- Opowiadanie: hetman89 - Dzień jak codzień

Dzień jak codzień

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dzień jak codzień

 

 

 

 

Siódma rano. Poranek nie zaskoczył niczym, jak tysiące poranków przed, nic też nie zapowiadało, by tysiąc następnych poranków miało być innych. Te same zaspane oczy, grawitacja dziwnym trafem ze wzmożoną siłą przyciągała do łóżka. Nic za cholerę nie chciało wyleźć z pod kołdry. Ani głowa, ani dupa, ani żadne z innych odnóży nie było w nastroju aby wynurzyć się z pod starej pierzyny wypełnionej gęsimi piórami. Taka to grzeje, nie to co dzisiejsze gówniane derki z watoliny, które nie dość, że cienkie, to nie można naciągnąć ich sobie na głowę bez jednoczesnego odkrywania nóg. I dziwić tu się, że ludzie niewyspani chodzą. Kukułka z zegarze przytłumionym głosem skonkretyzowała porę dnia.

 

– A zamknij się, w kloakę rżnięta ty…

 

Świst. Twardy skórzany laczek plasnął o ścianę i bezwładnie opadł na podłogę. Drugi rzut, znowu pudło. Zegarowe ptaszysko wreszcie dało za wygraną. Kiedyś kukanie było głośniejsze, ale i oko w tych czasach było jakby bardziej sokole. Ciskane papcie częściej dochodziły celu. Raz doszły aż za bardzo. Zegar spadł, coś się przestawiło, od tamtej pory ptak zawsze wykonywał swoją funkcję fałszując po trochu zza zamkniętych drzwiczek swojej dziupli. W końcu, po długich namysłach i rozważeniu wszelkich za i przeciw nastąpiła pełna mobilizacja. Kołdra odrzucona do połowy ciała. Ale zimno. Zdecydowanie należało się ubrać, i to szybko. Myśl, która poprzedniego wieczoru podsunęła pomysł o tym, by nie rozpalać w piecu, bo noc nie zapowiadała się mroźna, wydawała się nieskazitelnie głupia z perspektywy chłodnego poranka. Niska temperatura przypominała o sobie z każdym wydychanym obłokiem pary. Ubrania złożone w kostkę czekały na bujanym fotelu obok łóżka, były zimne jakby trzymane w lodówce. Tego czego jeszcze nie ubierał szybko wcisnął pod jeszcze ciepłą kołdrę, niech się grzeją. Wciągając nogawki kaleson podskoczył kilka razy, żeby szybciej weszły. Czasem w myślach żartował sobie, że zawsze tak podskakuje w mroźne poranki, żeby strząsnąć sobie szron z jaj, ale tego ranka część mózgu odpowiedzialna za dobry humor troszkę jakby przymarzła. Wciągnął dwie pary skarpet, portki zapiął na ulubiony pasek z lejców wyciętych ze starego poszorka. Dół gotowy. Na górę wcisnął koszulę z długim rękawem. Po zastanowieniu włożył jeszcze jedną. Na koniec wyciągnięty z pod kołdry jakże cieplutki sweter z golfem. Gryzł jak jasna cholera, ale szło się przyzwyczaić.

 

– Prometeuszu gdzieś się podział, jak cię ludzie potrzebują…

 

Po długich poszukiwaniach zapałki odnalazły się w najmniej spodziewanym miejscu, czyli tam gdzie leżały zawsze, na regale nad stołem, po lewej stronie obok puszki po jakiś ciastkach, które skończyły się może z rok temu. Otworzył drzwiczki westfalki szybko wepchnął do środka dziurawą reklamówkę i dwie strony jakiegoś gównianego pornosa, w którym prezentowane kobiety często wyglądają gorzej niż wystawa w zoo, a który mimo wszystko obejrzany był tyle razy, że litery prawię się wyczytały. Kazimierz nie był wybredny i potrafił docenić naturalność dziewcząt ze zdjęć. Potem nożem odciął parę patyków drzazgi, zapałka… Zapaliło się od razu. Mały ogień podkarmił kilkoma szczapkami z porąbanej na drobno sosny i zamknął drzwiczki. Dmuchnął kilka razy od spodu. Po chwili kawałki drzewa potrzaskiwały raz po raz w rytm trawiących je płomieni. Na to aż zrobi się ciepło nie było warto czekać. Co prawda w dwóch parach skarpet ciężko było wskoczyć w gumofilce, ale jakoś tam poszło. Uszatka na głowę, świeżo uprana kufajka na plecy i na dwór. Skądś przecież było przynieść wodę . Gdy tylko otworzył drzwi poczuł się jakby występował w czterech pancernych albo innym filmie, w którym wieje komuną i tawariszami… Pewnie chwycił za pomalowane na zielono olejną farbą ramię pompy. Nagle instynkt, szósty zmysł i wszystko inne do kupy pomnożone razy dwa dało o sobie znać. Ramieniem bał się szarpnąć, przecież gdyby coś się urwało, to jak często zwykł mówić… Czort by to żgał w rzopsko… Podnosił powoli. W nocy było zimniej niż przypuszczał, pompa zamarzła. Mózg jednak ogrzany odpowiednią warstwą długo niemytych, przetłuszczonych włosów, oraz jakże odporną na niskie temperatury czapką– pozostałością po dawnym ustroju pracował bez zarzutu. W morderczym galopie, to znaczy człapiąc powoli… Kazimierz o tej porze nie był w stanie zmusić się do jakiegokolwiek szybszego sposobu poruszania, nie w gumiakach.

 

Przyniósł i wsypał podnosząc uprzednio żeliwne wieko garść soli i poczekał dokładnie tyle ile potrzeba na spalenie papierosa wyciągniętego z buta, kieszeń była dziurawa i zapalonego za trzecim razem , trochę wiało.

 

Po nakarmieniu płucnego raka powoli zaczął powoli zaczął pracować dźwignią i po kilku…dziesięciu razach lód ustąpił i wreszcie można było pompować na chwałę pana. Kiedy napełnił oba wiadra poszedł do domu. Wszedł do sieni, ciepło było pierwszym co poczuł. W innym przypadku nigdy nie odważyłby się na zdjęcie kaloszy i czapki… a już na pewno nie ściągnął by kufajki. Nabrał trochę wody w czajnik i postawił na blacie wesfalki. Spojrzał za okno, gdzie naprzeciw jego oczą wybiegła szara panorama wsi. Kilka domów krytych rakotwórczym eternitem, z których unosiły się cienkie słupki dymu lekko zginane przez wiatr. Z rana nikt nie hajcował. Za niewiele różniącymi się od domów chlewami parowały starannie ułożone kupy gnoju. Refleksje przerwał gwizd czajnika. Do wyszczerbionego kubka wrzucił trochę suszonej mięty, zaparzył herbatę.

 

– A o mnie to już nie łaska pamiętać?

 

– No już, już. Najpierw przecież sobie muszę zrobić, nie?

 

– Nie.

 

Lekko obrażony kot wyszedł spod maszyny dumnie unosząc kitę. Kazimierz nie był w stanie domyśleć się czy futrzak chce tym pokazać, że czeka na jakąś pieszczotę, czy zwyczajnie wypina na niego zadek. Wspiął się na nogę od stołu po czym usilnie wbijał w nią pazury prężąc się przy tym niesamowicie. Mruczał coś pod nosem, chyba przeklinał.

 

– Co ogonek zmarzł?

 

Mężczyzna zakpił sobie nalewając przy tym mleka do puszki po paprykarzu.

 

– Masz chlipaj.

 

– Mnie przynajmniej jeszcze staje.

 

Skontrował kot nie chcąc pozostać dłużnym. Podszedł do puszki i nie spiesząc się zaczął ją opróżniać.

 

– Dzisiaj jadę do miasta, będziesz pilnował domu.

 

Kot ruszył się tak jakby wzdrygnął ramionami. Wyraźnie dał do zrozumienia, że oprócz białej cieczy nie interesuje go nic więcej. Zamruczał głośniej, wylizał opróżnione naczynie do czysta. Podniósł kosmata głowę.

 

– Jedź, jedź przewietrzysz się trochę. Przywieź co trzeba…

 

– Sam się wywietrz. Wczoraj znowu zesrałeś się za szafą, myślałeś, że nie zauważę ? Musiałem sprzątać.

 

– No co przypiliło mnie, a w ogóle zimno było to gdzie będę dupę wystawiał, jeszcze się przeziębię.

 

– Masz dziewięć żyć jakoś to zniesiesz.

 

– Gówno tam dziewięć… kiedy to było… oho… Dziewięć to ja miałem jak ty jeszcze u taty w spodniach z jajka na jajko skakałeś.

 

– Gówno to ty lepiej rób na dworze. Jak jeszcze raz nakasztanisz mi za meblościankę to ci i dwadzieścia żyć nie starczy…

 

– Dobra daj spokój.

 

Skończył rozmowę zaczynając pielęgnować futro… jak to kot.

 

– He, he. Wywietrz się. Ja przynajmniej nie liżę się po rzopsku!

 

– Ja przynajmniej się myję.

 

Kazimierz po wypiciu miętówki i wepchnięciu w kiszki kawałka razowego z podwawelską poszedł przynieść drewna na resztę dnia. Kot w tym czasie robił to co umiał najlepiej. Skoczył na łóżko i zwinął się w kłębek. Gdy zobaczył swojego współlokatora niosącego spore naręcze szczapek zawołał do niego jak umiał najcieplej:

 

– Drzwi zamykaj bo wieje.

 

Mężczyzna nawet nie zareagował. Rzucił drewno do pudła, otrzepał się z resztek kory.

 

– Dobra ja jadę, wrócę… jak przyjadę, albo później. Zrobisz coś do jedzenia?

 

– Och tak misiu zupkę ci ugotuje. Tylko powiedz jaką to już biegnę…

 

– No co, tylko żartowałem.

 

– Hi, Hi no ubaw po pachy.

 

Słowa kota niemal ociekały ironią.

 

– Nie gniewaj się mica no mru mru…

 

Podrapany za uchem kot wyprężył się i mimowolnie zaczął się łasić. Zupełnie jakby nie był sobą.

 

– Mrrr… mrrr… a spierdalaj dziadu ty… mirr mrrrr.

 

Przeklinał tak bez przerwy nie potrafiąc jednak odmówić sobie jakże milutkiego czochrania pod brodą. I na brzuchu.

 

– Tak, tak. Ja też cię kocham.

 

Kazimierz zmieniwszy uszatkę na kominiarkę , kufajkę na prochowiec a kalosze na stare wojskowe buty był całkowicie gotowy do wyjścia. Wyszedł z domu. Drzwi nie zakluczył. Poza ogniem z maszyny i światła z lodówki i tak nie było co ukraść. Z chlewa wydłubał radzieckiej produkcji rower na potężnych dwudziestoośmio calowych kołach i skórzanym siodełkiem na sprężynach. Nie to co dzisiejsze gówna ze szwamy, co jak człowiek przejedzie na takim powyżej pięciu kilometrów to o ile nie ma dupy z betonu to traci krążenie. Przejazd przez wioskę wyglądał tak jak zawsze. Na żużlówce nie było praktycznie żywego ducha prócz dwóch ursusów gnających co tchu w tłokach. Jeden z maciorą, stary Ludwik znowu wiózł ją na randkę z knurem. Drugi… może ktoś miał po prostu za dużo wolnego czasu. Przy sklepie kilku dziadków szło do lub już wychodziło z paczką fajek lub małym mocnym, czy jeszcze inną bzdurą… Zawsze szukali powodu żeby tylko móc pogapić się na cycki młodej ekspedientki na stażu. Kazimierz pomyślał, że także chętnie rzucił by okiem, ale aktualnie zmierzał gdzie indziej. Jak zwykle od mijanych ludzi nie zebrał ani jednego dzień dobry. Niewychowane szczuny… Ludzie jednak nie robili tego z braku szacunku, którego prawdę mówiąc zawsze im brakowało. Zawsze jakoś myśleli, że może lepiej go unikać i było w tym sporo zdrowego rozsądku. Wioska skończyła się równie szybko jak się zaczęła. Skręcił w starą drogę idącą przez las. Z dala od ludzi… od razu lepiej. Mech między sosnami tworzący grubą pierzyną był okazyjnie rozdarty, chyba przez dziki. Jechał w zupełnej ciszy przerywanej tylko przez cichym skrzypieniem sprężyn i zgrzytaniem rowerowego łańcucha. Starym zwyczajem ściągnął czapkę i przeżegnał się mijając stary, drewniany krzyż. Było to w zasadzie dość ponure miejsce. Droga, którą jechał była tylko cieniutką żyłką przecinającą bór, jaki rozciągał jak okiem sięgnąć hen, hen. Wszędzie tylko sosny, gdzieniegdzie trafił się dąb… No i ten krzyż. Stary, cały od mchu, jakby martwy. Jedyne życie wiązało się z ptakami jakie na nim siadały. Symbol chrześcijaństwa ogarnięty przez dzicz. Jakieś pięć tysięcy metrów później zobaczył koniec drogi, a raczej jej połączenie z jakąś większą asfaltówką, którą z powodzeniem rujnowały tiry, i którą gmina naprawiała jedynie od święta. Był już całkiem blisko, słyszał już nawet przejeżdżające samochody. I kiedy sam chciał stać się kolejnym uczestnikiem ruchu…. Zgrzyt, łańcuch przeciągnął się, coś zadzwoniło.

 

– No co do…

 

Spojrzał pod nogi.

 

– Do miasta się kurwa jechać zachciało…

 

Stanął, tuż przy samej szosie, oparł rower o drzewo. Tak jak przypuszczał. Zabezpieczenie wyskoczyło, zębatka spadła. Co za sowiecka sobaka. Miał co prawda nóż, ale wiedział, że sam nóż to może sobie włożyć… z powrotem do kieszeni. Korzystając z chwilowego braku ruchu kołowego ukrył rower w przydrożnym rowie kamuflując go przy użyciu trzech kopniaków w liście i jednego w zdechłego kreta jaki niefartownie wyzionął ducha w ściółce. Do miasta było niedaleko, więc cofać się nie miał zamiaru. Szedł pieszo wycierając ręce umorusane przy próbie błyskawicznej reanimacji swojego wehikułu zakończonej fiaskiem w poły płaszcza. Dziwnym trafem wszyscy jadący w kierunku aglomeracji spieszyli się tak bardzo iż niestety nie mogli zatrzymać się i podrzucić dreptającego Kazimierza do miasta. Ale on miał im tego za złe, też by ich nie zabrał. Wreszcie minął tablicę, na której prócz nazwy miasta widniały także liczne wizerunki męskich przyrodzeń rzecz jasna podpisanych odpowiednio „chuj wam w dupę" oraz innych, równie obrazowych wyrażeń skierowanych w stronę policji oraz łaskawie panującego rządu. Był już w mieście, co poczuł od razu wchłaniając opary z rur wydechowych i duszącą woń trzody chlewnej przewożonej ciężarówkami przez centrum. Społeczny wysiłek zanieczyszczania atmosfery i zwiększania zachorowalności na choroby serca wspomógł wypalając dwa papierosy. Usiadł na ławce, reklamówkę z różnymi artykułami pierwszego użytku jaką wypełnił w pobliskim markecie położył obok siebie. Przeciągnął się, wyciągnął wino. Kazimierz alkohol mógł spożywać tylko poza domem. Kot nie pozwalał, nie lubił zapachu rzygowin na dywanie. Kazimierz odrzuciwszy plastikową nakrętkę zassał trunek. Przypomniał sobie wtedy jak raz zarżnięty w cztery dupy zwymiotował na przechodzącego pod łóżkiem Fryderyka. Niestety nietypowy prysznic nie był jednym z ukrytych marzeń kota.

 

Tygrysim skokiem, który kiedyś podpatrzał na Animal Planet wspiął się na łóżko, gdzie dokonał srogiej zemsty. Kazimierzowi blizny nie zarosły się nigdy. Od tego czasu do domu nigdy nie przychodził pijany. Wspominając dawne czasy nawet nie zauważył mężczyzny, który usiadł obok niego.

 

– Ty majster daj łyka… na daj.

 

Oderwał butelkę od ust, z kieszeni wyciągnął nóż.

 

– Ej no co ty szefie… przecie ja…

 

I uciekł mrucząc pod nosem coś o cholernych bandytach. Kazimierz zdziwił się. Z reklamówki wyciągnął bochenek chleba i wcześniej wyciągniętym nożem odkroił spora pajdę. Napiwszy się i najadłszy mógł wreszcie zrobić to, po co przyjechał, a raczej z powodu awarii roweru przyszedł…

 

 

 

 

 

******

 

 

 

– Zawsze musisz się tak skradać?

 

– Nie, ale lubię. Jak każda kobieta, nie?

 

– To wypłatę też zabierasz?

 

– Sami przynoszą.

 

Spojrzał jej w oczy. W nieprzeniknionych czarnych źrenicach nie zobaczył ani grama zwątpienia… Musiał się zgodzić, przynoszą. Stali tak w zaułku gdzie towarzyszyły im tylko wypchane do granic możliwości śmietniki i wysokie mury bloków.

 

– Kto cię tu przysłał?

 

– Sama wiesz.

 

– Co u niego?

 

– To co i u ciebie.

 

Jej… twarz złożyła się w coś jakby uśmiech. Bezszelestnie zrobiła kilka kroków do przodu i wskoczyła na pordzewiałą klapę śmietnika.

 

– Masz wszystko?

 

– Nie, mam tylko to, po co przyszedłeś… wystarczy?

 

– Może być.

 

Do ślepej uliczki nie dochodziły prawie żadne odgłosy tętniącego życiem miasta. Na swój sposób było tam nawet spokojnie. Zawilgocone ściany, szczury i smród gnijących śmieci mimo wszystko skutecznie zniechęcały do przebywania w tym miejscu.

 

– Długo mu służysz?

 

– Co?

 

– Gówno, jak to lubicie mówić. O Fryderyka pytam.

 

– Nie jestem jego sługą.

 

– To dlaczego tu jesteś?

 

– Przyjacielska przysługa.

 

– Aha…

 

Widać było, że odpowiedzi nie zaliczyła do szczerych. Za dobrze znała ludzi, zakpiła:

 

– I znamienia też może nie czujesz?

 

– To co innego..

 

– To właśnie to samo.

 

– Dobra niech ci będzie. Zadowolona?

 

– Dzięki.

 

Przeciągnęła się drapieżnie wyraźnie zadowolona z tryumfu.

 

– Co za baba, nie-e… Wyszeptał pod nosem.

 

– No co, mówiłam ci jestem kobietą.

 

– Idź do diabła.

 

– Już byłam, zapomniałeś?

 

Spojrzał na nią. Znowu miała rację, była.

 

– Jesteś zły, że wybrał akurat ciebie?

 

– Nie, już nie.

 

– Musisz przyznać, że ma to swoje plusy.

 

– I minusy.

 

– Nic nie jest doskonałe.

 

Stali chwilę w milczeniu spoglądając w górę na przecinający niebo samolot lecący idealnie między blokami. Tyle, że kupę kilometrów wyżej.

 

– Ech… to wszystko jest takie dziwne.

 

– Będziesz teraz narzekać?

 

– Nie… jeszcze nie.

 

Odetchnął z ulgą. Wyciągnął papierosa, sam nie wiedział dlaczego to zrobił. Głupi nałóg.

 

Wypalił powoli delektując się każdym centymetrem sześciennym wdychanej nikotyny i innych trucizn, które tak dobrze smakują. Splunął od serca tak, że chodnikowe płytki ledwo co wytrzymały.

 

– Gentelman jak zawsze.

 

– Staram się jak mogę.

 

– Wiesz… tak sobie czasem myślę…

 

– Będziesz narzekać?

 

– Teraz tak.

 

Wziął torbę, po którą przyszedł. Była nieco lżejsza niż przypuszczał, ale i tak nie wiedział co może się w niej znajdować. Ślepa uliczka nie była tak do końca pozbawiona wzroku. Odstawił pofałdowaną blachę i wyszedł przez dziurę wybitą w murze. Odprowadziła go wzrokiem dość daleko. Zawsze tak robiła, nie lubiła mówić powodzenia. Była twardą kobietą, nazywała się Kleopatra. Była kotem.

 

 

 

 

 

******

 

 

 

 

 

Miasto powoli cichło i przełączało się na nocny tryb życia. Ruch na ulicach zelżał, chodnikami wreszcie można było chodzić swobodnie. Chociaż po prawdzie to Kazimierz po miejskich chodnikach zawsze poruszał się swobodnie. Często zastanawiał się czy zawdzięcza to swemu nieodpartemu urokowi osobistemu, w którego istnienie nigdy nie przestał wierzyć, czy równie osobistemu zapachowi, który towarzyszył mu tak często jak cień. Cóż… podobno nie szata zdobi człowieka, zapach też nie musi…

 

Szedł na drugą stronę miasta. Nigdy tego nie lubił. W tak wielkim żyliszczu ludzkim nie ma takiego słowa jak cisza, nie ma takiego powietrza jak czyste, a o mijanych ludziach to nawet się lepiej nie wypowiadać. Ci to nawet na wsi są do…. Nie do przetrawienia. Ale jak mówił stary Ludwik: „ To i tak wszystko chuj w porównaniu z Bąbą atomową". Biorąc sobie te słowa do serca maszerował dalej niewiele bacząc na otaczające go wylęgarnie ludzi, jak zwykł nazywać odlane z betonu bloki. Kazimierz był świadomy tego iż sporo brakuje mu do tego by nazwać się dobrym człowiekiem, ale miejskie środowisko zawsze go przytłaczało. Wszystkiego za dużo, wszystko za szybko, jakby ze sraczką biegali. Przemierzając kolejne ulice czuł jak nasiąka szarością tej aglomeracji. Na dziwne czerwone i zielone światełka, które na przemian zapalały się i gasły przy pasach nawet nie zwracał uwagi. Było wolne to szedł, nie lubił się ograniczać. Nie po to podpalał zomowcom domy, żeby teraz dać się okiełznać przez lampki na przejściach. Minął bibliotekę. Tej to już chyba nikt w ogóle nie odwiedzał. W nagłym przypływie natchnienia zatrzymał się i zajrzał przez okno do środka. Długie regały wypełnione książkami wyglądały na zupełnie dziewicze i nie skażone ręką ludzką. Przypomniał sobie jak kiedyś zaglądał tam regularnie, ale to było dawno, w poprzednim życiu. Od tamtego czasu nie zmieniło się tylko to, że nie miał przyjaciół, nie wśród ludzi. Chciał zapalić papierosa i nawet włożył go do ust, ale nie zapalił. Szedł zwyczajnie dalej ze zgaszonym papierosem mającym do zaoferowania całą paletę wspaniałych rakotworów. Dopiero później przypomniał sobie o torbie jaką dostał od Kleopatry, a jaką niósł w ręce. Drugą wetknął sobie do kieszeni, niebyło najcieplej.

 

Z ciekawości potrząsnął torbą chcąc po dźwięku poznać kryjące się w niej niespodzianki. Za pierwszym razem nic. Potrząsnął mocniej, tym razem spieszący kierowca wyciskał siódme dechy z klaksonu chcąc pogonić przemykających przez jezdnie pieszych, znów nic nie słyszał. Potrząsnął raz jeszcze. Metal stuknął o metal. Uśmiechnął się pod nosem, przeczucie go nie myliło. Nagle przeszedł go dreszcz, nie lubił odkładać rzeczy tego typu na bok. Zadanie może poczekać. Przeszedł na drugą stronę ulicy.

 

Wydawało się, że nie zwrócił uwagi nawet na hamujące przed nim samochody ani też nie zważał na pojebów i innych określeń jakie adresowali w jego kierunku zbulwersowani kierowcy. Usiadł na ławce.

 

Kazimierz już od rana nie mógł zaliczyć tego dnia do udanych. Najpierw zimny poranek, potem rower , a teraz gdy dopiero co usiadł na ławce zaczął padać deszcz. Uśmiechnął się spoglądając pod nogi na krople rozbijające się na czubkach jego butów. Nie przejął się coraz bardziej przemakającą czapka i mokrym płaszczem. Chciał przeczekać deszcz, co z tego, że akurat nie miał nad sobą dachu… Rozejrzał się w koło patrząc jak ludzie pod wpływem wody spadającej z nieba przyśpieszyli kroku zakrywając się czym popadnie. Tak, tak woda to życie. Znowu dreszcz, tym razem z zimna. Wstał, ruszył dalej. Papierosa, który pod wpływem deszczu nabawił się uwiądu starczego wyrzucił do najbliższej kratki, a raczej tuż obok kratki. Nie trafił. Po drodze przez most trzy razy życzył śmierci kierowcom wjeżdżającym w kałuże, obok których aktualnie przechodził. Miesiąc później nawet nie zdziwił się gdy rozpalając ogień starą gazetą rzucił okiem na nekrologi. Prócz tych, które żegnały ludzi w podeszłym wieku były też dwa pożegnania dla młodych, tragicznie zmarłych mężczyzn. Na następnej stronie znalazł artykuł o kobiecie, która zapadła w śpiączkę w naprawdę dziwnych okolicznościach. Po szybkiej kalkulacji stwierdził, że wszystkie te zdarzenia stały się jednego dnia. Tego samego deszczowego wieczora, kiedy był w mieście…

 

Daleko od centrum aglomeracji ulice były niemal pozbawione życia. Nawet neony reklamowe i podświetlane plakaty były tu jakby rzadsze i bledsze. I słusznie. Jedynie bród i zapach się nie zmieniały… uroki cywilizacji. Przejeżdżający Kamaz zostawił za sobą obłok ołowiu gęsty jak gówno szatana. I miał tak samo duszący zapach.

 

Minął go wlokący się powoli patrol niebieskich. Ci wyraźnie ani myśleli wyczołgiwać się z wygodnego radiowozu na nieklimatyzowane chodniki. Krążyli po mieście od czasu do czasu migając kogutem, przypominając w ten sposób o swoim istnieniu i obecności. Ale nikt z pozostałych na ulicach ludzi nie przejmował się tym ani trochę. Policjantom jednak wcale to nie przeszkadzało, prawdopodobnie chyba było im to nawet na rękę. Wreszcie las żelbetonowo-ceglastych drzewek przerzedził się ustępując miejsca szeroko rozciągającemu się w każdą stronę żelaznemu płotowi. Solidne ogrodzenie stanowiło azyl dla niskich kamiennych tablic, gdzieniegdzie rozświetlonych słabym światłem. Cmentarz był dla Kazimierza ulubioną częścią miasta. Człowiek przynajmniej miał tu święty spokój. Dosłownie. Brama jak zawsze była otwarta. Nikomu mimo wszystko nie spieszyło się do wyjścia. Żelazna furtka zgrzytnęła pod niebiosa witając nowego przybysza odwiedzającego miejsce wiecznego spoczynku. Szedł główną aleją. Gdyby był dzień znajdował by się w cieniu lip posadzonych po obu stronach alei, ale dzień już dawno minął. Po za tym Kazimierz rzadko zaglądał do miasta o porach kiedy góruje nad nim słońce, takie przyzwyczajenie. Nie spodziewał się spotkać żywego ducha, a raczej żywego ciała gdy nagle wytoczyła się grupa zalanych w trupa nastolatków. Głupie małolaty, zawsze naoglądają się jakiś amerykańskich gówien o zombie i wampirach, rajcują się tym lepiej niż kot na marcowanie. Fryderyk nigdy nie lubił tego określenia…. Kazimierz nie za bardzo rozumiał co oni w tym wszystkim widzą. Wampir niby długo żyje, ale na starość mu kły wargi przebijają i nie dość, że na słońce patrzeć nie może to potem to już nawet księżyc go razi tak, że nigdzie wyleźć nie może i sra we własną trumnę. Ja tam nie widzę niczego podniecającego w tym, jak pół trupiszcze kasztani we własne wyro, rozważając w tym duchu ledwo co utrzymał się na nogach gdy jeden z młodzików umyślnie trącił go barkiem i krzyknął wymachując flaszką:

 

– Jjjak leziesz… ku… kurwa.

 

Całe towarzystwo z uśmiechem popatrzyło na kolegę, który przeciwstawił się tak niedopuszczalnemu aktowi chamstwa. Było tego ze dwa chłopiszcza i cycata dziewucha.

 

To taka z tych co to oczy malują na czarno i myślą, że są tak mroczne, że sam szatan by się przeląkł a po prawdzie to żadnej sumy nie przegapią i jak mama każe to i pierwsze piątki zaliczają. Kazimierz przejrzał ich wszystkich jednym spojrzeniem, na ludziach znał się aż za dobrze, ale młodzieży nigdy nie rozumiał. Postanowił nie reagować na zaczepkę. Znając odwagę młodych buntowników wiedział, że gdyby uderzył pierwszego to całe reszta uciekłaby, a na gonitwę nie miał kondycji. Szedł więc dalej pozwalając gówniarstwu na radość z błahego tryumfu. Mijając kolejne nagrobki nabierał coraz lepszego humoru.

 

Ktoś w końcu miał gorzej niż on. I już był prawie gotów się uśmiechnąć, gdy usłyszał stukot butelki. Zacisnął pięści, drugi raz przepuszczać smarkaczom nie zamierzał, po kieszeniach zaczął szukać noża. Nie znalazł.

 

– Czort by to żgał w rzopsko!

 

– Kaziu to ty?

 

-Nie, diabeł.

 

– Idź precz szatanie! Jestem sługą bożym!

 

– Nie drzyj się Stefan. To ja…

 

– No to na chuja diabłem straszysz?

 

– A co ? Aż tyle masz na sumieniu, że się go boisz? Poza tym nie wypada ci przeklinać.

 

– Nic takiego …o….

 

Zmieszany człowiek szybko zmienił temat. Widać było, że na sumieniu miał sporo.

 

– Nie spieszyłeś się. Wiesz ile tu czekam?

 

– A wiesz co mnie to odchodzi? Trzeba było czekać w chałupie to byś nie zmarzł.

 

– Nie chciałem żeby ludzie widzieli, że do mnie przychodzisz.

 

– Dlaczego? Teraz już chyba nie palicie na stosie, nie?

 

– Sam wiesz, że od starych nawyków trudno się odzwyczaić.

 

– I wy kochacie bliźniego jak siebie samego…

 

– Cóż, każdy popełnia błędy…

 

-No tak. Wojny krzyżowe i zniszczenie imperium Inków to tylko małe potknięcia..

 

– Które zdarzają się każdemu. Nikt nie jest doskonały…

 

Było trochę za ciemno by mogli dojrzeć swoje ponure uśmiechy. Pierwszy odezwał się Stefan.

 

– Masz wszystko co trzeba?

 

– Mhm.

 

Podniósł wyżej skórzaną torbę i potrząsnął. Sprzęty znajdujący wewnątrz zadzwonił.

 

– Wiesz co jest w środku?

 

– Nie, ona nigdy nie mówi.

 

– I słusznie.

 

– Stefan?

 

– No?

 

– Jak długo w tym siedzisz?

 

– Hmm….

 

Wydawało się, że liczy w myślach w końcu odpowiedział.

 

– za długo.

 

– To dobrze. Nie chciałbym mieć nigdy żółtodzioba do pomocy. Idziemy.

 

Poszli, Stefan prowadził. Skracał drogę zręcznie lawirując między pomnikami. Widać miał wprawę i znał to miejsce jak własną kieszeń. Kazimierz nie, co chwila potykał o granitowe płyty zakłócając zmarłym spoczynek, dwa razy się przewrócił. Byli już na skraju cmentarza, po drugiej stronie żelaznego płotu rozciągał się spory jak na miejskie możliwości park. Jego przewodnik wyciągnął z kieszeni pęk kluczy, jakie natychmiast zaznaczyły swoją obecność metalicznym dzwonieniem. Przy nikłym świetle Kazimierz zdołał odróżnić czarny kształt budynku, który odcinał się niewyraźną linią od otoczenia. Byli na miejscu. Przewodnik długo zmagał się z niemożnością trafienia kluczem do otworu zamka. Mruczał coś pod nosem… Zniecierpliwiony kompan zapytał:

 

– Tej, co ty piłeś?

 

– Resztkę mszalnego miałem, z zeszłej niedzieli zostało.

 

Trafił. Przekręcił klucz.

 

– Nieładnie, nieładnie tak święte rzeczy profanować. Cóż, otwieraj przybytek księże proboszczu.

 

Nacisnął klamkę, ciężkie, antywłamaniowe drzwi otworzyły się ze zgrzytem, weszli do środka zamykając je za sobą. Stefan zakluczył je i zabrał się za otwieranie następnych. Tym razem poszło szybciej. Kazimierz zapalił zapałkę, wystarczyło. W żółtym płomyku błysnęła koloratka.

 

– Przyszedłeś w sutannie?

 

– No….

 

Był wyraźnie zmieszany, odchrząknął, zdobył się na mocniejszy ton:

 

– Miałem wieczorne nabożeństwo, nie było czasu się przebierać. Poza tym to dobry kamuflaż.

 

– Taa jasne. Przebrać się nie maiłeś czasu, a wychlać wino jakoś zdążyłeś.

 

– Coś za coś, musiałem wybierać.

 

– Rzeczywiście . Miałeś dylemat jak cholera.

 

Przeszli przez kolejne drzwi, które potem zakluczyli tak samo jak pierwsze. Dopiero teraz można było zapalić światło. Jarzeniowe lampy wypełniły całe pomieszczenie białym światłem. Stali chwilę czekając, aż oczy się przyzwyczają. Wreszcie mogli zacząć pracę. W całym prosektorium nie było ani jednego okna. Jedynym urozmaiceniem w gładkich, wygipsowanych ścianach były otwory wentylacyjne. A chociaż było ich nawet sporo i tak nie potrafiły zabić trupiego smrodu.

 

– Czym chata bogata.

 

Rzucił Stefan podwijając rękawy. Przyznał sobie w duchu, że potrafi zainwestować pieniądze. Remontowo budowlane składki rzeczywiście nie poszły na marne. W sali znajdowały trzy ciała przykryte białymi prześcieradłami, jak to w prosektorium. Obaj uśmiechnęli się krzywo, inaczej chyba nie umieli. Podeszli do pustego marmurowego stołu na środku sali. Kazimierz położył na nią skórzaną torbę. Ksiądz rozluźnił kołnierz przy koloratce.

 

– Dobra pokazuj co nam tam uszykowała stara kocurzyca.

 

Otworzył torbę, w której zobaczył skalpele pęsety i cały komplet innych narzędzi, jakich używa się podczas przeprowadzania operacji.

 

– I jak ? Co tam jest?

 

Kazimierz wyszczerzył zęby.

 

– Chyba dostaliśmy zestaw małego rzeźnika.

 

– Pokaż…

 

Ksiądz proboszcz przysunął torbę do siebie i zerknął do środka. Wyglądał jak dziecko, które właśnie rozpakowało prezent spod choinki. Powoli wyciągał wszystko i kładł jedno obok drugiego. Prócz narzędzi była tam również książka i koperta.

 

– Ty, co to jest?

 

Wskazał na opasłe tomiszcze z rysunkiem szkieletu na okładce.

 

Ksiądz zmrużył oczy, rękami dopasował odległość akomodacji oka i wyrecytował:

 

– Anatomia człowieka… ble, ble ,ble… dla studentów medycyny.

 

– Co?

 

– To pewnie to samo co te książki dla rzeźników. Wiesz tam gdzie piszą co gdzie jest i jak kroić. Pamiętasz ta z obrazkami…

 

– Pamiętam, pamiętam…. Ale dla studentów? Przecież ja zawodówkę z bieda skończyłem.

 

– Nie skończyłeś. Fryderyk wybrał cię w trzeciej klasie.

 

– A tak, zapomniałem. Ale chęci miałem dobre.

 

– Ty wiesz co jest dobrymi chęciami wyścielone?

 

– No co?

 

– Klatka w zoo… już dobrze wiesz. Masz kopertę zobacz co my mamy z tym zrobić.

 

Kazimierz z gracją zardzewiałego pługa rozdarł kopertę i kawałek znajdującej się wewnątrz kartki.

 

– O boże, ty to zawsze…

 

– Nie wymawiaj imienia Boga nadaremno książę proboszczu.

 

– Księże… czytaj już.

 

Kazimierz także zmrużył oczy, nie miał co prawda problemów ze wzrokiem, ale czytanie jakoś zawsze szło mu opornie. Literki są zawsze takie podobne…

 

– I?

 

-Niewyraźnie napisała franca.

 

– Dawaj to.

 

Kapłan obrzucił kartkę szybkim spojrzeniem. Twarz przybrała pozytywnego zdziwienia.

 

– Ty, wycinałeś kiedyś człowiekowi serce?

 

– Człowiekowi..? Nie pamiętam, chyba nie. A co ?

 

– Bo dziś będziesz mieć okazję.

 

– Serce… Ciekawe po co tym głupim futrzakom serce. Mleko im nie już im nie starczy czy jak? Mówię ci w dupach im się poprzewracało. Za dobrze z nami mają.

 

– Tu jest napisane, że to do jakiegoś…. Chyba chodzi o rytuał.

 

– Pewnie znowu chcą kogoś wskrzesić. Mózg też chcą?

 

– Nie o mózgu nic nie piszą, ale za to chętnie wezmą wątrobę.

 

-A na co im to?

 

– He, he słuchaj tego.

 

Odchrząknął, zaczął czytać na głos:

 

– Drogi Stefanie, kiedy zakończycie zadanie zapakuj wszystko Kazimierzowi i przypomnij mu by kupił cebulę, gdyż wątrobę o jaką proszę zamierzam spożyć z tą właśnie rośliną.

 

– Mówiłem ci, poprzewracało się dachowcom. Potem przez trzy noce będę musiał wąchać kocie bąki.

 

– Słuchaj dalej…

 

– Daj spokój. Dawaj pierwszego na stół i jedziemy.

 

– Całkiem ładny charakter pisma…

 

– Oj nie zasraj się z nadmiaru piękna. Możesz teraz pomóc mi przytargać niezwykle urodziwego zdechlaka jeśli to zaspokoi twój głód na piękno.

 

– A idź ty… Swoją drogą ciekawe skąd wiedziała, że będę z tobą.

 

– Ona wie, że nie lubię literek. Poza tym jesteś proboszczem, tylko ty masz klucze do trupiarni.

 

– Prosektorium.

 

-No mówię, sekatroium… Tył czy przód?

 

-He?

 

– Z której strony łapiesz?

 

-Jesteś silniejszy, łap z przodu.

 

Ustawili się odpowiednio. Kazimierz z fachową wprawą zacisnął palce pod szyją denata. Ksiądz nie spiesząc się wciągał lateksowe rękawiczki.

 

– Co ty robisz?

 

– Rękawiczki ubieram.

 

– Co ?

 

– Takie kondomy na ręce.

 

– Wiem co to są rękawiczki, ale po co ci one?

 

– Przecież nie będę grzebał w zdechlaku gołymi rękami.

 

– W denacie proszę księdza. He, he coś widzę, że wygodny się zrobiłeś. Oj nieładnie tak okradać wiernych z ofiar, nie po chrześcijańsku to.

 

– Spadaj. Sam jesteś nie po chrześcijańsku.

 

– Owieczki błądzą kiedy pasterz nie czuwa .

 

– Dobra, dobra. Na trzy cztery.

 

Chwilę później lodowato zimne ciało ciężko opadło na stół. Sługa boży westchnął głęboko:

 

– O ja pierdole jaki grubas.

 

– Sam jesteś grubas.

 

– Ni mówię o tobie. Zobacz jak maciora.

 

Kazimierz obrzucił martwiaka szybkim spojrzeniem. Białe prześcieradło, rzeczywiście miało co przykrywać.

 

– No, chyba postu nie przestrzegał. A w piątek to na pewno kiełbasę żarł, wieprz nieczysty jeden. Dobrze powiedziałem, nie?

 

– Tak, tak Kaziu słusznie prawisz.

 

– Dobra, bierz knige, będziesz czytał ja go pociacham raz dwa.

 

Ksiądz Stefan wyraźnie ucieszony ani przez chwile nie zamierzał oponować. Chwycił książkę i przewertował ją kilkakrotnie, tak jakby chciał zapoznać się z jej treścią w niecałe pięć i siedem dziesiątych sekundy. Dopiero później zaczął szukać czegoś o sercu. Jego kompan w tym czasie bez większych ceregieli jednym zamaszystym ruchem ściągnął z trupa prześcieradło, które zafurkotało i opadło bezwładnie na podłogę. Kazimierz zgodnie ze swoim nawykiem złożył je starannie w dużą kostkę i odłożył na stół, z którego uprzednio zabrali ciało. Obejrzeli zwłoki.

 

Powoli obchodząc stół dookoła zwracali uwagę na każdy szczegół różniący leżącego trupa od normalnego człowieka. Wtedy też oczy księdza zatrzymały się w jednym punkcie… tuż na kroczu denata. Skrzyżował ręce na piersi nie mogąc oderwać wzroku. W końcu jego mina skrzywiła się boleśnie, a potem wybuchnął śmiechem.

 

– Ty, co ci jest?

 

– He, he, he, he. chodź zobacz.

 

Wskazał palcem.

 

Kazimierz podszedł akomodując oczy na punkcie, który wskazywała ręka proboszcza poczym także strzelił śmiechem. Ze łzami w oczach dygotali rechocząc na całe gardła.

 

– O boże, no nie mogę.

 

– Ty, ale jak w tej piosence. Pamiętasz ? Kapela małego Władzia… ta o czarnym baranie..

 

– Właśnie o tym pomyślałem, no idź do chuja..

 

– Dosłownie! Ha, ha, ha!

 

Mężczyźni niemal tarzali się nie mogąc zachować ani krzty powagi i szacunku dla zmarłego. W końcu ich umysły zdobyły się na jakie takie skupienie. Znowu podeszli do ciała. Ocierając łzy po raz kolejny spojrzeli na sczerniałe, groteskowo wykręcone przyrodzenie denata.

 

– Kazik, wiesz co? Nas to już za to wszystko chyba nawet w piekle nie będą chcieli.

 

– No… pewnie nie. O ho, ho… Stefan bierzemy się wreszcie do roboty, bo nas tu dzień zastanie.

 

– Racja, już czas.

 

Ksiądz podniósł z podłogi książkę, jaką upuścił pod wpływem ataku śmiechu i ponownie otworzył ją na stronach opisujących serce. Gdy zabrali się do pracy w zasadzie przestali mówić. Stefan raz tylko wezwał ducha świętego, gdy poczuł zapach, który uwolnił się z wnętrza denata zaraz po tym jak Kazimierz otworzył go jednym cięciem równoległym do kręgosłupa. Co prawda trochę się w tym zagalopował gdyż rozerżnął go od samej szyi po pępek, ale szybko usprawiedliwił się tym, że potrzebuje trochę miejsca i zrobił przy tym minę tak fachową iż nie było wątpliwości co do tego, czy tak być musi. Poza tym kamienna twarz denata wystarczająco upewniła ich w przekonaniu, że nie ma on żadnych zastrzeżeń w kwestii aktualnie przeprowadzanego na nim zabiegu. Pierwszą trudnością na jaką trafili były żebra. Początkowa opcja przewidywała pobranie z przy plebanijnej drewutni siekiery, którą mogli by wyrąbać odpowiedni otwór w klatce piersiowej. Jednakże po szybkiej ocenie zgodnie stwierdzili iż narzędzia obuchowe są zdecydowanie zbyt mało wyrafinowane biorąc pod uwagę to, że serce jakie chcą wydostać nadal ma wyglądać jak serce. Dopiero po małej burzy mózgów doszli do wniosku, że w celu dostania się w głąb klatki piersiowej użyją dziwnego narzędzia przypominającego lewarek. Pomysł okazał się nadzwyczaj dobry. Kazimierz kilkoma szybkimi ruchami otworzył sobie drogę do celu. Niestety złamał przy tym kilka żeber jednak zrobił to całkowicie niechcący, był więc pewien, iż obecny przy nim kapłan udzieli mu za ten czyn odpowiedniego rozgrzeszenia. Zabierając się za wycinanie serca musiał podwinąć rękawy swetra. Z wełny trudno byłoby usunąć cały syf. Poza tym ubrał go dopiero poprzedniego dnia, więc zamierzał z powodzeniem nosić go jeszcze tydzień, może dwa. Marszcząc czoło wsadził obie ręce do środka. Mieszał tam dość długo. Nagle jego twarz rozświetlił uśmiech zwycięstwa.

 

– Mam!

 

Wyciągnął i pochwalił się zdobyczą. U Stefana widok ręki oblepionej skrzepami krwi, ściskającej w palcach serce, z którego dyndały krzywo oberżnięte tętnice prócz fali radości wywołało także, a raczej przede wszystkim potężną falę mdłości. Po kilku głębokich oddechach kapłan chcąc nie chcąc zwymiotował aktualną treścią żołądka.

 

– A idź wiesz co… gorzej niż baba. Posprzątaj to.

 

Stefan bez chwili zwłoki zabrał się za porządki w czasie gdy jego druh wepchnął z powrotem do wnętrza zmarłego te części, które wcześniej musiał wyjąć chcąc wydostać pikawę. Tu znowu trafił się problem.

 

– Ty, co ja mam teraz z nim zrobić?

 

– No zaszyj go, przecież masz tam igłę i nici.

 

– Ale jak ?

 

– Srak. Bierz i szyj jak umiesz. Byle by nic z niego nie wystawało.

 

Kazimierz uznając radę wycierającego własne rzygowiny księdza za jak najbardziej rzeczową wziął się do pracy. I zaszył…. Na okrętkę. Z dokonanego szwu nie bardzo był zadowolony, gdyż gruby fałd skóry, jaki wytworzył budził w nim estetyczny niesmak. Szew był jednak mocny co wystarczyło do tego aby uznać pracę z denatem za skończoną.

 

– Już?

 

– Już, już. Dawaj drugiego.

 

Tym razem robota poszła sprawniej. Szybkie cięcie, lewarek w klatę, nawet pękły tylko dwa żebra i już drugie serce wylądowało w worku po chlebie krojonym. Był to jedyny pojemnik, który nadawał się do przenoszenia tak cennych organów. Za trzecim razem poszło bu już prawie bez problemów nie licząc tego iż księdza proboszcza naszła nowa fala mdłości i nie dość, że upuścił ciało, to jeszcze malowniczo ustroił go w cienką pierzynkę ze świeżuteńkich rzygowin. Kazimierz już nawet nie chciał tego komentować. Starają stosować swe ostre narzędzia tylko na zmarłych zostawił swego proboszcza z własnymi problemami i ruszył dalej. Kiedy skończył wycierać trupa z wymiocin jego uwagę przyciągnęła dziwna blizna na środku klatki piersiowej.

 

– Ty Kleopatra przysyłała tu kogoś wcześniej?

 

– Nie, a co ?

 

– Wygląda na to, że ktoś już przy nim grzebał.

 

– Co?

 

– No sam zobacz.

 

Kapłan wycierając usta w rękaw sutanny spojrzał na ciało, szew wydał mu się dziwnie znajomy. Plasnął się w czoło, Kazimierz zdenerwował się.

 

– Co jest ?

 

– Serca nie ma.

 

– Jak to kurwa serca nie ma.

 

– A tak to. Te cholerne łapiduchy to już każdego pokroją gnoje pazerne…

 

– Czort by ich w rzopko żgał…

 

Zamruczał pod nosem.

 

– I co teraz?

 

– Masz jeszcze jakiegoś trupa?

 

-A skąd, chyba wykopiesz jakiegoś z grobu.

 

– Sami pomnika nie zdejmiemy… Ach ci ludzie to już naprawdę serca nie mają, byleby tylko zarobić.

 

W prosektorium gdzie przy zarzyganej podłodze stało dwóch mężczyzn, obok których na stole leżały dwa serca wepchnięte do worka po chlebie te słowa zabrzmiały… co najmniej dziwnie. Biorąc głęboki wdech Kazimierz zdecydował:

 

– Dobra idziemy do domu. Tu i tak nic już nie zrobimy. Idź do kantorka po jeszcze jedno wiadro i mopa. Ogarniemy trochę ten chlew.

 

Stefan poszedł bez słowa sprzeciwu w pełni zgadzając się z ideą swego kompana. Kazik powkładał narzędzia z powrotem do skórzanej, lekarskiej torby, do której szczęśliwie zmieściła się także resztka porannych zakupów, oraz serca w plastikowej torbie zawiązanej na kokardkę. W zasadzie nie był zły z powodu niewykonanego zadnia. Nie dziś, to jutro… Ksiądz wyszedł trzymając wiadro i mopa.

 

– Idź Kazik, z tym to już poradzę sobie sam.

 

Nie odpowiedział, po prostu wyszedł. Taki już miał zwyczaj. Dopiero w połowie drogi przez cmentarz zorientował się, że było już całkowicie ciemno. Totalny mrok. Ale nie przeszkadzało mu to, chciał tylko zwyczajnie oddać Kleopatrze to, co udało mu się zdobyć i pójść do domu. Był zmęczony. Mijał te same uliczki, te same szyldy, szedł tymi samymi zaplutymi chodnikami. Wdychał to samo miejskie półpowietrze zasyfione czym się da. Wszedł w dziurę wybitą w ceglanym murze. Zanim odstawił fałdowaną blachę w płucach zabrakło mu tchu, całym ciałem skręcił silny skurcz. Wiedział co to oznacza. Znak zadziałał, coś było nie tak. Cały zaułek rozświetlała tylko jedna zapomniana lampa, która w dodatku przerywała.

 

W błysku światła mignęły mu sylwetki postaci. Kilka osób stało w półkolu pod ścianą, otaczali kogoś, lub coś. Nie potrafiąc domyśleć się o co chodzi stanął za śmietnikiem, słuchał.

 

– Ty, ale głupi ten kocur weź mu kiksa sprzedaj, zobaczymy czy na cztery łapy spadnie. He?

 

– No tak przypierdol mu. Tylko tak fest.

 

Młody mężczyzna ulegając mamową znajomych puścił rękę dziewczyny, którą do tej pory stała za nim i wymierzył prychającemu kotu srogiego kopniaka. Ten zamiauczał dziko. Kazimierz ten dźwięk poznał od razu. Kleopatra. Ruszył bez namysłu, nie zdążył. Kocica mimo bólu próbowała uciec, jednak złamany kręgosłup uniemożliwiał jej zrobienie czegokolwiek.

 

Z resztą nawet gdyby była w stanie to kolejny cios jaki spadł prosto na czaszkę pozbawił ją świadomości, której odzyskać już nie zdążyła. Czworo ludzi zakatowało jednego kota ciesząc się z tego tak jakby udało im się podbić świat. Światło błysnęło jeszcze raz. Kazimierz poznał oprawców. Gówniarze z cmentarza. Podjarani dokonanym mordem zamierzali opuścić to miejsce kiedy nagle zaatakował ich dziwny człowiek w czarnym płaszczu, trzymający w ręku skórzaną torbę. Wszyscy mimo całego alkoholu we krwi krzyknęli z przerażenia. W zasadzie nie wiedzieli czy bronić się czy uciekać. Póki co stali w miejscu. To był błąd. Kazimierz, którego nerwy zostały poważnie naruszone cały czas przeklinał pod nosem. Dnia nie mógł zaliczyć do udanych, noc też nie zapowiadała się lepiej. Wiedząc iż trzymane w sobie myśli i emocje mają negatywny wpływ na ludzką psychikę postanowić podzielić się nimi z obecnymi małolatami. Dzielił się równo, wszystkim co miał. Pierwszemu szerokim zamachem ofiarował wspaniały cios w szczękę, młodzik zatoczył się i upadł. Drugi otrzymał niewiarygodnie celnie wymierzonego kopniaka w krocze. Nawet nie miał siły krzyczeć, po prostu złożył się jak scyzoryk i położył na ziemię. Trzeci zamierzał stawić opór. Ustawił się w jak najbardziej bojowej pozycji, był dość sporej postury i miał nawet spore szanse. Kazimierz jednak przypomniał sobie, że w kieszeni na nogawce ma nóż. I zaraz potem zgasło światło. Kiedy prąd znów napłynął do żarówki młodzik dalej stał trzymając gardę, tyle że między żebrami miał nóż, którego rękojeść spoczywała w ręku stojącego za nim mężczyzny. Chciał nawet krzyknąć z bólu, ale takiej szansy nie dostał. Druga ręka skutecznie zakryła usta wykręcając jednocześnie całą głowę w ruchu szybszym i silniejszym niż by miał na to ochotę. Kręgosłup pękł głucho, życie uleciało z niego nim zdążył domyślić się dlaczego tak bezwładnie upada na ziemię. A przecież nie wypił znowu aż tak dużo. Facet w płaszczu wytarł nóż w jego rzeczy, dobry stary knyp wycięty z prowadnicy odkręconej ze starego sthila . Oregon zawsze używał dobrego materiału. Dysząc głęboko rzucił okiem na zwłoki skatowanej kocicy. W przypływie nowej fali gniewu postanowił ulżyć psychice zwracając się do obecnej przy nim, a raczej leżącej wokół niego młodzieży. Przecież nie mógł dusić tego w sobie, to niezdrowe. Kopniętemu wcześniej w krocze rozgniótł piętą krtań. Tak, tak, pomyślał. Stary sprawdzony sposób… z dzieciństwa. Ten, który został uderzony w szczękę nawet zdążył już wstać, ale gdy tylko się wyprostował otrzymał kolejny, równie treściwy co pierwszy cios, lecz tym razem w brzuch. Kazimierz upatrzywszy sobie dość ciekawie wyglądający pręt zbrojeniowy postanowił zrobić z niego użytek. Chwytając zgiętego w pół chłopaczynę za kołnierz i szlufki spodni wycelował tak iż zardzewiałe żelazo przeszło idealnie przez ciemię, mózg dochodząc aż do podstawy czaszki. Ulżyło mu od razu. Chciał nawet zapalić papierosa, ale potem zrezygnował z samo zatruwania organizmu. Sprawdzając czy w całym zamieszaniu niczego nie zgubił profilaktycznie zabrał wszystkim portfele, a dla lepszego poczucia czasu bez słowa sprzeciwu uzyskał także zegarki. Telefonów nie brał, i tak nie za bardzo umiał się nimi posługiwać. W akcie przezorności jednak wyrzucił je do śmietnika po uprzednim rozdeptaniu. Zamierzał już zabrać się do domu, spieszył się. Był już śpiący a przecież musiał iść pieszo. Cholerny rower. Przyklęknął, otworzył torbę, wszystko było na miejscu. Nic nie wypadło, nic się nie uszkodziło. Kazimierz mimo śmierci Kleopatry chciał dokończyć zadanie. Czuł, że Fryderyk będzie wiedział co robić. One zawsze dziwnym trafem potrafiły się komunikować i doskonale znały swoje zamiary. Wyciągnął z torby skalpel. Teraz ciał miał pod dostatkiem. Rozciął bluzę jednego z jeszcze ciepłych mężczyzn. Nagle długa uliczkę rozświetlił błysk. Policyjny radiowóz stanął zasłaniając wyjście. Kazimierz wiedział, że musi myśleć… i to intensywnie. Nigdy nie lubił takich chwil. Koguty na samochodzie zgasły, ktoś wysiadł. Ponure światło lampy wystarczyło by sylwetka policjanta odcięła się od reszty otoczenia. Trzymał broń, szedł powoli. Siedzący za śmietnikiem Kazimierz nadal czekał na genialny pomysł, bez skutku. Chciał powoli wycofać się do dziury w murze i zniknąć. Nadepnął na jakiś plastik, poślizgnął się. Upadłby gdyby nie trafił na coś miękkiego. Spoglądając pod nogi zobaczył wyrzucony na śmietnik pistolet na kulki. Spoglądają za siebie dostrzegł coś, co bardzo go zdziwiło. Leżał plecami na zwiniętej ze strachu w kłębek dziewczynie. Pozbierał się szybko, chwycił zdezelowaną zabawkę.

 

Może się udać….

 

– Bierz to, trzymaj tak. Nie próbuj niczego głupiego. Ten nóż to już nie zabawka…. Wstawaj już.

 

 

 

 

 

******

 

 

 

Aspirant Tomasz miał tego dnia nocną służbę. Nie był to jego najszczęśliwszy dzień, najpierw poranna kłótnia z żoną, potem kiepskie śniadanie. Kiedy gotował sobie sam rzadko kiedy jadał lepiej niż kiepsko. Chyba, że zamówił coś przez telefon. W pracy na dzień dobry dostał od szefa całkiem niezłą zjebkę. Spóźnił się. Aby jego dzień był do końca beznadziejny dowiedział się, że kumpel poszedł na L 4. Na służbie był sam, nawet dzioba nie było do kogo otworzyć. Ido tego ta pogoda. Gdy dostał przez radio komunikat o zamieszkach na jednej z zawszawionych ulic niedaleko cmentarza zrobił jedyne co mógł zrobić. Spoglądając w lusterko wsteczne uśmiechnął się tak jak pięknie jak tylko potrafił. Ironia prawie połamała mu szkliwo na zębach. Docierając na miejsce wezwania złapał panę, ale był już blisko, tyle to dojedzie na flaku. Najpierw załatwi sprawę, potem zmieni koło, a potem…. może jeśli będzie miał tyle szczęścia dojedzie do domu i po dokumentnym upiciu położy się spać licząc, że następny dzień będzie lepszy. W czasie swojej zawodowej kariery nigdy nie podejrzewał, iż zdarzy mu się zobaczyć coś co normalnie widzi się tylko na amerykańskich filmach o gangsterskich konszachtach albo porachunkach gangów w murzyńskich dzielnicach wielkich, brudnych miast. Przeżył jednak zaskoczenie. Nie zdziwiło go jedynie to, że stało się to akurat w ten dzień. Pod nogami miał trzy ciała. Mężczyźni nie żyli, to było bardziej niż oczywiste. Usłyszał szelest jednak nie mógł zobaczyć co go spowodowało. Cholerne światło, pomyślał podnosząc na chwilę głowę w kierunku mrugającej lampy. Sięgnął do pasa. No tak, czemu mnie to nie dziwi? Nie miał przy sobie ani latarki, ani telefonu. Wszystko zostawił w wozie.

 

– Ktoś tam jest?

 

Rzecz jasna nie liczył na odpowiedź, ale zawsze warto spróbować. Światło znów się zapaliło, nie trzeba było być specjalistą, żeby stwierdzić, że żarówka daje z siebie ostatnie dechy. Przestąpił przez ciało, dał dwa kroki na przód.

 

– Tu policja! Wyjść z rękami do góry.

 

Nic, znowu cisza. Nie miał ochoty iść dalej. Powoli cofnął się i odwrócił. Trzeba było iść do radiowozu i wezwać kogoś do zwłok. Znowu szelest, tym razem silniejszy. Ktoś siedział za śmietnikiem, tego był pewien. Podchodził wolno, broń trzymał pewnie w obu rękach.

 

– Policja! Wychodź z rękami do góry albo sam cię stamtąd wyciągnę.

 

Argument poskutkował, światło zgasło na chwilę. Kiedy znów dało się coś zobaczyć aspirant pomyślał, że wolałby aby lampa się niezapalana.

 

– Kurwa, ja to chyba zawsze będę szczał pod wiatr.

 

Z wyciągniętym pistoletem stał naprzeciw dwojga ludzi. Mężczyzna w średnim wieku, nieogolony, zaniedbany, w jakimś starym gównianym swetrze, na pewno gryzł. W zasadzie wyglądał jak menel. Kobieta… jaka tam kobieta, zwykła gówniara wymalowana jak na pogrzeb. Te dzieciaki to są jednak coraz głupsze. I tak lustrując charaktery stojących przed nim osób krzyknął:

 

– Rzuć broń i puść go!

 

Dziewczyna trzymała pistolet przystawiony do głowy mężczyzny. Oczy miała szeroko otwarte, ale źrenice… chyba naćpana. Dość niezręcznie obejmowała stojącego przed nią zakładnika.

 

Biednie wyglądający facet w starych wojskowych butach, trzymał jedną rękę zgiętą za plecami, ale mimo całej sytuacji wydawał się dość opanowany… a może był po prostu zbyt pijany. Jego głos wyraźnie jednak zakłócał spokój całej sytuacji.

 

– Panie władzo zrób coś! Ta gówniara mnie zabije. No zrób coś pan do cholery!

 

– Spokojnie wszystko będzie dobrze.

 

Funkcjonariusz sam w to nie wierzył, ale przecież nie mógł powiedzieć nic innego.

 

– Dziewczyno… Hej! Słyszysz mnie? Odłóż to i puść tego człowieka. Na pewno znajdziemy jakieś wyjście z tej sytuacji, odłóż tylko broń.

 

Dziewczyna była jednak jakby nieobecna, słowa policjanta jakby uleciały na wiatr bez cienia odzewu. Zakładnik upomniał się o uratowanie mu życia.

 

– Jezus Maria zróbże coś. Ona mnie tu jak psa zastrzeli.

 

Aspirant spoglądając na jej pustą twarz poczuł, że leżące u jego stóp trupy są jej dziełem, dlaczego więc nie miałaby zabić kolejnej osoby?… lub dwóch?

 

Zacisnął ręce. Znowu odezwał się menel.

 

– Panie ratujże!

 

Jego krzyk wyraźnie rozstroił mu nerwy. Na skroni Tomasza wystąpiły krople potu. Był zdezorientowany, nie wiedział co robić. Następna czynność jaką wykonał była już odruchem podyktowanym przez stres. Chłop w swetrze zręcznym ruchem wyślizgnął się z rąk dziewczyny, rzucając się na bok krzyknął:

 

– Strzelaj!

 

Iglica uderzyła w spłonkę, ciśnienie gazów wyrzuciło pocisk z broni policjanta. Potem znowu. Wymalowana na czarno nastolatka dwukrotnie trafiona w klatkę piersiową upadła niczym worek kartofli. Tomasz drżał z nerwów, z podniecenia, ze strachu. Na podnoszącego się mężczyznę nie zwrócił nawet uwagi. Uklęknął przy ciele. Z dwóch niewielkich otworów wydostawała się krew. Trafił prosto w serce. Spojrzał na leżącą obok jeszcze ciepłego ciała broń…. Zabawka.

 

– O boże… co ja..

 

Nawet nie zdążył pożałować swojego błędu. Stojący za nim mężczyzna przejechał mu nożem na skos. Od obojczyka po szczękę.

 

– To nic osobistego, to po prostu nie był twój szczęśliwy dzień.

 

 

 

 

 

******

 

 

 

Fryderyk smacznie spał, gdy nagle zbudził go jakiś brzęk. Wskoczył na parapet. Gdy chmury przepuściły na chwilę światło księżyca zobaczył Kazimierza ciskającego rower pod mur Od razu było widać, że jest zły. Wszedł do domu, zapalił światło, spojrzał na zajmującego parapet kota.

 

– Kleopatra…

 

– Tak, tak wiem. Masz wszystko?

 

Otworzył torbę, wyciągnął reklamówkę, na której dnie znajdowało się sporo krwi… świeżej.

 

– Skąd to masz?

 

– Daj spokój.

 

– Kleopatra na pewno nie żyje?

 

– Mhm…

 

– Dzięki

 

Rzucił okiem na reklamówkę.

 

– Nie ma za co.

 

Kot z powrotem wskoczył na łóżko. Kazimierz patrząc na jego zadowoloną minę domyślił się wszystkiego.

 

– Nie mogłeś mi od razu powiedzieć, że chcesz ją zabić? Obeszło by się bez tego wszystkiego.

 

– Nie chciałem żebyś wiedział.

 

– Dlaczego?

 

– Bo ona wyczytałaby to z twoich myśli. Nie mogłem sobie pozwolić żeby uciekła, już dawno mnie oszukiwała.

 

– Przez ciebie zabiłem niewinnego człowieka.

 

– I co gryzie cię sumienie?

 

– Już nie… a serca? Po co ta cała zabawa?

 

– One są potrzebne do rytuału. Właśnie włóż je do lodówki.

 

– Domyśleliśmy się tego ze Stefanem. Kogo chcecie wskrzesić?

 

– Ksiądz zawsze znał się na rzeczy… znowu wymiotował?

 

– No on to już chyba tak musi… Kogo?

 

– Kleopatrę.

 

– Co?

 

– Dużo wie, będzie mi potrzebna.

 

– To po co ją zabijałeś?

 

– Żeby wiedziała jeszcze więcej.

 

– Więcej czyli co?

 

– Że nie należy mi się sprzeciwiać… Nie robisz ognia na noc?

 

– Nie, noc nie zapowiada się na zimną….

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

"z pod" obowiązywało jako norma językowa do lat 30 XX wieku, dziś jest to błąd. Piszemy "spod". A to tylko błąd pierwszego akapitu...

 Nic za cholerę nie chciało wyleźć z pod kołdry. Ani głowa, ani dupa, ani żadne z innych odnóży nie było w nastroju aby wynurzyć się z pod starej pierzyny wypełnionej gęsimi piórami. - zdaje mi się, że kołdra i pierzyna to dwa różne nakrycia...

Czasem w myślach żartował sobie, że zawsze tak podskakuje w mroźne poranki, żeby strząsnąć sobie szron z jaj, ale tego ranka część mózgu odpowiedzialna za dobry humor troszkę jakby przymarzła. - ja mam chyba zamarzniętą tę cześć mózgu na amen, bo za nic kąciki ust drgnąć nie chciały...w pożadąną przez autora stronę...czytając powyższe zdanie.

Sama nie wiem co tym myśleć. Miejscami opisy wydarzeń, ludzi (Kazik na początku przypomniał mi "mojego" Kazika :D) sa bardzo realistyczne. Ale jest sporo błędów, niedociągnięć przez co czyta się, rzekłabym "niesympatycznie". Niektóre porównania do mnie nie przemawiają i nie chodzi tu o nacechowanie wulgaryzmami. Wydaje mi się, że w pewnych miejscach, chcąc pokazać prostotę bohatera, rownież zacząłeś pisać w takim stylu. I to mi nie pasuje, bo pokazanie danego obrazu  z życia nie obliguje autora do tego by sam był tym obrazem. Chyba dośc zawile wytłumaczyłam, ale mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi. Zresztą (pisane łącznie!) nie jestem wielkim znawcą. Podoba mi się obrazowość, podoba mi się pomysł (choć ta śmierć Kleopatry po to by "więcej zrozumiała i większą wiedzę posiadła", jakoś do mnie nie przemawia. Nie podoba mi się, że nie zostawiłeś tekstu na jakiś czas, by potem go dopracować. pozdrawiam

Oj posyp głowę popiołem Hetmanku... oj posyp. Widzę, że trochę zebrało mi się za te blędy, ale skoro było ich aż tyle to i słusznie, że zostało mi to wypomniane. "Nie podoba mi się, że nie zostawiłeś tekstu na jakiś czas, by potem go dopracować." To chyba najcenniejsza uwaga i z całą pewnością wezmę ją sobie do serca.

Nowa Fantastyka