- Opowiadanie: Katy - Słowa, słowa

Słowa, słowa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Słowa, słowa

Ajwenhołowi, żeby się z nim trochę podroczyć

 

Jest późnojesienny wieczór, powietrze pachnie słodem i jest nabrzmiałe do przesytu, pachnie ziemią, jesienią, wabi czymś słodkim, kuszącym. Przez otwarte okno biegną do mnie dźwięki świerszczy i cykad, tsztsztsz tsztsztsz, rytmiczne i głośne.

 

Siedzę przed otwartą klawiaturą i jak wirtuozka przed fortepianem składam słowa w partytury.Jednak klawiatura nie zamierza mnie dziś słuchać. Klawisze z cichym trzaskiem, jeden po drugim, wyskakują z trzymających je żabek, eksplodują w ciszy. Otwieram drzwi pokoju, idę do kuchni zrobić sobie kakao.

 

Podgrzewam mleko w przedpotopowej mikrofalówce pamiętającej czasy dobre i czasy złe, i parzę rytualny napój, składam ofiarę Aztekom i Majom, ofiarę z łyżki brązowego proszku, połowy łyżeczki cukru i organicznego mleka. Mieszam te ingrediencje w wysokim kubku a kuchenka przemienia je w magiczny eliksir. Piskliwy dźwięk informuje mnie, że rytuał się dokonał.

 

Z parującym kubkiem wracam do pokoju dumać nad ruinami klawiatury. Nic dziś nie zrobię, z klawiatury pozostały gumowo-sprężynkowe wsporniki, i widoczny dobrze układ scalony. Słowa nie przyszły do mnie i dziś nie jest Noc Wielkiego Sezonu, dziś jest noc niemocy, noc nowiu i noc ciemnych ceremonii.

 

Nie wylecę oknem, bo dostępu broni mi metalowa siatka. Dzięki siatce „tsztsztsz tsztsztsz" nie podchodzi bliżej, trzyma się na odpowiedni dystans, magia nie wchodzi do mojego pokoju, mogę w spokoju myśleć o całkach i o medianie.

 

Wybiegam więc z domu drzwiami. I zamykam je za sobą, starannie przekręcam klucz w zamku. Biegnę, a noc przyjmuje mnie z radością, wita onirycznymi liśćmi, zapachem benzyny, ziemi, asfaltu i wołowiny z cebulą.

 

Biegnę, biegnę, biegnę, aż nie stanę się nocą, nie stopię się z nią, aż nie stanę się ciemnością i wiatrem. Nie zamienię się w ptaka, bo tu nie ma ptaków. Mogę co najwyżej stać się haloweenowym nietoperzem, plastikową chińską zabawką z silniczkiem, i czuję w końcu, jak rosną mi skrzydła, czarne i długie, do ramion przywiera plastikowy, lekki stelaż połączony kawałkami materiału i klejem.

 

Lecę ponad uśpionym uniwersytetem, i drogą stanową numer 460 jadą smutne korowody samochodów, dokąd jadą, dokąd, dokąd jadą emocje kierowców, ciemna rozpacz i lepka radość. Ponad drogą, ponad drogą, ponad słabo oświetlonymi domami, gdzie przed telewizorem siedzą ludzie, pijąc colę, oglądając głupoty, reklamy, w których bekon sam sfruwa na kanapkę z kulinarnych niebios, nad ciemnymi pokojami, gdzie doktoranci z krajów na końcu świata, z krajów, których nie ma w atlasach, zwinięci pod biurkami, z tęsknoty wymyślają nowe teorie, nowe rzeczy, a rozpacz dyktuje im składnię LaTexowych wyrażeń. Ponad pokojami, gdzie różowe dziewczęta cierpliwie malują paznokcie i depilują pachy, boginie piękna i bólu, ponad ciemnymi klitkami komputerowych geniuszy, którzy tkwią w nich z oczami wlepionymi w ekran, młodzi, poskręcani, kostropaci, brzydcy, tak, to właśnie oni, tutaj i teraz, wymyślają przyszłość tego świata.

 

Lecę dalej, moje nietoperze skrzydła, powietrze pachnie dymem i benzyną, lotniczym paliwem, obserwuję samoloty, małe, dwusilnikowe samolociki przymierzające się do cumowania w bazie, do małego lotniska z jednym startowym pasem, kręcę się ponad kampusem, ponad wielkimi kompleksami laboratoriów, w jakich szaleni profesorowie prowadzą swoje eksperymenty, a rzesze hindusów i chińczyków pracują dzień i noc, dzień i noc, bez wytchnienia.

 

Ląduję w końcu na parkingu, zataczam nietoperze kręgi. Na parkingu czeka już na mnie mój widmowy narzeczony o ciemnych Arabskich oczach, oczach człowieka ze wschodu i południa jednocześnie, z zaklętą za parawanem rzęs tajemnicą pustyni, piasku, ciepła, wielbłądów, oaz, honoru i wrażliwości, dzikości i niedopowiedzenia. Klęka przede mną i w blasku latarń widzę, jak błyszczy zaręczynowy pierścionek. Kręcę głową, kręcę, nie kiwam, lecz kręcę, a ciemnooki Arab całuje moje ręce, namiętnie, klejąco, lepko. Moje dłonie pachną lnianym olejem i siarką, ręce o suchej, ciepłej skórze, a on je wciąż całuje i płacze, parawan rzęs zasnuwa dodatkowa zasłona łez, w końcu wstaje, wsiada do samochodu, czuję, jak odbijam się wciąż w jego szerokim na metr lusterku, a samochód odjeżdża, odjeżdża, odjeżdża, stoję nadal w tej samej pozycji, ciemna wróżka ze złej bajki, słowiańska księżniczka w lnianej sukni i ze srebrnym diademem na pszenicznych włosach. Obserwuję tę dziwną scenę, a samochód wyjeżdża na drogę, wtapia się w stado innych samochodów i wtedy czteropasmowa ulica staje się wąską uliczką Egiptu, kierowcy pokrzykują na siebie w nieznanych językach, w mieszance arabskiego, koptyjskiego, jidisz, ormiańskiego, angielskiego, francuskiego, głośno, z ciasnej, brudnej uliczki niesie się zapach przypraw, cynamonu, migdałów, pomidorów, rozgotowanej fasoli, woń orientu, która miesza w jeden zapach tysiąc różnych zapachów, które w ogóle do siebie nie pasują, odjeżdża, odjeżdża ciemnooki kochanek, dziką Kairską uliczką.

 

Idę w stronę laboratoriów, między samochodami, i tutaj, w bezdrzewnym obszarze, zapach jesieni i słodu zadomowił się na dobrze, zapach dojrzewania i gnicia, cierpka woń liści i zimnego, lodowatego powietrza. Pod laboratoriami spotykam kolegę o ciemnych włosach i ciemnej skórze. Kolega gardłowym angielskim zaprasza mnie w nieznane, mówi „chodź, chodź", łapie za rękę, i biegniemy teraz we dwoje, sami z nocą, sami z jesienią, obłąkani przybysze o giętkich umysłach i niespełnionej młodości.

 

Wchodzimy w końcu do wielkiego laboratorium, drzwi uchylają się z piskiem za dotknięciem magnetycznej karty, czarodziejskiej różdżki. W wielkiej sali, w samym centrum, stoi gigantyczny kocioł, a w nim ważą jakieś alchemiczne eliksiry, pachnie przyprawami, kminkiem, solą i ziemią. Kolega podchodzi do kotła i chwyta za ręczne mieszadło, za długi drąg-łychę z twardego, lekkiego poliwęglanu, i mieszamy razem ten magiczny, alchemiczny eliksir, dwa konie zaprzęgnięte do tego samego kieratu, rytmicznie, raz za razem, zawartość kotła bulgocze i wre.

 

Gdzie podziały się słowa? No gdzie? I wtedy zaczynam rozumieć, dociera do mnie w postukiwaniu łychy, i w spokojnym: gul, gul, gul, to, co mieszamy w kotle to nie te słowa, to nie te, to słowa których nie znam ani nie potrzebuję, słowa sanskrytu, słowa w nieznanych mi hinduskich językach, starsze niż piramidy, napawające trwogą przez swoją twardą śpiewność, to nie to, nie te słowa, nie te słowa.

 

Zostawiam kolegę samego z poliwęglanowym mieszadłem i wybiegam na powietrze, i znowu zaskakuje mnie ten sam zapach, zapach słodowo-ziemny, zapach zimy która przyjdzie, i złotej jesieni, która przeszła. Rozpędzam się, i wyrastają mi nietoperze skrzydła, lecę w stronę mojego własnego laboratorium, może tam zostały słowa, gdzieś na moim biurku, jasne słowa, dobre słowa. Idę przez korytarz, a czujniki ruchu nie pozwalają mi na spacer w ciemności, światło wybucha ze wszystkich stron. Ale moje biurko jest puste, te kilka kartek, do połowy zapisanych, jakaś pokreślona praca i kubek z przyschniętą torebką herbaty. Sprawdzam w szafkach i szufladach, ale w stosie prac, w pudełku z herbatą i w schludnym stosiku makulatury nie ma słów… Wracam, a czujniki tropią moje ślady i gaszą światło.

 

Gdzie podziały się słowa? Czy je kiedykolwiek znajdę?

 

Idę na piechotę wzdłuż drogi, smutna, samotna, słowiańska księżniczka przebrana za nietoperza, w środku nocy w obcym mieście. Biegnę jak cień, jak cień, między budynkami uniwersytetu, byle szybciej, jestem lekka i pomagam sobie nietoperzymi skrzydłami jak lotnią.

 

I wtedy, nad brzegiem stawu, wśród drzew, zrywa się wiatr i sypie mi w twarz zwięzłe liście, liście w tysiącach barw, wiem to, choć siła latarń pozwala mi co najwyżej rozróżnić światło od ciemności, liście fruną, walą mnie w twarz, pachną gniciem, pachną dojrzewaniem, pachną słońcem, pachną cynamonem, wanilią, ohydną, fascynująca roślinną wonią, rabarbarem, porami, trawą, fermentacją, winem i jęczmiennym, lepkim słodem, pachną słodko i obrzydliwie, odpychająco i kusząco. Stado liści oplata mnie, łapie w sidła, jestem centrum, stoję w centrum, a liście wiruja, wirują, zataczają kręgi, łaszą się do moich skrzydeł i butów. Zbieram te liście, trzymam w rękach ogromny bukiet, góra liści rozsypuje się, przesypuje przez ręce, co z tego, bo oto przyszły, przyszły słowa!

 

Zbieram liście-słowa, zbieram do wielkiego niebieskiego worka na śmieci, zbieram gołymi rękami z ziemi, gorączkowo, liść do liścia, słowo do słowa, aż worek nie jest pełny po brzegi. Worek jest za ciężki i moje nietoperze wcielenie go nie udźwignie. Kończę więc transformację, i skrzydła znikają. Wiążę worek i biorę go na plecy, tułaczka-uciekinierka z workiem na plecach, wlokę się do domu, bezradnie, bezładnie, szczęśliwa, szczęśliwa tak, że nie czuję ciężaru, bólu liści-słów.

 

Docieram w końcu do domu, włączam klimatyzację i wentylatory na pełną moc, i staję przed wentylatorem, naga i przerażona, i rozsypuję liście, garściami, a wentylator sprawia, że wirują po całym pokoju, tona liści-słów, oniryczny krajobraz, jak ze snu albo kiepskiego horroru. Siadam przy biurku, dopijam resztę kakao i włączam komputer, i jestem słowami, znakami, i walę w gumowo-sprężynkowe wsporniki, w pozostałości klawiszy, ale moje dłonie wiedzą dobrze, jak mają pisać i o czym, więc piszą, piszą, piszą, walenie we wsporniki, jestem piórem, piórem piszącym po papierze, po wirtualnym papierze, jestem znakami, słowami, zdaniami, akapitami, stronami i rozdziałami, słowa, słowa, słowa, liście wirują i tylko monotonne tsztsztsz tsztsztsz, dźwięki świerszczy i cykad, rytmiczne i głośne, przywracają mnie do rzeczywistości, i tak zastają mnie świt późnojesienny, blady i brzydki kochanek nocy, półobłąkaną, nieprzytomną ze zmęczenia, i szczęśliwą, szczęśliwą.

Koniec

Komentarze

Tekst miał być niepeoetyckim realizmem magicznym, w jakimś sensie odpowiedzią na tekst Ajwenhoła o wierszczach, ale co wyszło to wyszło ...

A gdzie ten kot, co mył się w słońcu?
6:3 dla "Wierszczy". Z przymrużeniem oka oczywiście, bo to tylko "droczenie":)

 

Niezły odlot... Niestety, wymiękłem w okolicach połowy. ;)
Pozdr.

A mi się podobało, nawet bardzo. Nie musiałem się zmuszać, żeby z ciekawością doczytać do końca. Co więcej, pewnie przeczytam  sobie jeszcze raz. Nieśmiało zauważę, że parę fraz jakby troche  zgrzytało. Gdyby tak wyeliminować nadmiar spójników " i " w wielu zdaniach, a niektóre bardzo długie zdania podzielć  na dwa albo nawet trzy odrębne zdania,  chyba tekst brzmiałby jeszcze lepiej. To tylko sugestie  ...

Katy, chyba Ci się nudzi, skoro tracisz czas na coś takiego. Ładnie napisane i... hmm... ładnie napisane. Tyle mogę powiedzieć o tym tekście. ;)

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka