- Opowiadanie: zith - Wojaków bajanie (prawie HAREMowe)

Wojaków bajanie (prawie HAREMowe)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wojaków bajanie (prawie HAREMowe)

Wojaków bajanie.

 

 

Wiatr uniósł pasma czarnych włosów, pobawił się nimi, zarzucił na szerokie ramiona mężczyzny i popędził w stronę zachodzącego słońca, ponad łąkami, przeczesując wysoką trawę. Mrok w zakamarkach starych zabudowań przy ruinach baszty pogłębił się, spełzając wzdłuż szczelin, miedzy kamieniami muru, łącząc się z wydłużonymi cieniami dwóch sylwetek.

Kiord przegładził dłonią sierść długowłosego faga, swojego wierzchowca. Zwierzę podniosło kudłaty łeb i, żując trawę, trąciło okrągłym pyskiem o ramię mężczyzny. Jakby wyczuwając nastroje swojego pana, przestąpiło z łapy na łapę, sapnęło i nostalgicznie zawiesiło spojrzenie na horyzoncie, jak mężczyzna.

Gorejąca półkula zdawała się desperacko topnieć we własnym ogniu, gdzieś za poszarpanymi grzbietami dzikich pól. Na jej krańcach zaś płonęły myśli Kiorda.

" – Kiord? Jak ten słynny kord, którym zamordowano ostatniego z królów?" – pytał każdy, słysząc po raz pierwszy tak dziwaczne imię. Mężczyzna zaś odpowiadał w zależności od nastrojów. Grupa kilku najemników, do której dołączył, nie wdawała się jednak w zbędne dyskusje. Brakowało im piątego do wykonanania wyskopłatnej oferty, więc po szybkiej ocenie jego sprzetu i dynamicznej prezentacji umiejętności w jednym z miejskich barów, został przyjęty do ekipy. Czuł, że niepokoi ich jego skrytość, więc zgrywał żądnego przygód i pieniędzy. Jednak tuż przed zamknięciem powiek, w chwilach ciszy i podczas rozwlekłych, leniwych jak ten dni – pozostawione, niedokończone sprawy pchały się pod czerep, wracały namolnie jak owady i wołały kobiecym krzykiem.

– Czy jej włosy mają płomienny kolor jak niebo dzisiejszego wieczoru? – Ponad ramieniem Kiorda wyszczerzył się rząd zębów w rubasznym uśmiechu. Alkoholowy oddech wyrwał mężczyznę z zamyślenia. Na szczęście.

– Na pewno nie przypominają wypłowiałej słomy jak twoje, poczwaro – rozweselił się mężczyzna i pchnął od siebie milusińskiego kolegę. – Jak długo będziemy tu obozować?

– Czekamy na szefa. Korcwell zjawi się jutro, to kawał czasu, więc umilmy go sobie szlachetną gatunkowo premią za ostatnie zlecenie. Zostaw sierściucha w spokoju, ech, żeby to chłop za zwierzem, a nie zwierz za chłopem ganiał – jasnowłosy Clode przejął cugle od Kiorda i podniósł z ziemi siodło. Zagonili cztery fagi tam, gdzie trawa rosła wysoko, rozstawili czuiki wokół terenu i dołączyli do towarzyszy.

 

Czerwonobrody mężczyzna pochylał się nad garnkiem, zasłaniając szerokimi plecami ognisko. Nieopodal krzątała się Alice. Spośród czwórki żołnierzy, w zależności od zadania, atuty wyglądu dziewczyny wykorzystywano najczęściej. Gdy trzeba było, stawała się wątłym, niepozornym chłopcem, innym razem – jasnooką niewiastą o śniadej cerze i atletycznej figurze. Teraz ich "wabik" ziewał i niedbałym ruchem rzucał zapakowany prowiant na każde z czterech posłań.

– Może jeszcze przydeptasz, co? – Kirk podniósł głowę, odrywajac się od mieszania goracej papki.

– O co ci chodzi? I tak zdążyło sie pokruszyć pod twoim ciężkim dupskiem. Zawsze musisz sobie upychać tę torbę jak podusię do siodła.

– Dawać mięso, nie gadać, jestem głodny! – Clode wtargnął w kłótnię, gdy zmarszczka między czerwonymi brwiami Kirka zaczęła się już pogłębiać. Podsunął zakurzoną, wygiętą blachę pod łokieć mężczyzny.

– Zeżryj własne jaja, chamie niemyty… Co to ma być? Chcesz jeść w brudnej misce jak jakiś zapchlony kundel? Troche szacunku dla dzieła, łachudro. – Wyrwał naczynie z dłoni Cloda i przetarł kawałkiem koszuli niechlujnie wystającej ze spodni kolegi. Nim jasnowłosy zamknął rozdziabione usta – oburzony kucharz podał mu ciepłą strawę. – Proszę. Smacznego. Łyżkę sam sobie poszukaj. – Zabrał się za nakładanie kolejnych porcji.

– Tak jest, moja brzydka kelnereczko – uśmiechnął się półgębkiem, odsuwając na posłanie.

– Słuchaj no! – Kirk wstał, wyprężył dumnie pierś i podparł się wolną ręką pod bok. W drugiej trzymał parującą chochlę. – Tylko kilka dni pracowałem w tamtej obsranej knajpie, w metropolii, rozumiesz? I byłem dobry jak mało kto! Więc ciesz się, że gotowaniem w trasie zająłem się własnie ja, nie jakaś rozlazła małpica w przepoconym podkoszulku, jasne?!

– Oczywiście, kochanie. Nie unoś się tak. – Clode posłał olbrzymowi rozczulony uśmiech. Obaj westchnęli po czym zerknęli dość jednoznacznie na Alice.

Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, pochylona nad swoją miską, przypominając znudzone zwierzątko z napełnionymi jedzeniem policzkami. Spojrzała dość tępo w ich stronę.

– Oj, chociaż ognisko potrafi rozpalić. – Kiord rozłożył się pod szerokim pniem dębu.

– No, jasne! Gdybym mi ktoś nazbierał gałęzie, to też bym rozpalił ognisko z nudów – obruszył się kucharz.

 

Nastała długa cisza, przerywana mlaskaniem, każdy jednak patrzył po sobie, czując, że wypada coś powiedzieć.

– Letniego czasu na wzgórzach nie zapomnę nigdy – oznajmił troche za głośno Clode, chcąc rozbić napiętą atmosferę. – Co tu dużo gadać, gdy cieszyłem się pierwszym zarostem pewnie wiekszość z was ruszyła już dawno w świat. Ja byłem chyba zbyt wygodny, lub tchórzliwy, by śmielej szukać własnego miejsca. Gdy tylko zacząłem przypominać mężczyznę, zaręczono mnie z Julianą. Rok w rok wkupywałem się w łaski jej rodziny, pracując w gospodarstwie, lub pasąc stado ich owiec. Dni mijały leniwie, a ja byłem przekonany, że moje życie toczy się właściwym torem.

Pewnego dnia nad grzbietami wzgórz zebrały się stalowoszare chmury, a z przeciwnej strony narastało ponure wycie. Nadciągał Pielgrzym, morderczy, przeklęty huragan, nie wyrządzający materialnych zniszczeń, a zbierający krwawe żniwo. Podobno pędziły go demony, odbierając życie rzezimieszkom i mordercom, lub tym, co mieli coś na sumieniu, ja zaś byłem beztroski. Wiedziałem jednak co robić. Niedaleko pastwiska wznosiły się skały i groty, które niegdyś, za słoną opłatą rodziców Juliany, objął zaklęciem jakiś wędrowny mag. Deszcz zdążył mnie zmoczyć, nim zagoniłem tam owce. Patrzyłem ze spokojem jak wokół skał rozjaśnia się jaskrawa kopuła ochronna, gdy nagle, wśród wycia wiatru i szumu deszczu rozległ się krzyk. Kobiecy głos wołał o pomoc. Bogowie mi świadkiem, że pomyślałem wówczas o Julianie. Przez moment myślałem, że mam omamy, lecz przypomniałem sobie o Podstępnym Czerepie. Wspiąłem się na najwyższy skalny szczyt i znalazłem wąski otwór, prowadzący do grot. Uwięziona tam dziewczyna niemal wrzasnęła na mój widok.

– Błagam, masz linę? – spytała drobna, przejęta twarzyczka wygladajaca na mnie z ciemności.

– Nie, ale nie wyjdziesz stamtąd górą. – Wybrałem szczerość, widząc ogarniającą ją bezsilność. – Z resztą nadciąga Pielgrzym, więc będzie lepiej jak tam zostaniesz – spojrzałem w stronę ciemnej nawałnicy formującej się na styku nieba i ziemi.

– Nie, proszę, nie odchodź, nie zosatwiaj mnie tu samej! – zapiszczała żałośnie, aż serce topniało. Nie mogłem jednak tam tkwić, poza kopułą.

– Czekaj, zaraz do Ciebie zejdę – zsunąłem się po szorstkiej powierzchni, z bólem ignorując rozpaczliwe wołanie. Ze świetlikiem w ręku mijałem kolejne rozgałęzienia, aż dotarłem do punktu, gdzie nasuwały się na siebie dwie skalne ściany.

– Już jestem, tutaj! – Chwilę jej zajęło, nim mnie dostrzegła, inaczej prawdopodobnie sama wydostałaby się z pułapki.

– Wpadłam tu górą, na szczęście skończyło się na drobnych otarciach, nie mogę sobie pozwolić na jakiekolwiek złamania w podróży. – Podeszła do wąskiej szczeliny, próbując w półmorku przyjrzeć się mojej twarzy.

– W takim razie dasz radę się przecisnąć. Bez pośpiechu, ostrożnie – złapałem wyciągnięte ramię. – Jesteś niska, spróbój stanąć na palcach, łatwiej przesuniesz klatkę piersiową i miednicę przez tę szerszą, górną lukę. – Poinstruowałem, starając się nie błądzić wzrokiem po zgrabnej nodze, którą aż w nadmiarze odsłoniła zadarta spódnica. – Uważaj na głowę i wciągnij powietrze, ech, ostatni raz się tędy przeciskałem będąc dzieciakiem, ale spokojnie, jesteś drobna, no, dalej, nie bój się. – Chwyciłem nieznajomą w pasie i po chwili już była wolna.

Podeszliśmy do wyjścia groty. Zielony blask aktywnej kopuły ochronnej mienił się na puchatej sierści zwierząt, za barierą zaś szalał Pielgrzym.

– Boisz się go? – spytała, a ja zrobiłem minę godną pasterza owiec, starając się nie pleść głupot.

– Nie. Nie mam niczyjego życia na sumieniu, więc chyba byłbym bezpieczny, nigdy jednak nie wiadomo.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – Zmarszczyła ciemne brwi, odchylając nieco głowę w bok. Dopiero wtedy zauważyłem nieduże, szpiczaste uszy ozdobione rzędem drobnych kolczyków.

– Wybacz, pierwszy raz widzę garunkę.

– Masz coś do naszej rasy? – odwróciła wzrok, niby urażona, i zaczęła bawić się kosmykiem ciemnych, gładkich włosów. Wnet przeleciały mi przez myśl strzępy opowiadań moich dziadków. Nigdy nie rozumiałem, co ludzie widzieli w samych heklaptach. Rasa wysokich, chudych istot wydawała mi się inteligentna, lecz szpetna. Niebezpiecznie płynne ruchy, świetny słuch, umięśnione, żylaste sylwetki i te oczy – o niewidocznych źrenicach, jak u ślepca i jasnoszarym, jak ich skóra, kolorze. Nie, w życiu nie mógłbym pożądać heklaptki. Jednak garuni, dzieci ze związków ludzi i heklaptów – niczym idealne ewolucyjne połączenie, słynęły ze swej urody nawet w metropoliach, do których jako mieszańce nie miały wstępu.

– Jak Ci na imię? – uśmiechnąłem się speszony.

– Nese – odparła zaczepnie. Miałem wrażenie, że nie może ustać w jednym miejscu. Gdy tylko znalazła się przy wyjściu, oparłszy się o ścianę gorty, nieustannie machała nogą, wprawiając całe ciało w ruch. Zupełnie jakby brakowało jej ciągłych wrażeń. Kopuła ochronna pulsowała światłem nad nami, a jej blask raz po raz tańczył we wpatrzonych we mnie oczach, odbijał się chłodno na wilgonej skórze policzka, szyi i kuszących krągłościach, których nie miałem śmiałości ogarnąć spojrzeniem. Uwodziła mnie z każdą chwilą, stojąc na wyciągnięcie ręki. Nie znałem już żadnej Juliany.

Gdy tylko uspokoiło się na zewnątrz ruszyliśmy na jednym fagu w stronę lasu. Nie wiedziałem, czego sie spodziewać po jej towarzyszach podróży, lecz chciałem zobaczyć jak żyją garuni. Przyjęto nas z niezwykłym entuzjazmem. Nie pozwolono mi odjechać przed rankiem, wręcz schowano mi zwierzę. Tabor Nese zdawał się być rasową mieszaniną przypadkowych istot, które łączyła wspólna myśl o beztroskim życiu. Łatwo więc uległem radosnej atmosferze. Gdy zapłonęły ogniska, korony drzew przestały już być widoczne na ciemniejącym niebie. Wysłuchałem wielu opowieści, zapijajac wrażenia korzennym piwem, czując, że sam nie mam niczego do opowiedzenia. Te dziwne releksje przerwał nagle nachalny tętent bębnów. Początkowo, tak jak wszyscy, wsłuchiwałem się w melodyjny rytm połączony z przewrotnymi dźwiękami fletów i harmonijek, lecz stopniowo instrumenty milkły, pozwalając, by przestrzeń wypełnił niepokojący tętent. Niektórzy, pijani, rozmawiali sami ze sobą lub śpiewali, inni wykonywali nieudolne pląsy, we mnie jednak budziło się coś groźnego, uśpionego od lat. Nagle podniosły się one. Jak powabne nimfy otoczyły ogniste jęzory we spójnym tańcu. Ich szaty zdawały się mówić własnym, dynamicznym językiem. Ujrzałem Nese w ciepłym blasku ogniska. Spojrzała na mnie jak żadna dotąd, wiedziała, że szukam jej spojrzeniem. Uniosła gwałtownie ramiona, po czym wolno, jakby ulegle położyła dłonie na szyi, zjeżdzajac niżej, wzdłóż piersi, talii, brzucha i ud. O, tak, blask płomieni o wiele bardziej pasował do tych dzikich oczu, niż chłodne, magiczne światło kopuły. Obróciła się kilka razy w żywym tańcu, zahaczając o mnie z tym samym, wyzywającym spojrzeniem. Mogłem tylko patrzeć, jak jej ciało poddaje się nieustępliwym rytmom, napinając pod rozkazy każdy mięsień, motywując całą energię, by jak najumiejętniej wyrazić uczucia i ekspresję. Niespodziewanie nagrodziła mnie jednym gestem – wyciągnęła dłoń. Zawahałem się, lecz złapałem ją i skorzystałem z zaproszenia. Pospiesznie odciągnęła mnie poza krąg światła, między drzewa i dalej, na polanę. Zdjęła jedną ze spódnic i rzuciła na trawę. Ukląkłem na materiale jak przed posągiem boginii Malwe, Nese patrzyła na mnie z góry, pozwoliła, bym położył dłonie na jej biodrach, bym powoli podciągał spódnicę, delikatnie kołysała ciałem. Tętent bębnów, choć odległy, wciąż rozpalał naszą wyobraźnię. Zbliżyłem głowę do jej ud, lecz powstrzymała mnie, kładąc ręke na ramieniu.

– Proszę, pozwól mi. Jesteś pierwsza. – Powiedziałem jak czułem, wiedziałem i myślałem. Sam nie wiem, czy bardziej kierowała mną ciekawość czy pożądanie. Cofnęła rękę, a ja zadarłem wyżej spódnicę, zakradajac się nieudolnymi pocałunkami w górę ud. Oparła się o drzewo i założyła mi jedną nogę na ramię, a ja czułem, że mógłbym wyprosić u niej wszystko. Potem kochaliśmy się do bladego świtu, była niezmordowana, na szczęście okazało się, że ja też. Dałbym sobie ręke uciąć, że to przez te garuńskie bębny i piszczałki. Nigdy potem żadna inna nie rozpaliła we mnie tego ognia aż tak. Następnego dnia po Nese i taborze nie było już śladu. Pozwoliłem, by stado owiec się rozpierzchło, wiec utraciłem względy u rodziców Juliany, ale i coś wtedy zyskałem. Silną motywację, by wyruszyć dalej niż za mur ostatniej, wiejskiej chaty. – Clode pokiwał głową i zapił historię sporym łykiem cierpkiego wina.

Następnego dnia po Nese i taborze nie było już śladu. Pozwoliłem, by stado owiec się rozpierzchło, wiec utraciłem względy u rodziców Juliany, ale i coś wtedy zyskałem. Silną motywację, by wyruszyć dalej, niż za mur ostatniej, wiejskiej chaty. Nie miałem z resztą wyjścia, gdyż kobieca zazdrość nie zna granic.

– Nie musisz przekonywać – mruknęła Alice.

– Co tam burczysz? – skrzywił się Clode.

– Mówię, nie musisz mnie przekonywać, że kobiety to podłe zdziry. Znałam kiedyś jedną… Nie cierpiałam jej od samego początku, gdy tylko powstał oddział. Rzucono nas do osiemdziesiątego szóstego sektora, teren górzysto pustynny, kilka wiosek i jedno zabiedzone miasto. Jakiemuś ważniakowi z metropolii zależało, by nie dopuścić do zamieszek między dwoma sąsiadującymi wioskami. Zostały trzy dni do zakończenia misji, gdy napadli na nas Mudathowie. Być może obronilibyśmy się i doczekali wsparcia, gdyby ktoś nie sprzedał im planów podziemnych przejść.

– Zdzira? – zgadywał Clode.

– Zdzira – przytaknęła Alice. – W oddziale było pięć kobiet. Dwie padły podczas akcji, trzecia stanęła im na drodze. Została garstka ludzi, wyprowadzili nas na zewnątrz. Nagle ta wytatuowana suka wyrwała się i powiedziała, że chce do nich dołączyć. Spytali i mnie, odmówiłam. Zdzielili po gębie tak, że straciłam przytomność. Myślałam, że nie żyję, jak pozostali, lecz otworzyłam oczy. Leżałam związana w jakimś namiocie. Wcześniej słyszałam, że czarnoocy jeźdźcy obozują byle jak, pod gołym niebem – tymczasem wnętrze wyścielone było mieniącą się tkaniną. Wszędzie dywany, poduszki, futra i pozłacane sprzęty. Poruszyłam się, widząc dwie postacie. Za cieńką kotarą stała ta dziewczyna. Poznałam po talii osy. Był też mężczyzna – włosy długie, aż za łopatki, spływały po plecach tak jak rzędy wytatuowanych symboli. Nie patrzył na nią pożądliwie, lecz tak jakby nie widząc. Zamiast ludzkich źrenic obserwowała ją bowiem bezduszna czerń. Na temat ich oczu krążą mity, lecz ja byłam tam na prawdę. Zdają się patrzeć nie na człowieka, lecz ogarniać spojrzeniem wszystko wokół, jednocześnie skupiając na sobie pełną uwagę. Nie sposób uciec od ich hipnotyzującego wyglądu, wtedy zaglądają do wnętrza, w poszukiwaniu duszy, której mudathowie nie posiadają. Nawet nie drgnęła pod jego dotykiem. Jednym ruchem odgarnął włosy dziewczyny i zsunął z ramion szatę. Przegładził dłonią po policzku, szyi, obojczyku i piersi. Wpatrywała się w niego z uwielbieniem, nawet gdy osuwała się na posłanie, ulegle kładąc na plecach. Mężczyzna natomiast odsłonił w uśmiechu rząd zębów i… położył się obok. Dał jej pole manewru – chciał, by sama tego zapragnęła. Widziałam, jak przylgnęła do niego i zaczęła całować bez wprawy. Roześmiał się niskim głosem, złapał mocno i przewrócił na bok. Jego pocałunki trwały znacznie dłużej, dłonie wędrowały po kobiecych kształtach jak ciekawskie węże. Zaczęła wzdychać i pojękiwać, a ja zabrałam się za wykręcanie nadgartstków z więzów. Trochę się wierciłam, szukając przy słupie jakiegoś wystajacego gwodzia. Zerknęłam na nich w obawie, czy nie zwróciłam uwagi. Nic chyba jednak nie było już w stanie im przerwać. Mudath w końcu uniósł się nad kochanką i zaczął poruszać biodrami. Musiał sprawić jej nieziemską rozkosz, bo niosło się po całym obozowisku. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak to robią. Jak przyłączają obcych do klanu. Dziewczyna gwałtownie odchyliła głowę. Miałam wrażenie, że to zwidy, lecz nie – cienie ze wszystkich zakamarków namiotu poruszyły się i podpełzły do jej twarzy, do rozwartych, niebieskich oczu. Zatańczyły w nich chwilę, a gdy zacisnęła powieki tak bardzo mocno – otworzyła już zupełnie czarne, bez widocznych źrenic. Dostała silnego orgazmu, a ja uwolniłam się z pęt.

– I co dalej? – Clode dawno zapomniał o stygnącym w misie gulaszu. Pozostali najemnicy byli również zasłuchani jak dzieci.

– Nic – wzruszyła ramionami – wysunęłam się z namiotu i uciekłam. Miałam sporo szczęścia, pokonując wzgórza. Trafiłam na jakiegoś frajera, któremu dało się ukraść faga.

– A ta dziewucha? – nie odpuszczał jasnowłosy.

– Zdzira? Cóż, stała się jeszcze bardziej bezwzględna w ich szeregach. Zaciętością w walce mogłaby dorównać Kirkowi – mrugnęła do olbrzyma.

– Ja nie zawsze byłem rozrośniętym, wysokim facetem, który wymachuje toporem. – Stwierdził czerwonobrody Kirk. – Niczego nie wspominam z taką grozą jak czasu dzieciństwa.

Pobyt w sierocińu był najciemniejszym okresem mojego życia. Widziałem tam rzeczy, o których chciałbym dziś zapomnieć. Dyscypliny uczono nas kijem, więc gdy zacząłem rosnąć, przewyższając resztę dzieciaków, bali się już podnosić na mnie rękę. Oddano mnie do domu pewnej hrabiny jako pomoc ogrodnika. Właściwie robiłem tam wszystko, na kuchni zaś czułem się najlepiej. Szybko zorientowałem się, jakie interesy prowadzą domownicy. Odkupywali od biednych rodzin dzieciaki, uczyli manier, by potem drogo wydać za mąż, sprzedać ich cnotę albo talenty bogatym wieprzom. Było mi to obojętne, do czasu, gdy poznałem Lenę. Ona uczyła mnie czytać, ja kradłem dla niej przysmaki z kuchni. Była mi jak siostra i przyjaciel, nie znałem wtedy wiekszych uczuć. Pamiętam, jak cieszyła się, że jej los się odmieni. Rękę Leny hrabina obiecała pewnemu bogatemu kupcowi o sporych wpływach. Słyszałem jak szczebiotała radośnie z innymi dziewczętami, zazdrościły jej, a ja nie mogłem nadziwić się, że jest tak naiwna. Próbowałem, starałem się wytłumaczyć, że nie będzie szczęśliwa, że prawdziwy świat wygląda brutalniej, że może jej się stać krzywda. Nie chciała słuchać, z czasem przestała się odzywać. Odtrącenie nie bolało tak bardzo, jak palił strach. Była taka dumna, pełna oczekiwań i nadziei. Wierzyła, że zniesie wszystko, a świat właśnie się dla niej otwiera. Nie mogłem znieść myśli, że tak spokojnie pragnie czegoś, czego nie zna. A pragnęła zła, nie zdając sobie sprawy. Przez moment byłem tak wściekły, że pomyślałem, a niech tam! Niech doświadczy, niech zazna twardego życia, może to jej utrze nosa. Piegowatego, drobnego nosa. Niech strach zajrzy w duże, zielone oczy. Nie pamiętam, co mnie wtedy opętało, ruszyłem w stronę komnat. Jako kandydatce do zamążpójścia przydzielili Lenie osobny pokój. Czekałem, aż będzie sama i przejdzie wzdłuż całej kolumnady. Chwyciłem ją wtedy za ramię i przycisnąłem mocno do przeciwległej ściany. Chciała krzyknąć, zasłoniłem dłonią usta. W migotliwych oczach zatańczyło przerażenie, ale w końcu patrzyły tylko na mnie, poważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy zrozumiała, że to ja, zaczęła się szamotać, oburzona takim traktowaniem. Przycisnąłem ją mocniej, grubym sznurem od kotary obwiązałem z tyłu nadgarstki. Chyba wtedy pierwszy raz zlękła się mojej siły.

– To nic w porównaniu z tym, jak zniewoli cię twój nowy pan. Uwierz, jego zaloty skończą się, gdy tylko zamknie za tobą drzwi bogatego pałacu. Czy chcesz, by dotykał cię w ten sposób? Jak tysiąc innych kobiet przed tobą? – Rozerwałem jej bluzkę i mocno ścisnąłem pierś. Gładką i jędrną. Byłem zbyt wściekły, by powstrzymały mnie dziewczęce łzy. Czułem, jak dygocze, choć sam trzęsłem się nie mniej. – Chcesz, aby zabrał twą cnotę, dysząc i cuchnąc wińskiem? Bez czci i miłości, na którą tak bardzo zasługujesz? – Przysunąłem usta do szyi, całowałem łapczywie, jakbym miał już nigdy więcej nie skosztować żadnej innej słodyczy. Sam nie wiem, kiedy moja ręka powędrowała w dół, pokonując kolejne warstwy materiału. Lena próbowała zacisnąć nogi, zdążyłem jednak wsunąć między nie kolano. Chciała krzyknąć, gdy zacząłem poruszać palcami. Piersi falowały, oddychała ciężko, czułem ciepłe wydychane powietrze na palcach, gdy dłonią zatykałem usta. Nagle przestała się trzęść. Przeraziłem się, że nie żyje, że udusiłem. Lecz po chwili wolno podniosła powieki. Dopiero wtedy zalała mnie fala wstydu. Bałem się konsekwencji, ale odsłoniłem jej usta. Lena nie krzykneła, a moja dłoń była mokra. Druga z resztą też. Natychmiast rozwiązałem jej ręce. Staliśmy na przeciw siebie, nie rozumiałem wyrazu jej twarzy. Nagle objęła mnie mocno ramionami, przylgnęła i pocałowała. Zaraz po tym walnęła po gębie i uciekła bez słowa. Wróciłem do siebie załamany. Zrozumiałem, że nie różnię się niczym od szumowin, którym wpadnie w łapy. Patrzyłem na swoje dłonie, pomagałem wcześniej w kuchni przy przetworach z jabłek, więc wciąż pachniały cynamonem. Za to, co zrobiłem, miałem ochotę je sobie odciąć.

– I co dalej? – Clode był wpatrzony w Kirka jakby oglądał całą historię w samych oczach mężczyzny. Olbrzym opuścił smutno głowę, nagle postarzał się o kilka lat.

– Została jego żoną. A ja okradłem szkatułę swojego przełożonego i opuściłem miasto. W trakcie tułaczki przeczytałem w jednej z gazet o głośnym morderstwie senatora. Po Lenie, jego żonie, zniknął ślad. Początkowo mi ulżyło, lecz wspomnienia boleśnie wracały, a ja nie chciałem myśleć. Zaciągnąłem się do armii Federacji Miast Zjednoczonych, nie były mi potrzebne idee, tylko kasa. Wypłacali mi ją chętnie, dopóki mordowałem na żądanie dzikie hordy Hakłagów i podobne im stwory. Jednak żeby się wycofać, musiałem rozkręcić niezłą rozróbę. Byliśmy na wrogiej ziemi, tam, gdzie ocean cofnął się, odsłaniając ruiny zalanych miast.

Podczas bijatyki nikt ich nie zauważył. Jechały na pustynnej odmianie fagów. Długa sierść wierzowców była ciasno spleciona w biegnące wzdłuż całego ciała warkocze. Plemię dzikich kobiet otoczyło koszary. Mimo zaskoczenia, nikt jednak nie zamierzał się łatwo poddawać. Rozgrzani walką żołnierze rzucili się na uzbrojone amazonki. Rozpętała się prawdziwa rzeź, fala wściekłości porwała i mnie. Wyciągnąłem topór i ściągałem je kolejno z siodeł. Waliłem niemal na oślep, zdany na wyuczone odruchy, podcinałem nogi zwierząt, mierzyłem w nagie, umięśnione torsy kobiet, cudem unikajac mierzących we mnie kling i osczepów. Nagle poczułem łupnięcie z tyłu głowy. Zatoczyłem się, opuściłem ramiona i padłem na kolana. Świat kołysał się wokół, a ja razem z nim. Ujrzałem jak jeden z rozmazanych fagów zatrzymuje się przede mną w bezpiecznej odległości. Zsiadająca z niego kobieta poruszała się ze spokojem. Odczekała, aż zadrę głowę i spojrzę w jej twarz. Wtedy łupnęła mnie z boku tak mocno, że nie wiedziałem czy była to pięść, czy buława. Ocknąłem się dopiero, gdy mną szarpnęła. Wokół nadal trwało krwawe szaleństwo. Leżałem na ziemi, z trudem łapałem oddech, orientując się, że przytrzymują mnie dwa masywne uda. Siedziała na mnie okrakiem. Widząc, że otworzyłem oczy, zdołała przyciągnąć do siebie mój tors. Przyznaję, byłem pod wrażeniem jej siły. Ból szczęki stał się równie mocny jak zaskoczenie, gdy w spalonej słońcem twarzy dopatrzyłem się znajomych rysów. Zielone, migotliwe niegdyś oczy patrzyły na mnie z chłodnym dystansem. Usta, o których marzyłem co noc, wykrzywiły się brzydko.

– Lena – zdążyłem wymamrotać, nim się odezwała.

– Miałeś wtedy rację. Długo i boleśnie musiałam się o tym przekonywać.

– Chciałem tylko…

– Ocalić mnie, wiem. I zrobiłeś to. Zapachu cynamonu i jabłek nie zapomnę do końca życia. – Powiedziała, po czym znów zdzieliła po gębie. Ocknąłem się ze związanymi nadgarstkami, przewieszony przez siodło. Mój fag wolno człapał piaszczystą drogą wzdłóż aleji drewnianych pali, z których zwisały nabite ciała żołnierzy. To była moja najdłuższa droga ku wolności. Zaopiekował się mną klan Heklaptów żyjących na pustyni wraz z plemieniem aborygenów. Przez trzy miesiące odkrywałem się na nowo. Gdybyś widział, Clode, tamtejsze ciemnoskóre garunki – Kirk próbował posłać jansowłosemu zuchwały uśmieszek, lecz smutne, piwne oczy, pozbawiły go wiarygodności. Zamilkł i wpatrywał się w ogień. Clode odwrócił od niego spojrzenie, zmarszczył brwi i wychylił spory łyk wina. Nie znał tej częśi życiorysu wieloletniego przyjaciela. Po chwili mlasnął i zwrócił się do długowłosego mężczyzny.

– A Ty, Nowy? Potrafisz tak dobrze gadać, jak prać po mordzie? Może nam coś opowiesz o tej swojej ognistej ptaszynie, hę?

– Nie. O niej nie, ale znam historię, która z pewnością was ruszy. Opowiadacie o tym jak byliście świadkami, bohaterami, o tym jak udało wam się uniknąć śmierci. Czy kiedykolwiek któreś z was stało się ofiarą? Trafiło na kochanka rodem z koszmarów, który na zawsze wypaczył wszelkie postrzeganie cielecnych doznań? Gdy was poznałem wspomniałem, że pochodzę z Domu Szermierki, szkoły hrabiego Gerastiego. Może była to zbyt górnolotna nazwa dla tego miejsca, lecz mi i innym, bezdomnym dzieciakom dawała jedyne schronienie w swoim czasie. No, na pewno do momentu podpalenia, gdy na posiadłość wpadły wynajęte zbiry jednego z wrogów hrabiego. Skończyła się wówczas sielanka. Trzeba było ruszyć w swoją drogę. Niektórzy odchodząc, poprzysięgli pomścić zamordowanych Mistrzów i nauczycieli, inni przyłączyli się do silniejszych, do sekty czarnookich Mudathów, a niektórzy zwyczajnie wyjechali do miast, szukając szczęścia w metropoliach.

– Jak Ty? – wtrącił się Kirk, Kiord jednak tylko się uśmiechnął.

– Nie o mnie jest ta historia, lecz o Ostrookim. Borns był dzieciakiem o wielu ksywkach, wszystkie zaś miały podkreślić jego zdolność do szybkiego liczenia pieniędzy, trafnej wyceny ciężkich sakiew i bystrych spostrzeżeń odnośnie towarów. Po upadku szkoły z łatwością znalazł pracę w jednej z większych korporacji Towy. Potrafił się odnaleźć w biurokratycznej dżungli, dostał nawet własne pomieszczenie na jednym z pięter oszklonego wieżowca i obcował z tonami papieru i elektroniki. Był dobrym pracownikiem z przyszłością, koledzy w pracy go szanowali, kobiety nieco mniej. Dlatego jego zaskoczenie było tak silne, gdy pewnego wieczoru zatrzasnęły się drzwi gabinetu. Opierała się o nie zmysłowa piękność w opiętej garsonce. Borns poczuł niepokój, ale nieznajoma kilkoma ruchami przykuła jego uwagę i po chwili znalazła się tuż przed nim. Przez głowę przepłynęło mu tysiąc powodów, dla których taka kobieta może chcieć wkraść się w jego łaski, ale przecież nie posiadał nic, poza sobą. Nieznajoma emanowała zaś niebanalną aurą. Chciał spytać "dlaczego", lecz zdążyła położyć palec na rozwartych ustach, by po chwili przylgnąć do nich na długą, namiętną chwilę. Był w jej mocy, czuł jak feromony wędrują przez nos, atakują zmysły, przekonują ciało do uległości. A może było to coś jeszcze? Ostrooki słyszał o takich przygodach, zawsze ich zazdrościł, więc czemu by nie? Czemu nie on? Na bogów, z jaką wprawą rozpinała mu pasek, spodnie i koszulę. Chwilę później znaleźli się na dywanie. Niecierpliwie ściskała pośladki, błądziła dłońmi, zachęcając do śmielszych zachowań. Borns zdziwił się, że od razu była gotowa. Nie mrugnęła okiem, gdy wszedł w nią szybko i pewnie. Przemknęło mu przez myśl, czy właściwie on sam jest w stu procentach gotów. Kobieta spojrzała na niego trzeźwiej i jakby przechwyciwszy tę myśl, przejęła inicjatywę. Nieco za silnym ruchem, jak na taką posturę, przewróciła mężczyznę na łopatki, pozbyła się zupełnie spódnicy, koszuli i bielizny. Dwie ciężkie piersi zakołysały się przed Bornsem, a jego biodra zostały przyciśnięte do podłogi przez kobiece uda, napięte niczym dwa cielska węży dusicieli. Zachłannie chwycił jej piersi, uśmiechnęła się dziko. Poruszała rytmicznie biodrami, coraz szybciej i szybciej, a Borns czuł, że już za sekundę, za chwilę odpłynie. Moment zenitu odsuwał się jednak od niego uparcie. Spojrzał na partnerkę, wciąż trwała w ekstatycznym tańcu, przechwyciła jego spojrzenie, oblizała wargi. Dopiero teraz zauważył, że poruszają się od dłuższego czasu, nieznajoma szeptała coś pod nosem. Zaniepokoił się, lecz kondycja i podniecenie go nie opuszczały. Podniósł nagle głowę, wyczuwając coś dziwnego pod palcami. Łuska! Jedna, dwie, pięć, wyrastały spod gładkiej skóry całymi rzędami w górę i w dół niewieściego ciała. Krzyknął, chciał się odsunąć, lecz w mig złapała mocno jego nadgarstki i przyciśnęła do podłogi tuż za głową. W oczy Bornsa zajrzały żółte, rozświetlone ślepia gada. Z rozdwojonego języka wolno ściekał jad, kropla nieprzyjemnie skapnęła w okolice obojczyka i mężczyzna poczuł jak ogarnia go silny bezwład kończyn, jedynie centralna część ciała była wyjątkowo czuła i aktywna. Istota wyprostowała się nad nim i kontynuowała swój rytuał, wyciągnęła pokraczne ramiona, kołysząc nieustannie biodrami. Ostrooki chciał się wycofać, lecz była to słaba myśl opętana wpływem obcej istoty. Nie miał władzy nad ciałem, mimo obrzydzenia tkwił w niej twardo i mocno, a płyny potworzycy na nowo pobudzały tę część jego ciała do działania. Zobaczył, że nie znajdują się już w gabinecie – otaczała go nieokreślona, wirująca przestrzeń skąpana w płomieniach, spomiędzy nich wychylały się zniekształcone twarze. Syk ognia zlewał się z gadzim językiem napastniczki. Nad ich głowami pojawił się drżący cień ludzkiej sylwetki. Potworzyca tworzyła w szponiastych dłoniach skomplikowane wzory z ognia i wysyłała w stronę tajemniczej zjawy, nie przerywając stosunku z mężczyzną. – Kiord przerwał nagle opowieść i wziął większy łyk zagrzanego wina. Podniósł wzrok na towarzyszy, zastając ich w całkowitym zasłuchaniu i wyczekiwaniu.

– No i? Co dalej? – nie wytrzymał napięcia Clode.

– Znaleziono go nad ranem. Żywego, lecz w totalnym szoku. Fizycznie nie było z nim tak kiepsko jak pod kątem psychicznym. Lekarze stwierdzili, że będzie mógł mieć jeszcze potomstwo, o ile, oczywiście, nie zdołał zrazić się na całe życie do samego aktu poczęcia.

– A skąd wiesz, że to wszystko stało się na prawde, co? – Kirk wyraził wątpliwości.

– Samą historię znam od zaprzyjaźninego miejśkiego lekarza. Nie wierzyłem, jak wy, do póki nie pokazał mi filmu z kamer w gabinecie Bornsa, ot, jako ciekawostki na temat odchyłów i patologii fizjologicznych.

– Na legiony Hakłagów, toż to międzygatunkowy gwałt na człowieku! I kim, lub czym było to cycate, łuskowe monstrum? – Clode skrzyżował i podkulił nogi, choć wieczorny chłód nie był aż tak dotkliwy.

– To najbardziej bezwzględny i przebiegły typ agenta jakiego udało się wyhodować w podziemnych labolatoriach jeszcze za czasów wojen. Zmiennokształtna nie jest łatwym do pozyskania najemnikiem, ale jeśli już uda się dobić z nią targu – nie ma takie informacji, których by nie zdobyła. Paradkos polega na tym, że głównymi zleceniodawcami okazują się ludzie. Ona zaś, w trakcie misji, może się skontaktować z nimi tylko poprzez seksualny akt z człowiekiem. Uważajcie zatem na spolegliwe panny ochoczo dobierające się wam do spodni. – Kiord mrugnął okiem do zamyślonych współtowarzyszy podróży, po czym dopił napój, położył i nakrył kocem.

– Dobranoc, gady pod koc. – Rzucił przez ramię i ze spokojem czekał na sen.

Nie było komentarzy i rozmów. Cała trójka w milczeniu poszła w jego ślady. Czujne uszy i otwarte oczy długo jednak nie mogły zaufać nocy.

Sen przyszedł z trudem, a jego koniec obwieścił męski wrzask. Żołnierze zerwali się z posłań, szukając półprzytomnym wzrokiem powodu tak brutalnej pobudki. Jedynie Clode tkwił w bezruchu na ziemi, poza posłaniem, napinając wszystkie mięśnie ręki, którą ściskał widelec. Metalowy trójząb dociskał do ziemi niewielką jaszczurkę.

– Czaiła się na mnie, przysięgam! Siedziała mi na klacie i gapiła się na mnie! – Tłumaczył jasnowłosy, nie rozluźniając uścisku.

Alice i Kiord zniesmaczni wrócili do poprzedniej czynności, jedynie Kirk wpatrywał się z powagą na kolegę.

– Widać nie pomyliłem się za mocno. Pozbyłeś się widelca, będziesz więc żreć z miski jak zapchlony kundel.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo podobało mi się to wojaków bajanie.Lubię też twój sposbób prowadzenia narracji i świat, który wykreowałeś w tym tekscie móglby mieć kontynuację.Przyjemnością było owo czytanie. Pozdrawiam i łączę ocenę5:)))

Zgrabne i klimatyczne, miło się czytało :) Chyba wolałabym usłyszeć każdą z tych historii jako osobne opowiadanie, ale to akurat pochwała ;)

Jedno co mi nie pasowało: przez cały czas świat typowo fantasy, magia itp, a na końcu wyskakujesz z biurowcem, garsonką i kamerami - zgrzyt, zgrzyt!

No i nie wyjaśniłeś, czym były niedokończone sprawy wołające kobiecym krzykiem, chętnie się dowiem ;)

Na koniec  parę błędów, które wpadły mi w oko:
Następnego dnia po Nese i taborze nie było już śladu. Pozwoliłem, by stado owiec się rozpierzchło, wiec utraciłem względy u rodziców Juliany, ale i coś wtedy zyskałem. Silną motywację, by wyruszyć dalej, niż za mur ostatniej, wiejskiej chaty. - zdublowany kawałek.

na końcu pierwszego akapitu: czuiki --> czujki

Witam,
z błędami się zgodzę:) Dzięki.

Tekst to zaledwie fragment ogromnej całości, a przedstawione realia to przyszłość, w której istnieją rozbudowane, zaawansowane technicznie metropolie oraz zdziczały teren wokół nich, czyli Wolna Strefa. Dlaczego, co, skąd i w jaki sposób mam nadzieję przedstawić niebawem. Powyższe miało iść na HAREM, więc brakło znaków na tworzenie opisów, postawiłam na emocje bohaterów, a reszta tylko tyle co na smak, że się tak wyrażę;)

Zapewniam jednak, że nad losami i rozwojem bohaterów kombinuję już długo, bo od około dziesięciu lat. Początkowo miał powstać komiks. Książkę mam w szufladzie, wciąż wyrabiam warsztat, zapisując w luźno połączonych ze sobą opowiadaniach dzieje poszczególnych bohaterów. Kiord odegra jedną z lepszych ról, choć u mnie nie ma głównych bohaterów, są raczej grupy, jak choćby powyższa ekipa najemników. Główną, łączącą wszystko rzeczą jest przedstawiony świat i jego surowe prawa jak choćby Pielgrzym, właściwie to on trzęsie tą rzeczywstością. 
Dlatego niektóre historie wychozą mi w konwencji fantasy (a i tu gdybym weszła w szczegóły choćby i sprzętu wojaków to byłoby sf), inne zaś opisują nowoczesne dobra rozległych metropolii i pozbawione są magii.

 

Pierwsza sprawa to niechlujność tekstu - dziesiątki literówek, których nie trzeba nawet szukać, bo po wklejeniu do worda wiele słów od razu podkreśla na czerwono.
Zdarzają się też ortografy: "z resztą", "na prawdę", "spróbój" i inne.
Jeden akapit się powtarza dwa razy (!), ten zaczynający się od słów: "Następnego dnia po Nese i taborze nie było już śladu..."
Czytałeś to choć raz przed wstawieniem? Pod tym kątem tekst zasługuje na jeden, za wyjątkowe niedbalstwo.

Co do samej fabuły, to mnie też zgrzytało to pomieszanie z poplątaniem i właściwie gdyby nie twoje powyższe wyjaśnienie, to nie dałbym rady stwierdzić, w jakich warunkach cywilizacyjno-technologicznych dzieje się akcja. Skoro brakło ci miejsca na opisy, to lepiej też było ograniczyć się ze szczegółami (jak np. kamery), które wprowadzają tylko zamęt.

 

Same historie mi się podobały, chociaż mogłyby być bardziej rozbudowane. Najbardziej mi się podobały detale z wykreowanego świata, jak choćby wspomniany Pielgrzym.

 

Styl jest porządku, ale jeszcze wiele rzeczy można poprawić.

 

Pozdrawiam.

Miałaś rację, błędów sporo. Korzystam z odt i przez przekładanie, stawianie systemu na nowo szlag chyba trafił słowniki. Niczego mi nie podkreśla, a wklejając na tę stronę zawsze mam dziki uśmiech na twarzy. Nie raz po skończeniu korekty i dodaniu wyskakiwało ponowne logowanie. A akapit się powtórzył, bo była nadzieja na posługiwanie się półpauzą, ale widać jeszcze odkrywam "uroki" tej strony.

Więc zapewne niejeden tekst spalę w przyszłości, trudno, uczę się, przy znoszeniu wszelkiej krytyki zawsze jest szansa, że jednej osobie się jednak spodoba.

Dzięki za poświęcony czas i uwagę, pozdrawiam. 

Jeszcze taka uwaga - jestem facetem. ;)

A ja kobietą:)

Bogowie mi świadkiem,
Chyba "świadkami"...

Mogłem tylko patrzeć, jak jej ciało poddaje się nieustępliwym rytmom, napinając pod rozkazy każdy mięsień, motywując całą energię, by jak najumiejętniej wyrazić uczucia i ekspresję.
Jak możena "wyrazić ekspresję"?

Osiemdziesiąty szósty sektor - nie bardzo mi tu pasuje do klimatu. Wydaje mi się, że nawte do początku ubiegłego wieku ludzie znacznie chętniej nadawali obszarom znaczące nazwy, niż numery. To oczywiście kwestia świata i ewolucji przyzwyczajeń, ale tak mi to trochę zgrzyta.

To najbardziej bezwzględny i przebiegły typ agenta jakiego udało się wyhodować w podziemnych labolatoriach jeszcze za czasów wojen
Laboratoriach, albo jeszcze lepiej, pracowniach.

 

Co do samego tekstu - był umiarkowanie wciągający. Solidnie napisany, ale trochę niechlujnie, jak wyżej dostrzeżono. Czegoś mu jednak brakuje. Może to kwestia tego, że mamy tu do czynienia z serią mikoopowiadań, a nie jednolitym solidnym tekstem. Pozostawia to pewien niedosyt.

Nowa Fantastyka