- Opowiadanie: AubreyBeardsley - Brian idzie po gazetę

Brian idzie po gazetę

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Dreammy

Oceny

Brian idzie po gazetę

Bywa, że niektóre osoby mają pecha. Czasem osoby te twierdzą, jakoby miały zdecydowanie większego pecha od pozostałej części ludzkości i zdarza im się nawet zauważać nieśmiało, że jest to niesprawiedliwe. Nikt sobie jednak z ich napomknień nic nie robi, no bo niby kto i co miałby z tym zrobić.

Bywa, że te same osoby wołają o pomstę do nieba, złorzeczą i używają słów powszechnie uznawanych za niecenzuralne pod adresem złego losu tudzież wszelkich instancji wyższych rządzących tym łez padołem. Instancje zazwyczaj nie odpowiadają, zajęte własnymi, wyższymi problemami, absolutnie niewzruszone narzekaniami pechowców.

Bywają jednak osoby, nad których biednymi głowami pech, w sposób rzecz jasna niewidoczny, gromadzi się jak chmury burzowe, by wreszcie wystrzelić całą serią paskudnych zdarzeń. Osoby te nie są świadome zagrożenia, nie mają więc okazji zawczasu ani sobie ponarzekać ani pozłorzeczyć. Zostają wdeptane w ziemię zupełnie znienacka i nic nie mogą na to poradzić. W końcu – jak pech, to pech.

A, dodać należy, takie wdeptywanie zazwyczaj nie jest specjalnie przyjemne.

 

Brian nie uważał, że ma pecha. Budził się codziennie z przekonaniem, że jego życie jest całkiem przyjemne i bezstresowe, co było oczywiście złudzeniem, które w końcu w sposób dość gwałtowny miało rozwiać się w pył. Ale po kolei. Na razie zostańmy przy tym, że Brian się budził.

Poranki Briana zwykle wyglądały identycznie, jako że Brian dzień w dzień, poza niedzielami, kiedy z przyczyn technicznych było to niemożliwe, szedł po gazetę do kiosku za rogiem. Chodzenie po gazetę, z początku niewinne i zwyczajne, jak to każde chodzenie po coś do kiosku, bardzo szybko urosło do rangi porannego rytuału. Brian zakładał płaszcz – bądź nie zakładał, to było opcjonalne w zależności od pogody – przemierzał chodnikiem kilkanaście metrów, robił głupią minę do dobermana sąsiadów, patrzył, jak doberman biegnie w jego stronę dzikim galopem, a potem charczy zawieszony na zbyt krótkim łańcuchu, później kłaniał się kilku znajomym i podchodził do kiosku. Tam czekał już na niego uśmiechnięty sprzedawca i zaczynała się rozmowa o pogodzie („– Piękne słońce dzisiaj", „– A tak, nie można narzekać, chociaż wiaterek taki, taki…", „– Żeby tylko chmur nie nawiało", „– No, bo to czasem lubi tak nawiać znienacka i po słońcu, mówię panu" i takie tam). Następnie Brian wracał do domu i wyrzucał gazetę do kosza, bo tak naprawdę mało go obchodziło, co się na świecie dzieje. Ale jakby co – po gazetę był.

I bywałby zapewne jeszcze przez wiele, wiele poranków, gdyby nie pewien incydent, w czasie którego nieujawniony dotąd pech Briana uznał za słuszne wreszcie się ujawnić.

 

Tegoż właśnie dnia, podstępnie niepozornego, Brian, zapomniawszy o porannej gimnastyce, o której zresztą codziennie starał się zapominać, ubrał się i wyszedł z domu. Tuż za progiem powitała go piękna, jesienna pogoda, złote promienie słońca przetykane ptasim trylem, delikatny wiaterek oraz jasnoniebieskie niebo. Brian odetchnął głęboko, a potem ruszył przed siebie, święcie przekonany, że przebycie tego niewielkiego odcinka chodnika, drażnienie psa i rozmowa z panem z kiosku zajmą mu jak zwykle dziesięć do trzynastu minut. Nic bardziej mylnego.

Dokładnie w połowie drogi, kiedy kilka kroków za nim zostało już żałosne rzężenie dobermana podskakującego na końcunaprężonego łańcucha, Brian się potknął. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, w końcu każdemu zdarza się czasem potknąć nawet na prostej drodze, gdyby nie to, co nastąpiło później. Mianowicie zamiast zderzyć się z Matką Ziemią z solidnym, właściwym takim właśnie sytuacjom hukiem, Brian najzwyczajniej w świecie minął powierzchnię chodnika i poszybował gdzieś w dół.

Pierwszą myślą, jaka postała w jego biednej głowie, która, zamiast nabić sobie guza, nabiła się na coś niewiadomego, było: „Rany boskie, diabli mnie wreszcie wzięli". Druga myśl zawierała głównie wyrazy mocno nieparlamentarne, trzecia domagała się odpowiedzi na pytanie, co tu się, do jasnej cholery, dzieje, a czwarta i następne utonęły w jak najbardziej uzasadnionym w tym momencie brianowym wrzasku.

Lot trwał może kilka minut, może kilka sekund, wystarczająco długo w każdym razie, by Brian zdążył się zestresować i solidnie przerazić. Zanim jednak uznał, że przyszedł czas na panikę, otaczająca go próżnia zupełnie znienacka ustąpiła średnio przyjemnemu krajobrazowi. Następnie Brian, wbrew wszelkim prawom fizyki, nie wyrżnął betami o podłoże, a wylądował na ziemi w pozycji stojącej z lekkim tylko plaśnięciem podeszew na kleistym błocie.

I nagle dotarło do niego, że otacza go krąg ubranych jak niedorobieni szamani dzikusów, ewidentnie bijących przed nim pokłony.

Nie zdążył zapytać, co tu się dzieje, kto za to wszystko odpowiada i kogo w związku z tym można pociągnąć do odpowiedzialności, kiedy jeden z dzikusów zerwał się na równe nogi i wydał z siebie okrzyk, na dźwięk którego Brian aż przysiadł. Chwilę później do tych pojedynczych wrzasków dołączyły z lekka rozhisteryzowane głosy pozostałych osobników dobiegające z poziomu błotnistej ziemi. Minęła dłuższa chwila, zanim Brian zdołał wyłowić z ogólnego darcia jakiś znajomy wyraz. A brzmiał on nader niepokojąco:

– Wybraniec! Wybraniec! Wybraniec!

Brian już już nieśmiało otwierał usta celem zaprotestowania, ponieważ nieprzyjemne przeczucie podpowiadało mu, że ów „wybraniec" z niejasnych przyczyn kierowany jest pod jego adresem, kiedy znajdujący się w pozycji stojącej dzikus zamilkł i gestem nakazał zamilknąć również pozostałym. Brian przyjrzał mu się uważniej. Facet był niski, krępy i od stóp do głów wymalowany w biało-czarne wzory. Na krótką płócienną tunikę narzucił niedźwiedzią skórę – sądząc po zapachu jeszcze nie tak dawno biegającą po lesie na grzbiecie poprzedniego, prawowitego, dodajmy, właściciela – a na głowę włożył poobijany hełm z jednym jelenim rogiem smętnie celującym w przestrzeń. Pozostali wyglądali podobnie, różnili się jedynie brakiem rogów sterczących z nakryć głowy. Wycieczka z wariatkowa, podsumował w myślach Brian. Tylko co ja robię między nimi, he?, zapytał sam siebie, ale odpowiedź nadeszła z nieco innej strony, bynajmniej nie z otchłani samoświadomości.

– Czarami potężnymi przywołaliśmy, znaczy: ja przywołałem, cię, wybrańcze, byś nas ocalił! – Ryknął koleś z rogiem na hełmie, a Brian znów aż przysiadł pod wrażeniem siły głosu stojącego przed nim osobnika. – Kraj nasz długo już cierpi męki straszliwe z łap Chmurnego Potwora, – ryczał dalej rogaty, najwyraźniej zachwycony własnym przemówieniem – a ty, wybrańcze, zbyt długo zwlekałeś z przybyciem! Toteż cię zawezwaliśmy. Zawezwałem znaczy, a towarzysze poparli. Ocal nas!

W tym miejscu zapadła dość krępująca cisza. Brian powoli przetrawiał to, co właśnie usłyszał. Że niby jest wybrańcem…? Ale za jakie grzechy?! Kto go niby wybrał?! Brian nie wyrażał zgody na żadne wybieranie. Poza tym gdzie jest, kim są ci poprzebierani idioci, gdzie kiosk i, co najważniejsze, jaki, do jasnej cholery, Chmurny Potwór….

– Ja… – Zaczął z zamiarem wyłożenia raz a porządnie wszystkich swoich wątpliwości Brian, jednak rogaty najwyraźniej lubił słuchać tylko własnego głosu, bo przerwał mu natychmiast:

– Czy sądzisz, wybrańcze, żeśmy jeszcze nie gotowi na twą pomoc? – Pytanie było najwyraźniej retoryczne, więc Brian nawet nie próbował odpowiadać. – Dwadzieścia lat temu odszedłeś do innej rzeczywistości, gdy na naszych ziemiach zapanował pokój, lecz teraz zło wróciło i musisz nas ocalić! Tyle wysiłku nas, znaczy: mnie, towarzysze jeno wspierali duchowo, kosztowało odnalezienie cię poza granicą światów! Ratuj nas, o wielki!

Brian wymamrotał coś o pomyłce, domu wariatów i powrocie do domu. Był zbyt oszołomiony, żeby wygenerować z siebie jakąś konstruktywną odpowiedź. Uderzył się w głowę. Na pewno. Potknął się, przywalił jakoś wybitnie pechowo w chodnik i teraz majaczy. Jakie to smutne, że, zamiast pogrążyć się w przyjemnej ciemności, jego mózg produkuje takie idiotyzmy. Brian był do głębi zdegustowany.

– Ratuj nas, o wielki! – powtórzył rogaty nieco głośniej na wypadek, gdyby Brian nie usłyszał i dlatego nie podejmował żadnych działań.

– Ja nie jestem… – zaczął wreszcie Brian stanowczo, robiąc nawet krok w kierunku granicy kręgu, ale rogaty natychmiast zastąpił mu drogę, podniósł z ziemi jakiś sękaty kij ze szczurzą czaszką zatkniętą krzywo na czubku i wcisnął mu do ręki.

– Odnaleźliśmy, znaczy: właściwie ja odnalazłem z drobną pomocą towarzyszy, twój święty, magiczny kostur! Teraz na pewno pokonasz Chmurnego Potwora, który zsyła na nas burze, lód i śnieg, niszczy nasze plony i zabija ludzi! – Oświadczył.

Brian zmierzył krytycznym wzrokiem spoczywający w dłoni kij. Kij jak kij. Można sobie nim co najwyżej oko wybić, ale nic więcej. Do pokonania Chmurnego Potwora raczej nie wystarczy. Ale rogaty najwyraźniej był innego zdania.

– Ponieśmy wybrańca do zwycięstwa! – Wrzasnął i, nim Brian zdążył zaprotestować, pozostali dziwni osobnicy, którzy dotąd klęczeli wokół niego w bezruchu, poderwali się na równe nogi, podnieśli go do góry i zaczęli taszczyć w bliżej nieokreślonym kierunku. Brian najpierw próbował się szarpać, ale silne, umalowane dłonie trzymały go mocno, dlatego uznał, że bunt nie ma większego sensu i zwisał sobie tylko bezwładnie jakieś dwa metry nad ziemią, biernie obserwując krajobraz. Straciłem przytomność i majaczę, powtarzał w duchu. Albo uderzyłem się tak mocno, że zwariowałem. Czy już nigdy nie będę taki jak dawniej? Cóż za strata dla świata!

Tymczasem przed oczami Briana przesuwał się widok zgoła przygnębiający. Kiedyś chyba był tu las, teraz w niebo celowały połamane kikuty drzew zwalonych potężną wichurą. Ziemia gęsto usiana była przypalonymi śladami po niewielkich wybuchach lub uderzeniach piorunów. Zimny, wilgotny wiatr rozwiewał zgniłe resztki liści, a tam, gdzie nie docierał, snuła się szara mgła. Na dodatek po kilku minutach zaczął padać drobny, wciskający się wszędzie lodowaty deszcz. Brian zaczynał czuć się naprawdę niekomfortowo, przemoknięty, zmarznięty, bujający się nad ziemią z magicznym kosturem w dłoni i perspektywą walki z Chmurnym Potworem.

Właśnie zbierał się w sobie, by wykonać jakiś desperacki czyn, mający na celu uwolnienie sięz łap czcicieli, kiedy zupełnie znienacka został postawiony na ziemi. Ujrzał przed sobą wlot do ogromnej jaskini, z której ciemnych czeluści wydobywał się nieustanny podmuch lodowatego powietrza niosącego niemal poziomo na wpół zmrożone krople deszczu. Przemoknięta koszula dokładnie oblepiła mu tors, z czego Brian bynajmniej nie był zadowolony. Miał wrażenie, że zaraz zamarznie, o ile już nie zamarzł. Czuł, jak ręka drży mu z zimna na śliskim od wilgoci kosturze.

– J-j-jaaa n-n-nieee… – wyszczękał w kierunku opatulonego niedźwiedzią skórą rogatego, ale ten jak zwykle przerwał mu, z trudem przekrzykując wiatr:

– Idź do jaskini Chmurnego Potwora i ratuj nas, wybrańcze!

A następnie dość brutalnie wepchnął skostniałego z zimna Briana w lodowatą ciemność.

 

W jaskini zupełnie nieoczekiwanie owiało goprzyjemne ciepełko. Zachęcony tym powiewem uczynił kilka kroków w głąb groty, a potem dotarło do niego, że prawdopodobnie idzie prostu w paszczę potwora, więc stanął w miejscu, niezdecydowany co robić dalej. Mógł zawrócić i spróbować wytłumaczyć tym oszołomom, że zaszła jakaś tragiczna pomyłka. Ale szczerze wątpiłw skuteczność podobnych przekonywań. Mógł wybiec z jaskini, wymachując kosturem na prawo i lewo, i spróbować ukryć się w nędznym, zdewastowanym lasku. Ale po pierwsze zapewne dość szybko zamarznie, po drugie na pewno nie wróci w ten sposób do domu. Mógł też dać się zjeść potworowi, co byłoby może nie najprzyjemniejszym, ale z całą pewnością najszybszym rozwiązaniem całej sprawy.

Wreszcie podjął męską decyzję. Zacisnął zęby, mocniej chwycił kij i ruszył przed siebie. Gdzieś w okolicach ginącego w mroku sklepienia jaskini wył zimny wiatr. Po kilku chwilach przed Brianem zamajaczyła czerwonawa poświata, padająca zza zakrętu. Brian ostrożnie, szorując plecami po ścianie, zaczął skradać się w tym właśnie kierunku. Szczurza czaszka na czubku kija zagrzechotała radośnie. Brian spróbował ją odczepić, ale po dobrej minucie bezskutecznego mocowania się z elementem szczurzego szkieletu, dał za wygraną. Kij chyba faktycznie był magiczny. Miał magicznie przyklejony szczurzy czerep na czubku. Fajnie.

Zrezygnowany położył kostur na ziemi i bardzo, ale to bardzo ostrożnie wyjrzał zza rogu i popatrzył w czerwonawą jasność. Nim jednak jego mózg zdołał przetworzyć, to, co ujrzały oczy, Brian został zassany przez jakąś nieznaną siłę, porwany w powietrze, a następnie udał się lotem koszącym prosto w czułe objęcia czegoś ogromnego, oślizgłego i śmierdzącego zgnilizną.

Odzyskał świadomość dopiero, kiedy pokryte śluzem paluchy, każdy długości męskiego ramienia, zacisnęły się wokół niego, pętając skuteczniej niż jakiekolwiek więzy. Do jego twarzy zbliżyło się wielkie, wyłupiaste oko z poziomą, kozią źrenicą, lśniącą złowrogo w blasku ogniska trzaskającego nieprzyzwoicie wesoło gdzieś za Potworem.

– Wybraniecsssss! – Wysyczał Potwór tak w okolicach brianowych kolan. – Wreszcie się spotykamy!

– Ja nie jestem żadnym wybrańcem! – wycharczał Brian po raz kolejny tego przeklętego dnia. Paskudne paluchy zacisnęły się mocniej, a Brian zarzęził nieco rozpaczliwie.

– Nie kłam! Tchórz! – charkotał Chmurny Potwór. – Tyle czekałem, żeby cię dopaść! Dwadzieścia lat temu mnie pokonałeś, ale nie zginąłem! Ukryłem się, przyczaiłem i jestem! Zabiję cię, zniszczę ten świat, a potem…

– Ja nie… – wydusił z siebie Brian, ale Potwór nie pozwolił mu dokończyć, zionął mu za to prosto w twarz lodowatym powietrzem. Brian poczuł, że szron osadza mu się na brwiach. Nie było to specjalnie przyjemne.

– Milcz, Zenonie! Zgładzę cię teraz ku chwale…! – podjął Potwór, a Brian ostatkiem sił, z trudem opanowując szczękanie zębów, wtrącił:

– Ale ja nie jestem Zenon.

Zapadła niezręczna cisza.

– Jak to nie jesteś Zenon?! – Zdenerwował się Potwór.

– Mam n-n-n-a im-mię Br-rian. – Przedstawił się uprzejmie Brian, ale podawanie ręki sobie jednak podarował, głównie ze względu na brak możliwości technicznych, by takowy gest wykonać.

– Jak to nie jesteś Zenon?! – Powtórzył Potwór, a w jego straszliwym głosie zaczęła rozbrzmiewać rozpacz. – To co z ciebie za wybraniec?

– Wspominałem już, zdaje się, że nie jestem wybrańcem. – Wtrącił słabo Brian. W tym momencie Potwór rozluźnił uchwyt palców i Brian z głuchym „łup" wylądował na ziemi. Wstał zaraz, rozmasowując obolałe po dość gwałtownym zetknięciu z podłożem siedzenie, i spojrzał w górę prosto na zakłopotane oblicze Potwora, który znieruchomiał dokładnie nad nim. Ognisko wypełniało dno jaskini miłym ciepłem, wobec czego Brian poczuł, że szron spływa mu z twarzy wielkimi kroplami, a szczęki powoli zaczynają rozmarzać.

– Odnoszę wrażenie, że zaszła jakaś większa pomyłka. – Oznajmił, kierując swą wypowiedź do góry, ku pochylonemu Potworowi.

– Co za banda kretynów! – Rozległ się nagle cienki i wybitnie niepotworowy głos gdzieś w okolicach potylicy Chmurnego Potwora. Brian cofnął się o kilka kroków i łypnął niepewnie na oślizgły kark, zginający się tak mniej więcej trzy metry nad ziemią. Tuż za błoniastymi uszami otworzyła się klapa i z wnętrza Potwora wyszedł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, chudy, żylasty, ubrany w białą tunikę. – Liczyłem, że to cholerne, niedorobione zgromadzenie szamanów wreszcie się wykaże, a oni już trzeci raz sprowadzają mi nie tego, co trzeba! Żeby wybrańca i to własnego znaleźć nie potrafili to już szczyt wszystkiego! – Złorzeczył, zjeżdżając zgrabnie po grzbiecie nieruchomego Potwora. Brian gapił się na niego z głupim wyrazem twarzy. Co to w ogóle ma być? Fakt, uderzył się w głowę upadając na chodnik, to pewne, ale żeby widzieć aż takie głupoty?! Bez przesady.

– A pan nie może go sobie sam sprowadzić? – Zapytał grzecznie Brian. W jego głowie zaczął kiełkować plan.

– Nie mogę. – Odparł mężczyzna wyraźnie załamany. – Oni wiedzą mniej więcej, gdzie jest wybraniec, a ja nie mam pojęcia.

– To smutne. – Brian miał nadzieję, że jego twarz wyraża szczery żal, którego z dość oczywistych przyczyn w rzeczywistości nie odczuwał. – A nie mógłby mnie pan czasem odesłać do domu?

– W sumie mógłbym. – Westchnął mężczyzna. – A pamiętasz dokładnie miejsce, z którego cię porwali?

– Pamiętam! – Odparł Brian dziarsko, gorączkowo zastanawiając się, czy naprawdę pamięta. Chodził po gazetę tyle razy, że obraz okolicy wypalił mu się w oczach. Chyba.

– Powiedz mi tylko… – Mężczyzna spojrzał czule na pochylonego Potwora. – Straszny jest, prawda? Sam z wybrańcem to ja mogę co najwyżej w szachy zagrać, ale z taką maszyną mogę walczyć naprawdę… co? – W jego głosie zabrzmiała nutka nadziei.

– Tak, tak. – Potwierdził skwapliwie Brian. Tym razem mówił szczerze. Spojrzał jeszcze raz w górę. Z wielkich, nieruchomych szczęk spadła kropla śliny i rozplasnęła się na rękawie jego kurtki. Zasyczało i materiał w tym miejscu się roztopił. Brian wzdrygnął się nerwowo. – Robi wrażenie. Naprawdę.

– To cudownie! – Ucieszył się właściciel Potwora, po czym nad podziw sprawnie wdrapał się z powrotem na oślizgły grzbiet, wskoczył do środka maszyny i zamknął za sobą klapę.

– Nie ruszaj się! – zasyczał Potwór do Briana. Brian właśnie był zajęty staniem z rozdziawionymi ustami, więc i tak nigdzie się nie wybierał. – Trochę będzie kiwało.

Potwór znów zacisnął palce wokół Briana, chociaż trzeba przyznać, że zrobił to nieco delikatniej niż poprzednio, po czym ruszył galopem przez korytarz, ciężko oddychając zimnym, wilgotnym powietrzem.

Brian starał się nie denerwować, co niespecjalnie mu wychodziło, i zaufać mężczyźnie, który prawdopodobnie siedział teraz w jakimś tam potworowym centrum sterowania. Kilka sekund później Potwór wypadł w rykiem z jaskini wprost na pierzchających w popłochu szamanów. Brian widział z góry wykrzywione przerażeniem, umalowane twarze.

– Wybraniec ginie! – Zawył rogaty gdzieś w okolicach rozorywającej właśnie ziemię szponiastej łapy.

– To nie wybraniec, kretynie. – Poinformował go Potwór, plując na wszystkie strony i machając demonstracyjnie Brianem, któremu zrobiło się z tej przyczyny trochę niedobrze.

– Nie? – Zapytał z dołu drżący głos.

– Nie! – Krzyknął Chmurny Potwór, splunął błyskawicą w kierunku najbliższego drzewa, machnął ogonem, wywołując tornado, i dmuchnął w szamanów rozmokniętym śniegiem. – Skup się teraz. – Dodał ciszej ewidentnie pod adresem Briana. Brian zamknął oczy i skupił się na obrazie zadbanego chodnika, charczącego na łańcuchu dobermana i kiosku po drugiej stronie ulicy. Potwór zamachnął się i cisnął go do góry, wprost w burzową chmurę. Brian czuł, że się wznosi, coraz wolniej i wolniej, potem nastąpił moment zawieszenia i już już Brian miał zacząć spadać, kiedy coś pociągnęło go w górę, a następnie zupełnie znienacka ogarnęła go ciemność. Gdzieś w ostatnim przebłysku świadomości usłyszał jeszcze wrzask potwora:

– A następnym razem prawdziwego wybrańca mi tu sprowadźcie, jasne?

 

Brian otworzył oczy i zobaczył dokładnie to, co powinien był zobaczyć już dawno temu, czyli szorstką powierzchnię chodnika. Z trudem uniósł się na łokciach, po czym stwierdził, że boli go absolutnie każda część ciała, ubranie ma w strzępach i to strzępach przemoczonych na wylot, a w miejscu, gdzie nakapała na niego ślina potwora, na skórze pojawiła się plama po oparzeniu. Dobre kilka minut zajęło mu przyjęcie pozycji niemal pionowej, dowleczenie się do kiosku, a następnie zawiśnięcie na parapecie kioskowego okienka.

Pan z kiosku pochylił się w jego stronę i zmierzył go niepewnym spojrzeniem. Brian przez chwilę starał się zogniskować spojrzenie na czymkolwiek i zrozumieć, kim jest i co tu robi. Kiedy wreszcie jako tako mu się to udało, grzebał przez chwilę w kieszeni spodni, następnie wyciągnął z niej wymiętego, na wpół zamarzniętego funta, którego wręczył mocno zdumionemu sprzedawcy.

– Gazetę. – Wychrypiał z trudem. Sprzedawca podał mu dziennik, chrząknął niepewnie i na próbę zaczął dokładnie tym samym tonem, jakim zaczynał przez ostatnie kilka lat:

– Trochę się chmurzy, prawda?

Brian zdołał wreszcie skupić na czymś spojrzenie. Tym czymś była twarz sprzedawcy.

– A w dupę mnie pan pocałuj. – Oświadczył spokojnie, tylko trochę jeszcze rzężąc. A potem odwrócił się i pokuśtykał do domu z mocnym postanowieniem, że był po gazetę po raz ostatni w życiu, oraz dogłębnym przekonaniem, że ma pecha większego niż inni, co jest szczytem niesprawiedliwości.

 

Koniec

Komentarze

Nic nie mówiący, nie przyciągający uwagi tytuł.

Cieszę się Roger, że aż tyle przeczytałeś. Liczę, że osoby, które znają moje poprzednie opowiadania, przypomną sobie, kto to Brian...

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Ach, czyli to jakaś konstynuacja? II Część? Tekst otwarty?
W takim razie, nie dziękuję.  

nie, to nie druga część. To po prostu jeden z tekstów o Brianie. Powiedzmy: seria, ale każdy jest osobno. Tylko bohater ten sam. I taki sam.

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Tegoż właśnie dnia, podstępnie niepozornego, Brian, skrzętnie zapomniawszy o porannej gimnastyce, o której zresztą codziennie starał się zapominać, ubrał się i wyszedł z domu. – skrzętny, czyli dokładny, sumienny, gospodarny, zapobiegliwy… Nie bardzo pasuje mi to do celowego zapominania o czymś.

 

Dokładnie w połowie drogi, kiedy kilka kroków za nim zostało już żałosne rzężenie dobermana podskakującego na naprężonym łańcuchu, Brian się potknął. – Moja wyobraźnia podsuwa mi w tym momencie obraz psa-akrobaty, niczym cyrkowiec stąpającego po naprężonym łańcuchu.

 

Następnie Brian, wbrew wszelkim prawom fizyki, nie wyrżnął betami o podłoże, a wylądował na ziemi w pozycji stojącej z lekkim tylko plaśnięciem podeszew na kleistym błocie.
Otoczony kręgiem ubranych jak niedorobieni szamani dzikusów, ewidentnie bijących przed nim pokłony. – To drugie zdanie mi tutaj zgrzyta. Jest tak odmienione, że nie wiadomo do czego się odnosi. A gdyby tak przerobić, np. Natychmiast został otoczony (okrążaony) przez ubranych jak niedorobieni szamani dzikusów, którzy na jego widok zaczęli bić pokłony – czy coś w podobnym stylu.

 

Brian zmierzył krytycznym wzrokiem spoczywający w jego dłoni kij. – Skoro to Brian trzymał w dłoni ten kij, bo piszesz wcześniej, że rogaty mu go przekazał, to ten zaimek jest zbędny. Wprowadza zamieszanie, jakby to rogaty nadal trzymał kostur.

 

Brian zaczynał czuć się naprawdę niekomfortowo, przemoknięty, zmarznięty, bujający się nad ziemią z magicznym kosturem w dłoni i perspektywą walki z Chmurnym Potworem.
Właśnie zbierał się w sobie, by wykonać jakiś desperacki czyn, mający na celu uwolnienie go z łap czcicieli, kiedy zupełnie znienacka został postawiony na ziemi. – Z kontekstu wynika, że Brian chciał uwolnić z rąk czcicieli Chmurnego Potwora. A chyba chodziło o to, że siebie chciał uwolnić?

 

Ale szczerze wątpił o skuteczności podobnych przekonywań. - w skuteczność

 

Uprzedziliście się na wstępie, a tekst naprawdę sympatyczny i zabawny. A tytuł może uwagi nie przyciągający, ale do opowiadania odpowiedni. Tam na górze parę technicznych uwag wymieniłem do zdanek, które mi jakoś zazgrzytały. Ogólnie oceniam opowiadanie na 4, bo może nie powala, ale przeczytałem z przyjemnością, a i uśmiechnąłem się nie raz.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki Fas :) i już poprawiam :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

6Orson6 2011-09-28  14:47
Ach, czyli to jakaś konstynuacja? II Część? Tekst otwarty?
W takim razie, nie dziękuję. 

Orson, to po prostu jedna z przygód Briana, powiązana z poprzednimi w sumie jedynie postacią bohatera. Żeby tekst załapać, nie musisz znać poprzednich, jednak zachęcam Cię do przeczytania opka autorki: http://www.fantastyka.pl/4,4055.html

Mnie się bardzo podobało, może i Tobie do gustu przypadnie.


Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

poprawione :) Fas, jeszcze raz dziękuję :D

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Przebrnąlem przez resztę opowiadania. Reszta jest bardzo podobna do tytułu.

Widzę, że Brian powrócił?:)  Sympatyczny tekst, napisany w podobnym tonie, jak poprzednio. Pozdrawiam

Mastiff

Bohdan - powrócił :) już się za nim stęskniłam :) dzięki, również pozdrawiam!

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Jednorożec był odrobinę lepszy. Kontaktował z naszą rzeczywistością.
Poproszę trzecią przygodę Briana.

AdamKB - Kolejne przygody Briana nastąpią na pewno, bo się zaprzyjaźniliśmy. Mam co prawda wrażenie, że za każdym razem Brian wychodzi na tej naszej znajomości trochę gorzej, ale cóż czynić.... Postaram się :) była po drodze jeszcze jedna przygoda: http://www.fantastyka.pl/4,4373.html, ale tam to dopiero jest chaos (biedny Brian). Pozdrawiam!

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Jak dla mnie tekst jest super. Głupi, ale w taki zabawny, interesujący sposób. Idealny na rozrywkę. Od  momentu spadania, wciągnęło mnie. Czytałem, bo byłem ciekawy co będzie dalej. I o to chodzi!
Nie bardzo zgadzam się z zarzutami Fasoletti- uważam że takie właśnie a nie inne sformuowania posuja do tej konwencji.
Na marginesie- Co do pecha, to chyba jednak facet miał szczęście- wyszedł z przygody bez szwanku. Pecha by miał, gdyby ten Potwór rozdeptał mu dom, albo połamał kręgosłup.

Bardzo, bardzo sympatyczny tekst :) Ten o Jednorożcu podobał mi się bardziej, ale ten też mnie rozbawił :) Trochę w stylu Bułyczowa, taka absurdalna, beztroska, codzienna fantastyka. I odpowiedź na pytanie, dlaczego czytelnictwo prasy upada...

:D dzięki! a Bułyczowa uwielbiam, mistrz :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Napiszę szczerze:

Na początku nie byłam za bardzo przekonana(i to nie z powodu tytułu, bo ten mnie zaciekawił-taki absurdalnie prosty). Wsyęp nie przypadł mi do gustu. Ale kolejne akapity były dobre;) Takie miłe, lekkie. Bystre wtrącenia, które na początku drażnią(bo człowiek myśli, że ma do czynienia z przeintelektualizowaną Panią, a okazuje się, że ta Pani ma jaja i cały tekst to przyjemny żart autorki) .

Brian jest bardzo sympatyczny i jakiś taki "swojski" .

dziękuję :D to naprawdę strasznie przyjemne uczucie zobaczyć taki komentarz pod tekstem sprzed roku :) właśnie poprawiłaś mi humor :D

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Tekst sympatyczny, ale zapis dialogów do poprawki. Przy okazji, w kilku miejscach dwa słowa zlały się w jedno.

Babska logika rządzi!

Nie spodobało mi się. Lubię absurd, ale bardzo nie lubię źle napisanych opowiadań, w których wątpliwej jakości humor I przegadanie usiłują pokryć kompletny brak sensu. Podejrzewam, że pytanie: o co tu chodzi? pozostanie bez odpowiedzi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W paru miejscach zabrakło spacji między wyrazami. No, nie urzekło :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka