekazania.

– Atakują! – zawołał, pełnym rozpaczy głosem. – Wojska atakują!

Oberża machinalnie zamarła, wszyscy wpatrywali się w dziecko z mieszaniną zdziwienia i rozbawienia. Ono jednak nie powiedziało już nic. Zamiast jego piskliwego, przerażonego głosu rozległ się odgłos dzwonów bijących na alarm. Piraci zrozumieli, że dzieciak sobie z nich nie żartował. Spoważnieli. Zaczęli wylewać się tłumnie na ulice miasta, nikt nie czekał na ponowne wezwanie. Każdy dobył swojej broni. Ci którzy jej nie mieli, chwytali kamienie, kije, co im wpadło w ręce. Nawet pijani podnieśli się spod stołów i zataczając się, ruszyli do walki. Cała społeczność miasta Khaam kierowała się teraz w stronę bram. Szykowała się bitwa, kolejna. I żadna ze stron nie miała zamiaru rozwiązywać konfliktu dyplomatycznie. Piraci nienawidzili Darghena, a Darghen wiedział, że nigdy nie przeciągnie piratów na swoją stronę. Dlatego też postanowił nas wytępić, a trzeba ci wiedzieć, że miał znaczącą przewagę liczebną. I lepsze uzbrojenie. Ale my byliśmy na swoim terenie, a oni na gorącej pustyni, której klimat wcale im nie sprzyjał.

Aleksandretta bez zastanowienia wybiegła z oberży razem z tłumem, a my poszłyśmy tuż za nią. Szkarłatnowłosa wyskoczyła w górę, wybijając się ponad wszystkich. Skoczyła nienaturalnie wysoko. A po chwili już jej nie było. Zamiast pięknej kobiety w zwiewnych ubraniach, na niebie zawisł olbrzymi smok, przysłaniając słońce. Miał szkarłatne łuski koloru krwi i czarne zakrzywione szpony. Jedno z jego oczu przywodzących na myśl morskie fale, było przecięte szeroką i głęboką blizną, pozbawione źrenicy. Niewidzące. Potężne umięśnione łapy były podkurczone, aby zachować opływowość, a olbrzymi pysk usłany szeregiem białych zębów otwierał się powoli. Z nozdrzy wydostawał się obłoczek dymu, jakby ukazując wzburzenie smoczycy. Kolce na jej łbie i grzbiecie połyskiwały złowieszczo w promieniach pustynnego słońca. Aleksandretta machnęła skrzydłami raz i drugi, wzburzając potężne fale wiatru.

Zatrzymałam się, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała kobieta. Przetarłam oczy, mrugając nimi intensywnie. Nie wierzyłam w to, co ujrzałam. Byłam pewna, że to mi się śni. Ale te wydarzenia były rzeczywiste , wiedziałam o tym.

– O kurwa – tylko tyle byłam w stanie powiedzieć. Smoczyca rozwarła pysk do granic możliwości i ryknęła rozdzierająco, ze świstem przecinając powietrze. Pomknęła w kierunku bramy, a ty zaśmiałaś się, widząc moje głębokie zdumienie. Było to wręcz nietaktowne w sytuacji zagrożenia życia, ale taki już miałaś charakter. Wiecznie beztroska, nigdy nie ukazująca własnych smutków i rozterek.

– Nigdy nie widziałaś smoka? – spytałaś, wpatrując się w moją osłupiałą postać.

– Nigdy nie widziałam smoka, który zmieniałby się w człowieka – odparłam. – I jeszcze z żadnym smokiem nie piłam rumu!

– I tu się mylisz! – wyszczerzyłaś zęby w szerokim uśmiechu.

– No tak, racja – odpowiedziałam takim samym uśmiechem, wcale nie wymuszonym. Uświadomiłam sobie nagle, jak mało wiem o świecie. Byłam piratem, posiadałam wiedzę na temat wszystkich mórz, oceanów, zatok. Byłam wspaniałym kaligrafem, znałam się na statkach i szermierce jak mało kto. Planowałam taktyki, walczyłam z wieloma sztormami a także stworzeniami morskimi znacznie gorszymi od ludzi.

Ale przecież to nie o to chodzi – pomyślałam, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą w powietrzu wisiała Aleksandretta.

Zaczęłam dostrzegać drobiazgi, które wcale nie były i nie są tak mało ważne jak mogłoby się zdawać. W rezultacie doszłam do wniosku, że twoje towarzystwo dobrze na mnie wpłynęło, choć znałam cię zaledwie od dwudziestu czterech godzin. Albo nawet kilka minut krócej.

– Tak nawiasem mówiąc, to każdy smok potrafi zmieniać się w człowieka, poza smoczymi jaszczurkami – złapałaś rękojeść swojego olbrzymiego miecza i pociągnęłaś zdecydowanym ruchem. Postąpiłam podobnie, już po chwili trzymając w dłoni piracką szablę.

– Za nieludzi i pirackie miasto Khaam, aby zachować naszą dumę! – krzyknęłam i pomknęłam przed siebie zlewając się z tłumem, zostawiając cię za sobą. Zupełnie skupiłam się na pojedynku.

Jednostki z wojsk króla zdołały się już dostać do miasta. Mieli ciężkie zbroje i miecze dwuręczne, niektórzy zaopatrzeni byli w topory bądź miecze z tarczami. Większość z nich jechała konno. To jednak nie przeszkodziło piratom, którzy spoglądali śmierci w oczy tak wiele razy. Ostrza wirowały przecinając powietrze, metalowe zbroje, ciała ludzi oraz koni, rozrywając skórę, mięśnie i ścięgna. Khaam zostało zalane purpurowym morzem krwi. Co jakiś czas cień wielkiego smoka przecinał promienie słońca, a błękitne płomienie wirowały w powietrzu. One nie spalały. One wypalały. Był to ogień diabelski, pożerający dusze – jak mówiły legendy. Palący serca i piekący, powoli pochłaniający ofiary. W rzeczywistości, był to zwykły ogień. Tylko o znacznie wyższej temperaturze. Był w stanie stopić każdą stal. I wcale nie pochodził z piekieł. Cóż. Niektóre legendy nie mają w sobie krztyny prawdy.

Piraci dzielnie walczyli, niestety wrogich wojsk wciąż było więcej i więcej. Obrońcy Khaam padali jak muchy pod naporem sił konnych rycerzy. Kopyta rozwścieczonych rumaków przedzierały się przez linię oporu niczym taran, skutecznie pozbawiając nas wszelkich nadziei. Nie skupiałam się jednak na innych, tylko na własnej walce. Musiałam przetrwać. Bo wiedziałam, że jeżeli przetrwam choćby tylko ja jedyna, ta walka będzie wygrana. A poddać się nie mogłam, nie miałam takiego prawa. Złożyłam pirackie śluby i nie miałam zamiaru ich łamać. Dlatego też wykorzystywałam każdą okazję, aby zadać śmiertelny cios. Byłam zwinna i spostrzegawcza, a żołnierze łatwo się odsłaniali wierząc, iż ich zbroje są niezniszczalne. I tu się nie mylili. Owszem, szabla nie mogła zniszczyć takiego opancerzenia. Ale piraci szkoleni byli na łotrzyków i szukali słabych punktów wroga. Na przykład, szyja osłonięta wyłącznie przez kolczugę…

Niespodziewanie, moja szabla ugrzęzła pod zapiersiem jednego z martwych rycerzy, a jegomość z prawej strony już zamachnął się śmiercionośnym toporem. Przykucnęłam, wyciągnęłam nóż wetknięty za pasek przy bucie. Topór był tuż, tuż. Przekoziołkowałam się do tyłu, stanęłam na ugiętych nogach i rzuciłam nożem, trafiając idealnie w otwór przyłbicy. Prosto w oko delikwenta, który śmiał podnieść na mnie swą broń, skażoną przez służbę u Darghena. Wyciągnęłam szablę z martwego ciała, zapominając o nożu.

Nim się spostrzegłam, byłam otoczona. Droga ucieczki została odcięta. Wiedziałam jednak, że jeszcze nie nadszedł mój koniec. Zmarszczyłam brwi i przykucnęłam. Ktoś wyłamał się z szeregu i zaatakował od frontu mieczem jednoręcznym. Obróciłam się za wolno, mężczyzna zdołał rozerwać moje lewe ramie, co skutecznie je unieszkodliwiło. Zaklęłam w myślach. Kiedy rycerz zaatakował po raz kolejny, zauważyłam, że przekrzywia lekko głowę, odsłaniając szyję. Bez zastanowienia cięłam z półobrotu. W efekcie jego głowa oddzieliła się od tułowia i potoczyła się po ziemi, tuż pod nogi towarzyszy. Za moimi plecami uniósł się kolejny miecz, ale nie zdążyłam zareagować. Rycerze dookoła działali jak jeden mąż, zaatakowali w tym samym momencie. Czułam się osaczona, jakby ktoś zamknął mnie w bardzo małej klatce.

Wszystko działo się jakby w spowolnionym tempie. Myślałam, że to koniec. Ktoś jednak zdążył mnie wspomóc. To byłaś ty. Jakimś cudem przedostałaś się w sam środek okręgu, stanęłaś plecami do mnie i pochyliłaś się, ustawiając w pozycji bojowej. Rycerze nie wstrzymali ataku, choć twoja obecność ich zaskoczyła, rozproszyła. To była nasza szansa.

– Miło cię widzieć całą i zdrową – powiedziałaś, rzuciwszy się do ataku. Zrobiłam to samo, odbijając się od twoich pleców. Wyginałam się jak wąż, unikając ataków rycerzy i szukając ich słabych punktów. Wirowałam wokoło, z nieruchomym lewym ramieniem. Nie było mowy o sparowaniu ataków miecza dwuręcznego szablą. Jednak poruszałam się o wiele szybciej od naszych przeciwników, co wyrównywało szanse. Piraci się nie cackali. Używaliśmy wszystkiego, co było pod ręką… bądź pod nogą. Ten sposób był bardzo przydatny. Przynajmniej dawał trochę czasu na przemyślenie taktyki dalszej walki, o ile w ogóle miało to jakiś sens.

Wkrótce jednak nawet ja dostrzegłam, w jak beznadziejnej sytuacji znaleźli się piraci. A była to sytuacja bez wyjścia… tak się wydawało.

Jeżeli nie stanie się cud, wszyscy zginiemy – pomyślałam, umykając przed kolejnym ciosem. Musiałam porzucić swoją szablę i wspiąć się na dach. Byłam przegrana, poniżona. Myślałam, że nic nie będzie w stanie mnie powstrzymać. Tym czasem, wystarczyła piątka rycerzy Darghena, aby skutecznie się mnie pozbyć. Nie mogłam zrobić nic więcej. Uświadamiając to sobie, zaczęłam przeklinać własną marną egzystencję. Uciekłam. Zwyczajnie uciekłam, zapominając o walce.

Kiedy byłam już bezpieczna, o ile mogę użyć tego słowa, przeniosłam wzrok w kierunku morza. Byłam pewna, że spoglądam na nie po raz ostatni. Poczułam tę delikatną bryzę muskającą twarz, zapach soli i widok fal rozbijających się o skalne klify. Tak bardzo piękne i wbrew pozorom przyjazne.

Będę za nimi tęsknić – mroczne myśli pochłonęły mnie zupełnie. Zapomniałam o walce, o pirackiej dumie. Miałam wrażenie, że już umarłam. A było to zupełnie do mnie niepodobne. Nigdy nie załamywałam się w chwilach, gdy byłam najbardziej potrzebna.

A może po śmierci trafię do raju, w którym będę przez całą wieczność pływać po morzu? Moją Świtezianką, z załogą i kapitanem… Może…

Nagle stało się coś dziwnego. Wszyscy piraci, łącznie ze mną, usłyszeli w swoich głowach pieśń, która była im tak dobrze znana. Wiedziałam, że wszyscy, bowiem ich twarze zdawały się być nieprzytomne. Moja również. Wróciłam na ziemię. Było to nieprzyjemne uczucie, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Ale pieśń wciąż rozbrzmiewała w mojej głowie, wciąż nasilając swoją moc, pobudzając zmysły.

Nie, chwila – zastanowiłam się. Po chwili zrozumiałam, że piracka szanta nie rozbrzmiewa wyłącznie w moich myślach. Słyszałam ją. Melodia docierała do moich uszu. I nim się spostrzegłam, sama zaczęłam ją śpiewać.

Słowa szanty były mocne, zdecydowane. Zadawały wrogom śmiertelne rany. O tak, raniły ich. Potęga tej muzyki przebijała się przez ich stalowe zbroje, które gięły się w niezrozumiały sposób. Z każdym słowem, rycerze stawali się coraz bardziej maluczcy. A piraci coraz więksi. Ofiara zmieniła się w zwierzynę, czego nie spodziewał się nikt. Nikt, poza tobą. Poza tą, która przez cały czas miała nadzieję.

 

Stary jegomość przybył do mych bram,

do pirackiego miasta Khaam.

Opowiadał o piratach,

dzielnych kamratach.

Wiatr wzmógł się, popychając piratów do walki. W obrońcach Khaam obudziły się nowe siły. Ich serca wypełniły się nową wiarą. Wiarą we własne umiejętności. Siłą, odwagą, pragnieniem wolności… i rumu. Każdy z nas chciał się go napić jeszcze raz! To i inne pragnienia pozwoliły nam stanąć twardo na ziemi, ponownie uwierzyć w pirackie szczęście.

Wiedziałam, kto pierwszy zaczął śpiewać. Uniosłam głowę ku górze. Wirowała nade mną olbrzymia bestia o szkarłatnych łuskach mieniących się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Uderzenia jej skrzydeł były spokojne, miarowe. Długi ogon zakończony ostrym szpikulcem kołysał się w rytm szanty.

 

Pijał z nami rum,

w tawernie „Dziki Phirotum”

Yo ho!

Jesteśmy źli, okrutni

niektórzy rzekną, że wręcz paskudni.

Pieśń wzbijała się z coraz to większą potęgą, a piraci, krok w krok, wypierali ze swojego miasta najeźdźców, bezlitośnie odbierając im życie. W Khaam na nowo popłynęły rzeki krwi. Tym razem jednak sucha ziemia żywiła się krwią tych, którzy na nią napadli i chcieli zniszczyć. Tak. Ziemia również czuła mściwą satysfakcję, ona również śpiewała. Tak samo jak wszyscy inni, nienawidziła Darghena i jego sługusów. A wraz z nią, także łajby czekające w porcie na swoje załogi.

Aleksandretta ryczała dziko, ale nie była w stanie zagłuszyć dźwięku, który wzbudził we wszystkich wielką trwogę i radość. A był to dźwięk dziwny, nieopisany. Jakby wtórował do pirackiej pieśni, która miała dać wszystkim prawdziwą wolność. Dźwięk mistyczny, wspaniały. To był Phirotum, dzika istota zamieszkująca wody wielkiego oceanu. Legendy mówiły, że liczy ponad tysiąc stóp długości i szerokości. Z reguły żyje pod wodą, ale potrafi również latać i poruszać się po lądzie. Ale kogo obchodziły legendy? Były nic niewarte, skoro Phirotum odezwał się, aby pobudzić mieszkańców Khaam. Poczułam, że nawet siły nieposkromione są teraz ze mną. Z nami wszystkimi. Nie mogłam się poddać. Moja duma by upadła, a ludzie zapamiętaliby mnie jako bezdusznego tchórza, bez krzty honoru.

 

Yo ho!

Śmierć się nas nie ima

bośmy piracka rodzina.

Piracka duma,

i diabelska fortuna.

Zeskoczyłam z impetem z dachu, przyłączając się do ataku z nową siłą i pieśnią na ustach. Wraz z innymi rzucałam butelkami, kawałkami szkieł, wszystkim, co się napatoczyło. Taranowałam leżących rycerzy wraz z tłumem. Nie byli już tak potężni i niewzruszeni. Bali się, widziałam w ich oczach strach. Czuli ból. Okropny ból. Wycofywali się, ale nie mieliśmy zamiaru pozostawiać przy życiu kogokolwiek. Zasłużyli na śmierć. Nie na godną, tylko na hańbiącą. I tak właśnie zginęli, wszyscy. Nie interesowało mnie, co stanie się z nimi, gdy umrą. Ale pozbawianie ich życia sprawiało mi niezwykłą radość, tylko to było ważne.

Kiedy znalazłam jakąś beczkę, bez wahania używałam jej jako broni. Czułam, że ktoś nade mną czuwa. Jakaś istota dawała mi nadzieję, była przy mnie cały czas dodając otuchy. I odwagi, woli walki. Nie zapewniała ochrony, ale dodawała sił. Obiecywała wolność, w zamian za heroizm. Nie można było jej odmówić.

 

Yo ho!

Jolly Roger!

Piratem pragnę być!

Nieliczne niedobitki wojsk królewskich uciekły z Khaam tylko po to, aby zginąć gdzieś na piaskach pustyni. Zapewne smocze jaszczurki i inne bestie miały cudowną ucztę, żerując na konających rycerzach. Ale ich krzyki nie miały już znaczenia, Darghen przegrał. Tylko, gdyby was tam nie było, czy ktokolwiek z nas by przeżył?

Potrząsnęłam głową, rozganiając myśli.

Nie ważne, co by było – pomyślałam, z olbrzymią euforią. – Ważne, co jest!

Wrzask mówiący o wygranej piratów rozniósł się echem po całym Udgardzie, a może i dalej. Był przepełniony tak głębokimi emocjami, że nie dało się go nie usłyszeć. Dotarł do zakątków świata niedostępnych dla ludzkich oczu. Krzyczałam razem z nimi. Piraci byli jak jeden organizm, odpowiedzialni za różne funkcje, jednak zjednoczeni w obliczu zagrożenia.

Odwróciłam się tyłem do wiwatującego tłumu. Spoglądałam na dwie niepozorne postaci. Kobiety. Jedna o szkarłatnych, druga o brązowych długich włosach. Jedna miała oczy koloru morza, w tym jedno zasłonięte opaską, druga zielone, pełne zimnej determinacji. Zwykli ludzie, można by rzec. Ładne kobiety, o niepospolitych sylwetkach. Stały, ramię w ramię, spoglądając na usłaną trupami i czerwienią główną ulicę Khaam, z nieodgadnionymi wyrazami twarzy. Skamieniałymi w wyrazie obojętności. Ale ty patrzyłaś w dół tylko przez chwilę, potem uniosłaś wzrok ku górze, ku niebu. I uśmiechnęłaś się. A był to uśmiech piękny i nietypowy. Zwłaszcza na twoich ustach, które, mogłoby się zdawać, są zdolne tylko i wyłącznie do złośliwości.

Wiedziałam co stało się naprawdę. Ten heroizm, nagły przypływ nadziei i woli walki, nie przyszedł tak po prostu. To wy, Evv, razem z Aleksandrettą, w jakiś sposób pobudziłyście w piratach głęboko skrywane odczucia. Nie, nie obdarowałyście ich nimi. Wy po prostu pomogłyście wyjść na wierzch niespełnionym pragnieniom, które domagały się uwolnienia.

Od tamtej chwili zaczęłam wierzyć w siły wyższe, bo oto miałam przed sobą istotę niezwykłą, dbającą o ludzi, w możliwie jak najlepszy sposób. Choć wciąż powtarzałaś, jak to nienawidzisz ludzi, byli oni dla ciebie ważni tak jak każda inna istota, żywotna bądź też nie. Choć nie miałam pojęcia i właściwie wciąż nie wiem, jak możesz dostrzec życie w zwykłym stole… ale nie mam zamiaru się z tobą sprzeczać, bo wiem, że ty widzisz WIĘCEJ. A może raczej, chcesz widzieć więcej.

 

 

Po pewnym czasie wszystko wróciło do normy. Piraci zajęli się porządkowaniem miasta. Ciała rycerzy wywozili na pustynię, rzucając je na pożarcie padlinożercom. Martwych kamratów kremowali i wrzucali ich prochy do morza. Jednak szkody po walce były duże. A ja wiedziałam, że nikt z tym nic nie zrobi. To było jak blizna. Ślad po wygranej walce, który jednak przypominał o tym, że zawsze znajdzie się ktoś, kto może nas zranić. I za którymś razem może się zdarzyć tak, że będzie to cios śmiertelny.

Zatrzymałam się razem z tobą i Aleksandrettą. Wypatrywałam w tłumie Samuela.

– Dziękuję wam – powiedziałam, zebrawszy w sobie siły.

– Dziękujesz? – szkarłatnowłosa zerknęła na mnie kątem oka. – Za co?

– Nie żartuj sobie! – zawołałam z oburzeniem, jakby Aleksandretta chciała zaprzeczyć wszystkiemu, co wydarzyło się w Khaam. – Tylko dzięki wam zdołaliśmy obronić Khaam! I nawet nie próbujcie mi wmawiać, że to nasza siła uśpiona gdzieś w sercach nagle się przebudziła, ot tak! Filozoficzny bełkot…

– A czy to nie prawda? – odparłaś spokojnie, polerując miecz i zmywając z niego zakrzepniętą już krew. Wypatrywałaś kogoś, wyglądałaś na zniecierpliwioną i zmartwioną. Choć było to dość nieprawdopodobne w twoim przypadku.

– Nie! To znaczy tak…! To znaczy… – złapałam się za głowę wzdychając ciężko, bezsilna wobec dwóch jakże skromnych charakterów, jakie prezentowałyście. – Mieszacie mi w głowie…

– Nie przejmuj się, kiedyś się przyzwyczaisz – powiedziała Aleksandretta wyciągając rękę i wskazując palcem jakąś postać. Zmierzała w naszym kierunku. Nie kroczyła, płynęła. Emanowała od niej aura jasności. – To Salem!

Oderwałaś wzrok od swojego ostrza, spojrzawszy w kierunku, który wskazywała smoczyca. Byłaś bardzo przejęta, jakbyś od dawna czekała na tą właśnie chwilę. Starałaś się ukryć swoje emocje, ale widziałam, że nie potrafisz tego zrobić. Nie w takim momencie, co było rzeczą w stu procentach normalną.

Rzuciłaś się na elfa, wczepiając palce w jego biały płaszcz umazany krwią i kurzem. Właściwie, nie był już biały, tylko szarobury. Aleksandretta złapała twój miecz, zanim zdążył uderzyć o ziemię.

– Jak dobrze, że żyjesz… – szepnęłaś z głębokim westchnieniem. – Jak dobrze…

Salem uśmiechnął się smutno i objął cię swoim ramieniem. Choć zdawał się być poważniejszy i ukrywał swoje emocje lepiej niż ty, uścisnął cię z tym samym uczuciem.

Wpatrywałam się w was przez chwilę. I wtedy pomyślałam o moim kapitanie. O jego ustach i zimnych dłoniach. Chciałam, aby on również mnie objął. Wtedy poczułabym się naprawdę bezpieczna. W jego ramionach… czując ciepły oddech na szyi, rękę mierzwiącą włosy… ujrzeć jego uśmiech, który zawsze dodawał otuchy. Całej załodze.

Pewnie znów gdzieś się szwenda – pomyślałam, śmiejąc się nerwowo. To było do niego bardzo podobne, ale w wynikłej sytuacji zdawało się być zbyt nierealne. Samuel nigdy nie pozwalał, aby ktokolwiek się o niego martwił. Szczególnie ja. Zdawałam sobie z tego sprawę. I… właściwie, wiedziałam już, co się stało. Nie chciałam jednak dopuścić do siebie tej myśli.

Może po prostu się droczy? – usilnie próbowałam odnaleźć jakieś wytłumaczenie na to, że kapitan nie pojawił się razem z Salemem. Niestety, żadne z moich przypuszczeń nie było dość przekonujące. Żadne nie dawało nawet cienia nadziei, która mogłaby podnieść na duchu. Chociażby przez chwilę.

– Lilith – nim się zorientowałam, byliście tuż przy mnie. Wasze twarze… cóż. Nie wyglądaliście na szczęśliwych. Nic dziwnego, mieliście do przekazania złe wieści. – Chyba domyślasz się, co chcę ci powiedzieć?

Salem westchnął cicho. Samuel był również jego przyjacielem, zapewne czuliśmy się podobnie. Przynajmniej miałam się czym pocieszać. Magiczny elf, niezwykle potężny i nieśmiertelny, czuje tak samo, jak zwykły człowiek…

Milczałam. Doskonale wiedziałam o co chodzi.

Samuel nie żyje, został zabity w honorowym pojedynku. Zginął jak bohater, w obronie swojej załogi, swojego miasta, swojego okrętu, dumy piratów. Tak samo jak wszyscy inni polegli w tej walce – myślałam, zaciskając pięści i wbijając przydługie paznokcie w dłoń. Powieki piekły mnie niemiłosiernie. Nie mogłam łez, cisnących się do oczu. Ciepłe strużki pociekły po policzkach, zmywając krew i kurz z twarzy. Nie zdążyłam się nawet pożegnać, nie powiedziałam mu przed śmiercią nic miłego. Tylko te ciągłe złośliwości…

„Jeżeli sytuacja się nie polepszy… cóż. Stanie się coś, co nigdy nie powinno mieć miejsca. Będzie to coś znacznie gorszego niż śmierć twoich bliskich. Nie mogę do siebie dopuścić myśli, że wszystko zniknie, pogrąży się w Chaosie. Nie mogę pozwolić, aby to się stało.” – powtórzyłam w myślach twoje słowa, spuszczając głowę. – Nie ma nic gorszego od śmierci ukochanej osoby.

Uwierz mi, jest – odpowiedział mi głos, tak dziwnie znajomy, a jednak inny od wszystkich, które kiedykolwiek słyszałam. Kojarzył mi się z twoim głosem, po dziś dzień zastanawiam się, czy to aby nie byłaś ty. Bo z pewnością nie był to głos Aleksandretty.

Choć nie wiedziałam, czym ów głos jest, postanowiłam się od niego czegoś dowiedzieć.

W takim razie co? Wytłumacz mi! – rozdzierały mnie tęsknota i okrutny ból, które nie mogły znaleźć żadnego ujścia. Nie. Tamte uczucia zniknęły. Kontrolę nade mną przejęła zimna furia, chęć zemsty. Nienawiść tak ogromna, że przysłaniała racjonalne myślenie. Ale kogo darzyłam tą nienawiścią? Nikogo konkretnego. I to było najgorsze. Czułam obrzydzenie do wszystkiego. W tej jednej chwili myślałam, że wszystko się skończyło. Była to najgorsza chwila w całym moim życiu.

Śmierć nie jest końcem – głos nie odezwał się w mej głowie już nigdy więcej, pozostawiając po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. To nie wystarczyło, nie było dobrym wytłumaczeniem. Ale jedynym. I jedyną nadzieją na kolejne spotkanie. Bo jeszcze tyle było do omówienia… no i musiałam w jakiś sposób wyżyć się na Samuelu, że kazał mi czekać na siebie tak długo! Taak, naprawdę długo…

Otarłam twarz rękawem, zerknęłam w waszym kierunku. Nie chciałam was zawieść, Samuel nigdy by tego nie zrobił.

– Zabierzemy was do Kir’genath, pakujcie się – skinęliście tylko głowami, nie odpowiadając. Byliście gotowi do drogi od zawsze. Ja również.

Ruszyliśmy do portu, aby dostać się na Świteziankę, na której czekała już cała załoga. Weszliśmy na starą łajbę z podziurawionymi czarnymi żaglami i piracką banderą wywieszoną na maszcie głównym. Wszyscy wpatrywali się w nas wyczekująco. Zanim jednak zdążyłam się w jakikolwiek sposób odezwać, z tłumu wyszedł młody mężczyzna z poczochranymi włosami sięgającymi ramion i zarostem nie golonym od wielu tygodni.

– Pani kapitan – powiedział, wykonując teatralny ukłon. – Gdzie teraz?

– Na Kir’genath, oficerze – powiedziałam głośno, przyjmując rozkazujący ton godzien przewodniczącego rady pięciu. – Aby ocalić ten świat!

– Ajaj! – krzyknęli mężczyźni jednym głosem i rozbiegli się.

– Żagle na maszt, wyciągać kotwicę! – wołał pierwszy oficer machając rękami, a sam stanął przy sterze, trzymając w ręku busolę.

Uśmiechnęłam się smutno, obserwując błękitny horyzont, gdzie niebo zlewało się z oceanem, tworząc jedną linię. Jakby przejście do innego świata. Po raz kolejny udało mi się przeżyć, wrócić na ukochane morze, ukochany statek. Ale Samuelowi już nie. I dlatego zrobiłam coś dla niego. Postanowiłam być szczęśliwa za nas dwoje i wspierać was z całych sił.

Zaczekaj, Samuelu. Skoro śmierć nie jest końcem, z pewnością się jeszcze spotkamy – z takim przekonaniem wyruszyłam w kolejny rejs, po kolejny skarb.

Koniec

Komentarze

Zaczęłam, ale niestety początek strasznie mnie znużył. Jestem przeciwniczką wykładania kawy na ławę w pierwszych momentach tekstu, a ta kawa się leje i leje i leje... a treści brak. Jestem jednak skłonna czytać dalej, ale mam jedno pytanie: czy bohaterka to przedstawicielka gatunku "Mary Sue"?

www.portal.herbatkauheleny.pl

(...) stróżki krwi.
Klasyka.
Nie wiem, czy bohaterka należy do typu M. S., i już się nie dowiem.

"Wszyscy to widzieli, za to mnie cenili. Charakteryzowała mnie niemała odwaga. Siła przebicia i perswazji. Dlatego właśnie zostałam pierwszym oficerem, jak mniemam."

Niewątpliwie.
Tego typu teksty zazwyczaj powstają z nadmiaru wolnego czasu i dramatycznej potrzeby dowartościowania się po ostatniej kłótni z rodzicielami/jedynce z fizyki.

No ale żeby nie było, to ja przecież wolę, żeby młodzież pisała bądź co niż zeby w ogóle nie pisała.

Ortograf :o

Dzięki wiekie, Adamie. Sama nigdy bym go nie wypatrzyła ~

I nie. Bohaterka nie jest przedstawicielką gatunku "Mary Sue".

Nowa Fantastyka