- Opowiadanie: TomaszMaj - Dzieci Elfów- w poszukiwaniu korzeni odc 2

Dzieci Elfów- w poszukiwaniu korzeni odc 2

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzieci Elfów- w poszukiwaniu korzeni odc 2

Pisząc kolejne odcinki, szlifuję wciąż to, co już opublikowałem. Będę bardzo wdzięczny za komentarze. Potrzebuję relacji zwrotnych jak się czyta moje 'wypociny'. Publikując "O powstaniu Wolnych Ras" popełniłem błąd, umieszczajac cały tekst na raz; i nie praktycznie nie dostałem komentarzy (a taki byłem z niego dumny ;-)). Ten utwór dzielę więc na kawałki.

 

 

Dni mijały a Henry Shellfield się nie pokazywał. Andrzej niecierpliwie czekał na przyjaciela. Tymczasem wokół niego działy się historyczne wydarzenia, które miały wpływ także na ich rodzinę.

 

Był koniec kwietnia 2004 roku i już za kilka dni Polska– jego ojczyzna– miała wejść do Unii Europejskiej. Rodzice Andrzeja bardzo to przeżywali. Wszyscy znajomi Polacy z okolicy zastanawiali się jak to teraz będzie móc podróżować bez wiz do ojczyzny i z powrotem.

 

Rodzina Kolanowskich postanowiła uczcić tą wiekopomną datę zaproszeniem babci do siebie do Henley. Alicja i Wiktor przygotowywali się z przejęciem i dzięki temu nie zauważyli rozkojarzenia starszego syna. Tymczasem wrażenia z tamtego poranka zbladły i chłopiec jak typowy 10-ciolatek, z entuzjazmem dał się pochłonąć bieżącym sprawom.

 

Wujek Henry przyszedł dopiero dzień przed przyjazdem babci. Andrzejowi momentalnie odżyły wszystkie wrażenia i roziskrzonym wzrokiem wpatrywał się w swojego 'mentora'. Henry jak gdyby nic się nie stało, spokojnie zapytał Wiktora czy może zabrać chłopca na obiecaną 'lekcję angielskiego'. Rodzice zajęci planowaniem gdzie zabiorą babcię i co jej pokażą, chętnie wypuścili starszego syna, pozwalając aby wrócił dopiero na lunch.

 

Henry po wyjściu z domu państwa Kolanowskich równym marszem wytrawnego piechura szybko zostawił za sobą wąskie uliczki Heleny i od razu ruszył w stronę lesistych wzgórz.

 

-Idziemy znowu wnikać w zwierzęta?– spytał podekscytowany Andrzej.

 

-Nie, tym razem zapraszam cię do mojego domu. Mam dla ciebie niespodziankę.

 

Henry mieszkał w Fawley Park, w pewnym oddaleniu od bogatych rezydencji, w miejscu gdzie żwirowana polna droga przechodziła w szosę biegnącą wprost do Fawley Court. Jego dom był skromnym parterowym budynkiem krytym gontem z przeszklonym patio i miniaturowym ogródkiem przed drzwiami wejściowymi pełnym kolorowych kwiatów. Skromna posiadłość nie miała czego kryć, więc w odróżnieniu od sąsiednich rezydencji otoczona była skromnym żywopłotem sięgającym Andrzejowi tylko do czubka nosa. Dzięki temu każdy przechodzień mógł podziwiać to ogrodowe cacko. Poza znawcami architektury, nikt się chyba nie domyślał jak stary jest ten budynek.

 

-Jak tu ładnie-zachwycił się chłopiec– jak domek krasnalów z bajki. Zawsze kiedy tu jestem, bardzo mi się podoba.

 

Z lęku przed wyśmianiem Andrzej ukrywał przed kumplami ze szkoły swoją wrażliwość na piękno. Wiedział jednak że stary przyjaciel nie jest taki jak tamci i spokojnie może okazać swoje uczucia.

 

-Cóż, dziękuję bardzo. To miło z twojej strony– Henry odwzajemnił komplement jednym ze swoich ciepłych uśmiechów– To mój rodzinny dom, spędziłem tu prawie całe życie. Sto dwadzieścia lat, gdybyś zapomniał. Opuściłem Oxfordshire tylko na kilka lat w czasie Pierwszej Wojny. Później już się stąd prawie nie ruszałem, więc miałem czas żeby wypielęgnować swoją 'rezydencję'.

 

-Całe życie!- zdziwił się Andrzej– W jednym miejscu!

 

– Widzisz mój młody przyjacielu, kiedyś, jeszcze przed wojną i długo po wojnie, my Anglicy nie mieliśmy w zwyczaju jeździć po całym świecie. W tamtych czasach wyjazd do Brighton nad morze było wielką wyprawą. Teraz jeździ się tam co najwyżej na wycieczkę w niedzielne popołudnie. Wciąż jestem staroświecki i nie ciągnie mnie do zwiedzania świata.

 

-No ale przecież mieliście kolonie w Afryce i Indiach– zaoponował Andrzej, dumny że może się pochwalić swoją wiedzą historyczną.

 

-To był zupełnie inny gatunek ludzi, obieżyświaty. My, ludzie stąd, nie byliśmy tacy. Pamiętasz opis Hobbitów z twojej ulubionej książki „Władca Pierścieni"? To właśnie my, Anglicy z prowincji, byliśmy prototypem tych ludków. Swoją drogą to co pan Tolkien napisał tam o Elfach i Krasnoludach, też w dużej mierze dowiedział się od nas.

 

-???

 

-Jako dziecko spędził trochę czasu na wsi i poznał tam jedną z nas. Jasmine pracowała tam jako opiekunka do dzieci i opowiadała im historie o naszych przodkach jako bajki.

 

-Eeee, nie wierzę– chłopiec aż się zarumienił z wrażenia.

 

– Za chwilę sam się przekonasz. Pani Jasmine czeka na nas w środku z herbatą. Zaprosiłem ją specjalnie po to żebyście się poznali. Pora chłopcze żebyś pomału wchodził w nasze towarzystwo Dzieci Elfów.

 

 

 

Jasmine Graham była pulchną niewysoką osóbką o rumianych policzkach, radosnym uśmiechu i jasnorudych siwiejących włosach zebranych w kok na szczycie głowy. Fizycznie była kompletnym przeciwieństwem wysokiego, szczupłego i dostojnego Henrego Shellfielda; jedynie radość życia bijąca z oczu u obojga była taka sama.

 

-Witaj chłopcze– zawołała głośno z saloniku znajdującego się na wprost wejścia, gdy tylko otworzyli drzwi. Wstała z wygodnego, obitego zielonym suknem fotela, dyskretnie przygładziła szeroką plisowaną spódnicę i przytruchtała do nich mocno ściskając Andrzeja na powitanie. Potem popatrzyła mu w oczy i jeszcze raz, tym razem wolno i poważnie, powiedziała– witaj chłopcze.

 

Rozmowa rozwinęła się kiedy wszyscy siedzieli już wokół stolika popijając herbatę z małych porcelanowych filiżanek malowanych ręcznie w polne kwiaty. Henry i Jasmin usadowili się w zielonych fotelach, a dla Andrzeja przysunęli krzesło.

 

– Czy Pani też jest Dzieckiem Elfów– zapytał chłopiec zdając sobie sprawę jak idiotycznie musi brzmieć to pytanie zadawane starszej kobiecie. Zarumienił się więc po czubki uszu i wypalił drugim, równie absurdalnym pytaniem:

 

-Henry mówił że była pani niańką Johna Ronalda Reuela Tolkiena, tego od hobbitów, a przecież on umarł ponad czterdzieści lat temu. Jak to możliwe?

 

Jasmine jednak, uśmiechając się pogodnie podsunęła mu talerzyk z herbatnikami i powiedziała:

 

-Nie wszystko na raz mój malutki. Mamy czas na opowieści. Duuużo czasu.

 

Andrzej zauważył że kobieta ma inny akcent niż tutejsi Anglicy; bardziej chropowaty i niewyraźny, z jakimś zadziornym wykrzyknikiem na końcu. Pani Graham musiała zauważyć zdziwienie na jego twarzy i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

 

– Aaaa, słyszysz mój paskudny angielski. To dlatego że jestem Szkotką. Mieszkam w tych stronach już przeszło siedemdziesiąt lat, a wciąż mówię prawie tak, jak się mówiło w moich stronach rodzinnych.

 

Kolejny popis zdziwienia na twarzy chłopca poszerzył jeszcze bardziej jej jowialny uśmiech.

 

-Tak, tak, siedemdziesiąt lat. I znałam małego Johna Tolkiena, a jakże. Tyle tylko, że nie byłam jego niańką, bo zajmowałam się nim raptem przez jedno lato. To było w dziewięćdziesiątym szóstym roku. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym szóstym oczywiście. Pracowałam wtedy przez kilka miesięcy w Birmingham u rodziny jego matki, państwa Suffield. Biedny Johnny miał zaledwie cztery lata, a jego brat Hilary dwa, gdy zginął ich ojciec. Ja byłam młodą, naiwną panienką i chcąc pocieszyć dzieci opowiadałam im sagi z rodów mojej matki i mojego ojca. Skąd miałam wiedzieć, że ten sprytny brzdąc tak wiele zapamięta i na podstawie moich opowieści zacznie kiedyś pisać książki. No, a potem poznałam mojego przyszłego męża, również Szkota, a jakże, i wróciliśmy w rodzinne strony pod Glasgow. Drugi raz przyjechałam tutaj już jako wdowa, kiedy odnaleźliśmy Henrego siedemdziesiąt lat temu.

 

-Więc cały „Władca Pierścieni" wydarzył się naprawdę?– spytał Andrzej z szeroko otwartymi piwnymi oczami.

 

-Ależ oczywiście że nie– żachnęła się gosposia– Nie czytałam tej książki, nie lubię czytać, ale sporo słyszałam od tych którzy znają „Hobbita" i całą resztę. Mały Johnny sam wymyślił większość fabuły, ale na podstawie prawdziwych historii klanowych mojej rodziny, które naiwnie mu opowiedziałam.

 

-Prawdziwa w większości jest charakterystyka Ras– wtrącił się Henry– zarówno Elfów jak i Krasnoludów. Prawdziwe też są legendy. Kiedy znowu sięgniesz po tę książkę, pamiętaj że większość legend i pieśni to historia twoich przodków.

 

-A skąd pani znała te legendy? Skąd oboje je znacie i skąd wiecie o swoim pochodzeniu? Dla mnie to wszystko wciąż brzmi jak mistyfikacja.– dociekał chłopiec. Wciąż miał wątpliwości czy powinien im wierzyć. To wszystko brzmiało zbyt niewiarygodnie.

 

'A może to para szaleńców?'– myślał sobie– 'chodzi sobie takie coś normalnie po świecie i nikt by nie podejrzewał jaka szajba kryje się w głowie'.

 

-Oj nieładnie, nieładnie tak myśleć o starszych ludziach– ostro powiedziała Jasmine. Andrzej zdębiał.

 

-To jest właśnie mój dar, malutki– słodko uśmiechnęła się kobieta– Jeżeli zbyt intensywnie o czymś myślisz, ja to słyszę, a jakże. Niestety nic nie mogę na to poradzić, nie potrafię tego wyłączyć. Więc jeśli nie chcesz bym cię podsłuchiwała, opanuj emocje.

 

Chłopiec nie wiedział jak na to zareagować więc milczał, podczas gdy jego uszy płonęły wstydem.

 

Na szczęście w tym momencie odezwał się duży wahadłowy zegar wiszący na ścianie. Jedenaście głębokich uderzeń rozległo się po mieszkaniu. Pani Graham wstała i potruchtała do kuchni zagrzać wodę na kolejną herbatę. Żeby zatrzeć złe wrażenie, chłopiec pod jej nieobecność zapytał Henrego

 

-Jeżeli to prawda że tak długo żyjecie i to w jednym miejscu, to dlaczego nikt z sąsiadów się nie zorientował?

 

-Pani Jasmine nie mieszka ze mną, tylko w Londynie, co ty mi insynuujesz? Jesteśmy porządnymi ludźmi. A co do reszty twojego pytania, wiesz Andrew, my Anglicy nie jesteśmy tacy jak wy w Europie. U nas nie ma dowodów osobistych, meldunków i tego wszystkiego. Wy tam w Polsce żyjecie jak w państwie policyjnym, ciągle kontrolowani przez władzę. Bank też nie interesuje się dlaczego konto od tylu lat należy do jednego człowieka. Regularnie pobieram odsetki od złożonej na koncie lokaty, z których się utrzymuję, rachunki są płacone i tylko to się liczy. Urzędy nie czepiają się mojej długowieczności dopóki wszystko kręci się jak w zegarku. Nigdy nie choruję, więc u lekarza też nie ma na mnie papierków.

 

-No a sąsiedzi?

 

-Wszyscy tutaj sprowadzili się po wojnie. Nikt nie wie, że kiedyś przed wojną byłem przez kilkadziesiąt lat ogrodnikiem w pobliskim pałacu w Fawley Court, a przede mną był tam ogrodnikiem mój ojciec i dziadek. Działka na której stoi mój domek, wchodziła kiedyś w skład kompleksu pałacowego i była przydzielona dla ogrodnika. Myślisz że skąd wzięła się nazwa 'Fawley Park'? To naprawdę kiedyś był pałacowy park, mimo że do pałacu jest ze dwadzieścia minut marszu. Dla właścicieli, do których nota bene należały kiedyś te wszystkie okoliczne wzgórza łącznie z Henley-on-Thames, byliśmy po prostu robolami– bez twarzy i nazwiska. Nie interesowali się czy to ten sam człowiek od pięćdziesięciu lat kosi ich trawniki czy może to już syn tego człowieka. Ważne żeby ogród był zadbany. Po wojnie wszystko się przewróciło do góry nogami, właściciele wymarli, tereny rozparcelowano na działki budowlane– tu wykonał nieokreślony ruch w kierunku willi kryjących się za dwumetrowymi żywopłotami– w pałacu jakiś zakon zrobił szkołę. Nikt z nowych mieszkańców nie wiedział że mieszkam tutaj tak długo. W tych stronach kiedy żyjesz na uboczu i nie powodujesz konfliktów, nikt się nie wtrąca. Nawet jeżeli z czasem ktoś zaczął coś podejrzewać, to uznał że to nie jego sprawa i się nie dziwi. My na prowincji mamy swoje sprawy i jesteśmy dyskretni przed obcymi. Gdyby nie twoja aura, w życiu bym się nie wtrącał do waszej rodziny.

 

-Ale ja się cieszę, że się wtrąciłeś. Rodzice też uważają że jesteś super– zawołał Andrzej

 

W tym momencie pani Graham przydreptała z kuchni niosąc czajniczek i nowe mleko do herbaty. Pan Shellfield poczekał aż rozłoży wszystko na stole i umości się w swoim fotelu, po czym wrócił do przerwanej rozmowy sprzed kilku minut.

 

– Właściwie to dobrze o nim świadczy moja droga Jasmine, że nam nie dowierza– powiedział pojednawczo – Ja też przecież nie chciałem wam wierzyć, gdy do mnie zawitaliście jesienią czterdziestego czwartego roku. Pamietasz? Przyjechałaś ty i Timon… zaledwie po kilku słowach wyprosiłem was za drzwi.

 

-Taaak– rozmarzyła się Jasmine– Timon był pierwszym 'czującym', to on zaczął nas zbierać, a jakże. Kiedy okazało się że też masz ten sam dar, po jego śmierci przejąłeś zadanie. Gdy cię znaleźliśmy byłeś zaledwie pięćdziesięcioletnim młodzieniaszkiem, a wyglądałeś najwyżej na trzydzieści lat. Oczywiście ja byłam już starą babą.

 

– Nie przesadzaj moja droga– zaoponował Henry. W końcu jesteś ode mnie starsza zaledwie o trzy lata!

 

-I co z tego, kiedy ja wtedy wyglądałam na swoje pięćdziesiąt lat, a ty nie. Ty przez większość swojego życia byłeś młody i potem się zestarzałeś. Tymczasem ja starzałam się normalnie przez pierwsze pięćdziesiąt lat i dopiero potem wyhamowałam. Wszystko przez tą przeklętą krasnoludzką krew!- zaperzyła się pani Graham.

 

-Krasnoludzką?!- Andrzej poderwał się z krzesła– co wy mi tu teraz o krasnalach? Przecież do tej pory mówiliście o Elfach.

 

-Spokojnie mój mały– Jasmine ponownie poczęstowała go uśmiechem zadowolonej z siebie wiejskiej gospodyni– Nie krasnale tylko Krasnoludy. Krasnale to są gipsowe figurki w niemieckim ogródku, a Krasnoludy to była starożytna rasa żyjąca równolegle z Elfami. Pamiętasz Gimlego, syna Gloina? KRA-SNO-LU-DY. – odetchnęła głęboko, a jej obfity biust pod wełnianym swetrem uniósł się i opadł majestatycznie– Żeby mi było jasne: krasnoludzką krew mam ja, ty jej nie masz. Ty masz elfią krew; ale ja też ją mam– zakończyła z figlarnym błyskiem w oku.

 

-To ja już nic nie rozumiem– Andrzej opadł na fotel.

 

-Już ci tłumaczę młody przyjacielu– powiedział Henry odstawiając swoją pustą filiżankę na stół. Jasmine natychmiast dolała świeżej herbaty.– Nasza urocza towarzyszka jest rzadkim przypadkiem skrzyżowania się ras Elfów i Krasnoludów. Jej mama miała w rodowodzie jednego z ostatnich żyjących krasnoludów, a po ojcu dostała przodka Elfa.

 

-Tylko nie patrz na mnie jak na wybryk natury– Jasmine pogroziła palcem częściowo poważnie, a częściowo dla żartu– Nasze rodowe podania mówią, że Elfy i Krasnoludy żyły na wyspach brytyjskich jeszcze w czasach historycznych, razem z Celtami.

 

– Albo obok nich– sprostował Henry

 

– Jak zwał, tak zwał– wtrąciła kobieta, niezadowolona że jej przerywają opowieść– według tych opowieści podawanych wyłącznie ustnie z dziada na wnuka…

 

-Prędzej z babki na wnuczkę– ponownie złośliwie wtrącił Shellfield

 

-…nie mówimy o tym obcym– niezrażona Graham kontynuowała– ale według naszych podań, gdy na Ziemi wyczerpała się magia, Wolnym Rasom długowiecznych groziło wymarcie lub degradacja do poziomu śmiertelnych ludzi. Elfy postanowiły odejść, nikt nie wie gdzie, a Krasnoludy pozbawione długowieczności razem z Celtami usuwały się coraz bardziej i bardziej na północ przed naporem Rzymian, a potem Anglosasów.

 

– Współcześni Szkoci i Irlandczycy to w linni prostej ostatni potomkowie Celtów, pierwotnych mieszkańców tych wysp– wyskoczył Andrzej, dumny ze swoich wiadomości.

 

-Nie tacy znowu pierwotni, przed nimi byli jeszcze inni– ostudził go Henry– ale masz rację co do tej linni prostej.

 

– Krasnoludy wymarły, ale przedtem ich resztki wymieszały się z ludźmi. Pozostawili po sobie dzieci półkrwi i legendy, którymi byłam karmiona od małego dziecka, a jakże– zakończyła Jasmine.

 

-Musisz wiedzieć młody przyjacielu– Henry podjął wątek– że nie znamy ani jednego przypadku mariażu Elfa i Krasnoluda. Nie byli w swoim typie, jak wy to mówicie. Jeżeli w ogóle było możliwe wymieszanie się ich krwi, to tylko za pośrednictwem śmiertelnych. Nasza Jasmine ma urodę i krzepę po Krasnoludach, a zdolności i długowieczność po Elfach– zakończył z dziwnym błyskiem w oku, który kobieta natychmiast wychwyciła.

 

-Ooo wypraszam sobie prztyczki co do mojej urody! Ja nie mam brody, a panie Krasnoludy je miały– Jasmine udała że się obraża– gdybyś mnie poznał kiedy byłam młódką, inaczej być teraz gadał.

 

Andrzej już się szykował żeby zadać kolejne pytanie, kiedy stary drewniany zegar wiszący na ścianie zaczął wybijać godzinę dwunastą.

 

Henry popatrzył na wskazówki, po czym westchną ciężko i wstał z fotela.

 

-Choć mój młody przyjacielu, powinienem odprowadzić cię do domu. Siedzisz u mnie prawie dwie godziny, a przecież jak wy sami, obcokrajowcy, żartujecie o nas Anglikach, angielska herbata powinna trwać punktualnie 15 minut. Przez ciebie łamiemy nasze tradycje– zażartował.

 

-Idźcie już, idźcie– dodała starsza pani zabierając od Andrzeja filiżankę– zanim Henry wróci ja tu trochę posprzątam i ugotuję mu coś normalnego na obiad. Aż dziw bierze jak on może żyć tak długo na tej swojej starokawalerskiej kuchni.

 

Andrzej nie był zadowolony, ale cóż miał zrobić. Mus to mus. Wiedział że nie powinien zbyt często i zbyt długo przebywać z Henrym, bo to wzbudziłoby podejrzenia. 'Wciąż jeszcze mnie nie przekonali. W końcu to z tym jastrzębiem to mogła być jakaś sztuczka'– pomyślał– 'ale nawet jeżeli to bujda, to świetnie się bawię w ich towarzystwie'.

 

Gdy wychodzili Jasmine odprowadziła ich do drzwi. Na pożegnanie potargała chłopca po włosach i wypchnęła lekko za próg. Potem przytrzymała pana Shellfielda za ramię i pod pretekstem ucałowania go w policzek wspięła się na palce i szepnęła mu do ucha

 

-Kim on jest do diaska?

 

-Czujesz to?– odszepnął Henry

 

-Oczywiście. On jest kimś więcej niż my. W nim jest Moc– odpowiedziała i szybko odskoczyła od mężczyzny czując na sobie zaciekawiony wzrok Andrzeja.

 

– O czym tak szepczecie między sobą?

 

– O tym jak cię ugotować i zjeść młody człowieku. Aaaahhh!!!- odparowała Jasmine parodiując zombie– No, pora na was– machnęła na nich ręką i zamknęła drzwi.

 

-Jeżeli będziemy mieli szczęście i spotkamy po drodze dzikiego królika lub lisa, wprowadzę cię w nie na chwilę. Będziesz miał frajdę– powiedział Henry. Chłopiec podniecony tą perspektywą natychmiast zapomniał o przyłapaniu staruszków na szeptanej rozmowie i pobiegł przodem rozglądając się za jakimś zwierzakiem.

 

Koniec

Komentarze

Nieustannie piszę kolejne odcinki, ale i szlifuję te juz napisane. Będę bardzo wdzięczny za komentarze.

Druga część zdecydowanie zaciekawiła mnie bardziej niż pierwsza :) Akcja powoli się rozwija i to mi się podoba, więc czekam na następną część :)

Cieszę się bardzo Gradia :-). W przyszłym tygodniu wkleję ciąg dalszy. A Was proszę bardzo o wytykanie mi wszystkiego, co według Was jest nie tak.

Mnie rzucił się jeden błąd (chyba, bo ten zapamiętałam), a mianowicie, na początku było "(...) tą wiekopomną datę",a powinno być " wiekopomną datę" :) Ale to taki mały nieznaczący błąd :)

Druga część ciekawsza jak to zazwyczaj bywa. Fabuła się rozkręca więc trudno na razie oceniać. 
Ogólnie pomysł jak już pisałem poprzednio bardzo ciekawy

1. niezadowolona że jej przerywają opowieść- według tych opowieści podawanych wyłącznie ustnie z dziada na wnuka... - tu coś jest nie tak (źle się to czyta) i dochodzi też małe powtórzenie "opowieść"

2. być teraz gadał. - :)

Pozdrawiam! 

długo zbierałem się żeby przeczytać i nie zawiodłem się. Podpisuję się pod zdaniem przedmówców, że druga część jest zdecydowanie lepsza od pierwszej. Wielki plus za dialogi - bardzo dynamicznie wprowadzają w świat przedstawiony opowieści. Dodatkowo na plus - oszczędność w partiach nie-dialogowych. Podszlifowania wymaga warstwa językowa. Nie będę wskazywał konkretnie byłędów, bo tego robić nie lubię, sygnalizuję jednak, że trochę zgrzyta frazeologia i interpunkcja. Mimo tego, z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Moim zdaniem wszystko idzie w dobrym kierunku.

pozdrowienia,
zs 

Moim odwiecznym problemem jest interpunkcja. Przed wysłaniem ww tekstu do jakiejkolwiek redakcji, na pewno oddam go jakiemuś fachowcowi do poprawy.
Dialogi- najchętniej pisałbym tylko monologi. W praktyce tak robię: piszę historię ciurkiem, jak mi fantazja dyktuje, a potem dzielę tekst na partie mówione, przerywane krótkimi opisami (opisy to dla mnie zmora).
Cieszę się, że komuś się podoba; ja nie jestem obiektywny i mnie totalnie nudzą moje własne teksty. Zawsze wiem jak się skończy historia ;-)

do sprawdzania pisowni polecam narzędzie languagetool dostępne jako wtyczka do openoffice lub jako aplikację java. Wystarczy wkleić tekst i pozwolić algorytmowi sprawdzić błędy (również interpunkcyjne i logiczne). Nie jest to korekta człowieka, ale ufam, że się przyda (narzędzie jest o niebo lepsze niż standardowy korektor dostępny w office 2007, czy 2010), oto link do strony z aplikacją:

http://morfologik.blogspot.com/2011/01/languagetool-12-na-nowy-rok.html 

Zazwyczaj tak jest, że nie odbieramy tak dobrze opowiadań, które sami napisaliśmy, bo w końcu wiemy o wiele więcej i nawet o czymś, czego nie ma w tekście :)

Wow. Zaczyna się na prawdę podobać.

Nowa Fantastyka