- Opowiadanie: baranek - Zamek w Rynie

Zamek w Rynie

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Zamek w Rynie

Od lat włó­czę się po Ma­zu­rach w po­szu­ki­wa­niu opo­wie­ści. Spo­ty­kam wielu ludzi, prze­waż­nie ludzi, któ­rzy chęt­nie opo­wia­da­ją mi swoje hi­sto­rie. Wszyst­kie skrzęt­nie no­tu­ję. Może ktoś kie­dyś bę­dzie chciał je prze­czy­tać.

 

* * *

No i nie upil­no­wa­łem! Szlag by to… Wła­ści­wie to już tra­fił. Ponad sto lat w tru­dzie i znoju, bez je­dze­nia i spa­nia, cały czas na po­ste­run­ku. Ale i tak widać za do­brze mi było. Cisza, spo­kój, nic się dzia­ło, to stra­cił czło­wiek tro­chę czuj­ność, zgnu­śniał, rzec by można, mięk­ki się zro­bił. I nie upil­no­wa­łem!

Po­wiesz pew­nie: “Też mi coś! Raz dzien­nie obejść zamek i spraw­dzić czy nie wy­la­zły. Nic ta­kie­go. Betka.” Ale jaka od­po­wie­dzial­ność! No niby fak­tycz­nie, od ostat­niej wojny świa­to­wej nie­wie­le się w zamku dzia­ło. Przed­szko­le, jakaś bi­blio­te­ka, ja­kieś mu­zeum. Ale przed­szko­la­kom nic nie gro­zi­ło, a do mu­zeum czy bi­blio­te­ki prze­waż­nie mało kto cho­dził. Żad­ne­go, w sumie, nie­bez­pie­czeń­stwa.

A w ostat­nich la­tach wszyst­ko po­prze­no­si­li do no­wych bu­dyn­ków i zamek pięk­nie ob­ra­cał się w ruinę. Stare tynki po­opa­da­ły, szyb nie uświad­czy­łeś w żad­nym oknie, nawet kawał ścia­ny miej­sco­wi ro­ze­bra­li, bo cegła dobra, choć pew­nie nie speł­nia norm tej całej, jak jej tam, Unii Eu­ro­pej­skiej. Aż serce rosło jak się na to pa­trzy­ło. Za kilka lat by­ło­by po wszyst­kim. Spo­kój na wieki wie­ków. Amen.

Ale któ­re­goś dnia robię sobie ob­chód, idę we­so­lut­ki cały jak szczy­gie­łek, klu­cza­mi po­dzwa­niam (nie wiem po co je trzy­mam, przy­zwy­cza­je­nie takie), po­gwiz­du­ję nawet. Nagle pa­trzę, a pod zam­ko­wą bramą pełno ludzi. Cię­ża­rów­ki ja­kieś stoją, be­to­niar­ki, bul­do­że­ry, dźwi­gi i różne takie. Sło­wem – kosz­mar. Pod­cho­dzę bli­żej i pytam grzecz­nie, co się, do cho­le­ry ja­snej, dzie­je. “Re­mont, dziad­ku, bę­dzie. Zamek bę­dzie­my od­na­wiać” – mówi jeden chło­pa­czek.

Jakby we mnie pio­run strze­lił. Ażem się w środ­ku za­go­to­wał. Ale cią­gle grzecz­nie pytam jaki, na psa urok, re­mont. “Nor­mal­ny, dziad­ku, re­mont. Re­no­wa­cja pełną gębą” – po­wia­da. “In­we­stor się zna­lazł” – po­wia­da. “Zamek za cięż­kie pie­nią­dze kupił i hotel tu urzą­dzi. Ślicz­ny, no­wo­cze­sny i pew­nie drogi jak wiel­kie nie­szczę­ście. Będą się tu lu­dzie z całej Pol­ski, a może i z ca­łe­go świa­ta zjeż­dżać”. Tłu­ma­czył mi jak ja­kie­muś głup­ko­wi. Jak­bym się wczo­raj uro­dził, a nie w 1820.

A mnie nor­mal­nie za­tka­ło. Hotel w Gnieź­dzie?! Oci­pie­li. Toż to go­to­we nie­szczę­ście. Trze­ba dzia­łać. Oczy­wi­ście zgod­nie z Pro­ce­du­rą. Jak to szło? No tak, naj­pierw ostrze­że­nie, w for­mie Pro­roc­twa. Kom­bi­nu­ję, dumam, ale nic mi nie przy­cho­dzi do głowy. Bo jakiś mę­drek wy­my­ślił w 1912, że Pro­roc­two trze­ba de­kla­mo­wać, ro­zu­miesz, wier­szem. Ina­czej się nie speł­ni. Wresz­cie mówię: “Bę­dzie z tego nie­zła kicha, daj­cie panie na kie­li­cha”.

I wiesz co? Wy­śmia­li mnie! Tyle, że dali mi dwie dychy. Więc pró­bu­ję jesz­cze raz: “Jesz­cze szczę­ki wam opad­ną, gdy te zdzi­ry was do­pad­ną”. Cie­niut­kie to było, ale za­wsze mia­łem pro­ble­my z tym sa­kra­menc­kim ry­mo­wa­niem. Tylko, że aku­rat chwy­ci­ło. Opa­dli mnie jak stado szcze­nia­ków jeża i dawaj jeden przez dru­gie­go pytać, co to za zdzi­ry, czy dużo ich, czy dla wszyst­kich wy­star­czy i czy aby na pewno przyj­dą.

I tak mnie za­krę­ci­li, że wszyst­ko im opo­wie­dzia­łem. O wię­zie­niu dla ko­biet co to je otwo­rzy­li w tym zamku w 1861. O po­ża­rze dwa­dzie­ścia lat póź­niej. O tym, że wszyst­kie więź­niar­ki żyw­cem spło­nę­ły i o tym, że przed samą śmier­cią, już pło­mie­nia­mi ogar­nię­te, bluź­ni­ły strasz­nie Bogu i lu­dziom, obie­cu­jąc za­gła­dę całej mę­skiej rasie. Mó­wi­łem im o dziw­nych wy­pad­kach, które miały miej­sce w zamku przez ostat­nie sto pięć­dzie­siąt lat. O Gnieź­dzie, które te czar­cie córy w piw­ni­cach uwiły. Ostrze­ga­łem ich, iż jeśli się dosyć mę­skich sił wi­tal­nych opiją, opusz­czą mury zam­ko­we i ani chybi, swoją obiet­ni­cę wpro­wa­dzą w życie. A wtedy czar­no widzę. Mó­wi­łem o męż­czy­znach, któ­rzy zni­ka­li na kilka dni, a któ­rych znaj­do­wa­no na dzie­dziń­cu, smut­nych, oso­wia­łych i cał­kiem wy­zu­tych z chęci do życia. I o tym, że pra­wie wszy­scy w kilka dni po od­na­le­zie­niu koń­czy­li ze sobą.

Nie wspo­mnia­łem tylko, że byłem straż­ni­kiem w tym wię­zie­niu, ani o tym cośmy z tymi bździą­gwa­mi no­ca­mi wy­pra­wia­li. Nie za­wsze za ich przy­zwo­le­niem. I że to sam na­czel­nik czer­wo­ne­go kura pu­ścił, kiedy za­czę­ły się od­gra­żać, że przy naj­bliż­szej in­spek­cji o wszyst­kim do­nio­są do wyż­szej in­stan­cji. Ani o tym, że kiedy pożar wy­buchł, wła­śnie Ku­la­wą Jadź­kę chę­do­ży­łem, że mi się nogi we wła­sne, spusz­czo­ne do kolan, gacie za­plą­ta­ły i sam w ogniu zgo­rza­łem. Za po­ku­tę zaś, cudem wskrze­szo­ny, zamku i Gniaz­da po wsze czasy muszę pil­no­wać, i chro­nić wszyst­kich po­ja­wia­ją­cych się tu męż­czyzn. Tego aku­rat wie­dzieć nie mu­sie­li.

Skoń­czy­łem opo­wieść i cze­kam aż roz­bie­gną się spa­ni­ko­wa­ni. A oni, dra­pi­chru­sty, w śmiech. “Macie, dziad­ku, jesz­cze dychę i idź­cie, piwa się na­pij­cie za nasze zdro­wie. A my tu sobie po­cze­ka­my na te wasze więź­nia­recz­ki i tak je opo­rzą­dzi­my, że nie tylko nie zro­bią nam krzyw­dy, ale wrócą po jesz­cze”.

Dur­nie. Pew­nie, że wrócą. I będą wra­ca­ły aż do skut­ku. Ale nawet ta­kich jak oni, trze­ba bro­nić przed miesz­kan­ka­mi Gniaz­da. Po­krę­ci­łem się jesz­cze tro­chę po tym ich­nim “placu bu­do­wy”. Klą­twę jakąś pró­bo­wa­łem rzu­cić. Ale też mu­sia­ła być ry­mo­wa­na i chyba coś mi nie wy­szło, bo ani be­to­niar­ki się nie po­psu­ły, ani rusz­to­wa­nia nocą nie ru­nę­ły, ani głów­ny in­ży­nier czy­ra­ka na, za prze­pro­sze­niem, tyłku nie do­stał.

Przez na­stęp­ne ty­go­dnie nie mia­łem chwi­li spo­ko­ju. Re­mont trwał, a ja ro­bi­łem co mi tylko do głowy przy­szło, żeby im jakoś prze­szko­dzić. Mic­kie­wi­cza czy­ta­łem, Sło­wac­kie­go, Tu­wi­ma nawet i Brze­chwę, bo pro­sto pi­sa­li, ale nic to moim Klą­twom nie po­mo­gło. Raz tylko da­chów­ka z góry zle­cia­ła, ale nie wiem czy to dzię­ki moim cza­rom, czy może de­karz ze dwa wina za dużo przed wle­zie­niem na dach wy­żło­pał. Pró­bo­wa­łem też do roz­sąd­ku im prze­mó­wić, ale się w końcu zde­ner­wo­wa­li, po­sta­wi­li ta­bli­cę, że obcym wstęp wzbro­nio­ny i po­stra­szy­li, że po­li­cję wezwą, jeśli im się będę pod no­ga­mi plą­tał i prze­szka­dzał w ro­bo­cie.

Ale ja się tak łatwo nie pod­da­ję. Nie mogę zresz­tą, choć­bym i chciał. Na­pi­sa­łem ślicz­ną pe­ty­cję, mach­ną­łem pod nią pół­to­ra ty­sią­ca pod­pi­sów i dawaj do bur­mi­strza. Tłu­ma­czę mu, że nisz­czą nie­po­wta­rzal­ny cha­rak­ter za­byt­ku, że in­ge­ru­ją w de­li­kat­ny eko­sys­tem (a co, nawet jak czło­wiek ma na karku pra­wie dwie setki, to może być na bie­żą­co), że w krza­kach koło zamku je­dy­ny w Eu­ro­pie ga­tu­nek si­kor­ki miesz­ka i inne takie bzde­ty. A bur­mistrz na to, że gówno si­kor­ka, gówno eko­sys­tem i cha­rak­ter, ważne, że pro­mo­cja mia­sta bę­dzie, tu­ry­ści i pie­nią­dze. “Si­kor­ka­mi” – mówi – “ludzi się nie wy­kar­mi, nawet jakby wy­jąt­ko­wo duże rosły. A sław­ny hotel, to i praca dla miesz­kań­ców, i han­del może ruszy, i w ogóle roz­wój”. Potem po­dzię­ko­wał mi za za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wy lo­kal­nej spo­łecz­no­ści i wy­pro­sił z ga­bi­ne­tu.

Ha, myślę sobie, z wła­dzą świec­ką nie wy­szło, spró­bu­ję od stro­ny ducha. Do pro­bosz­cza po­sze­dłem. Za­czy­nam mu tłu­ma­czyć co i jak, a ten na mnie z mordą. “Wa­riat!” – wrzesz­czy. “Wa­riat i bluź­nier­ca”. I po­szczuł mnie psami. Le­d­wie z ży­ciem usze­dłem. Zna­czy, nie tyle może z ży­ciem, co cało. Tak, le­d­wie cało usze­dłem.

Ro­bi­łem co mo­głem, czas pły­nął, re­mont miał się ku koń­co­wi, a ja ni­cze­go wła­ści­wie nie osią­gną­łem. No cóż, nie dało się za­po­biec, trze­ba bę­dzie zwal­czać.

Na uro­czy­ste otwar­cie ho­te­lu oczy­wi­ście mnie nie wpu­ści­li. Bur­mistrz był, pro­boszcz przy­szedł po­chla­pać wodą świę­co­ną, różne tam oko­licz­ne oso­bi­sto­ści, a mnie nie wpu­ści­li! Wy­na­ję­ci ochro­nia­rze grzecz­nie, ale sta­now­czo wy­ja­śni­li mi, że je­stem “per­so­na non grata” na ta­kiej ele­ganc­kiej fecie. A kiedy pró­bo­wa­łem się upie­rać, prze­sta­li być grzecz­ni i po­zo­sta­li je­dy­nie sta­now­czy. Spu­ści­li mnie z zam­ko­we­go wzgó­rza na zbity pysk.

Oj tam, zaraz wzgó­rza… To le­d­wie pa­gó­rek. I nawet wcale nie taki wy­bo­isty. Głupi nie je­stem, nie trze­ba mi dwa razy po­wta­rzać. Myślę sobie “Po­cze­kaj­cie łap­ser­da­ki. W dzień może i je­ste­ście mocni, ale w nocy zamek jest mój i nikt mi nie pod­sko­czy”. Wiesz, jako Straż­nik mam swoje spo­so­by. Ale na razie po­sta­no­wi­łem przy­cza­ić się, ob­ser­wo­wać i cze­kać na lep­szą oka­zję.

Długo nie cze­ka­łem. Już dwa ty­go­dnie póź­niej wszyst­kie ho­te­lo­we po­ko­je były za­ję­te. Re­zer­wa­cje ja­kieś wcze­śniej po­ro­bi­li, czy jak. I same chło­pa­ki. Uwie­rzysz? Dwie­ście głów. I nie ja­kieś tam wy­mocz­ki. Wszyst­ko ele­ganc­kie, wy­fry­zo­wa­ne, pach­ną­ce. Gar­ni­tur­ki, ma­ni­kiu­ry, pe­di­kiu­ry… Cały dzień kon­fe­ren­cje, de­ba­ty, całe te tim­bul­din­gi. A wie­czo­ra­mi? No wła­śnie! Nuda! Z ho­te­lu nie ma po co wy­cho­dzić, a w ho­te­lu tylko go­rzał­ka i te­le­wi­zja. Sło­wem – ide­al­ne ło­wi­sko dla żąd­nych ze­msty wsze­tecz­nic.

Ale po­cząt­ko­wo nic się dzia­ło. I to, przy­zna­ję, uśpi­ło nieco moją czuj­ność. Oczy­wi­ście, ca­ły­mi no­ca­mi prze­mie­rza­łem zam­ko­we ko­ry­ta­rze, ma się ro­zu­mieć nie­wi­dzial­ny dla gości (od pół­no­cy do świtu nie takie rze­czy po­tra­fię). Ale po­wo­lut­ku za­czy­na­łem wie­rzyć, że te la­fi­ryn­dy dały sobie spo­kój. Że po tylu la­tach nie­uda­nych prób po pro­stu się po­da­ły. O, jakże się my­li­łem!

To było 13 paź­dzier­ni­ka. W pią­tek. Przy­znać trze­ba, że nie­złą sobie datę wy­bra­ły. Prze­cho­dzi­łem przez jakiś pokój, w któ­rym lo­ka­tor przed wyj­ściem nie wy­łą­czył te­le­wi­zo­ra. Nor­mal­nie bym nawet nie spoj­rzał, ale sły­szę, że za­po­wia­da­ją ko­lej­ny od­ci­nek “Straż­ni­ka Tek­sa­su”. Myślę sobie: “Oho! Coś o moim fachu. Po­pa­trzę chwi­lę, może się na­uczę cze­goś no­we­go”. Sia­dłem i oglą­dam. Nawet nie­złe, ale ja bym tak nogi nie za­darł. Nie w moim – że tak się, z braku lep­sze­go okre­śle­nia, wy­ra­żę – wieku. Cho­ciaż, jak się le­piej przyj­rzeć, to ten cały Wal­ker dużo ode mnie młod­szy nie jest.

I może wszyst­ko by było ina­czej, może bym zdą­żył, gdyby nie te prze­klę­te re­kla­my! Po dwóch go­dzi­nach wy­cho­dzę na ko­ry­tarz, pa­trzę – sie­dzi jeden. Łeb zwie­szo­ny, pa­trzy na czub­ki butów. “No co tam?” – pytam i kle­pię go w ramię. A on wle­pia we mnie ma­śla­ne śle­pia i po­wia­da: “Cud­nie było. Nigdy już tak nie bę­dzie. To po co żyć?”. I sru! przez okno. Nawet fi­ra­nek nie od­sło­nił. Długo nie le­ciał. Nawet po­rząd­nie krzyk­nąć nie zdą­żył. Ja do okna, pa­trzę na dzie­dzi­niec, a tam aż chlu­pie. Sto dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć krwa­wych plac­ków (a pew­nie, że szyb­ko po­li­czy­łem, mó­wi­łem prze­cież – od dwu­na­stej do pierw­sze­go pia­nia to ho, ho). Wzdry­gną­łem się, ale myślę: “Zna­czy się jeden gdzieś się ucho­wał. Jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne. Jesz­cze jest szan­sa”.

Cho­dzę po zamku, szu­kam, może bym nawet za­wo­łał, tylko co? Czas mija, świt coraz bli­żej, może się uda. Ale nie, pa­trzę, czła­pie. Chyba pod prysz­ni­cem był, bo goły pra­wie, tylko ręcz­ni­kiem w pasie prze­pa­sa­ny. A z prze­ciw­ka już ku niemu jedna z tych pie­kiel­nic po­spie­sza. Le­d­wie ubra­na, w przej­rzy­stej bie­liź­nie, wszyst­ko co ma być krą­głe – się krą­gli, co ma ster­czeć – ster­czy i jesz­cze na do­da­tek fa­lu­je w przy­spie­szo­nym od­de­chu. No po­wia­dam ci, niby pra­wie dwie­ście lat czło­wiek nie żyje, a jakoś tak cie­plej mi się zro­bi­ło, jak by to ująć, na sercu.

Tylko, że ten chło­pak wcale na nią nie zwra­ca uwagi. Widzi prze­cież bo idzie bli­żej ścia­ny, jakby chciał wy­mi­nąć. Flą­dra jedna wy­gi­na się, pręży, prze­cią­ga, a on nic, nawet mu ten ręcz­nik nie drgnął.

“Jak ci na imię, ma­ry­na­rzu?” – pyta ta jędza i śle­pia mruży. “Nie je­stem ma­ry­na­rzem, pro­szę pani, tylko sprze­daw­cą te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych” – on jej na to. Po­pa­trzył na nią, wła­ści­wie tylko okiem rzu­cił i chce iść dalej. Ale ona za­stą­pi­ła mu drogę i po­wia­da: “Po­wiedz tylko słowo, a speł­nię każde twoje ży­cze­nie.”. “To świet­nie, to ja po­pro­szę dwie ka­nap­ki z twa­roż­kiem i die­te­tycz­ną colę do nu­me­ru 116. Wie pani, muszę dbać o linię”. I ko­ły­sząc bio­dra­mi wró­cił do po­ko­ju.

“A tuś mi , bra­cisz­ku. Czy tam sio­strzycz­ko” – po­my­śla­łem. Dobra nasza, nie dadzą zołze rady. I ode­tchną­łem z ulgą. Za wcze­śnie.

Bo te suki nie od­pu­ści­ły. Miały w za­na­drzu broń spe­cjal­ną. Otóż, pierw­szy ryń­ski kom­tur, nie­ja­ki Fry­de­ryk von Wal­len­rod, miał gierm­ka. Ha­in­rich mu było, ale kom­tur wołał niego “mój ty ty­łecz­ku złoty”. Łatwo z tego zgad­nąć, że gier­mek ten słu­żył mu nie tylko do po­da­wa­nia strze­mie­nia i no­sze­nia tar­czy. Po­my­ślał­byś? Za­kon­nik, czter­na­sty wiek i takie be­ze­ceń­stwa. Kiedy Wal­len­rod padł na Żmu­dzi, po gierm­ku słuch za­gi­nął. Wie­dzia­łem, że za­zdro­śni bra­cisz­ko­wie za­mu­ro­wa­li go żyw­cem gdzieś w piw­ni­cach, ale nie przy­pusz­cza­łem, że dotąd tam sie­dzi. A one wie­dzia­ły. I na­pu­ści­ły tego prze­klę­te­go Ty­łecz­ka na bied­ne­go sprze­daw­cę te­le­fo­nów. W dwa pa­cie­rze było po wszyst­kim.

Wy­gra­ły, psie krwie, wy­gra­ły! Roz­le­zą się teraz po świe­cie, ku za­tra­ce­niu mę­skie­go rodu. A ja, chcąc, nie chcąc, muszę ru­szać za nimi. Uwa­żaj­cie chło­py, bo jak na którą tra­fi­cie, to wy­ssie z was chęć życia do ostat­niej kro­pli. A po­tra­fią to, oj po­tra­fią. Ku­prem taka za­krę­ci, oczkiem za­mru­ga, ząb­ka­mi bły­śnie i ani się bie­da­ku spo­strze­żesz, już po tobie. A ja nie za­wsze będę w po­bli­żu, żeby pomóc. Uwa­żaj­cie chło­py, uwa­żaj­cie!

Koniec

Komentarze

Praktycznie jesteś w tej branży bezkonkurencyjny.

Zacna historia, napisana lekką ręką, bardzo mi się podoba. Przypuszczam, że gdzieś ją przysłyszałeś, można wiedzieć gdzie bo znam podobną? ;)

Hehe, super! Bardzo mi się podobało.

Mastiff

Powtórzę się, ciekawa historia, pisana lekko, chociaż spodziewałem się innego zakończenia: bardziej mrożacego w żyłach, zaskakującego.

No popatrzcie państwo, to dlatego rano taki zmęczony i sponiewierany wstawałem, gdy na zamku w Rynie przyszło mi spędzić kilka nocy ;)
Świetny tekst, dobrze zrealizowany.

Bardzo fajne.

Dobre! Motyw z zamurowanym giermkiem mi się podobał.

Że po tylu latach nieudanych prób po prostu się podały.

Świetny, zabawny tekst, dobrze napisany lekkim, trochę przestarzałym językiem. Jakbym słyszała jakiegoś dziadka:-) I faktycznie, motyw z giermkiem najlepszy:D
W naszych czasach co prawda jest mało prawdopodobne, by sami faceci się zjechali do jakiegoś hotelu, ale gdyby opowieść strażnika przerobił właściciel w reklamę, to może i tak by wyszło. Z drugiej strony jakaś lesbijka też mogła się trafić;-)

Mega! Znakomity język i lekki, przyjemny w odbiorze humor. Więcej takich od Ciebie!

Pozdrawiam

Naviedzony

Baranku, jak Ty się sam wydasz, to to będzie moja pierwsza książka zakupiona w pod-zie :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Perełka pod każdym względem, język, historia, prowadzenie narracji, poczucie humoru... krótkie to, a wcale nie ma potrzeby pisać więcej. Szacun.

Żeby nie powtarzać w kólko tych samych komplementów, co moi poprzednicy, ograniczę się tylko do jednego stwierdzenia: to opowiadanie zdecydowanie ma cojones :)
Trzymaj tak dalej, a ja tymczasem muszę znaleźć czas dla Twoich poprzednich tekstów :D

Ubawiłam się. Zwłaszcza normy dotyczące kompozycji przepowiedni przypadły mi do gustu. Czekam na następne teksty.

Zabawne i świetnie napisane ;)

Kurcze, mnie nie wciągnęło. Stylizacja językowa ciekawa, ale na dłuższą metę była dla mnie nużąca. Sama historia mnie nie porwała, może to dlatego - jakoś niespecjalnie interesowało mnie, co się dalej wydarzy.

Ale też nigdy nie byłem wielkim fanem humorystycznej podmiany fantastyki, tylko nielicznym udało się zachwycić mnie na tym polu. Więc moją ocenę traktuj z przymróżeniem oka.

Tekst fajny, ale za miesiąc wyleci mi z głowy.

Dobre. I trudności z klątwą, i giermek, i cała reszta. :-)

Babska logika rządzi!

Znakomite opowiadanko na poniedziałkowy przedwieczór. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, masz opowiadania na każdy dzień tygodnia i porę dnia? ;-)

Babska logika rządzi!

I nocy też! ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytajcie chłopy, czytajcie. Ku przestrodze. :D

Nowa Fantastyka