- Opowiadanie: Suzuki M. - Tramwaj

Tramwaj

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Tramwaj

Opowiadanie jest kontynuacją "Soboty" i "Prawie ostatniego wieczoru". Nie wiem, na ile da się je zrozumieć bez ich znajomości.

 

 

 

Budzę się. Miałem sen. To tylko kolejne zadanie, więc skąd ten strach?

 

Tym razem to będzie dziewczyna. Na oko dwadzieścia osiem lat. Przystanek na rondzie Reagana. Na zegarze 15.48. Tłum, jak zwykle o tej godzinie, ale widziałem ją wyraźnie, bo wyrózniała ją srebrzysta poświata. Stała, oparta tyłem o barierki. Obok niej wysoki jegomość, cały na czarno. Nie rozmawiali, nie patrzyli na siebie, ale jestem pewien, że to jeden z tamtych. Nadjeżdżała dziesiątka. Dziewczyna wraz z tłumem podeszła bliżej torów. Potem wszystko potoczyło się szybko, nie zdążyłem dostrzec szczegółów. Widziałem jak leciała na tory, a czarny stał obok, z ręką wyciągniętą w jej kierunku.

 

Na budziku jest szósta rano. Alarm mam ustawiony na siódmą, ale teraz nie dam już rady zasnąć. Dwie rzeczy nie dają mi spokoju: po pierwsze – znam skądś tą dziewczynę. Po drugie: jestem pewien, że sama nie rzuciła się pod tramwaj, ale przecież on nie miał prawa jej dotknąć.

 

Wstaję. Kawa, kot, łazienka, ubranie. Jest jeszcze wcześnie, mam czas na śniadanie i telewizję. Włączam tvn24, ale nie śledzę wiadomości. Cały czas myślę o tej dziewczynie. Gdzie się spotkaliśmy?

 

Długie, ciemne włosy. Na pewno nie spałem z nią, nie podrywam brunetek. Tenisówki, czarne spodnie, czarna bluzka na ramiączkach, pasek z ćwiekami. Kobiety, które spotykam w pracy noszą drogie garsonki i szpilki, więc to nie kontakty służbowe. Mogła być kelnerką, sprzedawczynią, kimkolwiek, ale na pewno skądś ją znam.

 

Za piętnaście ósma wkładam marynarkę i wychodzę z mieszkania. W samochodzie obmyślam kłamstwa, jakie wcisnę szefowi, żeby wypuścił mnie wcześniej z pracy. Póki co, jadę tą samą trasą co zwykle, stawiam samochód na tym samym miejscu parkingowym, wchodzę do budynku tym samym wejściem. Rutyna. Nagle – zaskoczenie. Czuję chaos.

 

Otwieram drzwi biura i robi się jeszcze głośniej. Szybko witam recepcjonistkę i podążam w kierunku mojego gabinetu, żeby schronić się, zanim przyjdzie ból.

 

Z drzwi, otwartych nagle kilka kroków ode mnie, wybiega pięcioletni synek mojego kolegi, ADHDowiec. Przystaję i wszystkimi siłami walczę z własnym ciałem, które próbuje zgiąć się w paroksyzmie bólu. Im dalej jest dziecko, tym lepiej dla mnie. Po chwili z pokoju wychodzą też jego rodzice. Kobieta żegna męża i odchodzi. Oczyma wyobraźni widzę wyraz swojej twarzy. Marek patrzy na mnie z lekkim zaskoczeniem.

– Wyluzuj, Paweł. To tylko dziecko – mówi rozbawiony. – Też powinieneś sobie takie sprawić. Jedna mała dziurka, tyle radości…

 

Puszcza do mnie oko, cofa się do swojego pokoju i zamyka drzwi. Sukinsyn. Przecież wiem, że pierwsze o czym pomyślał, kiedy żona powiedziała mu, że jest w ciąży, to skrobanka. Do tej pory jest jej zwolennikiem. A trzyletnie dziecko, które ma z jedną z kochanek, też jest chore.

Nie utrzymuję bliskich kontaktów z ludźmi z pracy. Za dużo o nich wiem.

 

Kiedy siadam za swoim biurkiem, czuję się już niemal dobrze. Jeszcze trochę drżą mi ręce. To nie jest dobry początek dnia. Kiedyś taki kontakt przypłacę życiem. Dlatego omijam szerokim łukiem przedszkola i szkoły, tam zawsze jest takich pełno. Raz tylko natknąłem się na dorosłą…

Boże, to ta dziewczyna.

 

Kilka lat temu ściągnąłem ją z pasów, kiedy weszła na czerwonym świetle. To jedyna osoba z tą chorobą, którą dotknąłem. Przez płaszcz, a przecież do tej pory skręca mnie na wspomnienie tamtego bólu. Wcale mi się nie uśmiecha znaleźć znowu w jej pobliżu.

 

ADHD to nie jest smoła samobójcy, żywy ogień psychola, ani tornado desperata. To chaos w czystej postaci. Tego się nie czuje na skórze, tylko w samym środku mózgu. Paraliżuje i rozsadza czaszkę. Kilka kroków od niej nie będę w stanie myśleć, a co dopiero podjąć jakieś racjonalne działania. Przecież nawet nie wiem, co tak właściwie mam zrobić. Złapać ją? To by mnie zabiło. Mogę co najwyżej odciągnąć czarnego, ale istnieje szansa, że zorientuje się, kim jestem. Boże, czy wystawiasz mnie na próbę?

 

Czy mógłbym sobie tym razem odpuścić?

Nie, nie mógłbym. Wtedy byłbym winny jej śmierci.

 

Nie dam rady skupić się dzisiaj na pracy. Przecież to może być ostatni dzień mojego życia. Nawet, jeśli teraz ułożę sobie jakiś plan, to na pięć metrów od niej może być już nie do wykonania. Chyba po raz pierwszy naprawdę żałuję, że posłuchałem Twojego głosu. Mam Ci zaufać? Czy Ty wiesz, co robisz?

 

Przede mną sterta papierów. Setki niedokończonych spraw. Mam trzydzieści dwa lata, nie mam rodziny, nie mam planów na przyszłość, nie mam marzeń, ale nie chcę, żeby to było już. Kto się zaopiekuje Winstonem? Ciekawe, czy moi rodzice wykażą na tyle serca, żeby wziąć go do siebie. Czy oni w ogóle pamiętają, że ja mam kota?

 

Wyciągam prywatny telefon i piszę wiadomość: „Gdybym do 19 nie dał znać, to zaopiekuj się moim kotem. Buziaki". Z kontaktów wybieram numer mamy. Wysyłam smsa i wyłączam komórkę, inaczej zaraz zadzwoni domagając się wyjaśnień. Unikam spotkań z rodzicami, to przykre wiedzieć, co naprawdę o mnie sądzą. Za to dzwonię regularnie. Przez telefon nie słyszę ich myśli.

 

Dlaczego czas biegnie tak szybko, akurat wtedy, kiedy go potrzebuję? Jak może być już czternasta trzydzieści? Jeśli chcę zdążyć, muszę natychmiast wyjść, może nie trafię na żaden korek.

 

Na szczęście szef łatwo łyka blef, że źle się czuję. Właściwie, to nawet nie jest kłamstwo. Wychodzę na parking, wsiadam do samochodu. Drżą mi ręce, kiedy próbuję trafić kluczykiem do stacyjki. Do Placu Grunwaldzkiego mam pół godziny jazdy, będę miał jeszcze czas, żeby zbadać sytuację. Ruszam na wstecznym i prawie uderzam w przejeżdżający właśnie samochód. Nie zauważyłem go. Moje serce zaczyna bić jeszcze szybciej.

 

A jeśli pół godziny zapasu to za mało? Nie skupiam się na jeździe, chociaż słabo znam tą trasę. Zostawię samochód na parkingu Pasażu Grunwaldzkiego, spod głównego wejścia powinienem już widzieć dziewczynę i czarnego. Jeśli odpowiednio trafię w moment, zminimalizuję czas akcji do chwili wejścia między nich, to powinno wystarczyć. Muszę tylko dopilnować, żeby bezpiecznie wsiadła do tramwaju. Im później wyjdę na peron, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ten dryblas mnie wyczuje.

 

Przejście dla pieszych. Hamuję z piskiem. Ludzie przechodzący tuż przed maską mojego auta patrzą na mnie ze wstrętem, przerażeniem. Jakaś starsza pani staje na chwilkę, patrzy mi w oczy i puka się palcem w czoło. Po chwili słyszę za sobą klakson. Chyba jest już zielone.

 

Co chwilę zerkam na zegarek. Jest 15.15. Dalej nie mam pewności, czy zdążę na czas. Samochody wleką się dzisiaj niemiłosiernie, więc posłusznie jadę 40 km/h. Nie mam innej możliwości. Już na Sienkiewicza kątem oka dostrzegam niebieskie Punto, nadjeżdżające z mojej prawej. Dwie sekundy później czuję szarpnięcie, które wyrzuca mój samochód na sąsiedni pas ruchu. Kurwa!!!

 

Szybko uruchamiam silnik, uciekając przed nadjeżdżającym z przeciwka dostawczego i zjeżdżam na chodnik. Boli mnie kark i trochę mnie mroczy, ale zbieram się w sobie i wysiadam z samochodu. Nie mam czasu. Punto dalej stoi na środku skrzyżowania, a blondyna w środku patrzy na mnie wzrokiem zbitego psa. Gestem każę jej zjechać na pobocze. Durna suka!

 

Oberwałem w tylne drzwi, ale wszystko się trzyma. Blondyna nie wysiadła z samochodu. Podchodzę do Punto i zaczynam czuć panikę jego właścicielki. Czuję się brudny. Całą ta sytuacja jeszcze bardziej burzy mój wątpliwy spokój. Szybko wciskam jej moją wizytówkę i każę zadzwonić wieczorem. Z powrotem w samochodzie jestem już kłębkiem nerwów. Jest piętnasta trzydzieści jeden.

 

Osiem minut później wjeżdżam na parking i zajmuję pierwsze wolne miejsce. Prawie przebiegam przez Pasaż, starając się jak największym łukiem omijać spacerujących po nim ludzi. Tracę orientację. Przez moje zdenerwowanie zmieszane z paniką tamtej blondyny jestem bliski płaczu. Na szczęście po kilku krokach widzę już główne wyjście. Przeciskam się do bocznych drzwi, gdzie ludzi jest najmniej. Po minucie stoję przy schodach do podziemnego zejścia na przystanek. Zdaje mi się, że ją widzę, a na pewno słyszę. Do przyjazdu tramwaju zostało trzy minuty, nie mam czasu do stracenia.

 

Z każdym krokiem jest coraz głośniej i coraz bardziej boli mnie głowa. Zdaję sobie sprawę, że wchodząc po schodach na przystanek w krytycznym momencie będę dwa metry od niej, opartej o barierki. Muszę to zrobić szybko. Wbiegam, mimo że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Widzę ją. Ale gdzie jest czarny? Coś tu nie gra.

 

Staję na tyle daleko, żeby móc zebrać myśli i jednocześnie nie tracić dziewczyny z oczu. Wszystko jest jak w moim śnie, brakuje tylko tego dryblasa. Jak mam ochronić ją przed kimś, kogo nie ma? O co tu chodzi?

 

W polu mojego widzenia pojawia się tramwaj linii dziesięć. Dziewczyna wyrywa się z zamyślenia i powoli rusza w jego kierunku. Nie czekając biegnę do niej. Hałas, ból, ćmi mi się w oczach, ciało drętwieje. Próbuję wyminąć jakieś dziecko i potykam się. Upadając czuję, że ktoś łapie mnie za rękę i moje ciało przeszywa ból, jakiego do tej pory jeszcze nie znałem. Wszystko znika.

 

Robi się cicho i ciepło. Umarłem? Czuję, jak z każdej strony napiera na mnie niewidzialna siła, ale chyba nie czuję bólu. Nie, na pewno nie, ale wiem, że czai się gdzieś w pobliżu.

Może śnię? Tak, na pewno śnię. Widzę obrazy, a przecież oczy mam zamknięte. Stoję na przystanku. Spoglądam na zegar, jest 15.47. Obok mnie stoi wysoki, ubrany na czarno koleś. Nie patrzy na mnie, zdaje się, że wzrokiem szuka kogoś w tłumie. Jedzie dziesiątka. Podchodzę bliżej torów. Nagle odwracam głowę w prawo. Jakiś facet w garniturze przeciska się przez tłum. Jest dziwnie zgarbiony i trzyma się ręką za głowę. Boże, to ja!

 

Widzę siebie! Jestem już o krok i potykam się na własnym sznurowadle. Odruchowo łapię dłoń upadającego mnie. Obydwoje tracimy równowagę. Odwracam głowę i widzę dryblasa z wyciągniętą ręką. Chryste, jestem w głowie tej dziewczyny!!! Jestem w samym oku cyklonu!!!

 

Zbierając ostatnie siły otwieram oczy.

 

Tramwaj.

 

Koniec

Komentarze

Z ciekawości po ,,Celu" zajrzałam do innych twoich dzieł i proszę, takie ładne opowiadanie przeszło bez odzewu. Znaczy, ładne jak ładne, w sumie to straszne, w sensie treści. Nie czytałam (jeszcze) tych, o których wspominasz na początku, ale jakiś ogólny sens jest zrozumiały. Tylko pod sam koniec poplątało mi się zupełnie, kto jest kim i gdzie stoi.

Generalnie tak na pierwszy rzut oka widzę, że podoba mi się twoja twórczość. ;) Jest tajemnicza, wydarzenia są dynamiczne i dramatyczne, ale przedstawione w taki trochę melancholijny sposób. Miłe odstępstwo od tych wszystkich jednakowo szaro-buro-mrocznych dzieł spod znaku polskiej fantastyki.

Ano bez odzewu, pewnie dlatego, że częściowe, a od wrzucenia poprzednich cześci trochę minęło :) Że się pomieszało, to w sumie dobrze, wiesz, jak czuł się bohater ;)

A z tą moją "twórczością", to ilu czytelników, tyle zdań, ale że melancholijne, to jeszcze nei słyszałam :) Miło mnie to połechtało ;)

Dzięki za poczytanie i zapraszam do innych opowiadań :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Hmmm. “Prawie ostatni wieczór” czytałam niedawno i jako tako pamiętam. Ale w końcówce też się pogubiłam.

chociaż słabo znam tą trasę.

Tę trasę.

Jeszcze gdzieś masz “obydwoje” o dwóch facetach.

Babska logika rządzi!

Sobotę czytałam w maju tego roku, a Prawie ostatni wieczór przed chwilą. Gdyby nie wzmianka przed Tramwajem, raczej nie domyśliłabym się, że te opowiadania są ze sobą powiązane.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Końcówka trochę niejasna, ale nie czytało się źle :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka