- Opowiadanie: Piwak - Agencja Phnom Penh - Być człowiekiem

Agencja Phnom Penh - Być człowiekiem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Agencja Phnom Penh - Być człowiekiem

Agencja Phnom Penh

Być człowiekiem

 

 

 

Pozostaną domy, w których nikt nie będzie mieszkał,

pozostaną ulice, po których nikt nie będzie chodził,

w dolinie rzeki o czterech ramionach

fala krwi spłynie tak wysoko,

że sięgnie brzucha broczącego w niej słonia.

Z ludu khmerskiego ocaleje garść rozbitków,

tak nieliczna, że może ją osłonić

cień jedynego baniana.

Fragment przepowiedni ze starych khmerskich opowieści

 

 

 

Dżungla milczała, jej duch już dawno został zabity razem z jej mieszkańcami: ludźmi i zwierzętami. Żaden ptasi śpiew czy nawoływanie papug nie roznosiło się w przestrzeni. Nawet bzyczenie owadów nie mogło denerwować – nie było żadnych.

Pięciu rebeliantów ze starymi kaemkami, prezentem od Amerykanów, którzy nie pierwszy i nie ostatni raz cudzymi rękami pozbywali się jednego wroga, by stworzyć sobie następnego, spokojnie patrolowało swój odcinek dżungli. Byli materialistami, choć pewnie nie potrafiliby podać definicji tego słowa. Nie czuli dżungli. Znali każdy jej zakamarek, wszystkie pułapki, skryte w leśnej ściółce miny, miejsca, gdzie można się schronić przed deszczem monsunowym, ale nie czuli jej ducha, którego zabili. Nauczono ich, jak niepostrzeżenie podejść wroga, jak zabić, oszczędzając amunicję, zaledwie jednym strzałem. Ale nikt nie nauczył ich, jak współżyć z dżunglą. Teraz obdarci, brudni i głodni byli jeszcze bardziej zdeterminowani niż wtedy, gdy zwyciężyli. Ale też bardziej ślepi i głusi.

Nie zauważyli, że choć ducha dżungli dawno zabili, to obudzili coś znacznie potężniejszego. Gdy pierwszy bojownik został bezgłośnie porwany na smoczą palmę, reszta szła dalej, nic nie zauważając. Byli trochę znudzeni. Już od dawna siły rządowe nie zapuszczały się na teren rebeliantów, a co dopiero mówić o zwykłych, ciągle drżących na dźwięk jednego imienia, wieśniakach.

Druga ofiara tylko jęknęła.

Trzech pozostałych rebeliantów natychmiast odwróciło się w jej stronę i puściło długą serię do góry. Gdy już ściągnęli palce ze spustów, z drzewa z głośnym trzaskiem spadł ich kolega. Podziurawiony jak sito.

Nie tracili czasu na żałobę. Ani na myślenie; z tym mieli rację – zastanawianie się nic by im nie pomogło. Doskoczyli do siebie, każdy prawie opierał się o plecy towarzyszy i uważnie zaczęli obserwować okolicę. Mierzyli do góry, przed siebie, na boki. Jednemu puściły nerwy i wystrzelał cały magazynek, gdy liście zostały lekko poruszone. Zapewne przez bezgłośny wiatr. Szybko, aczkolwiek nerwowo załadował nową amunicję.

Dwóch pozostałych rebeliantów zachowało spokój. Nauczono ich nie wierzyć w żadne duchy dżungli. Szukali więc człowieka. Każdy wolno przemierzał wzrokiem swój odcinek.

Znów coś się poruszyło, tym razem w krzakach kulczyby. Mężczyźni odwrócili się w ich stronę i puścili serię. Wtedy „coś" zaszło ich od tyłu i jednym, szybkim ruchem skręciło kark pierwszemu, któremu puściły nerwy. Mężczyźni natychmiast się odwrócili, zanim jeszcze ich towarzysz upadł na ziemię. I nic poza nim nie zobaczyli.

Znowu cisza. Gryząca w uszy, przeraźliwa. Rebelianci spojrzeli sobie w oczy i zobaczyli w nich strach. Dłonie mocno zacisnęli na karabinach maszynowych, jakby te miały przynieść ocalenie. Jeszcze nie wiedzieli, że mieli po prostu pecha. Najwyraźniej jakiś duch, w którego nie wierzyli, postanowił ich zabić.

Nie minęła chwila, gdy ciszę przerwał głośny, potworny krzyk i rozniósł się po dżungli. Krzyk człowieka, który w jednej sekundzie zobaczył zbyt wiele. I uwierzył we wszystko, o czym opowiadali starzy ludzie.

A potem dżungla zamilkła.

 

Igła poruszała się tak szybko, że jej drgania były prawie niezauważalne dla oka. Miarowo przecinała cienki materiał, który drobne dłonie wprawnie przekładały pod ostrzem, jakby nie było żadnego zagrożenia. I chyba tylko cudem palce nie zostały pokaleczone.

Kobieta nawet nie przyglądała się swojej pracy zbyt uważnie, wszystko robiła mechanicznie, podobnie jak reszta robotnic. Po chwili ściągnęła nogę z pedału, zatrzymując maszynę, oderwała nitkę i odrzuciła bluzkę za siebie do pudełka pełnego innych, identycznie uszytych. Nie robiąc ani chwili przerwy, sięgnęła po wykrój i zaczęła tworzyć z niego kolejną bluzkę, która za trzy-cztery dolary będzie sprzedawana na europejskich czy amerykańskich targowiskach.

Siedziała na prostym, niskim taborecie, wyprostowana i zupełnie nieruchoma, nie licząc dłoni. Oczy utkwiła w igle, ale raczej z przyzwyczajenia niż konieczności, twarz miała zupełnie bez wyrazu. Nie zmieniła tego nawet, gdy do jej stanowiska podszedł mężczyzna w średnim wieku z przyprószoną siwizną brodą i starannie ogolonymi policzkami, który z przypadku był kierownikiem zakładu. Lumphung Nal nie znał się ani na krawiectwie, ani na zarządzaniu, nawet nie skończył szkoły średniej, co w jego czasach nie było niczym niezwykłym. Co prawda matka mu przy każdej okazji powtarzała, że się marnuje w niewielkim zakładzie krawieckim, gdy jego rówieśnicy, dawni przyjaciele, są urzędnikami państwowymi czy oficerami nowej armii i przynoszą do domu mnóstwo pieniędzy. Nal jednak zawsze tylko z szacunkiem wysłuchiwał matki, po czym odpowiadał, że lubi swoją pracę.

Chwilę przyglądał się dziewczynie w milczeniu, ale nie kontrolował wykonywanej pracy. Patrzył na jej delikatną, opaloną skórę na szyi i dekolcie. Na drobne, wyraziste kości policzkowe, podkreślone jeszcze bardziej przez fryzurę: nierówno obcięte włosy sięgające prawie do ramion i wystrzępioną grzywkę. Zapewne kobieta musiała sama je obcinać, zresztą miała tylko tyle pieniędzy, ile zarabiała na szyciu, czyli prawie nic. Nie miała też rodziny, która by się nią zajęła, pomogła jej. Wszystkich straciła podczas rządów reżimu.

Mężczyzna wiedział o tym, więc zupełnie nie rozumiał, czemu dwudziestosiedmiolatka wciąż jest sama. Tym bardziej, że czas obszedł się z nią aż nazbyt łagodnie, w przeciwieństwie do większości pracujących tu kobiet wyglądała na nie więcej niż dwadzieścia lat.

Zmarszczył gniewnie czoło. Kobieta ciągle traktowała go jak powietrze, a niewykluczone, że zwyczajnie nie zauważała. W końcu ruszył energicznym krokiem w stronę munthi, czyli biura, jak nazywał swoją malutką kanciapę.

– Koniec pracy! – powiedział donośnym głosem, zanim zamknął za sobą drzwi.

Kilka kobiet odetchnęło z ulgą; dziś przedłużył czas pracy tylko o dwadzieścia trzy minuty. Rozpoczęły się rozmowy, które w czasie szycia były zakazane.

Robotnica, którą interesował się Lumphung Nal, bez pośpiechu ściągnęła nogę z pedału, wyciągnęła bluzkę spod igły i oderwała nitkę. Odłożyła niedokończoną bluzkę do materiałów, wstała, przykryła maszynę i wsunęła taboret pod stolik. Wszystko to robiła jak automat, bezmyślnie. Po chwili wyszła, nie odzywając się do nikogo i przez nikogo też nie żegnana.

Na ulicy, jedynej asfaltowej w mieście, przepuściła stare, zdezelowane Renault, które tylko w przypływie dobrej woli można było nazwać samochodem, i ruszyła dalej. Nie zauważyła, że samochód zawraca, nie zwróciła na niego uwagi nawet, gdy się z nią zrównał i zwolnił do jej kroku.

Kierowca o delikatnej, dziewczęcej urodzie i z długimi włosami związanymi w koński ogon, musiał zatrąbić, dopiero wtedy krawcowa się zatrzymała. Spojrzała na niego wzrokiem, w którym nie było nic. Żadnych emocji, żadnego zainteresowania.

– Maly, nie poznajesz mnie?

Kobieta chwilę mu się przyglądała, jakby faktycznie go nie poznawała.

– Poznaję – powiedziała w końcu niskim głosem. – Witaj Nuon Veth.

Jej twarz, głos i wzrok ciągle były pozbawione jakichkolwiek emocji, aż mężczyzna się zawahał. Chwilę uderzał palcami o kierownicę, zapatrzony w wyżłobioną blacharkę na przedzie samochodu.

– Siobhan Maly – przeszedł na bardziej oficjalny ton, którego dziewczyna zawsze używała. – Czy… mógłbym cię odwieźć do domu? Niebezpiecznie tak chodzić wieczorami… Samej.

Maly odpowiedziała dopiero po chwili. Widać było wyraźnie, że nie jest przyzwyczajona do rozmów. I że raczej ich nie lubi.

– Czemu dziś ma być bardziej niebezpiecznie niż wczoraj? – zapytała, marszcząc lekko czoło.

Nuon Veth znów się zawahał. Otworzył usta i zaraz je zamknął, jakby nie był pewien, czy powinien o tym mówić. W końcu jednak się zdecydował.

– Kilka dni temu dwóch rybaków zniknęło bez śladu.

Maly spojrzała na niego pobłażliwie.

– Ludzie zawsze znikali, Nuon Veth – poinformowała go jakby był dzieckiem niemającym pojęcia o najbardziej podstawowych sprawach. – A Tonle Sap nigdy nie było całkiem bezpieczne dla amatorów.

Mężczyzna westchnął. Nie dodał już, że zaginieni byli doświadczonymi rybakami i na pewno nie utonęli przez swoją amatorszczyznę. Maly nie była zainteresowana.

– Dziękuję za propozycję, Nuon Veth, ale nie widzę konieczności przyjęcia jej. Do widzenia – powiedziała równie uprzejmie co obojętne i ruszyła przed siebie, nie czekając na odpowiedź.

Codziennie przemierzała tę samą trasę: z domu do pracy i z powrotem do domu, tylko co trzeci lub piąty dzień wstępując do sklepu. Lubiła tę rutynę. Nie lubiła, gdy ktoś jej w niej przeszkadzał.

Veth przyglądał jej się dopóki nie zniknęła za zakrętem.

– Do zobaczenia – szepnął do siebie. – Siobhan Maly.

Ruszył na pełnym gazie, wywołując nieznośny hałas i wzbijając obłoki kurzu.

Kobieta przechodziła właśnie przez tak zwane „centrum", które ciągle nie mogło odżyć po wyzwoleniu(1). Na murach starego kina ktoś namalował graffiti przedstawiające mordy na ludności miasta. Turystów szokował zawsze naturalizm, cierpienie widoczne na twarzach, w oczach kobiet, mężczyzn i dzieci, ale mieszkańcy już przywykli i nauczyli się nie zwracać uwagi. W końcu przeżyli to wszystko.

Wyszła z miasta na bitą drogę prowadzącą do dżungli. W oddali unosił się kurz, wzbijany przez głośne motocykle, wożące jeszcze głośniejszych turystów z całego świata, którzy właśnie wracali z wycieczek do niezbadanych ruin siedmio– lub dziewięciowiecznych świątyń Sambor Prei Kuk.

Zatrzymała się, by przepuścić grupę motocykli i ruszyła dalej. Po kilkunastu metrach skręciła w prawo, w dżunglę. Szła sobie tylko znaną ścieżką, której nikt inny by nie zauważył wśród gąszczu krzewów. Bez problemu omijała zdrewniałe łodygi lian i liściaste pnącza zwisające z wielkich drzew deszczowych.

Kilka metrów dalej stała jedna z niewielu starych pagód, które przetrwały. Niegdyś to był biały marmur, teraz tworzył jedność z roślinnością puszczy. Wokół świątyni krążyło wolnym krokiem dwoje staruszków, z króciutko obciętymi włosami na znak pobożności. Kroczyli z rękami w górze, przystawali i klękali, bijąc pokłony, z wyraźną radością na twarzy. Po chwili wstawali i powtarzali sekwencję.

Maly wiedziała, że to nie ma nic wspólnego z oddawaniem czci, że to sposób na zdobycie zasługi dla siebie i wszystkich czujących istot. Że bardziej liczy się wysiłek duchowy niż fizyczny, a samo bicie pokłonów ma uwolnić od pychy – przyzwyczajenia, które najtrudniej przezwyciężyć. Nie mogła jednak sobie przypomnieć, kto jej o tym opowiadał. Zapatrzona w ruchomy obraz, który zachwycał ją co wieczór, znowu nie zauważyła, że jest uważnie obserwowana od momentu wejścia w dżunglę.

Ocknęła się po dłuższej chwili, po czym ruszyła w stronę swojej drewnianej chatki na palach. Wspięła się po skrzypiących od wilgoci schodach i weszła do ciemnego pomieszczenia. Jak co dzień od rana nic nie jadła, do czego jej żołądek z trudem się przyzwyczajał. Zabrała się za przygotowanie późnego obiadu, najpierw jednak musiała rozpalić w piecu. Drewno było suche, więc wkrótce zapłonął ogień i w pomieszczeniu pojawiło się przyjemne ciepło.

Maly miała ochotę na schab gotowany w wywarze z kawy, ale nie miała schabu, więc musiała się zadowolić zwykłym paddy, niełuskanym ryżem. Gdy gotował się przez kilka minut na wolnym ogniu, nalała sobie pół kubka wódki z węża. Zaczęła ją pić równocześnie z rozpoczęciem pracy. Było to jedyne lekarstwo, na jakie ją było stać, a nie mogła sobie pozwolić na chorobę, bo równałoby się to ze stratą pracy. Szybko przyzwyczaiła się do wódki i włączyła ją do swojej rutyny.

Ryż się ugotował, więc wyciągnęła go na miseczkę i polała prahociem, sosem ze sfermentowanych ryb. Jadła spokojnie, wystudiowanymi ruchami, siedząc przy stole równie nieruchomo, jak podczas pracy. Po skończeniu obiadokolacji umyła miseczkę i odłożyła ją na miejsce. Potem podeszła do okna, by poprawić siatkę chroniącą przed owadami i wtedy wysoko na smoczej palmie, zaledwie kilka metrów od chaty, zauważyła parę świecących oczu.

Piękna, pomyślała.

Nie bała się. Wiedziała, że z ciekawości często podchodzą do zabudowań, ale rzadko napadają na człowieka. Wiedziała też, że doskonale skaczą i wspinają się po drzewach, a czasami nawet zwisają z gałęzi łbem w dół. Że prowadzą taki sam tryb życia, jak ona. Samotny. Jeszcze jedna informacja przebłyskiwała jej w myślach: wydawało jej się mianowicie, że pantery mgliste dawno temu wyginęły już na terenie Kambodży.

 

Z daleka wyglądała jak mała dziewczynka. Mała dziewczynka bawiąca się w wojnę. W dłoniach trzymała zmodernizowaną wersję kałasznikowa AK-47, przystosowanego do specjalnej amunicji. Składaną kolbę oraz magazynek zrobiono ze sztucznego tworzywa, a na lufie wkręcało się nowe urządzenie wylotowe, które osłabiało odrzut karabinku, ale akurat to nie było dla niej ważne. Chociaż była drobniutką kobietą o zaledwie stu pięćdziesięciu centymetrach wzrostu, nie miała problemów z odrzutem, od dziecka była obyta z rosyjskimi karabinkami. Po prostu lubiła wszystkie nowości.

Nic jednak nie mogło zmienić faktu, że zarówno kałasznikow, jak i wielki, półautomatyczny desert eagle z serii magnum, przytroczony do jej pasa, raczej nie pasowały do kobiety z dwoma długimi warkoczami opadającymi na plecy. A do tego jeszcze dochodził ciężki wojskowy plecak, dwa granaty przy pasku i szeroki nóż przypięty do łydki. Zarówno do karabinka, jak i do pistoletu były przymocowane specjalne latarki. Noc w dżungli zapadała szybko, o czym kobieta doskonale wiedziała. Kciukiem włączyła latarkę przy kałasznikowie i nagły błysk rozświetlił najbliższe otoczenie. Poświeciła po drzewach. Teraz z łoskotem skrzydeł powinny się zerwać do ucieczki ptaki, ale nic takiego nie nastąpiło. I kobieta wiedziała już, że jest we właściwym miejscu.

– Kici, kici. Chodź do mamusi.

 

Przed jedynym hotelem w mieście zatrzymał się Grand Cherokee. Pech, młody kierowca jeepa, wyszedł z niego i powoli obszedł dookoła, by otworzyć drzwi pasażerowi. Można było zauważyć, że nie jest przyzwyczajony do takich klientów, jak obecny. Zwykle woził turystów z Europy, obu Ameryk czy sąsiednich krajów, ale pierwszy raz zdarzył mu się rodak. I to jaki. Nieduży staruszek z białą bródką i laską, z którą nigdy się nie rozstawał. W Kambodży rzadko się spotyka aż tak starych ludzi. Pewnie to jeden z tych arystokratów, którzy uciekli z kraju w siedemdziesiątym piątym i żyli sobie w luksusie w jakimś spokojnym zakątku świata, by wrócić po wyjściu Wietnamczyków w osiemdziesiątym dziewiątym. Tak podejrzewał Pech, bo stary nie odezwał się ani słowem podczas jazdy, a wcześniej też tylko tyle, ile musiał, by uzgodnić cenę i miejsce docelowe. To również nie podobało się młodemu mężczyźnie, bo lubił sobie pogadać z klientami (i przy okazji również pochwalić się swoją znajomością języków obcych). Z początku nawet zastanawiał się, czy to aby nie członek znienawidzonej Angkar leu, Organizacji Najwyższej, ciągle jeszcze budzącej przerażenie u Khmerów, ale szybko zrezygnował z tego pomysłu. Mężczyzna miał zbyt arystokratyczne maniery, jak na nie-arystokratę. Co prawda wśród arystokracji też zdarzali się zwolennicy Khmer Krahom, ale zwykle nie przeżywali tej fascynacji. Dla Czerwonych Khmerów wszyscy arystokraci, niezależnie od przekonań politycznych, byli khmang. Wrogami.

Teraz starzec spokojnie czekał, aż kierowca podejdzie do niego i otworzy mu drzwi. Pech zrobił to, z lekka się tylko krzywiąc, i zaraz odszedł w stronę bagażnika. Chciał jak najszybciej pozbyć się tego dziwnego klienta i wracać do stolicy po normalnych turystów. Wyciągnął dwie torby i odwrócił się do starca, by mu je podać, ale ten już żwawym krokiem kierował się do hotelu. Pech zmełł w ustach przekleństwo, zatrzasnął bagażnik i ruszył za nim.

Dziwny turysta zatrzymał się dopiero przed recepcją i przypomniał swoją rezerwację. Gdy blada, wyglądająca na niewyspaną dziewczyna w sztywnym mundurku szukała jego nazwiska w komputerze, odwrócił się do kierowcy, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o jego obecności i swoich bagażach.

– Dziękuję, bot – powiedział spokojnie, a w Pechu aż się gotowało. Nie cierpiał, gdy obcy ludzie nazywali go „synem".

Podejście mężczyzny zmieniło się dopiero, gdy stary wyciągnął portfel, a z niego jeden banknot. Pięćdziesiąt dolarów. Pech nigdy jeszcze nie zarobił aż tyle podczas jednego kursu. Natychmiast uśmiech pojawił się na jego twarzy i już nie zniknął. Nieświadomie zgiął się w ukłonie.

– To ja dziękuję, ta(2) – teraz sam powrócił do grzecznościowej formy, która tak go irytowała u starszych. – Jeśli jeszcze będzie jakaś trasa… Jeśli będziesz chciał wrócić, ta, do stolicy, to proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy… Pech przyjedzie i zawiezie błyskawicznie!

Starzec tylko skinął głową i odwrócił się do recepcjonistki, nie zwracając już uwagi na kierowcę, który ciągle trzymał banknot w dłoni i przypatrywał mu się z niedowierzaniem. Dziewczyna również zapatrzyła się na pieniądz, dopiero na ciche chrząknięcie starszego mężczyzny wróciła do swoich zajęć.

– Kheang Sen. Rezerwacja pokoju dwuosobowego z łazienką i klimatyzacją na czas nieokreślony… – podniosła wzrok i spojrzała na starca. – Jak długo zamierza pan u nas gościć?

– Jutro odpowiem.

– Oczywiście – odpowiedziała szybko z szerokim, wystudiowanym uśmiechem. – Poproszę jeszcze o dowód.

Kheang Sen podał jej dokument, a dziewczyna, chociaż wyglądała, jakby miała zaraz zasnąć na stojąco, szybko wypisała z niego najważniejsze informacje na blankiet i oddała mu go.

– Proszę tu podpisać – podała starcowi długopis i równocześnie wezwała boya, a gdy Kheang zrobił niewyraźną parafę, znów uśmiechnęła się zawodowym uśmiechem. – Dziękuję i życzę miłego pobytu w Kompong Thom.

Boy, który mimo swojej nazwy miał już grubo po czterdziestce, wziął z niejakim trudem bagaże i skierował się na schody. Starzec miał już za nim ruszyć, gdy coś sobie przypomniał.

– Od której godziny można zwiedzać Sambor Prei Kuk?

Recepcjonistka znów przywołała uśmiech na twarz.

– Motocykliści czekają przed hotelem od świtu. Ale radziłabym najpierw zjeść śniadanie w pobliskiej restauracji, a także zakupić kanapki na drogę. Zwiedzanie zwykle zajmuje cały dzień.

Mężczyzna podziękował jej skinieniem głowy i ruszył w stronę czekającego przy schodach boya.

 

Halogenowa latarka mogłaby oślepić kogoś stojącego naprzeciw, ale samego światła nie dawała zbyt wiele. Kobieta wyłączyła ją i natychmiast zapadła ciemność, widoczne były tylko cienie. Teraz każda liana, każdy kwiat wyglądały jak atakujące mary.

Kobieta stała nieruchomo na szeroko rozstawionych nogach i wsłuchiwała się w ciszę. Zamknęła oczy, by zwidy jej nie rozpraszały. Cisza aż grała w uszach. Kobieta była sama w wielkiej dżungli, tak jak kiedyś, w zupełnie innym życiu, gdy polowała też na coś zupełnie innego.

Czas płynął wolno, ale nie przejmowała się tym. Miała go aż nadto. Którejś nocy lub któregoś dnia w końcu na niego natrafi. Czemu nie miałaby to być dzisiejsza noc? Nic tego nie zapowiadało, jednak noc była jeszcze młoda.

Nagle drgnęła. Wydało jej się, że coś usłyszała. Lekko rozchyliła usta, starając się nie oddychać albo przynajmniej robić to bezgłośnie. Nic. Może to było tylko złudzenie słuchowe? Albo gra ciszy.

Jedną rękę zacisnęła na broni, drugą na latarce. Czekała długo, w absolutnej ciszy. Tylko wtedy można dokładnie słyszeć bicie własnego serca, krążenie krwi w żyłach, każde mrugnięcie powieką.

Taak… Chodź do mnie, kotku…

Dźwięk się powtórzył. Było to jakby delikatne tarcie o korę drzewa. Tuż nad nią.

Jednym ruchem włączyła halogen, drugim, prawie równoczesnym, uniosła karabinek i puściła serię. Coś miękko zeskoczyło na ziemię za jej plecami. Szybko się obróciła, nie przerywając strzelania. Teraz stwór uciekał przed ogniem. Kobieta kręciła się wokół własnej osi, nieprzerwanie puszczając serię za serią, ale ciągle nie mogła trafić w to „coś", którego szybkość była nie tylko nieludzka, ale i niezwierzęca.

Jedną sekundę trwało, zanim dotarło do niej, że skończyła się amunicja. Druga minęła, gdy odrzucała kałasznikowa i wyciągała Desert Eagle; równocześnie zabłysł drugi halogen. Półautomat idealnie leżał w dłoni. Zmrużyła oczy i zaczęła się wpatrywać w ruchomy snop światła, wsłuchiwać w ciszę, która powróciła.

Może powinnam wziąć noktowizor? – przeleciało jej przez głowę. Szybko odrzuciła myśl, przecież całe życie radziła sobie bez niego.

Lewą ręką sięgnęła po granat odłamkowy. Wolno podniosła go do ust i zębami zerwała zawleczkę. Znieruchomiała i czekała na jakiś dźwięk. Można się oczywiście poruszać i pozostawać niesłyszalnym, ale to wcale nie znaczy, że robi się to zupełnie bezgłośnie. Wystarczą wrodzone zdolności tropiciela plus właściwy trening i to, co dla zwykłego człowieka jest niesłyszalnym, stanie się słyszalne. Nawet w przypadku kota.

Poczuła ruch za sobą i nie odwracając się, rzuciła granatem. Nastąpił głośny wybuch, wokół rozprysły odłamki. Nie spodziewała się, że to granat załatwi sprawę, przeciwnik był zbyt szybki. Natychmiast zaczęła strzelać, starając się trafiać w miejsce, w którym dopiero miał się pojawić.

Krzyk.

Potężny i w tej samej chwili urwany. Jakaś istota wyrzuciła z siebie ogrom wściekłości i bólu.

Kobieta wolno zaczęła się zbliżać do miejsca, z którego dochodziły teraz ciche jęki. Przeskoczyła kłody, które stanęły jej na drodze i pistoletem odgarnęła zwisające liany.

Jest.

Bestia leżała na ziemi, trzymając się za ranne ramię i ciężko oddychając. Gniew i wściekłość pokrywały ból. Patrzyła na kobietę z bronią bez cienia strachu, najwyżej z nienawiścią i pogardą. Była naga i młodziutka. Prawie dziecko jeszcze. Długie, ciemne włosy zasłaniały jedną stronę delikatnej, drobnej twarzy o niezwykle jasnych policzkach. Drżała z zimna i mrużyła oczy pod halogenem.

Ktoś inny, widząc przed sobą bezbronne dziecko o pięknej twarzy, zawahałby się. Może z litości, współczucia, a może z innych, nie tak pięknych uczuć. Ale zawahałby się. Jednak kobieta nie znała tych uczuć. Na jej twarzy pojawił się lekki uśmieszek. Lubiła to.

Spokojnie przeładowała, a palec delikatnie nacisnął spust.

W tym samym momencie z krzykiem, który szybko przeszedł w dziki wrzask, dziewczynka zerwała się i rzuciła w stronę kobiety, w locie przemieniając się w mglistą panterę.

 

Kheang Sen przystanął na chwilę przed wejściem do hotelu i z zamkniętymi oczami wystawił twarz na poranne słońce. Przyjemne ciepło. Nie takie, jakie się pojawi już za kilka godzin.

Nieopodal rodzice próbowali zapanować nad trójką swoich pociech i wpakować je do motocykli, co wcale nie było prostą sprawą. Ojciec trzymał na rękach rocznego chłopca, który bardzo chciał korzystać z zapewne nie tak dawno odkrytej umiejętności chodzenia i głośno jęczał, próbując się ześlizgnąć na ziemię. Matce udało się włożyć mniej więcej trzyletniego potworka do kosza sprzęgłowego i pobiegła za może dwa lata starszym synkiem, który najwyraźniej chciał się właśnie teraz bawić w ganianego. W końcu udało się jej go złapać, ale wtedy dziewczynka, radośnie chichocząc, wypełzła z kosza i zaczęła biec w stronę Kheanga, ciągle odwracając głowę i obserwując reakcję rodziców. Motocykliści patrzyli na to wszystko z mieszaniną rozbawienia i zadziwienia. Żaden z mężczyzn nie miał najmniejszego zamiaru pomóc rodzicom.

– Shirley, come back! – krzyknął zrezygnowany ojciec.

Ale mała Shirley tylko się zaśmiała i biegła dalej. Chwilę potem wpadła na Kheanga, a dokładniej na jego nogi. Jęknęła cicho, z trudem utrzymała równowagę i chwyciła się rączką za czoło, zadzierając do góry głowę. Spojrzała na swoją przeszkodę z dziecięcą ciekawością i otwartymi szeroko ustami.

Starzec ocknął się i również spojrzał na dziewczynkę. Ze swoimi złotymi lokami i króciutką żółtą sukienką, wyglądała jak laleczka. I pewnie było to dla rodziców ważniejsze od faktu, że nie jest to odpowiedni strój na wycieczkę do dżungli.

– Shirley! We gotta go. You'll play at the place.

Ojciec złapał dziewczynkę za nadgarstek i pociągnął do matki.

Jeden z motocyklistów uznał przedstawienie za skończone. Spojrzał na Kheanga, a zauważywszy zawieszoną na jego szyi drogą kamerę cyfrową, uznał go za potencjalnego klienta.

– Może chce pan zwiedzić świątynie, ta? Przejazd tam i z powrotem tylko trzy dolary.

Kheang Sen spojrzał na młodego, zaledwie trzydziestoparoletniego mężczyznę ze związanymi długimi włosami. Oszacował go według swojego własnego kryterium, w końcu skinął głową.

– Nuon Veth – przedstawił się jeszcze motocyklista, ale Kheang nie widział powodu, by wyjawiać swoje nazwisko.

Veth miał drobne wątpliwości, czy starzec wytrzyma jazdę po wybojach, ale po tym, jak swobodnie przerzucił nogę przez motocykl, nie mając zamiaru korzystać z kosza, przestał się tym przejmować. W końcu, skoro przeżył kilka wyzwoleń, to jazdę na wybojach też przeżyje. Ruszył więc z pełnego gazu, wzbudzając chmarę kurzu i angielskie przekleństwa matki, której znowu uciekł synek, a ściana kurzu chwilowo przeszkodziła jej w pogoni za nim. Do głównego kompleksu świątyń jechało się pół godziny, reszta była rozproszona po dżungli w odległości kilkunastu kilometrów w linii prostej, co dawało kilka godzin jazdy w różnych kierunkach.

Same ruiny nigdy nie zostały dokładnie zbadane, stąd naukowcy określają ich wiek w przybliżeniu na od siódmego do dziewiątego stulecia po narodzinach Chrystusa. Wiadomo tylko, że było to centrum starożytnego królestwa Chenla. Wprawdzie kilka lat temu archeologia zaczęła się odradzać w Kambodży, ale był to dość powolny proces w związku z wymordowaniem wszystkich naukowców i strażników zabytków po siedemdziesiątym piątym.

Kheang Sen nie był jednak archeologiem ani innym naukowcem czy nawet amatorem zabytków. Można to było zauważyć tuż po przyjeździe do kompleksu. Turyści albo fotografowali siebie na tle ruin, albo kupowali. Kupowali wszystko. Jedzenie, pamiątki, nawet rzeczy, o których nigdy by nie pomyśleli, że mogliby je kupić. Gdzie zabytki, tam turyści, a gdzie turyści, tam handel. Nie przypadkiem turystyka od końca lat osiemdziesiątych stała się jedną z najbardziej dochodowych branż w Kambodży. W końcu po tak ciekawej historii było co pokazywać i na czym zarabiać.

Starzec jednak nie interesował się zabytkami. Już po kilku minutach zniknął z oczu Nuon Vetha, zanurzając się w dżungli z samą tylko kamerą i laską. Motocyklista nie przejął się jednak, przyłączył się jak co dzień do grających w karty kolegów po fachu. Dopiero mniej więcej po dwóch godzinach przypomniał sobie o staruszku. Popytał kilku znajomych, ale nikt go nie widział. Wzruszył ramionami, mamrocząc tylko pod nosem coś o głupich starcach, i wrócił do gry. W końcu był jego kierowcą, a nie niańką.

Większość turystów chciała zwiedzić wszystkie kompleksy w ekspresowym tempie, więc gracze co chwilę się zmieniali, jedni przyjeżdżali, inni odjeżdżali, tylko Veth razem z dwoma kierowcami amerykańskiej rodziny, którym udało się dojechać dopiero po godzinie, czekał.

Powoli zaczęło go jednak opanowywać najpierw lekkie zniecierpliwienie, później wręcz niepokój. A co jeśli starzec się zgubił? Albo zaatakowała go kobra? Czy jakiś kot? Zaraz się rozejdzie, że to on był jego kierowcą i szef, nie chcąc problemów, zwolni go.

– Cholera… – rzucił karty i zaczął się nerwowo przechadzać. Też mu się chciało podchodzić do tego starca. Pewnie jest chory. Zresztą, jaki normalny człowiek w jego wieku podróżuje samotnie i do tego wybiera się do dżungli? Świetny wybór. Już lepiej było mu zainteresować się tą bezstresową rodzinką. Zawahał się, spoglądając na rozwrzeszczane, rozbiegane dzieciaki i równie głośnych rodziców, próbujących zapanować nad nimi. Albo i nie, zdecydował po chwili.

Veth odetchnął głęboko, gdy wreszcie zauważył starca, który wracał z dżungli, laską torując sobie drogę przez krzaki i łukiem omijając amerykańską rodzinę. Zaczął sobie wyrzucać głupie myśli. No, oczywiście, że to normalny gość. Chciał się tylko przejść po dżungli. Pewnie mieszczuch.

– Wracamy? – zapytał starca.

Ten pokręcił głową.

– Jedziemy dalej – powiedział Kheang i spojrzał na zegarek. – Śpieszmy się.

 

Teren wyglądał jakby przeszło przez niego co najmniej tornado. Wszędzie szczątki. Głównie drzew i krzewów, choć nie tylko, również srebrzyste łuski po nabojach pałętały się wszędzie, jakby to miejsce stało się nagle składem odpadów strzelniczych.

Kobieta z warkoczami siedziała ze skrzyżowanymi nogami na ziemi i spokojnie zajadała kanapkę z kurczakiem. Mogłoby się wydawać, że znalazła się na pikniku w lesie. Mogłoby, gdyby nie ciemnoczerwona plama na jej piersiach. Między innymi.

Nie przerywając jedzenia podrzucała lewą ręką dwa nieduże, podłużne przedmioty. Kły.

Nieopodal, w kałuży krwi zmieszanej z ziemią, leżała dziewczynka z rozwalonym na strzępy ramieniem i niewielką, tylko lekko zakrwawioną dziurą między oczami. Nowa, mordercza amunicja. Wystarczyła jedna srebrna kula wypełniona rtęcią, która po zderzeniu z celem rozpryskiwała się na wszystkie strony. Wystarczy zniszczyć serce albo mózg, by zabić kotołaka. Wydaje się proste i czasem takie właśnie jest.

Ogon dziewczynki jeszcze się poruszał, ale były to już pośmiertne drgawki, na które kobieta z warkoczami nie zwracała żadnej uwagi. Twarz kotołaka była wciąż piękna, tylko policzki, szyja i brzuch wyglądały na znacznie bielsze niż w nocy, a w czarnych włosach znalazło się kilka szarych kosmyków. Mglista pantera. Wymarły gatunek.

Kobieta skończyła jeść i sięgnęła po plecak. Do małej kieszonki schowała kły, a z dużej wyciągnęła telefon satelitarny o kształcie walizeczki. Otworzyła go, rozciągnęła krótką antenkę i wpisała koordynaty. Ekran się włączył, ale nic poza zakłóceniami nie było widać. Chwilę próbowała coś z tym zrobić, ale najwyraźniej termin: „z każdego miejsca na świecie", nie dotyczył akurat tego miejsca. Po niecałej godzinie zamknęła telefon i z powrotem schowała do plecaka.

Wstała, przekroczyła trupa, starając się nie ubrudzić butów, w końcu krew, nie zaprana od razu w zimnej wodzie, złośliwie nie chce później zejść, a w pobliżu nie było akurat zimnej wody. Podniosła kałasznikowa, wyciągnęła magazynek, odkręciła specjalne narzędzie wylotowe z lufy i złożyła kolbę. Następnie wyciągnęła skórzaną kurtkę z plecaka, a do niego z niemałym trudem wepchnęła karabinek, który nawet złożony nie pozwalał zamknąć suwaka do końca. Kurtkę założyła na zakrwawioną bluzkę i zapięła pod szyję. Założyła plecak i podniosła kurtkę nad pas. Szła co prawda tylko do szosy, ale po drodze różne rzeczy mogą się zdarzyć, lepiej być przygotowanym.

Ostatni raz rzuciła jeszcze okiem na pobojowisko, jakie po sobie zostawiała. Ekolodzy pewnie by ją za nie rozszarpali na drobniutkie kawałki. Albo raczej marzyli o tym, bo wykonanie byłoby trudne. Zatrzymała wzrok na swojej pokonanej przeciwniczce.

– Live fast, die young… and leave beauty body(3) – wyszeptała pożegnanie w języku, którego nauczono ją nienawidzić.

 

Maly wracała z pracy, jak co dzień. Zeszła na bok wąskiego leśnego duktu, by przepuścić grupę motocyklistów wracających z turystami z Sambor Prei Kuk. W ostatniej chwili zauważyła staruszka siedzącego za Vethem, który trzymał poziomo swoją białą laskę, i odskoczyła do tyłu. Jak się po chwili okazało, zupełnie niepotrzebnie. Mężczyzna szybkim ruchem uniósł laskę do pionu, unikając potrącenia dziewczyny.

Na chwilę ich wzrok się spotkał. Maly zauważyła w staruszku coś dziwnego. Czy to mogło być tylko doświadczenie, wiek? Nie spotykała się z tym zbyt często. Mogła to być również mądrość życiowa. I siła. Tak, tego była pewna. W tym drobnym ciele tliła się wielka siła.

Ruszyła dalej w stronę domu. Skręciła na „swoją" ścieżkę i szła wolniej niż zwykle. Nie mogła zapomnieć spojrzenia tamtego starca, jakby przeszywało ją na wylot.

Omal nie przeszłaby swojego zwyczajowego przystanku przy niewielkiej pagodzie. Ze zdziwieniem jednak zauważyła, że nie ma staruszków. Nie mogła tego zrozumieć. Miała tę wizję odkąd pamiętała i teraz nagle miała ją stracić? Zmiana rutyny zawsze wytrącała ją z duchowej równowagi.

I wtedy poczuła, że nie jest sama. Albo też usłyszała.

Gwałtownie się odwróciła, ale było już za późno. Szybki cios powalił ją na ziemię, nie miała żadnych szans. Mogła tylko się poddać ciemności.

 

Kilkanaście metrów od drogi pojawiły się pniaki po drzewach tekowych. Po tym jak w Tajlandii wprowadzono całkowity zakaz wycinania tych najdroższych i najdłużej rosnących drzew, kłusownicy zaczęli działać w sąsiednim kraju, w którym kary nie były tak surowe, a prawo nie tak restrykcyjnie przestrzegane.

Kobieta sięgnęła po swój przerośnięty telefon i położyła go na jednym z tych wielkich pniaków. Znów zabrała się do wpisywania koordynatów i spróbowała dodzwonić. Przez dłuższy czas obraz był zaśnieżony, niewiele było widać przez latające z góry na dół pasy.

W końcu wstała, odrzuciła warkocze do tyłu i podeszła do krzaków. Wyglądały całkiem zwyczajnie, ale gdy dziewczyna złapała dwie łodygi i odrzuciła za siebie, okazało się, że był to zwykły schowek. W środku znajdował się czarny motor, nowiutki Suzuki V-Storm 650 ABS. Lubiła nowinki nie tylko z branży zbrojeniowej. Bez najmniejszego problemu podniosła przednie koło, by łatwiej było jej przeprowadzić maszynę ponad zdrewniałymi łodygami i wyprowadzić na drogę.

Właśnie przecierała ręką zakurzone siedzenie i ramę, gdy z telefonu dobiegł ją dźwięk informujący o rozmowie. Podeszła nieśpiesznie i uklękła przed pniakiem. Na zaśnieżonym ekranie pojawiała się i znikała twarz starca.

– Witaj, samdech(4) – powiedziała kobieta i złożyła dłonie w powitalny gest sopmheab.

– Zadanie wykonane, Penh? – usłyszała zniekształcony przez elektronikę i zakłócenia głos.

Skinęła głową.

– Tak, samdech. Mam wracać do Góry(5)?

Chwilę trwała cisza, mężczyzna się zastanawiał.

– Nie, nie wracaj do Agencji – powiedział w końcu. – Przyjedź do mnie. Do Kompong Thom.

Połączenie zostało zerwane. Penh nie próbowała jednak go przywrócić, skoro polecenie było jasne. Złożyła telefon i schowała do plecaka, a potem wyszła na drogę. Rozejrzała się jeszcze po okolicy. Nadal trwała zupełna pustka, ale już wkrótce się to zmieni. Wkrótce rozśpiewają się tu ptaki.

Włożyła kask i uśmiechnęła się do siebie, przypominając sobie hasło reklamowe Suzuki: konkurencja będzie wdychać kurz! Ruszyła z pełnego gazu, choć droga niekoniecznie się do tego nadawała. Wkrótce wjechała na Autostradę nr 6, ciągnącą się od Siem Reap do stolicy. Autostradą ta droga była jednak tylko z nazwy. Nawet nie asfaltowa, a jechało się po niej, jak po trasie na rajdzie Paryż-Dakar. Na jego najtrudniejszym odcinku. Ale kobieta wyglądała na całkiem zadowoloną, musiała być przyzwyczajona. Podniosła przednie koło motoru, chwilę jadąc tylko na tylnim, a następnie wybiła się do góry, przeskakując ścięte drzewo tekowe, którego kłusownicy, zapewne spłoszeni przez oddziały ONZ stacjonujące w pobliskim mieście, nie zdążyli zabrać ze sobą.

 

Obudziła się z potwornym bólem głowy.

Z początku nie potrafiła się zorientować, gdzie się znajduje, dopiero po chwili zrozumiała, że jest przecież we własnym domu i we własnym łóżku. Nie pamiętała, co się stało, jak przez mgłę przypominał jej się dziwny sen. Wydawało jej się przynajmniej, że śniła, ale nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć, co takiego.

Rozciągnęła się na łóżku, ziewając. Szybko jednak złapała się za głowę. Czuła się, jakby ktoś walił ją wielkim młotem po samym mózgu. Cicho jęknęła. Po chwili dopiero przetarła oczy i rozejrzała się po swojej chatce. Było w niej dziwnie jasno… Wyjrzała przez okno i natychmiast zerwała się z łóżka, zapominając zupełnie o bólu.

O, Buddo.

Jak późno. Przed świtem powinna wyjść z domu, by zdążyć do pracy, ale słońce stało już wysoko na niebie. Szybko się ubrała i wybiegła z chatki, nie zamykając nawet drzwi. Biegła przez dżunglę, przeskakując niższe krzaki i zdrewniałe łodygi lian. Szybko się zmęczyła, ale nie zatrzymywała się. Nie zauważyła nawet kiedy przebiegła obok małej pagody, wokół której para staruszków oddawała pokłony. Nie była już nimi zainteresowana.

Zwolniła dopiero, gdy dobiegła do drogi. Nie miała wyjścia. Co chwilę przejeżdżały po niej, zwykle na pełnym gazie, motocykle z turystami. Szła więc poboczem najszybciej jak mogła. Przejechał obok niej Nuon Veth z jakąś leciwą cudzoziemką w koszyku, ale nie zwróciła na nich uwagi.

Veth zatrzymał się kilka metrów przed nią i coś powiedział po angielsku do kobiety, która skinęła głową.

– Cześć, Maly. Jest już prawie południe… Coś się stało? – przyglądał jej się z niepokojem w oczach.

Niechętnie się zatrzymała.

– Dzień dobry, Nuon Veth – powiedziała cicho. – Tak… Zaspałam.

Mężczyzna aż otworzył usta ze zdziwienia. To nie było normalne, Maly nigdy jeszcze nie spóźniła się do pracy. Nigdy nie zasypiała. Błyskawicznie podjął decyzję.

– Dobra. To wsiadaj, podwiozę cię.

Chwilę mu się przyglądała, w końcu skinęła głową i usiadła za nim. Drgnął, gdy objęła go w pasie. Szybko ruszył, by nie zauważyła reakcji jego ciała na jej dotyk.

Zauważyła to natomiast starsza kobieta i przez całą drogę zastanawiała się, jakby tu doprowadzić do połączenia tych młodych i, co również zauważyła, bardzo samotnych, ludzi. Wydała już za mąż i ożeniła wszystkie swoje dzieci i dwoje z wnucząt, więc podczas wakacji mogła się zająć obcymi.

Veth zatrzymał się przed zakładem Maly, a dziewczyna zeszła z motoru.

– Dziękuję, Nuon Veth.

Mężczyzna chciał coś odpowiedzieć, ale wcześniej odezwała się klientka, której nie mógł zlekceważyć. Nastąpiła krótka wymiana zdań, w trakcie której Maly oddaliła się.

– Zaczekaj, Maly! – zeskoczył z motoru i podbiegł do niej. – Może zjemy kolację? – A gdy dziewczyna nie wyglądała na zainteresowaną, dodał. – Pani Andersen nas zaprasza do najlepszej restauracji w mieście… Chyba nie zrobisz przykrości staruszce? Która do tego ma kasę?

Na chwilę przymknęła oczy i ciężko wypuściła powietrze. Przypomniała sobie, że nie zrobiła zakupów i nie ma już paddy. Skinęła głową.

– Dobrze. Przyjedź po mnie po pracy.

Uśmiechnął się radośnie, jego piękna twarz promieniała.

– Świetnie. Będę na pewno. To… – zerknął na bezceremonialnie wpatrzoną w nich staruszkę. – Do zobaczenia – zakończył krótko.

Wrócił do klientki, a Maly weszła do zakładu.

Szła wolno między pracującymi krawcowymi, nie rozglądając się po hali. Jej podświadomość odmierzała kroki do właściwego stanowiska. Zatrzymała się przed nim, chcąc usiąść, gdy zdziwiona zauważyła, że jej miejsce jest zajęte. Siedziała na nim jakaś młodziutka dziewczyna, zapewne tuż po szkole. Maly nie zdążyła jeszcze zdecydować, co robić, gdy otworzyły się drzwi kanciapy, a w nich stanął kierownik. Chwilę się jej przyglądał z groźną miną, w końcu odezwał przesłodzonym głosem:

– Ach, Siobhan Maly. Jednak raczyła się pani pojawić. – A gdy dziewczyna nic nie odpowiadała, dodał ostro: – Do mojego biura!

Poszła za nim, wcale nie przyśpieszając kroku i nie zważając na znaczące spojrzenia pracujących kobiet. Weszła do kanciapy i zamknęła za sobą drzwi. Kierownik stał oparty o biurko i trzymał przed sobą jakieś dokumenty, udając, że jest bardzo zajęty. Dopiero po chwili odłożył je i spojrzał na nią uważnie, ciągle milcząc.

– Jestem zwolniona? – zapytała cicho.

Nie odpowiedział od razu, przyglądając jej się tylko, ale na Maly jego świdrujące spojrzenie nie robiło specjalnego wrażenia.

– A czego się spodziewasz? – odezwał się w końcu. – Jest wiele chętnych na miejsce każdej z nich. – Ręką wskazał na ścianę, mając zapewne na myśli krawcowe za nią pracujące. – Nie mogę zaakceptować nawet jednego spóźnienia, bo później każda będzie się powoływała na ten precedens.

Zakończył z wyraźnym zadowoleniem, że używa obcych słów, nie mających zastosowania w jego kraju.

Dziewczyna, chociaż jeszcze niedawno bała się utraty pracy, teraz czuła tylko dziwny spokój. Odwróciła się z zamiarem wyjścia, ale kierownik zbliżył się do niej, powstrzymując ją.

– Zaczekaj, Maly. – A gdy się odwróciła, stanął tuż przy niej. – Ty… – zaczął trochę zachrypłym głosem. – Ty przecież nie musisz pracować.

Cierpliwie czekała, co powie dalej, ale on zaczął mówić rękami. Najpierw dotknął jej twarzy. Nie zareagowała.

– Zostań moją żoną.

– Pan już ma żonę – odparła krótko i obojętnie.

– To nie ma znaczenia – szeptał dalej zachrypniętym głosem. – Jesteś taka piękna…

Dłoń mężczyzny powędrowała na szyję, dekolt, a wreszcie na pierś. Drugą ręką zaczął rozpinać jej bluzkę.

– Nie.

Kierownik nie zareagował na sprzeciw Maly. Gdy odkrył jej pierś i zaczął ją całować, kobieta odepchnęła go od siebie z całej siły. Wpadł na biurko, głośno przeklinając.

– Ty pieprzona suko! Myślisz, że będziesz mnie tak kokietować, a potem odrzucisz? Mnie?! Lumphung Nala! Nie pozwolę się tak upokarzać.

Ruszył w jej kierunku i zanim zareagowała, przycisnął do ściany. Nie mogła się ruszyć. Za pierwszym razem udało jej się go odepchnąć, wykorzystując element zaskoczenia, ale teraz nie miała szans, był od niej znacznie silniejszy. Rozerwał jej bluzkę i zaczął rozpinać spodnie, gdy niespodziewana siła rzuciła mężczyzną o ścianę. Maly spokojnie obserwowała jak zsuwa się po niej na podłogę.

Jeśli Lumpung myślał, że to koniec niespodzianek, to srogo się mylił. Jeszcze nie zdążył dojść do siebie, gdy zauważył zbliżającego się stwora jak z najgorszych koszmarów. Zawisł w jego uścisku, sprawiając wrażenie, że nic nie waży. Był śmiertelnie przerażony. Nawet imię Pol Pota nie napawało go takim strachem, jaki czuł teraz.

– Assurr(6)… – zdołał tylko wyszeptać, przypominając sobie przerażające baśnie, które babka opowiadała mu w dzieciństwie.

Dłoń demona zaczęła się zaciskać na szyi kierownika, który z trudem wciągał powietrze w płuca. Maly nadal przyglądała się temu ze względnym spokojem, tylko klatka piersiowa, poruszając się szybko w górę i dół, wskazywała, że jest żywym człowiekiem i coś przeżywa.

Asur spojrzał na nią swoimi czerwonymi ślepiami, które niejednego przyprawiły o palpitacje czy wręcz przeciwnie, zatrzymanie serca.

– Nie – powtórzyła tak samo cicho, jak wcześniej.

Zapięła spodnie i wyszła, uważnie obserwowana przez krawcowe, które nawet przerwały pracę, co już było niewybaczalnym grzechem. Ale jak wkrótce spostrzegły, nie było tego, który miałby je ukarać. Przynajmniej przytomnego.

Dziewczyna wracała do domu swoim zwyczajnym krokiem, nie przejmując się spojrzeniami ludzi rzucanymi na jej rozerwaną i zmiętoszoną bluzkę bez guzików. Przechodząc obok starego kina, zerknęła na graffiti i westchnęła:

– Za dużo krwi wypiła ta ziemia.

 

Zakurzony motor wjechał na podjazd przed hotelem. Czekający przy wejściu kierowcy obwożący turystów po ruinach aż otworzyli usta z zachwytu. Takie maszyny rzadko można zobaczyć na prowincji. A tak właściwie, to nigdy. Pomimo że nazwę producenta pokrywał kurz, większość motocyklistów bez problemu ją rozpoznało, a niektórzy nawet poznali model, który widzieli w najnowszych czasopismach motoryzacyjnych. Znali też jego cenę, więc tym bardziej się zdziwili, gdy motocyklista w czarnej skórze ściągnął kask.

Twarz kobiety była trudna do oszacowania, mogła mieć zarówno trzydzieści, jak i piętnaście lat, ale to pewnie warkoczyki wprowadzały w błąd i wpływały na wrażenie, że jest młodsza. Jeśli przyjrzałoby się jej dokładniej, to wokół niepomalowanych oczu można było już zauważyć tak zwane kurze łapki. Na pewno nie była to młoda dziewczyna.

Mężczyźni nie byli pewni, czy bardziej ich dziwi, że kierowcą tak wspaniałej maszyny jest kobieta, czy raczej, że jest to Khmerka. W końcu nawet na ulicach Phnom Penh najnowsze modele najdroższych motocykli japońskich nie były zauważalne, a co dopiero w mało znaczącej stolicy jednej z najbiedniejszych prowincji.

Gdy zsiadała z motocyklu, obrzuciła mężczyzn tak zimnym spojrzeniem, że aż przeszedł ich dreszcz. Bez problemu wyobrazili ją sobie w dżungli, w partyzantce Khmer Krahom, jak zabija na rozkaz i z przyjemnością.

Położyła kask na kierownicy, a plecak na siedzeniu i rozejrzała się po okolicy. W końcu chyba zauważyła to, czego szukała. Z rękami w tylnych kieszeniach ruszyła w kierunku rzeki Sen. Nie przejmowała się zostawionym plecakiem ani motocyklem. Wiedziała, że jak tylko odejdzie, podejdą do niego mężczyźni i zaczną oglądać z każdej strony. A może nawet trochę przetrą z kurzu? W Kambodży nie ma złodziei, a gdyby nawet, jakimś dziwnym trafem, jakiś się znalazł, jej by nie okradł. Tego była pewna.

Zeszła ze żwirowej ścieżki, kierując się w stronę wartko płynącej rzeki. Po brzegu spacerowały pary i turyści. Jakiś mężczyzna karmił kaczki, na moście młode małżeństwo próbowało dać sobie radę z trójką dzieciaków. Bezskutecznie. Praktyka bezstresowego wychowania teraz odbijała im się czkawką. Kobieta zerknęła na rodziców z pogardą. Jej wystarczyłaby minuta do spacyfikowania bachorów.

Zatrzymała się przy ławce, na której siedział staruszek z laską. Rysował nią coś po ziemi i wydawało się, że jest całkowicie pochłonięty tym zajęciem. Penh wpatrzyła się w rzeczne prądy, nie odzywając się pierwsza, jak nakazywał khmerski bon ton, którego ją nauczył.

Nagle rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk. Jeden dzieciak zrzucił drugiego z mostu do rzeki. Mężczyzna, prawdopodobnie ojciec, oddał krzyczącej kobiecie mały, składany wózek z jeszcze mniejszym berbeciem, szybko ściągnął buty i wskoczył za córeczką. Jak się jednak okazało, dziewczynka wcale nie chciała być uratowana, gdyż starała się odpłynąć najdalej jak mogła. Matka znowu zaczęła wrzeszczeć, zakłócając spokojne popołudnie.

– Były jakieś problemy? – zapytał mężczyzna na ławce, ignorując krzyki.

Penh wzruszyła ramionami.

– Standardowa robota, samdech.

Zapadło milczenie.

Kheang Sen ciągle coś rysował, w końcu kobieta przestała wpatrywać się w rzekę i mężczyznę, który wreszcie wyłowił swojego małego potworka, zupełnie zadowolonego z odstawionego przedstawienia. Zainteresowała się znakami. Część znała, część była dla niej zupełnie obca, ale te, które znała, wystarczyły, by ją zaniepokoić.

– Tak. Tym razem nie będzie łatwo, Penh – powiedział Kheang i wskazał na kamerę, która leżała obok niego, na ławce.

Wzięła ją do rąk i włączyła. Długo oglądała nagranie puszczy, na którym nie było widać nic specjalnego. Dla osoby postronnej. Na czole Penh pojawiła się zmarszczka. Chwilę się zastanawiała nad tym, co zobaczyła. Ślady. Każdy je zostawia, jakkolwiek bardzo by tego nie chciał, niezależnie od tego, jak dobrze został przeszkolony w ich zacieraniu. Trzeba tylko umieć patrzeć. Trenować uwagę, która według mistrzów buddyzmu jest ważniejsza od poznania, gdyż sama w sobie jest poznaniem. Jakkolwiek to brzmi.

Odłożyła kamerę na ławkę.

– Starożytny asur – stwierdziła po chwili, starając się zachować spokój i nie pokazywać podniecenia, którego starzec nie pochwalał. Ale ostatniego starożytnego demona Agencja zabiła ponad pięćdziesiąt lat temu i kobieta miała wielką ochotę powtórzyć sukces swoich poprzedników.

Wolno pokiwał głową.

– Niestety – powiedział cicho. – Wiedziałem, że w końcu nasze drogi znowu się skrzyżują… Tylko czemu, o Buddo, musiało to nastąpić teraz, gdy jestem już u kresu życia?

Penh skrzywiła się.

– Nie jesteś sam… – zawahała się, zanim dodała: – Mistrzu. I na pewno nie jesteś u kresu życia. Będziesz miał swoją zemstę.

Mężczyzna westchnął ciężko.

– To nie ma nic wspólnego z zemstą. Zabijamy demony, które zabijają ludzi. To proste. I nie ma związku z tym, że ten asur zabijał pracowników Agencji.

– Racja. I dla niego pewnie też nie miało znaczenia, że zabiliście mu laskę w ciąży? – zapytała sarkastycznie. – Też nie chodziło o zemstę, tylko o zasady?

Twarz Sena stała się nieruchomą maską.

– Asura polowała na dzieci i wypijała je, chcąc w ten sposób uczynić swoje silniejszym. Zrobiliśmy to, co było konieczne – uciął temat.

 

Maly zamknęła za sobą drzwi i przywarła do nich plecami, przymykając oczy. Potrzebowała chwili dla siebie. Chwili dla niemyślenia. Szybko jednak żołądek przypomniał jej, że jeszcze nie jadła śniadania, a była już pora obiadu. Niechętnie oderwała się od drzwi, podeszła do szafek i zaczęła je przeglądać. Postawiła na stole talerz ze sztućcami i nie wiedziała, co dalej.

No tak. Miała zrobić zakupy. Miała otrzymać dziś pensję.

Westchnęła i wyciągnęła butelkę z wódką żmijową. Chwilę się zawahała i w końcu sięgnęła po dwa kubki, które położyła obok butelki na stole. Znieruchomiała, gdy zauważyła stojącego pod ścianą asura. Brunatna skóra wyglądała jak pancerz, potężne dłonie były zakończone jak szpony u drapieżnego ptaka, a czerwone, wąskie oczy lśniły w półmroku.

– Małe polowanie? – zapytał niskim, głębokim głosem.

Tylko parsknęła. Sięgnęła po nóż ze stołu i rzuciła w jego stronę. Demon ani drgnął. Dopiero po chwili schylił się, podniósł z podłogi nóż razem z włochatym pająkiem, w którym tkwił, i podał go dziewczynie. Wzięła nie patrząc na niego i wrzuciła zwierzę z noża prosto do garnka. Następnie chciała zabrać się za rozpalenie ognia, ale asur powstrzymał ją. Przyklęknął przy piecu, włożył do środka kilka drew i dmuchnął na niego przez swoją rękę. Ogień zapłonął czerwonym płomieniem.

Maly nalała wódki do dwóch kubków i wzięła je do dłoni. Stała nieruchomo, a jej oczy, wpatrzone przed siebie, nagle zrobiły się szkliste. Potężne ręce asura objęły dziewczynę. Poczuła jego twarz przy swoim policzku. Była bardzo miękka, przyjemna, choć wyglądała na skorupę. Oparła się o asura i nagle z jej oczu popłynęły łzy.

– Napij się ze mną – powiedziała cicho, zduszonym głosem.

 

W wielkim jeziorze Tonle Sap przeglądał się złoty sierp księżyca i miriady gwiazd. Gdyby nie fale, można by wziąć jego powierzchnię za drugie niebo. Kwiaty lotosu rozkwitały bielą wśród gwiazd, swobodnie unosząc się na wodzie.

Starzec szedł lasem, tuż przy jego brzegu, wspierając się na lasce. Wyglądał jakby wyszedł na zwykłą wieczorną przechadzkę. I mogłoby tak być, gdyby las nie był dżunglą, po której raczej nie spaceruje się w nocy.

Kheang Sen przystanął przed niewielką, drewnianą chatą na balach. Nie było w niej nic niezwykłego. Zwyczajna chata jakich pełno w każdej wiosce… No właśnie, wiosce. Tyle, że tutaj stała samotnie na skraju puszczy.

Jego pomarszczone, ale wciąż silne dłonie zacisnęły się na lasce. Uniósł ją w poziomie, jedną rękę trzymał na jej końcówce, drugą na środku. Nieruchomy wzrok wbił w chatę. Czekał. Długie życie nauczyło go cierpliwości i uwagi.

Szybkim ruchem wyciągnął miecz z przypominającej laskę pochwy i zrobił zamach do tyłu z energią młodzieńca. Klinga zatrzymała się na długich, potężnych pazurach asura. Sen odskoczył do tyłu.

– Nie pokonałeś mnie będąc młodzieńcem – powiedział wolno demon. – Skąd pomysł, że teraz ci się uda, starcze?

Kheang Sen pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– Bo teraz jestem mądrzejszy… Jingshao – odparł spokojnie i lekko podniósł wzrok do góry.

Asur zrozumiał. A jeśli nie zrozumiał, to poczuł delikatną wiązkę laseru na swoich plecach i mógł się tylko domyślać jaką to nową, zabójczą broń na nieludzi wymyśliła Agencja Phnom Penh. Albo raczej naukowcy z międzynarodowego Stowarzyszenia Humanistycznego, które za nią stoi.

Starzec wolno podniósł miecz, przygotowując się do ostatecznego ciosu.

– Nieee!

Chwila nieuwagi wystarczyła. Jingshao złapał prawą rękę Sena, w której ten trzymał miecz, wykręcił ją i zasłonił się nim przed snajperem. Nie trwało to dłużej niż mrugnięcie.

– Stój! – krzyknął asur do Maly.

Zatrzymała się gwałtownie. Między jej nagimi piersiami świecił czerwony punkcik. Niepewnie spuściła głowę, patrząc na niego niepewnie. Później znów spojrzała na demona.

– Kaź mu rzucić broń! – syknął Jingshao do starca, zwiększając ucisk. – Zabiję cię, starcze, wiesz o tym.

Kheang Sen przyjmował ból ze stoickim spokojem, przeżył znacznie większy. Spojrzał na dziewczynę, zdziwiony. Nie wyglądała na otępiałą, jak większość ludzi wykorzystywanych przez demony. Nie wyglądała też na wykorzystywaną. Raczej na… zakochaną? Sen nie był pewny, ale poczuł się na to wszystko za stary.

– Na Buddę – jęknęła Maly. – Przecież… Przecież nikt nie musi ginąć. Czy w tę ziemię nie wsiąknęło już dość krwi? Zaklinam was na miłosiernego Buddę…

Palec Penh drgał lekko na spuście. Siedziała na grubiej gałęzi, wysoko nad ziemią i wahała się. Nie była pewna, czy dobrze zrobiła zmieniając cel, ale życie nauczyło ją ufać instynktom. Kątem oka obserwowała asura i szefa. Chyba jednak to był właściwy wybór. Czyżby demon się zakochał? To dopiero telenowela.

– Nie ma miłosierdzia – krzyknęła, doskonale pamiętając nauki. Zarówno Sena, jak i te wcześniejsze. – I nie ma negocjacji z asurami. Puścisz go albo zabiję twoją przyjaciółkę. A później tobie wsadzę następny neonowy pocisk między oczy. Liczę do trzech. Raz – jej głos brzmiał nieubłaganie, był zupełnie pozbawiony emocji.

Jingshao ciężko oddychał. Maly patrzyła na niego z przerażeniem. Bała się, ale chyba nie o siebie, bo kręciła głową i niemo poruszała ustami, jakby szepcząc: nie. Też na nią spojrzał, a później spuścił wzrok. Już wiedziała. Westchnęła tylko i zwiesiła głowę.

– Dwa…

Asur puścił starca, który podpierając się mieczem, uchronił się od upadku. Dziewczyna podbiegła do demona i przytuliła do niego, jakby chciała osłonić go swoim niewielkim, drobnym ciałem. Nieruchomo, ze spokojem czekali na nieuniknione.

Sen patrzył na nich i próbował coś zrozumieć. Przypomniał sobie inną kobietę i jej lament, gdy znalazła rozerwane na kawałki ciało swojego męża. Partnera Sena. Przypomniał sobie wysączone z wszelkich płynów, wysuszone ciałka dzieci, które znajdowali na terenie całej prowincji. I obojętność albo nawet ulgę ich rodziców, gdy odpadła im jedna gęba do karmienia. W większości sami przekazywali swoje dzieci demonowi w zamian za jedzenie albo kamienie szlachetne. Zawsze temu samemu. Zawsze samicy. Przypomniał sobie też cierpienie, wręcz obłęd ojca, któremu zabili jego nienarodzone dziecko. Które miało pojawić się na świecie po kilku tysiącleciach prób.

Wiązka podczerwieni odbijała się na głowie asura. Wystarczy jeden ruch palcem.

– Zaczekaj, Penh.

Kobieta zerknęła na niego zdziwiona, ale nie zdjęła palca ze spustu. Kheang Sen zaskoczył sam siebie.

 

Nadchodził świt. Promienie słoneczne wolno przebijały się przez drzewa tekowe. Tylko kolor tafli jeziora zmienił się z granatu na srebrzysto-zielony.

Na starych, drewnianych schodach siedział Sen i kobieta, która plotła warkocze.

– A może ich zatrudnimy? – powiedziała nagle Penh.

Mężczyzna długo milczał, w końcu wolno pokręcił głową.

– Stowarzyszenie nigdy się na to nie zgodzi.

Wzruszyła ramionami, nie przerywając plecenia.

– Skoro tak twierdzisz… Ale o mnie też tak mówiono.

Spojrzał na nią uważnie. W jego umyśle zaczęły się pojawiać obrazy pełne bólu, jakiego nigdy wcześniej ani potem nie zaznał. Bólu oraz dziewczynki z warkoczykami, ciężkim kałasznikowem na ramieniu i zakrwawionym nożem w ręku. A także pustką w oczach. Uczennica Ducha(7), dziecko Pol Pota. Czy ten zakochany demon nie jest bardziej człowiekiem od niej? Bo co to znaczy: być człowiekiem? Kilkanaście godzin temu Penh bez wahania zlikwidowała małą dziewczynkę, która miała to nieszczęście przemieniać się w panterę i pod tą postacią zabijała resztki bojowników Pol Pota. Gdyby to robiła w ludzkim ciele, Agencja nie wtrąciłaby się, a nieoficjalnie pewnie uznałaby małą za bohaterkę. Ale zasady to zasady.

Sen potrząsnął głową, takie rozważania do niczego nie prowadziły. Westchnął ciężko. Życie było takie proste do siedemdziesiątego piątego roku. Ludzie byli ludźmi, a demony demonami.

Wstał i wolno odwrócił się w stronę domu. Spojrzał w oczy asura, którego tropił przez ponad pół wieku. A potem wyciągnął w jego stronę dłoń.

– Jeśli ty zdołasz wybaczyć mi – odezwał się cicho – to ja zdołam wybaczyć tobie. I może kiedyś… również sobie.

 

 

 

 

 

 

Przypisy

(1) Tak do dziś jest nazywane przejęcie władzy przez Pol Pota.

(2) Ta (khmer.) – dziadek.

(3) Live fast, die young… and leave beauty body (ang.) – żyj szybko, umrzyj młodo… i zostaw piękne ciało.

(4) Samdech euv (khmer.) – ojciec.

(5) Zgodnie z legendą, w 1370 r. bogata dama Yu Penh, mieszkająca w pałacu nad Mekongiem, znalazła płynący rzeką pień koki. Wyciągnęła go, a w środku znajdowały się 4 brązowe figurki Buddy i jedna kamienna bogini Prah Noreay. Uznano to za cudowne zdarzenie i na tym miejscu najpierw wybudowano kaplicę, a później wzniesiono wzgórze – Phnom Daum Penh (Górę Pani Penh), gdzie byli chowani królowie i dostojnicy khmerscy po przeniesieniu stolicy do tego miejsca.

(6) Asur (khmer.) – demon.

(7) Kaing Kek Ieu, ps. Deuch/Duch – główny wykonawca „brudnej roboty" Khmer Krahom, również komendant katowni Khmerów w eks-liceum Tuol Sleng.

Koniec

Komentarze

"Nie zauważyli, że choć ducha dżungli dawno zabili, to obudzili coś znacznie potężniejszego. Coś, co może obudzić tylko rozpacz i gniew. Nienawiść i przekleństwo. Nie czuli na sobie uważnych oczu zemsty." - ten fragment moim zdaniem do przeróbki. Wali patosem po oczach, zwłaszcza ostatnie zdanie.
"pierwszy bojownik został bezgłośnie porwany na smoczą palmę" - gdzie został porwany? Dziwnie to brzmi.
"Nawet bzyczenie owadów nie mogło denerwować - nie było żadnych.(...) zjedli wszystko, co było do zjedzenia, a także to, co nie było" - łącząc te dwa fragmenty można dojść do wniosku, że zjedli też wszystkie owady.
"Mężczyźni porzucili ochronne koło, czy raczej trójkąt," - to koło czy trójkąt?
"potworny krzyk, od którego mogłaby się pojawić gęsia skórka lub całkowite odrętwienie, i rozniósł się po dżungli" - wytłuszczony fragment zbędny według mnie.

To na razie część wyłapanych błędów.  Do treści odniosę się w końcowym komentarzu.

Dzięki za wyłapanie błędów, starałam się wszystko poprawić. Co do patosu we wstępie, będę się musiała nad tym dłużej zastanowić.
Smocza palma, to po prostu gigantyczna palma, nazwa własna. Wymienna nazwa - drako palma chyba brzmi gorzej ;-) Wydawało mi się, że to jest jasne.. Ale skoro nie, to trochę niżej dopisałam, że facet spadł z drzewa. Co prawda palma nie jest drzewem, ale sprecyzowanie tego byłoby już chyba  wchodzeniem w nieistotne szczegóły... ;-)

"Kierowca, mężczyzna o wyglądzie pięknej dziewczyny" - niezręcznie to ujęłaś. Może lepiej: "o delikatnej, dziewczęcej urodzie" lub coś podobnego.

"Ruszył z pełnego gazu, powodując nieznośny hałas i obłoki kurzu." - zdanie do przeróbki, np: "Ruszył na pełnym gazie, wywołując nieznośny hałas i wzbijając obłoki kurzu".

"którzy właśnie wracali z wycieczki" - z wycieczek

" Robili krok z rękami w górze" - kroczyli

"Jadła spokojnie, wystudiowanym ruchem, siedząc przy stole równie nieruchomo, jak podczas pracy. Po skończeniu tej obiadokolacji" - wystudiowanymi ruchami, zaimek zbędny

"Czekała długo, w absolutnej ciszy zewnętrznej" - co to jest cisza zewnętrzna? Lepiej bez tego słowa.

" Jakaś istota wyrzuciła z siebie ogromy wściekłości i bólu" - ogrom

"trzydziestoparoletniego mężczyznę ze związanymi długimi włosami i kobiecą twarzą" - kolejny facet z kobiecą twarzą. Nie podoba mi się ten zwrot.

"Same ruiny nigdy nie zostały dokładnie zbadane, stąd określa się ich wiek" - czasy się pomieszały.

"Ruszyła z pełnego gazu, choć droga raczej odradzałaby taki ruch." - droga nic odradzać nie może. Przykładowo: "nie zważając na stan drogi".

"Chwili dla niemyślenia" - chwili dla czego?

"włożył do środka kilka drwa" - drew

 

Podobało mi się. Dobrze napisane, przemyślane opowiadanie. Poza wymienionymi błędami, w niektórych miejscach zdarzają się powtórzenia.

Zakończenie trochę mnie rozczarowało, uważam, że mogłaś lepiej je dopracować. Zabrakło mi wyjaśnienia, czym jest ten starożytny asur i co takiego zrobił, że starzec ścigał go całe życie. W takim kontekście nagła zmiana nastawienia i darowanie życia demonowi nie przekonuje mnie. Demon musiał zrobić coś złego (poza samym faktem bycia demonem), skoro go ścigają i raczej z powodu jednej łzawej scenki (pomijam już fakt, że Maly mogła udawać lub być kontrolowaną przez asura) nie udałoby mu się wykpić..

 

Pozdrawiam.

Chwila dla niemyślenia - o, taka chwila jest czasem bardzo potrzebna, by się uspokoić albo spojrzeć na coś z innej perspektywy. Po prostu wyłączenie się na moment.

Przy panterze było wspomniane, że zginęła, bo zabijała ludzi i tym się zajmuje Zgromadzenie Humanistyczne poprzez agencje. W Agencji Kraków jest o tym trochę więcej (opowiadanie Jak Wisła głęboka). Nie pisałam dokładniej o przeszłości, bo w planach było osobne opowiadanie, ale może faktycznie czegoś tu brakuje. Co do Maly mogła udawać, ale to też by o czymś świadczyło, ale przy swoim długoletnim doświadczeniu Sen by się szybko zorientował, gdyby była kontrolowana przez asura, więc jak sam stwierdził, to raczej nie wchodziło w grę. Ok, poprawię opowiadanie, póki jeszcze mogę.

Żaden ptasi śpiew czy nawoływanie papug nie roznosiło się w przestrzeni. Brak zgody między podmiotem a orzeczeniem. Ponadto dźwięki nie rozchodzą się w przestrzeni tylko w ośrodku.

kaemkami (...) karabinkami (...) do pistoletu Nie do pistoleciku?

zupełnie nieruchoma, nie licząc dłoni. Czyli niezupełnie nieruchoma. Zupełnie zbędne.

który z przypadku był kierownikiem zakładu. Znam zwrot: zostać/ stać się kimś z przypadku, ale nie być.

W oddali unosił się kurz, wzbijany przez głośne motocykle, wożące jeszcze głośniejszych turystów z całego świata, którzy właśnie wracali z wycieczek do niezbadanych ruin siedmio- lub dziewięciowiecznych świątyń Sambor Prei Kuk. (...) Same ruiny nigdy nie zostały dokładnie zbadane, stąd naukowcy określają ich wiek w przybliżeniu na od siódmego do dziewiątego stulecia po narodzinach Chrystusa. Nie to samo. Zresztą z pierwszego zdania może wynikać, że są dwa rodzaje ruin: siedmio- i dziewięciowieczne.

pnącza zwisające z wielkich drzew deszczowych. Deszczowe są chyba tylko lasy.

wydawało jej się mianowicie, że pantery mgliste dawno temu wyginęły już na terenie Kambodży. Zapewne miało być już dawno temu.

Przyklęknął przy piecu, włożył do środka kilka drew i dmuchnął na niego przez swoją rękę. ???

Chwili dla niemyślenia. Chwili niemyślenia.

Gdy zsiadała z motocyklu -kla

wpakować je do motocykli Przez rury wydechowe czy przez bak?

Ruszyła z pełnego gazu, choć droga niekoniecznie się do tego nadawała. Pełnym gazem.

Jej podświadomość odmierzała kroki do właściwego stanowiska. ???

Maly nalała wódki do dwóch kubków i wzięła je do dłoni. Do ręki lub w dłoń.

Szybkim ruchem wyciągnął miecz z przypominającej laskę pochwy i zrobił zamach do tyłu z energią młodzieńca. Przypomniał mi się Rutger Hauer w takim jednym filmie.

 

Czytało się miło, choć musiałem dość często przystawać i zastanawiać się, czy dana fraza została dobrze napisana. Rzucił mi się w oczy nadmiar zaimków i, sporadycznie, przecinków.

Finał lichy. Najpierw nie wiadomo skąd wyskakuje asur, potem Maly, a na końcu, och!, ach!, zjawia się Dramat. I, o ile zamknąć przesłanie w zdaniu, że ludzie są często mniej ludzcy niż demony (albo, pomijając demony, że ludzie są często po prostu nieludzcy), to brakuje temu przesłaniu mocy (którą dałby dobry finał).

Julius Fjord - dzięki za wypisanie błędów. Będę miała nauczkę na przyszłość, by nie poprawiać tekstów podczas choroby;-) Co do zakończenia, skoro dwie osoby piszą, że słabe, to znaczy, że słabe. Pomyślę jeszcze nad tym. Chyba opowiadanie nadaje się do większego przeredagowania.

To ja dla odmiany nie będę wypisywać błędów ;) Zresztą już chyba większość poprawiłaś :P Podobało mi się, może nie tak bardzo jak "Jak Wisła głęboka", ale opowiadanie mnie zafascynowało, przede wszystkim ze względu na świetnie sportretowaną rzeczywistość. Nie wiem, nigdy nie byłam w Kambodży, cała moja wiedza opiera się na gazetach i internecie, ale podczas czytania naprawdę udało Ci się stworzyć świat tak przekonujący, że nie dość, że uwierzyłam bez mrugnięcia okiem, że opisywane przez Ciebie "rzeczywiste" miejsca naprawdę są prawdziwe, to jeszcze uwierzyłam w asury i pantery mgliste, które "naturalnie" wpisywały się w Twój świat. Sama historia jest niestety mniej wciągająca od rzeczywistości, w której została umieszczona, zgadzam się z przedmówcami, że zakończenie trochę rozczarowuje. Brakowało mi też motywacji, dla której starzec szuka demona i nie może go pokonać. Ale poza tym - wielki szacun. Masz oryginalne pomysły, piszesz w sposób bardzo plastyczny, nie sposób się oderwać od Twoich tekstów. Gratulacje.

Dreammy - wielkie dzięki. Twoje słowa motywują do pracy nad tym opowiadaniem :-)

Zakochałem się :P W złożonej wizji świata. W sposobie przekazywania czytelnikowi tej wizji. Ogółem - w Twojej pracy :). Może i rzeczywiście zakończenie nie uderza tak mocno, jak wszyscy byśmy tego chcieli... Ale czy to ważne? Potrafisz doskonale rozplanować fabułę i poprowadzić ją w ten sposób, by - mimo pozornego braku powiązania między kolejnymi wydarzeniami - wszystko łączyło się w logiczną i ciekawą całość. To wielka sztuka, o czym świadczy ilość osób, które co i rusz potykają się nawet przy opowiadaniu banalnych historii (włącznie z niżej podpisanym).
Najwyższe uznanie... I niech te wszystkie pochlebstwa skłonią Cię do napisania kolejnego tekstu. Czekam :D

Dzięki, Montinek. Opowiadań skończonych mam mnóstwo (a nieskończonych jeszcze więcej;-)), ale przed zamieszczeniem gdziekolwiek zawsze staram się jeszcze raz przeczytać, bo zawsze coś się jeszcze znajdzie do poprawy..
Co do logiki, to faktycznie przy dłuższych tekstach łatwo się pogubić. Dlatego dobrze też mieć złośliwego czytacza, który jeszcze w trakcie pisania wszystkie nieścisłości będzie wyłapywał ;-)

I jeszcze uwaga do Juliusa Fjorda - nie mam zwyczaju zdrabniać, chyba że rozmawiam z bratankami ;-)
kaemka to oficjalny czy półoficjalny skrót, podobnie jak km.
Karabinek to broń długa strzelająca amunicją pośrednią, w przeciwieństwie do karabinu - broni długiej strzelającej amunicją karabinową. AK-47, czyli kałasznikow, to właśnie karabinek automatyczny, nie karabin.

Pan komandos zastrzelił z karabinka tysiąc człowieczków.


Zrobiłem szybki risercz i...


w encyklopedii jednotomowej PWN nie znalazłem karabinka (niesportowego)
a w słowniku trzytomowym PWN nie znalazłem kaemki.


Wikipedia raz podaje pojęcia karabin i karabinek zamiennie, a raz odróżnia.
W słownikach internetowych również nie było kaemki.

Szybki wniosek - pisz jak uważasz za słuszne, ale miej na uwadze, że z tego, o czym piszesz, strzela się do ludzi.

Jednotomowa encyklopedia, czyli tzw. Azetka? Jest kiepska i większości rzeczy, które próbowałam w niej znaleźć po prostu nie ma. Definicję karabinka i  kałasznikowa wzięłam ze stron wojskowych i o broni. Szczerze wątpię, by militaryści używali zdrobnień, tym bardziej, że słowo pojawia się również w uniwersalnym słowniku pwn:
karabinek
1. wojsk. «broń strzelecka o takiej samej konstrukcji jak karabin, lecz krótsza i lżejsza»
kałasznikow M. Kałasznikow, ros. inżynier i konstruktor broni palnej pot. «karabinek automatyczny produkcji rosyjskiej»
Wikipedię tworzą często ignoranci, o czym jednak zwykle się zapomina. Czasem muszę się porządnie namęczyć, by przekonać jakiegoś profesora, że niekoniecznie powinien się do niej odwoływać w przypisach...;-)

Kaemka to skrót używany przez wojskowych i pojawia się na ich stronach, więc nie widzę powodu, by go również nie używać.
Szybki wniosek: uwaga, na źródła, z jakich się korzysta:-)

Język środowiskowy a literacki... :p

Czytelnik najczęściej nie zna żargonu wojskowego. Jeśli mu się nie uzmysłowi, że pewne pojęcia nie są na przykład zdrobnieniami, to jeszcze gotów pomyśleć, że autor ma słabość do broni palnej czy coś... Różnie bywa.

 

Skoro kaem i kaemka oznaczają jedno i to samo i jedno pojawia się w słownikach i literaturze, a drugie tylko selektywnie na website'ach wojskowych, to dlaczego nie używać tego pierwszego? Co do kałasznikowa: jest mi wszystko jedno, czy karabin czy karabinek, kałach to kałach. Jeśli jedyna słuszna defiinicja zaczyna się od słowa karabinek, ok, niech będzie karabinek, ale częściej spotykałem się w beletrystyce wojennej z określeniem karabin Kałasznikowa.

Słabość to inna kwestia:-) Do głowy by mi nie przyszło, że można uznać "karabinek" za zdrobnienie, ale może za dużo czytałam militarystycznych tekstów:d Myślałam nad kaemem, ale brzmi mocniej, pasuje do potężnego karabinu, ale niekoniecznie do karabinku;-) Nie przypominam sobie, bym gdzieś czytała o karabinie kałasznikowa (z małej, bo wychodzi, że własność tego faceta;-)), zwykle chyba mówi się/pisze skrótowo kałasznikow czy kałach. To ostatnie to też wojskowy żargon, ale podobnie jak w przypadku pepetki wszedł do potocznego języka, więc kaemka chyba też może i chyba wchodzi - po wpisaniu w google pojawia się kilkanaście takich nicków z różnych stron.
Tak w trakcie dyskusji inna kwestia wpadła mi do głowy - skoro kaem jest od karabinu, to może w ogóle nie powinno się tego skrótu używać do karabinków... Trzeba by to sprawdzić;-)

Po poprawkach tekst błyszczy. Klimat, aura, bogactwo świata wykreowanego - wszystko załsługuje na wyróżnienie. Podobnie jak niektórzy mam alergię na patos, ale tu nie wyczułem patosu, raczej napięcie, emfazę. Tyle że to pasowało do nastroju całości. :)

Pozdrawiam. 

Dzięki Jakub. Staram się unikać patosu, ale to różnie wychodzi. A klimatem lubię się bawić, kolejne zamieszczone tu teksty będą pod tym względem podobne. Jedno na konkurs, o ile w międzyczasie nie doszły ograniczenia ilościowe, bo chyba ich nie było?
Pozdrawiam

Przeczytałem kilka pierwszych zdań ... Niestety, do dalszej lektury zniechęcily mnie te nieszczęsne " kaemki", a potem ta jedna seria, puszczona az przez trzech żolnierzy ( brońmusiala byc bardzo ciężka).  
Ten "erkaem", ten " cekaem", ten " kaem" - zapisy sposobu wymowy skrotów  "rkm,"ckm""km" - (ręczny karabin maszynowy, cięzki karabin maszynowy, karabin maszynowy).  Nadal jeszcze występuje skrót "lkm" ( "elkaem" - lekki karabin maszynowy). Rzadko uzywamy skrótu "nkm" ( enkaem - najcięzszy karabin maszynowy), dośc czesto jednak skrotu "wkm - wukaem" - wielkokalibrowy karabin maszynowy). " Te " kaemy, erkaemy,  cekaemy, wykaemy i enkaemy", a nie " kaemki, erkaemki,  cekaemki, eenkamemki i wukaemki" ...
Podobnie jest  z " peemem" ( "pm" - pistolet maszynowy) . 
Mamy też wyraz " kabek" albo "kabeka" - zapis wymowy skrótu "kbk" ( karabin krótki), inaczej - karabinek). " Karabin oznaczano skrotem "kb". Mamy też stare, ale nadal uzywane wojskowe oznaczenie "kbk- AK" - ( karabinek automatyczny Kałasznikowa) i starą, ale nadal funkcjonującą wymowę tego skrótu  " kabekaka" . Prawdopodobnie stąd wzięły się w tekście te nieszczęsne kaemki ( brr !! ).
No i co jeszcze? " Trzech pozostałych rebeliantów natychmiast odwróciło się w jej stronę i puściło długą serię do góry." Nielogiczne - w trójkę obslugiwali jeden karabin maszynowy, czyli "km'?  Jest to możliwe, pod warunkiem, że byłby to cekaem, na przyklad ckm wz 35, będzący na uzbrojeniu WP przed 1939r ( bardzo dobra broń, świetnie spisala się w kampanii wrzesniowej i póżniej, w US Army), którego etatową obsadę stanowiło trzech żolnierzy. Ale cekaem z zasadu strzela z trójnogu.  
Po prostu - puścili długie serie ...
Niestety, te " kaemki" to ewidetna niedoróbka. Chyba rebaelianci po prostu byli uzgrojeni w karabiny / karabinki automatyczne ( są i taki, i takie). 
Słusznie autorka zauważa w komentarzach, że obecnie różnica pomiędzy karabinem a karabinkiem polega na rodzaju zastosowanego naboju ( klasyczny nabój karabinowy albo nabój pośredni), choć wcześniej wyrazu " karabinek" uzywano do określenia krótszego karabinu., przeznaczonego początkowo dla kawalerii, broni technicznych i saperów, potem z uwagi na poręczności i portatywnośc oraz dobre osiągi masowo upowszechianego  także w piechocie - vide kbk Mauser, stanowiący podstawową broń strzelecką WP w 1939 r. 
Niestety, te "kaemki" to dośc nieszczęsny zgrzyt. Szkoda. 

Dzięki za wyjaśnienia. Nie ja wymyśliłam skrót i użyłam go, uważając, że jest poprawny... Niestety już nie mogę tego poprawić. Szkoda, że to cię odstręczyło od czytania całości.

Jak najbardziej masz też rację z tymi seriami, jakoś mi to umknęło. Zdecydowanie muszę drukować tekst przed puszczeniem, o wiele więcej błędów się w ten sposób zauważa.

Nowa Fantastyka