- Opowiadanie: niepytaj - Ex nihilo cz. 4

Ex nihilo cz. 4

Oceny

Ex nihilo cz. 4

Doktor Joanna Marusarz nie kojarzyła się z zakurzonym antykiem. Raczej z – nomen omen – narciarką albo gimnastyczką. Całkiem ładną i bardzo, ale to bardzo młodą. Wyglądała raczej na maturzystkę, niż na osobę ze sporym doświadczeniem naukowym uwieńczonym tytułem doktorskim. Byłem ciekaw, czy mimo tak niepozornego wyglądu jest tak kompetentną, jak obiecywał „Lunatic_68". Bo pewnie wpis na forum jednak wyprodukowała sama właścicielka „Barocco", aby nakręcić kolejnych klientów. Nikt przecież nie odpowiedział na moją prywatną wiadomość, a antykwariuszka zadzwoniła zaraz po godzinie 14.00. Do tej pory zdołałem uprzątnąć większość śladów po mojej walce z ptakami. Pozostały tylko ciemne smugi na jasnym tynku i kilka jeszcze ciemniejszych myśli bez czytelnej pointy w mojej głowie.

 

Marusarz przez telefon miała miły głos, była bezpośrednia i otwarta. Już na wstępie zaproponowała, abyśmy mówili sobie po imieniu i natychmiast zaprosiła do „Barocco". Zgodnie z internetową zapowiedzią okazała się bardzo dyskretna. Bez mruknięcia przyjęła historyjkę o pierścieniu znalezionym w odkrytej podczas remontu skrytce w parkiecie. Nie skomentowała też koszmarnych szram na mojej ręce, kiedy podałem dłoń na powitanie, a potem położyłem bibelot na ladzie. Sama miała smukłe dłonie, bez żadnej biżuterii. Czyżby doktor Marusarzówna? Może da się namówić na mniej oficjalne spotkanie?

 

Antykwariuszka włożyła białe bawełniane rękawiczki i położyła pierścień na filcowej podkładce. Oglądała go przez chwilę przez jubilerski okular.

– Pracownia Jana vel Jeana Martina, złotnika Stanisława Augusta – odsunęła znad grubych ciemnych brwi jasny kosmyk i zerknęła ponownie na pierścień przez szklane oko. – Wyszedł najprawdopodobniej spod ręki jego ucznia Leopolda Hirscha, mniej znanego, ale z pewnością zdolniejszego.

– Miałaś już w ręku ten pierścień? – jej pewność siebie wzbudziła moje wątpliwości.

– Nie, ale widziałam go dziesiątki razy na fotografiach, kiedy na studiach do „Mówią wieki" spłodziłam artykuł o kradzieżach dzieł sztuki w PRL. Wchodził w skład kolekcji Przesławskich. W osiemdziesiątym dziewiątym ktoś włamał się do kamienicy Starym Rynku, okradł i zabił kolekcjonera.

– Coś chyba pamiętam. Jakaś masakra, prawda? – poczułem, że mrówki w lodowych butach spacerujące wzdłuż kręgosłupa.

– Tak zginęła wtedy cała rodzina Przesławskiego, jego żona, córka, zięć i siedmioletnia wnuczka. Wszyscy myśleli, że to ubecka prowokacja przed wyborami czerwcowymi. Były glosy, żeby odwołać w Poznaniu wybory. Sytuację uspokoił arcybiskup Stroba, który wystąpił razem z komendantem milicji, grzmiąc w Teleskopie na bandytów.

– Znaleźli sprawców?

– Pojawiały się głosy, że umoczeni byli chłopcy od afery „Żelazo", ale gdy płoną archiwa, wszyscy są czyści jak skarpety po Wizirze. Prokurator wszczał dochodzenie, ale nikomu niczego nie dało się udowodnić. Z tego, co kojarzę, podobno na eBayu trzy lata temu wypłynął srebrny nautilus z pracowni Martina – to znaczy ozdobny puchar w kształcie muszli – ale trop szybko zniknął.

 

Starałem się nie wpadać w panikę, ale nie było łatwo pogodzić się z myślą, że wykaszlałem fragment skarbu zaginionego ponad 20 lat temu w krwawych okolicznościach. Zwłaszcza, że teraz antykwariuszka badała mnie wzrokiem, jak bym własnoręcznie zarżnął Przesławskich. Musiałem przemyśleć to na spokojnie. Przejdę się do Parku Wilsona, a najwyżej wrócę do „Barocco" kiedy dojdę do jakichś konstruktywnych wniosków.

 

– Będę się zbierał, zadzwonię do Ciebie jutro. Postaram się uzyskać jeszcze drugą opinię. No bo jeśli to pomyłka z tymi Przesławskimi? – wyciągnąłem rękę po pierścień.

– Polecam profesora Kasprzaka na Historii Sztuki. Zna świetnie klasycystyczne wyroby złotnicze i samą sprawę kradzieży kolekcji. Konsultował ją dla milicji, a potem dla policji – Marusarzówna oddawała mi pierścień z wyraźnym ociąganiem. – Nie jesteś ciekaw historii pierścienia?

– Jest jeszcze coś ciekawszego niż masowe morderstwo? Może pierścień jest zaklęty? – zaśmiałem się, chociaż nastrój do żartów o straciłem już kiedy brzdąknął o moją umywalkę.

Marusarzówna spojrzała na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie.

– Zaczekaj chwilkę, muszę coś sprawdzić – odwróciła się w stronę niewielkich drzwi i zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu.

 

Zerknąłem za kontuar. Przez uchylone drzwi dostrzegłem, że magazyn niewiele różni się od głównego pomieszczenia antykwariatu – proste regały pełne książek i rzeźbione, przeszklone witryny wypełnione porcelanowymi zastawami i utensyliami. Marusarzówny nie było rzeczywiście tylko chwilkę. Położyła na blacie jedną z książek w płóciennej oprawie, a drugą otworzyła, poszukała w spisie treści odpowiedniej strony i zaczęła czytać:

Jeszcze nie przebył krwawego potoku,

Gdyśmy się w leśne dostali gęstwiny,

Gdzie żadna ścieżka nie świtała oku.

Liść nie zielony tam, lecz jakiś siny;

Gałąź nie gładka, lecz jakaś żylasta.

– To Szekspir?

– Dante. Pieśn XII Boskiej Komedii, kiedy poeci wchodzą do lasu samobójców.

– Co to ma wspólnego z moim pierścieniem?

– Nie wiesz? Zobacz więc to – antykwariuszka otworzyła przede mną drugą z książek. Zamarłem. Na ilustracji wił się brat bliźniak drzewa z biżuterii. Ale dopiero w płaskie grafice dostrzegłem, że ornament roślinny jest antropomorficzny. Wyjąłem z kieszeni pierścień i spojrzałem przez okular. Teraz widziałem wyraźnie zarysy twarzy, sylwetki, wyciągnięte ręce splecione z liśćmi, gałęziami, korzeniami. Niemal identyczne, jak na ilustracji w książce. Otworzyłem album na karcie tytułowej.

– Salwador Dali? Przecież ten pierścień…

– Tak, powstał w połowie XVIII wieku – nie sądziłem, ze to możliwe, ale Marusarzówna wpatrywała się we mnie jeszcze poważniej, niż do tej pory.

– To skąd.. – nie zdążyłem dokończyć zdania. Drzwi do antykwariatu walnęły z trzaskiem i do niewielkiego pomieszczenia wpadło czterech mężczyzn w czarnych mundurach, kamizelkach kuloodpornych i w maskach na twarzy.

– Na ziemię gnoju – wrzasnął pierwszy z nich, doskoczył do mnie i bezceremonialnie rzucił na dębowe klepki, podczas gdy pozostali celowali mi w głowę z krótkich karabinów .

Po chwili dusiłem się pod kolanami policjanta, gdy wykręcał do tyłu ręce i zatrzaskiwał obrączki kajdanek.

Udało mi się odwrócić głowę ku kontuarowi. Marusarzówna wrzucała pierścień do plastikowego woreczka trzymanego przez jednego z mundurowych. Nie patrzyła w moim kierunku

– Jesteś aresztowany pod zarzutem morderstwa z premedytacją Bernadetty Przesławskiej – wrzasnął oprawca prosto do ucha, zanim brutalnie postawił mnie z powrotem na równe nogi.

 

Koniec

Komentarze

Robi się ciekawie. Tudzież "zrobiło się", bo dalszego ciągu nie widać ;-) w kilku miejscach zjedzono słowo, bądź literkę ale ogólnie jest w porządku. Aczkolwiek- trochę zazgrzytał mi w wyobraźni monolog antykwariuszki i jej znakomita znajomość faktów sprawy sprzed tylu lat, jej umiejętność sprawnego i zwięzłego przedstawienia laikowi przebiegu śledztwa etc. Czy musiała mieć tak wybitną pamięć? Mogła posiłkować się przecież jakimiś zapiskami, wycinkami z gazet (skoro już tak się tym fascynowała), ewentualnie po prostu się czasem zastanowić, zająknąć, czy poowijać w bawełnę. No i fakt, że wyszła i kazała na siebie poczekać zastanowiłby mnie, na miejscu bohatera pewnie szybko bym się ulotnił;-) 

No dobra, a gdzie zakończenie? Jeśli go nie ma, to po co wstawiasz te kawałki na nową stronę? Sienkiewicz i Dumas, w którymi się porównywałeś, jednak kończyli teksty… A jeśli mieli coś bez finału w szufladzie, to nie chwalili się tym po latach.

Ty, ciebie itp. piszemy małą literą. Tylko w listach dużą. Dlaczego przeszli z jubilerką “na ty”?

Babska logika rządzi!

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka