- Opowiadanie: surfaceofthesun - Motyle Marysi nie potrzebują skrzydeł

Motyle Marysi nie potrzebują skrzydeł

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Motyle Marysi nie potrzebują skrzydeł

– To tutaj, czujesz?

 

– Pewnie. Boże, nienawidzę tego.

– Ja się już przyzwyczaiłem. Cholera, nie sądziłem, że można przyzwyczaić się do takich rzeczy.

– Potem jest gorzej.

– Dlaczego?

– Przekonasz się. Ich trupy, oprócz gnijącego mięsa i smrodu odchodów, cuchną przede wszystkim złem.

 

 

 

I

 

Przypominała jedną z młodziutkich, wciąż czujących się niepewnie przed kamerą aktorek z niemych, czarno-białych filmów z początków ubiegłego wieku. Wykrzywiła twarz w dziwacznym grymasie, a usta, szeroko otwarte, lekko drżały – krzyczała, krzyczała z całych sił, choć z gardła nie wydobywał się żaden dźwięk. Gdyby ktoś zakradł się teraz do Chatki i przez jedno z wąskich okien podejrzał Marysię – chyba najbardziej zaniepokoiłyby go jej rozbiegane, niespokojne oczy: właśnie w nich krył się wrzask.

 

Krwi było dużo mniej niż przypuszczała, że będzie. Tak jest lepiej. Dzięki temu mężczyzna wyglądał, jakby spał, choć nóż wbity w oko ukryte za poszarpaną – ale wciąż zamkniętą – powieką przeczył temu w całej bezwzględności swojej japońskiej stali. Ciemna czerwień poplamiła poduszkę zaledwie paroma kroplami, sprawiając wrażenie chaotycznego wzoru wyszytego przez niewidomą szwaczkę. Całość przypominała ostatnią scenę „Romea i Julii", jeśli tylko Julia nie zdecydowałaby się odejść wraz z ukochanym.

Potrząsnęła głową. To nie była zbrodnia z miłości – zrobiła co musiała i wiedziała, że gdyby zaszła taka potrzeba, to on zrobiłby dla niej dokładnie to samo.

 

Mężczyzna wyglądał, jakby spał.

 

Marysia opuściła sypialnię i przeszła do największego pokoju w Chatce – jednego z tych, gdzie dawno temu, w innych, jeszcze normalnych domach, zazwyczaj stał telewizor, pod nim kolekcja płyt dvd, czasem kompletu dopełniały głośniki. Tu było inaczej, bo w Chatce zawsze było inaczej, a z tego co mówił Krzyś, to tak naprawdę od czasu Końca wszędzie wyglądało inaczej niż kiedyś. Rodziny, które w pogodne niedziele wybierały się do wesołych miasteczek, zajmowały się raczej ocalaniem własnej skóry lub próbowały zdobyć choć trochę jedzenia, by przeżyć z dnia na dzień. W świecie, który teraz istniał nie można planować nic z wyprzedzeniem – w świecie, który teraz istniał najbardziej prawdopodobne było, że jeden z Nich dopadnie cię we śnie.

 

Pośrodku salonu (tak, podobno naprawdę tak ludzie mówili) stała kanapa – obicie, skryte pod ciemnymi plamami z niewiadomego źródła, zdobiły kwiaty – brzydka i toporna, na pewno nie przytulna i komfortowa. Szczęściu to nie przeszkadzało. Uwielbiał na niej siadać, naciskać słabą rączką – sprężyny jęczały boleśnie, próbując przebić zmęczony materiał. Czasem śmiał się tym swoim dziwnym, lekko zachrypniętym śmiechem, kojarzącym się raczej z dorosłym mężczyzną niż dzieckiem. No właśnie, Marysia tak naprawdę nie miała pojęcia, ile Szczęście miał lat. W Chatce wszystkie dni, tygodnie, ba, nawet lata zlewały się w jedność, święta – jak najbardziej obchodzili Boże Narodzenie, takie złudzenie normalności w namiastce życia, które umarło szalone – wypadały wtedy, kiedy mieli na nie ochotę lub pogoda była odpowiednia– świeciło słońce albo biel śniegu stawiała mężnie czoła mrokowi bezgwiezdnych, pochmurnych nocy.

Wtedy było względnie bezpiecznie – jedni z Nich najczęściej wychodzili w trakcie deszczu. Podobno pojawiali się znienacka – krople wydawały się stanowić ich naturalny kamuflaż kryjący zgniłe ciała przed ludzkim okiem. Tak tłumaczył Krzyś, bo tylko on pamiętał czasy początku Końca, gdy ludzie jeszcze przyjmowali za pewnik tak prozaiczne – i tak niemożliwe teraz – rzeczy: wyjście ze znajomymi do baru lub kina; zakochanie się w kimś do szaleństwa i rozpacz, gdy miłość się wypali.

 

Obecnie jedynym pewnikiem było, że żyjesz na kredyt, bo jeśli nie dorwą cię jedni z Nich, to czyha jeszcze wychudzony głód, szczerzący się uśmiechem pełnym popsutych zębów, a wraz z nim stara jak sama ludzkość, ociekająca jadem, nienawiść do bliźniego; to wszystko czekało w miejscach z dala od Chatki i można powiedzieć, że stało otworem przed jej mieszkańcami, jeśli kiedykolwiek odważyliby się opuścić kryjówkę – otworem z kiepskiego żartu o optymiście i pesymiście, gdzie ten drugi uważał, że świat istotnie stoi przed nim otworem, ale doskonale zdaje sobie sprawę, co to za otwór.

 

 

Marysia spakowała czerstwy chleb, który nie wiadomo skąd zdobywał Krzyś, parę plasterków kiepskiej jakości wędliny i dwie plastikowe butelki wypełnione aż po zakrętkę chłodną deszczówką z wiader kryjących się w cieniu poddasza. Gdy zamykała drzwi, zakłuło ją serce, tak mocno i niespodziewanie, że niemal się przewróciła.

– Będę tęskniła, Chatko – powiedziała bezgłośnie, sama nie wiedząc czemu.

Szczęście by jej nie zrozumiał. Stał teraz na schodach, gorączkowo wiercił palcem w nosie i rozglądał się zaciekawiony. Ujęła go za rękę i uśmiechnęła się uspokajająco.

– Pójdziemy na długi spacer, dobrze?

– Dzieeee isieeeemy? – zajęczał Szczęście, ale najpewniej zapomniał o swoim pytaniu, bo dostrzegł motyla siedzącego na jednym z polnych kwiatów nieopodal Chatki.

Całe szczęście, bo Marysia nie miałaby pojęcia, co mu odpowiedzieć. Czy się bała? Pewnie, że tak. I tylko gdzieś głęboko, bardzo głęboko czuła, że teraz może być już tylko lepiej, choć nie potrafiłaby powiedzieć dlaczego.

Wyruszyli, chuda dziewczyna o krótko ściętych włosach, mogąca mieć lat zarówno dwanaście, jak i dwadzieścia oraz chłopiec – wieku Szczęścia nie potrafiłby odgadnąć nikt, bo ludzie z zespołem Downa starzeją się zupełnie inaczej niż inni.

 

Nie odwracali się – choć Marysię bardzo kusiło – i nigdy nie dowiedziała się ile drzew potrzeba było, by Chatka, ich dom, skrył się za grubymi konarami znajomych, potężnych drzew, naturalnej fortecy. W rytm spokojnego, trochę zaspanego jeszcze wiatru, na pożegnanie machały im intensywnie zielone liście.

 

 

 

II

 

 

 

– Zaczęło się końcem – powiedział kiedyś Krzyś i Marysia zrobiła zdziwioną minę.

 

Uniosła brwi, przygryzła wargę i zaciekawiona nietypowym wstępem, przysunęła się nieco bliżej na kanapie – kwiaty na obiciu zdawały się jeszcze świeże. Krzyś uśmiechnął się, nachylił nad dziewczynką, pogładził po włosach i policzkach, na chwilę zastygając palcami – jakby nad czymś się zastanawiał – przy ustach.

– Wiem, że to brzmi trochę… Trochę bez sensu. Ale, wiesz, to było bez sensu. Jednego dnia zastanawialiśmy się, czy zjeść pizzę, czy może lepiej będzie zjeść coś od czego brzuch nie zamieni się w okrągłą piłkę, a już następnego dobiegły nas wiadomości, że na cmentarzu, obok którego przechodziliśmy tysiące razy, nastąpiło pewne zdarzenie. Tak o tym mówili. Zdarzenie. Mogłabyś zapytać i co z tego, i pewnie miałabyś rację, mogła pęknąć rura z gazem, mogła osunąć się ziemia, mogło stać się wszystko. Tylko, że o zdarzeniach zaczęli mówić w wiadomościach; w radiu, telewizji, Internet momentalnie zaroił się od amatorskich zdjęć wyglądających na kiepsko przerobione w najprostszym programie graficznym. Z całego świata napływały informacje o cmentarzach otoczonych kordonami policji, czasem wojska. Przyjeżdżały furgonetki pełne ludzi w takich specjalnych kombinezonach, podobno chroniących przed promieniowaniem, groźnymi chorobami. Naukowcy próbowali rozwiązać zagadkę, ale wszyscy znali jedynie odpowiedź, efekt, nikt nie potrafił znaleźć przyczyny, nikt chyba nie zdołał dowiedzieć się „dlaczego?". Gdybyś zobaczyła wtedy ulice… Zapełniły się mężczyznami i kobietami w dziwnych szatach, wzywających Boga, wzywających innych do nawrócenia. Ale to nie był pierwszy kryzys w historii świata, więc nikt nie przejmował się za bardzo. Tym bardziej u nas, bo małe miasteczka rzadko przejmują się Wielkimi Katastrofami. W końcu takie rzeczy dzieją się tylko w potężnych aglomeracjach. Tak… Nikt się nie przejmował, a potem mój kolega oznajmił mi, że zobaczył Asię, która zaginęła trzy, może cztery miesiące wcześniej. Jak to, zapytałem, i nic nie zrobiłeś? Odpowiedział, że wyglądała dziwnie, była napuchnięta na twarzy, ubrania miała w strzępach i stała przy lesie, taka nienormalna. Powiedziałem mu, że jest debilem i kazałem, żeby natychmiast zaprowadził mnie tam, gdzie ją widział. To był trochę specyficzny kumpel, wszystko miał gdzieś… Nieistotne. I rzeczywiście, znaleźliśmy strzępy jej sukienki. Nawet nie potrafię ci opisać, jak strasznie cuchnęły. Myślałem, że zwymiotuję, kleiły się do rąk, całe były z obrzydliwego śluzu, koszmar. Wtedy coś się poruszyło parę metrów od nas, za jednym z drzew, takim o mocnych, silnych gałęziach, do których, kiedy byliśmy młodsi przywiązywaliśmy dwie linki, do nich podczepialiśmy oponę i huśtaliśmy się, bywało, że cały dzień… Przepraszam, nie o tym miałem mówić. Usłyszeliśmy dziwny dźwięk, jakby zduszony krzyk, może bardziej skowyt. Powoli podeszliśmy w tamto miejsce… To była Asia. I jadła…

Zamilkł nagle i wstał z kanapy.

– To na tyle dzisiaj. Opowiem ci więcej innym razem, teraz już chyba pora spać, młoda damo – pogroził jej żartobliwie palcem, wziął na ręce i zaniósł do pokoju. Tam troskliwie opatulił kołdrą, szczelnie zasunął zasłony i dopiero wtedy zapalił świeczkę stojącą na nocnej szafce. Inni, trupy, mogliby przecież zobaczyć światło, a oni rzadko pojawiali się samotnie. Chyba gdzieś w zakamarkach mózgów – prócz krwiożerczości i ciągłego, niemożliwego do nasycenia głodu – pozostał im stadny instynkt. Tego też nigdy nie powiedział Marysi i teraz, (obiecał jeszcze, że nie kładzie się spać i jeśli przyśni jej się coś złego – wystarczy, żeby krzyknęła, a zjawi się momentalnie) zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej, gdyby pewnego dnia, niby przypadkiem, natrafiła na pamiętnik.

Opisał tam wszystko, również to, czego dzisiaj postanowił nie mówić.

 

 

 

„Asia jadła psa. Psa naszego sąsiada, takiego kundelka, zawsze dużo szczekał, ale nie gryzł. A ona… Ona wręcz przeciwnie, wgryzła mu się w brzuch i sapała ciężko między kolejnymi łapczywymi kęsami. Przez chwilę chyba nawet nas nie widziała, a może widziała, tylko nie zwracała uwagi. Żaden z nas nie wiedział, co zrobić, jak się zachować. Po prostu staliśmy, dwa słupy soli. Aż w końcu Asia się odwróciła. Twarz miała wymazaną krwią i rzeczywiście wyglądała na spuchniętą, przypominała topielców z kiepskich horrorów. Pewnie zresztą gdzieś się utopiła, głupia dziewczyna, nie wylewała za kołnierz, lub ktoś ją utopił. Tego się nie dowiedzieliśmy, jej mordercy – jeśli taki był – zbrodnia uszła na sucho. Oczywiście mogło być też tak, że zginął jednego z pierwszych dni i prawdę mówiąc nie chciałbym, żeby tak się stało. Bo to, co działo się później było dokładnie tym, co niektórzy nazywają piekłem. A skurwiel zasłużył siódmy krąg.

Staliśmy więc tak minutę albo dziesięć, nie mam pojęcia, czas płynie nieco inaczej, kiedy pieprzy się twój cały świat. I po tych dziesięciu minutach poczułem się najgorzej na świecie. Bo Asia rzuciła się na niego, nie na mnie. Wydawała się otępiała, jakby lunatykowała, ale nagle poruszyła się szybciej niż ktokolwiek z nas. Przegryzła mu cienką, zajebiście cienką skórę szyi, dotąd pamiętam krzyk, nim bulgot krwi udusił wrzask. Chyba chciał, żebym mu pomógł, ale ja uciekłem, bo jestem tchórzem."

Takich historii było mnóstwo – a najwięcej tych o smrodzie palonych ciał, bo przecież nikt już nie grzebał martwych i tych o krzykach trupów, bo najwyraźniej czuły jeszcze ból.

 

 

 

III

 

Spodziewała się, że będą szli wolno, ale Szczęście miał jeden ze swoich gorszych dni, wciąż płakał, dopytywał się o Krzysia, brzmiało to jak „Dzieee Czyś?" i brzmiało coraz głośniej, i głośniej aż w końcu Marysia musiała się powstrzymywać, żeby go nie uderzyć. Nigdy nie podniosła na Szczęście ręki, ale też nigdy wcześniej nie zabiła człowieka, a jeśli są rzeczy odmieniające ludzi, to morderstwo z pewnością jest na jednym z pierwszych miejsc takiej listy.

Zdołała się opanować – brała go na kolana i tuliła z całych sił, szepcząc do ucha bajki znane im na pamięć; o książki dla dzieci nie było łatwo („Są dużo, dużo ważniejsze rzeczy, za którymi muszę się rozglądać!") i mieli zaledwie parę, z powyrywanymi stronami, pamiętającymi jeszcze dzieciństwo Marysi, ale przecież była wyobraźnia, a przede wszystkim czas. Najzwyklejsza bajka o Czerwonym Kapturku zmieniała się zatem w prawdziwie epicką opowieść, a Wilk na końcu zawsze żył, bo tak było lepiej. No i, oczywiście, w każdej powieści fruwały motyle.

 

 

To śmieszne, jakie rzeczy zapamiętuje człowiek. Siedzieli ze Szczęściem przed domem – czasem tak robili, gdy Krzyś znikał w poszukiwaniu jedzenia, choć oboje wiedzieli, że nie wolno im tego robić, bo tylko w domu są prawdziwie bezpieczni – i wypatrywali na niebie śladów samolotów. Tak, czasem jeszcze latały, choć zdarzało się to rzadko, a ślady, które po sobie zostawiały rozpływały się tak szybko, że Marysia była gotowa uwierzyć, iż baśnie powoli przenikają się z rzeczywistością. Tego dnia jednak ścigały się tylko chmury a na palcu Szczęścia – lekko już chyba przysypiającego od upału – wylądował motyl o czarno-brązowych skrzydłach zdobionych niewielkimi plamkami. Chłopczyk momentalnie się obudził, wytrzeszczając szeroko oczy.

– Sioooo oooo? – spytał, nie odrywając wzroku choćby na moment od delikatnego stworzenia.

– Motyl – odparła Marysia – Nie zawsze są takie ładne, wiesz? Wcześniej przypominają robaki, takie ble, ale z czasem robią się… Właśnie takie. Piękne.

– Jaaaa z baaajjjjiii – zaśmiał się Szczęście, i przewrócił na ziemię przebierając przy tym nóżkami, jakby jechał na niewidzialnym rowerku.

– Masz rację, kochany. Może jeśli go poprosimy, to dostaniemy coś magicznego… – Raczej stwierdziła niż zapytała.

Szczęście pędził już za motylem, podskakując, starając się dosięgnąć barwnych skrzydeł, niemal tak cienkich, że zdawało się, iż słońce przebija się przez nie, tworząc miniaturowe, różnokolorowe wzory powstałe z organicznych witraży. Marysia obserwowała ich radosny taniec spod przymrużonych oczu, chroniąc się od słońca rozłożoną nad czołem ręką – jeśli istnieją jeszcze takie niewinne rzeczy, jak zabawa chłopca z motylem, polana-plac zabaw, to chyba niemożliwe jest, żeby gdzieś tam wciąż jednak ginęli ludzie.

 

Tak zaczęła się przyjaźń Szczęścia, Marysi i motyli. Wkrótce nie było już historii, w której by się nie pojawiły, pomagając zachować harmonię i spokój. A gdy Krzyś zaczął znikać na coraz dłużej – wtedy w ich życie wkroczył Opiekun.

A pewnego dnia – również ocalił.

 

 

 

IV

 

Zimy należały do najtrudniejszych momentów każdego roku – ze względu na żywe trupy Krzyś nie pozwalał im rozpalać ognia i wszyscy leżeli przytuleni pod stertą koców i futer; ciężko się oddychało, przykrycie swoje ważyło i najczęściej śniło się nic lub koszmary. I tylko Szczęście odpływał szybko, budził się wcześnie, z szerokim ziewnięciem i najczęściej wtuleniem w Krzysia lub Marysię.

 

Nie było łatwo o jedzenie, mimo porządnych zapasów ostatnich parę tygodni – nim słońce pojawiło się na nieubłaganie szarym, marcowym niebie – zawsze upływało na piciu resztek wody, herbaty, a mięso najczęściej było już tak twarde, że z trudem dało się odgryźć choć kawałek. Najczęściej więc brali pojedyncze plastry do ust i żuli – bywało, że godzinami. Szczęście bolały od tego dziąsła, ale wtedy Marysia udawała, że krzywi się, bo ma w buźce bucika, jaki on niesmaczny, przecież ich nie wolno jeść i na chwilę chłopczyk o wszystkim zapominał.

Nie było łatwo, bo z czasem Krzyś zaczynał znikać na coraz dłużej – „Miasta dookoła są spustoszone, poszukiwania nie są już takie łatwe, ja też nie jestem już taki młody, nawalają mi stawy".

– Dlaczego więc się nie przeprowadzimy? Może spróbowalibyśmy odnaleźć innych ludzi? Może byłoby łatwiej – zasugerowała kiedyś.

Spiorunował ją wzrokiem, prychnął, a może się zaśmiał, nie wiedziała – stał odwrócony plecami.

– Posłuchaj mnie – Westchnął – Nie znajdziemy kryjówki lepszej niż ta tutaj.

– W takim razie pozwól sobie pomóc – Nie rezygnowała.

– A, jeśli coś by się stało, tobie i mnie, to kto zająłby się… – zawahał się – Nim? Czy może chciałabyś go brać na wyprawy? Powiedz mi, proszę. Czekam – wsadził ręce do kieszeni i oparł się o ścianę, wysuwając głowę lekko do przodu, prowokując Marysię do powiedzenia czegoś, czego na pewno by żałowała.

Zdenerwował ją. Nigdy nie nazywał chłopca Szczęściem, zawsze był „on", „nim", „go". Zdenerwował ją, nie powiedziała więc nic. Krzyś wzruszył ramionami i wyszedł z domu. Wrócił po około czterech tygodniach – nastała już odwilż -, a przede wszystkim wrócił po dwóch tygodniach od pierwszego spotkania Marysi z Opiekunem.

 

 

 

Czasem długo nie mogła zasnąć i wstawała w nocy, kręciła się po domu, a w te lepsze okresy, gdy w domu było mleko, siadała z pełną szklanką pośrodku kuchni i rysowała palcem obrazy istniejące tylko w jej wyobraźni – ludzi, uśmiechniętych, zadowolonych, szczęśliwych; plaże, gdzie gra się w siatkówkę, ochlapuje innych wodą, ale nikomu to nie przeszkadza, są wakacje, jest ciepło, jest beztrosko.

 

Otworzyła jedną z szafek – trzymali w niej zapasy na „najczarniejszą z czarnych godzin" – licząc na choćby jedną torebkę herbaty, choć dobrze wiedziała, że najpewniej się rozczaruje. I już, już miała ją zamknąć, kiedy na samym końcu, w rogu, gdzie światło świeczki ledwie docierało, bojąc się tych najmroczniejszych zakamarków – coś patrzyło na Marysię. Jęknęła przestraszona, odskakując. Nagle oczy z szafki zamrugały szybko, rozległ się cichutki gwizd i sfrunęły na ziemię – przycupnęły przy stopie dziewczynki, dalej patrząc, tylko patrząc.

Marysia odetchnęła.

 

Motyl. Z szafki wyleciał motyl, inny niż te, które do tej pory widziała. Przednie skrzydła zdawały się czarne (może to tylko wątłe światło nie potrafiło wydobyć z mroku ich barw), zaś tylnie gryzły oczy kontrastującym ciemno-żółtym ubarwieniem, kojarząc się z szerszeniami. Ale najdziwniejszy był korpus, bo na nim – niemal zaraz przy czułkach – jawił się charakterystyczny, nie do pomylenia z żadnym innym, kształt – kształt przypominający trupią czaszkę.

Marysia przykucnęła, w końcu położyła się na podłodze, ale insekt – zahipnotyzowany płynnym światłem świeczki – pozostał na swoim miejscu, nie ruszając się nawet wtedy, gdy dotknęła jego skrzydeł, trochę tak jakby dotykała niemowlaka, delikatnie, w głupiej obawie, że mocniejszym dotknięciem zmiażdży się kości.

– Jesteśmy tu sami – wyszeptała.

Nabrała takiego odruchu już dawno, podobno żywe trupy mają świetny słuch.

– Zupełnie sami, tylko Szczęście, ja i ty. Skąd się wziąłeś?

Zmierzchnica nieoczekiwanie podfrunęła i przysiadła na ramieniu Marysi, bardzo blisko ucha.

– Z innego miejsca – wyszeptał motyl, nabrał takiego odruchu już dawno – Chronić was.

– Nas? Mamy Krzysia… Ale jego nie ma już od tak dawna – Zastygła z szeroko otwartą buzią – Myślisz, że coś mu się stało?

– Nie. Przybyłem, żeby was chronić, nie stanie wam się krzywda.

– Jak mam cię… Jak się nazywasz?

– Och, nie potrzebuję imienia, ale możesz nazywać mnie opiekunem.

– Dobrze – Uśmiechnęła się szeroko – Będziesz w takim razie naszym Opiekunem.

– Musisz pamiętać tylko o jednym – Motyl przysunął się do małżowiny i nachylił – Zawsze mnie słuchaj. Zawsze.

– Dobrze – obiecała Marysia.

 

Dotrzymała słowa.

 

 

 

V

 

Noce były ciepłe, wilgotne, lecz nie duszne – Marysia ze Szczęściem maszerowali już od trzech dni, zawsze przystając koło dwudziestej pierwszej (ale o tym nie mogli wiedzieć), kiedy zmierzch opadał łagodnie na las. W dalszym ciągu szli wolno, na szczęście udało im się uzupełnić wodę w pobliskim strumieniu – doprowadził ich tam Opiekun, Marysia dojrzała go na jednym z drzew: czaszka i groźny pomarańcz, jedyne w swoim rodzaju. Zaledwie parę metrów dalej znajdowała się rzeczka – szelest liści i przemykające pomiędzy krzakami małe stworzenia (daj Boże, żeby były to małe stworzenia) skutecznie stłumiły jej szum. Mieli zatem co pić, ale prowiant skończył się zbyt szybko – gdy dziewczyna oddaliła się zaledwie na chwilę, by się wysikać (w moczu było trochę kropli krwi), Szczęście dorwał się do plecaka i zjadł wszystko.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Maayyaaa essss zuaaaa? – Zaczerwienił się chłopiec.

– Nie, nie jestem. Jedz, kochany, jedz – powiedziała i wyciągnęła z kieszeni spodni kawałek mięsa.

Zaczął go żuć, uśmiechnięty, zadowolony. Marysia schowała się wtedy za drzewem – brzuch bolał ją z głodu tak bardzo, że prawie nie mogła się wyprostować

– Nie uda nam się… Nie uda. Opiekunie… Proszę… – Niemal zemdlała, ale znalazła w sobie jeszcze na tyle siły, by wrócić do ich skromnego, prowizorycznego obozowiska. Zasnęła szybko, a obudziło ją delikatne muśnięcie policzka – podobne Krzysiowemu dotykowi -, nagły zryw powietrza i gwizd. Przetarła oczy; smutno-wyblakłe światło księżyca z trudem – pokaleczone, połamane – przedzierało się przez gałęzie, ale wystarczyło, by dojrzeć Opiekuna. Ba, księżyca mogłoby w ogóle nie być, wszak ciężko nie dojrzeć ogromnego, niemal dwumetrowego motyla o rozpostartych szeroko skrzydłach, stojącego tuż nad tobą. Pochylił się, trupia główka znalazła się zaraz przy twarzy Marysi.

Pierwsza rozmowa żywego trupa z żywym.

 

– Czy wierzysz mi?

– Wierzę, ale… .

– Idziesz w dobrym kierunku – przerwał jej Opiekun – Idź dalej, wypatruj znaków na niebie, a gdy usłyszysz, lecz pamiętaj, żeby się nie bać, gdy usłyszysz płacz, kres będzie już blisko.

– Płacz? Jestem już taka zmęczona, nie wiem, czy nam się uda, a jeśli spotkamy Innych? Nie dam im teraz rady…

– Dasz – odparł. – Wierzysz?

– Wierzę.

 

Motyl otulił ją wtedy skrzydłami, szczelnie – przez chwilę myślała, że zabraknie jej powietrza, ale zamiast tego poczuła spokój, taki najprawdziwszy. Taki spokój odczuwa się na moment przed śmiercią, gdy organizm zbiera resztki sił, by uczynić koniec choć trochę mniej strasznym. I Marysi wydawało się, że jest wiatrem, pędzi gdzieś wysoko nad lasem, przebija chmury, a za nią, tuż za nią leci Szczęście, śmiejąc się do rozpuku i w ogóle nie kaszląc.

To był dobry sen, obudzili się wypoczęci, a głód – przynajmniej na chwilę – schował szpony i skulił się w kłębek, by zaatakować dopiero za parę godzin. Wkrótce – po raz pierwszy w życiu – Marysia zobaczyła na własne oczy budynek wybudowany przez innych ludzi – pierwszy, poza Chatką. Burczenie w brzuchu niechętnie ustąpiło uczuciu niepokoju trzymającego się za ręce z podnieceniem – w ślad za nimi kroczyła nadzieja.

 

Farma wyglądała na opuszczoną – parę okien było rozbitych, reszta nie pozwalała ciekawskim poznać tajemnic wnętrza przez grube warstwy kurzu osadzone z obu stron szyb. Ziemię dokoła przejęły we władanie chwasty, a wokół jabłoni unosił się kwaśny zapach zgniłych jabłek, które niezbierane zakończyły żywot przy pniu.

Nigdy nie trafiliby w to miejsce, gdyby nie podążyli za wątłym, śnieżnobiałym kilem zostawionym przez samolot – być może leciał w miejsce, gdzie strachy czają się jedynie w wyobraźni i czasem pod łóżkiem.

 

 

 

VI

 

Krzyś wrócił po sześciu tygodniach – z plecakiem pełnym jedzenia i ręką obwiązaną bandażem.

– Co ci się stało? – zapytała Marysia – Daj, opatrzę, może wdać się zakażenie…

– Nic – warknął – Wchodziłem na dach, przewróciłem się. No co? Drzwi były zamknięte na amen, a nie chciałem ich rozpieprzać siekierą. Przecież oni mogliby usłyszeć.

Przewrócił oczami, jak zawsze, kiedy uważał, że mówi rzecz zupełnie oczywistą, której nawet nie powinien wyjaśniać i dalej wypakowywał zapasy.

– Jesteś pewien? Mamy jeszcze trochę wody utlenionej…

– Powiedziałem, że wszystko w porządku – Podniósł głos i obrócił się gwałtownie, unosząc ręce.

Przez chwilę Marysia bała się, że chce ją uderzyć, ale opuścił dłonie w pół ruchu, zatrzymując je na kieszeniach spodni. Westchnął.

– Słuchaj, wszystko w porządku, ok? Nic się nie stało. To było parę naprawdę ciężkich tygodni, jest źle. Jest bardzo źle. Wokół nas, wokół Chatki jest właściwie pustynia. Już nawet nie spotykam innych ludzi, a jeśli nawet ich widzę, to samych bydlaków. Mówiłem ci o nich, mają szalone oczy, cali się trzęsą, pewnie żrą ludzkie mięso…

Pomachała głową, podeszła bliżej i przez kolejne pół godziny pomagała ustawiać prowiant na półkach, chować w szafkach, na końcu posprzątała i nalała Krzysiowi zimnej wody. Sięgnął po szklankę zabandażowaną ręką, skrzywił się, gdy zacisnął palce na szkle, ale to jeszcze nie miało znaczenia.

Jeszcze.

 

 

Opiekun pojawił się niemal punktualnie o trzeciej w nocy. Wylądował na jej ramieniu.

– Krzyś.

Marysia przetarła oczy i obejrzała się przez ramię. Krzyś spał.

– Krzyś – powtórzyła Zmierzchnica.

– Dlaczego?

– Dach? Naprawdę wierzysz, że skaleczył się na dachu?

Nie, pomyślała Marysia i poczuła, jak Motyl zatrzepotał skrzydłami. Któryś z Nich go ugryzł, przemieni się, nawet się nie zorientujemy i nas zabije, pewnie najpierw mnie, wtedy Szczęście zostanie sam, nie może zostać sam. Muszę coś zrobić. Wstała z łóżka.

– Ale czy jesteśmy pewni?

– Miałaś zawsze mi ufać – powiedziała Zmierzchnica.

Wydawała się zawiedziona. Marysia więc zaufała – w końcu nie można łamać obietnic – i poszła do kuchni, otworzyła jedną, jedyną zawsze naoliwioną szufladę (przypadek, zrządzenie losu, czy może zawsze miało tak być?), wyciągnęła nóż i wróciła, nachyliła się nad Krzysiem, myślała nawet, żeby go pocałować (nie, wtedy nie zdołasz go zabić, a jeśli nie zdołasz zabić jego, zabijesz was wszystkich) nie zrobiła tego, spojrzała jeszcze na Szczęście, ale spał, spał jak zabity (ha, ha!), wbiła nóż prosto w oko – tego nauczył ją Krzyś – wzięła Szczęście na ręce (nie obudził się, dzięki Bogu) i położyła się razem z nim na kanapie, opatulając szczelnie kocem. Marysia pochlipywała, ale na ramieniu wciąż tkwił Opiekun, szeptał słowa otuchy, i mimo smutku wiedziała, że postąpiła dobrze, bo ocaliła wszystkich.

 

Krzyś wyglądał, jakby spał i wyglądał tak też wtedy, gdy pozostawiali Chatkę za sobą, i nikt już nic nie mógł na to poradzić, bo w życiu wszystkich ludzi – a teraz życiu Marysi i Szczęścia – przychodzi moment, kiedy trzeba opuścić Dom, by już więcej do niego nie wrócić – te momenty są wzruszające, rzadziej zabawne, ale najczęściej właśnie takie.

 

Wbrew sobie, smutne i bolą.

A czasem jeszcze odzierają ze złudzeń. Prawda, Opiekunie?

 

 

 

VII

 

 

 

Sierpy zaczęto wbijać w niemowlęta nad ranem.

 

 

Płacz i kwilenie pełne bólu niosło się ponurym, piskliwym echem przez opuszczone pokoje i – ale to na pewno była tylko wyobraźnia, wybujała wyobraźnia Marysi nagle przebudzonej ze snu – kurz z okien zdawał się sypać, niczym suche łzy pierwszych, nieudanych ludzi ulepionych z gliny.

Dziewczyna zaczęła się trząść, ale pamiętała, żeby zakryć uszy Szczęścia – chyba nie zdołałaby go uspokoić, jeśliby to usłyszał. Leżeli tak może godzinę albo dwie, nim hałas w końcu ucichł, a Marysia, cała spocona, dopiero wtedy odważyła się głośniej odetchnąć. Trochę minęło nim zdołała wstać i – wciąż na miękkich nogach – wyjść na zewnątrz. Oburącz ściskała odłamany kawałek szyby – mocno i przecięła sobie skórę prawej dłoni, ale tego nie zauważyła.

Najważniejsze, że czuła się bezpieczna.

 

Deski skrzypiały cicho, a szare, niepokojące światło poranka przestraszyło parę chudych szczurów, które – w rytm szybkich, drobnych kroków – znikły gdzieś w głębi domu. Oby nie były zarażone, pomyślała jeszcze Marysia, ale gdyby tak było, to już dawno rzuciłyby się do gardeł lub – co jeszcze bardziej prawdopodobne – nocą przeżarłyby się przez twarze jej i Szczęścia i chłeptałyby gorącą – tak, że parzy – krew. I jadłyby aż w końcu musiałaby położyć się na bokach, z wydętymi brzuchami, próbując nabrać sił, lecz nim ich serca na powrót zdołałyby zabić normalnym rytmem – zatrzymałyby się z emocji i przejedzenia.

 

Było chłodno i bezwietrznie. Na dworze panowała nienaturalna, przygnębiająca cisza. Marysia skierowała się w miejsce, skąd dobiegał płacz niemowląt – powoli, trochę skulona, ale nie wiedziała, czy to bardziej przez ostrożność, czy może bardziej przez to, żeby powstrzymać burczenie w brzuchu – przecież mogłoby ją zdradzić. Znajdowała się w jakimś ogromnym balonie odcinającym od wszelkich bodźców zewnętrznych, ból głowy i nieznośne pulsowanie w okolicach skroni wcale nie pomagało.

Dotarła na miejsce.

 

Zaczęła się śmiać, właściwie rechotać – oparła się o framugę okna, w przedramię wbiła jej się głęboko drzazga, ale jeśli nawet poczuła ból, to w ogóle na niego nie zareagowała. Śmiała się długo, donośnie, w końcu pociekły jej łzy, a wraz z nimi spłynął gdzieś ten cały ciężar, o którym myślała, że nosi go od zaledwie paru dni, choć tak naprawdę towarzyszył jej chyba całe życie.

Gdy wracała, Szczęście powitał ją w drzwiach, przecierając zaspane oczy i ziewając.

– Dzieeee byaaaś?

– Niedaleko. Chodź, pokażę ci. – Wzięła go za rękę i poprowadziła do miejsca, gdzie – pośród bujnej trawy i połamanych desek – leżała kotka, a wokół niej, o ile teraz bardziej spokojne niż w nocy, cztery małe. Jeden zakwilił przez sen – zabrzmiało to, jak płacz Szczęścia sprzed wielu, wielu lat.

 

Byli w lepszych humorach.

Szli przez pole, Marysia ze Szczęściem siedzącym na barana, w plecaku mieli teraz naprawdę spory zapas mięsa, ale taki ładunek nie przysparza problemu. Zrobili krótki, trwający ledwie parę minut przystanek, tuż przed zmierzchem i być może nawet by zasnęli – znowu, bo ich podróż ograniczyła się wyłącznie do marszu, snu i jedzenia -, gdyby nie światła, które ukradkiem zaczęły pojawiać się w oddali. Nie migały, ich blask był stały i wzbudzał w Marysi dziwne uczucia – nie do końca potrafiłaby je określić. Przyspieszyła kroku, teraz niemal ciągnęła Szczęście za sobą; starał się zaprotestować, nadaremnie, bo gdzieś przed nią, w ostatnich blikach zachodzącego słońca pojawił się Opiekun. Trupia główka jarzyła się czerwienią, może ostrzegając, może wskazując drogę.

 

Przyspieszyła kroku, ale dla elektrycznej, granatowo-srebrnej (odzierającej ze złudzeń) łuny miasta nie miało to żadnego znaczenia.

 

 

 

VIII

 

 

 

– Wyrwała się z jednej klatki tylko po to, żebyśmy zamknęli ją w drugiej. Cywilizacja, co?

 

– Nie mieliśmy wyjścia, Ona chyba dalej nie rozumie…

– Wiem, wiem – przerwał lekarzowi policjant – Ile to potrwa? W sensie leczenie?

– Nie mam pojęcia. Ciężko mi nawet jeszcze ocenić spustoszenie, jakie wywołało… Boże, nie potrafię nawet znaleźć określenia na ten horror. Byliście tam? W ich domu?

– Tak. To był on. Wiedziałem to jeszcze zanim tam dotarliśmy. Przez te parę tygodni napoczęły go już szczury… To zabawne, co? Te pieprzone gryzonie zawsze znajdą truchło choćby schować je w najbardziej samotnym miejscu na ziemi.

– I? Oskarżycie ją?

Policjant spojrzał na lekarza tak, jakby ten właśnie napluł mu w twarz.

– Zwariowałeś? Nawet nie wie, ile miała szczęścia. Dorastała, zaczynał się nią nudzić. Nigdy jej nie oskarżę, nigdy do tego nie dopuszczę. I nikt nigdy nie może się o niej dowiedzieć. Czynię cię za to odpowiedzialnym, rozumiesz?

– Spokojnie, to jasne. Chodzi też przecież o dziecko…

– To jest najbardziej popierdolone w tym wszystkim… Do kurwy… Nie dość, że był jej bratem… – Uniósł ręce wysoko do góry, poddając się nie tylko temu, ale i wszystkim popieprzonym zdarzeniom na całym świecie. – Opiekuj się nią, dobrze? I powiedz, że ją odwiedzę, wkrótce. Musimy naprawić te biedne dzieciaki.

– Pewnie, masz moje słowo. Zrobimy wszystko, co będzie się dało.

 

 

 

EPILOG

 

 

 

Motyle pojawiły się wieczorem.

 

Najpierw przylatywały pojedynczo, zatrzymując się na oknie, wiercąc, szukając sobie miejsca. Ale wkrótce szyba zaroiła się od nich – setek, jeśli nie tysięcy malutkich trupich główek podrygujących dziko w rytm uderzeń skrzydeł.

– Marysiu, Marysiu – wołały wszystkie, a ich głosy brzmiały podobnie do turlających się małych kamyków – Wpuść nas, wpuść nas.

– Nie mogę, tego okna nie da się otworzyć.

Przyłożyła palec do ust.

– Ciszej, obudzicie Szczęście – Chłopiec spał, zresztą od kiedy zamieszkali w tym wysokim budynku o tak surowych, sztucznych barwach zdawało się, że nie robił nic innego.

Kilku Zmierzchnicom udało się jednak przecisnąć przez szpary – część urwała sobie odnóża, parę zaklinowało się i od razu umarło. Dwie z nich wzleciały ku twarzy Marysi. Zamknęła powieki i poczuła, jak siadają na policzkach. Nie widziała zatem kolejnych, wylatujących spod drzwi, a jedna z nich, czy to w ogóle możliwe, pojawiła się po prostu znikąd.

– Czy jesteś szczęśliwa, czy jesteś szczęśliwa? – pytały, a ona, choć tak bardzo chciała, nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Jedna ze Zmierzchnic uderzyła w gorącą lampę i stanęła w płomieniach, które trwały o całe wieki krócej niż kłamstwa Krzysztofa.

– Zatem leć z nami, leć z nami! – prosiły motyle.

 

Poczuła, jak skóra pomiędzy łopatkami rozstępuje się, skrwawione płaty spadają na ziemię – niepotrzebne skrawki materiałów do uszycia kamizelki z ludzkiego ciała – kości lekko trzeszczą, nie pękają, coś zaczyna drgać pośród mięśni, uczucie podobne do lekkich uderzeń wachlarzem aż w końcu skrzydła przedzierają się na zewnątrz, Marysia staje, wyprostowana, przyglądając się własnemu cieniowi, czy to właśnie ja? Prawdziwa ja?

– Co zrobisz, co zrobisz, Marysiu?

 

Kobieta-motyl spogląda najpierw na Szczęście, potem w kierunku okna, na parapet, Boże, byłoby tak łatwo. Którędy zatem pójdziesz, Marysiu? Ciemną doliną, poświęcając się, ściskając rączkę chłopczyka już na zawsze, czy wybierzesz krótszą, łatwiejszą drogę, stając się jednym z Ikarów z obrazu Bruegla – pełno ich w miastach; najczęściej ludzie latają jesienią, gdy liście marszczą się ze starości, a szczęśliwe dotąd związki zamieniają w pył.

– Cicho – szepcze Marysia.

 

I wybiera.

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Dla mnie mistrzostwo. Naprawdę.
Zawsze tak jest, gdy nie mogę oderwać się od czytania. ^^

Lekarz pomachał głową, powoli.
Ciekawe, jak się to robi. Czy najpierw należy zdjąć głowę z karku?
Na resztę, bo nieliczna i drobna, przymykam oko.

Niech Cię... --- w wyrazami wielkiego uznania.

Naprawdę dobre opowiadanie. Bardzo podobałą mi się scena otwarcia. Twój tekst, budową, przypominał film Alfreda Hitchcock. Zaczęłaś od "trzęsienia ziemi", a potem napięcie wzrastało. 

Zacząłeś* przepraszam :P

Tak, to bardzo dobre opowiadania. Ten sporadyczny chaos, jak zakładam był zamierzony, ale jakoś mimo wszystko nie do końca do mnie trafił. Zakończenie za to trafiło jak najbardziej. Ciekawe i nieoczekiwane, dokładnie takie, jakie powinno być dobre zakończenie.
Ogólnie rzecz biorąc, praca bardzo dobra - oby tak dalej.

Zawsze inspirujący warsztat. Jest parę drobnostek, ale  czytałem dla przyjemności, nie w poszukiwaniu potknięć. Lubię twoją obrazowość i poetykę. ;)))

Jeszcze nie zacząłem czytać - uważaj, surface, bo oczekiwania mam duże:)

...
...
...
Szacun. Nie zawiodłem się po raz kolejny. Rewelacyjna historia, opowiedziana w sposób żywy i wyrazisty - największe wrażenie robił ten fragment o szczurach chłepcących krew i ćmy wchodzące przez okno. Bardzo podobało mi się zapętlanie wątku z Krzysiem i odkrywaniem do po kawałku. Cudo.
PS. Piekło wg Dantego miało dziewięć kręgów - chyba że w II rozdziale naprawdę miałeś na myśli siódmy krąg (nie pamętam, kto dokładnie był w którym).

*go po kawałku

Sądzę, że nadmiar pochwał, Tobie akurat, surfaceofthesun, nie zaszkodzi. No bo jak tu nie chwalić?
Opowiadanie znakomite, trochę magiczne, baśniowe, a trochę mroczne i ponure - w połączeniu daje piorunujący efekt. To stopniowe rozjaśnianie tajemnicy, świetne zakończenie i jak zwykle bardzo wiarygodni bohaterowie. Co prawda, osobiście uważam, że Marysi troszkę za łatwo poszło zabicie Krzysia, ale to już moje zdanie. Tak czy owak tekst robi naprawdę duże wrażenie, jest fascynujący i wciągający. Sześć.
Pozdrawiam serdecznie

Całkiem krwisty kawałek dobrego pisania!

Podobała mi się zarówno narracja jak i dialogi (chociaż ten na wstępie i cuchnięcie złem zaraz kiedy zaczęłam czytać - przyznam - nieco mnie zniechęciło, ale to akurat moje zboczenie takie czytalnicze)

Pozdrawim serdecznie! :)

Witaj!

Historia prosta, ale opowiedziana mistrzowsko. Przypomina mi "Drogę" McCarthy'iego. Przeszywa dreszczem i pochłania bez reszty. Jest absolutnie znakomita!

Pozdrawiam
Naviedzony

O rany... Syndrom sztokholmski + zombie to za dużo jak na jedno niedzielne popoludnie. Tekst zrobił na mnie ogromne wrażenie, choć to zupełnie nie moje klimaty. Jedno jest pewne - koło tego opowiadania nie można przejść obojętnie. 6

Trzynaście komentarzy? Super, toż to moja ukochana liczba :). Pozwólcie, że dziś podziękuję Wam wszystkim za dobre słowa - jutro postaram się napisać coś więcej, dziś po prostu nie jestem w stanie. Weekend, kac, trochę innych spraw się nazbierało. 
Jeszcze raz, dziękuję.  

A teraz tylko czekam, aż pojawi się jakiś tłumok, który zawoła, że granie na emocjach to tani chwyt, a długie zdania są be. No?

Granie na emocjach to tani chwyt, a długie zdania są be.
1.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nie zachęciłeś mnie do dłuższej dyskusji.

Bo to blef :P

Raczej prowokacja:D

A może po prostu takie mam zdanie? :)
Zresztą, nie róbcie spamu dziewczyny, bo to nie przystoi ;)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Świetny warsztat, masz niezwykły styl, który w dodatku nie nuży; bajka. Opowiadanie...? Wydaje mi się, że rozumiem na czym zasadza się zachwyt przedpisców, ale go nie podzielam. Ciężko się do czegoś konkretnego przyczepić, chyba po prostu nie znalazłem w tej historii nic dla siebie.

Spiorunował ją wzrokiem, prychnął, a może się zaśmiał, nie wiedziała - stał odwrócony plecami. Żeby spiorunować wzrokiem, potrzebny jest jednak kontakt wzrokowy.

Od strony "technicznej" najbardziej ujęł mnie delikatny sposób w jaki opowiedziałeś tak brutalną historię. Mimo subtelności w slowach autora, czytelnikowi ciśnie się na usta pytanie dlaczego tak się dzieje? Co na tym świecie jest "nie tak"? Czy ma to jakiś sens?

Pięknie pokazałeś zlo. Musisz być bardzo wrażliwym czlowiekiem. Gratuluję talentu.

6.

Pzdr

Robi wrażenie. Naprawdę robi wrażenie. Styl, wykonanie, pomysł, wszystko na najwyższym poziomie. Potrafisz przykuć czytelnika do monitora. Nie mogę się doczekać Twojego tekstu do NF ;)

Żebym ja miał jeszcze pomysł na ten tekst do NF...

@surfer, chciałabym mieć takie problemy ;)

Ja też chciałbym mieć TYLKO takie problemy :p.

Gratulacje, piórko w pełni uzasadnione! :)

Warto czytać nagrodzone opowiadania. Czytelnik także czuje się nagrodzony. Doskonałe opowiadanie z niespodziewanym zwrotem akcji. Postapokaliptyczna wizja świata okazuje się oszustwem zwyrodniałego brata.   

Apeluję jednak o to, aby w komentarzach nie spoilować za bardzo. Często jest tak, że użytkownicy najpierw przeglądają komentarze, a dopiero potem czytają, nie ma sensu zdradzać wszystkiego.

@surfer, a kto by nie chciał? ;) Napisałam to tylko w kontekście tekstu, który właśnie kończę i nie wiem, co z nim zrobić. Chyba jest niezły, długość też odpowiednia, ale przeraża mnie perspektywa oczekiwania na (ewentualną) odpowiedź redakcji.

Cholera, Ran, kiedy Ty dajesz radę aż tyle pisać? Ślub, praca, studia, czasem sen - i Ajwenhoła nie ma. Jeśli masz na zbyciu taką klepsydrę, jak Hermiona w Harrym Potterze, to chętnie kupię albo chociaż pożyczę na chwilę...

@Ajw, ja mało śpię (max 6h na dobę) a ze studiów pozostał mi już tylko problem magisterki (który powoli się klaruje);)  W weekendy nie pracuję. Poza tym nie mam poczucia, że dużo piszę. Przygodę z literaturą piękną (papery ekonomiczne się nie liczą) zaczęłam w listopadzie 2010. Od tamtej pory powstały cztery teksty - "Kontrakt", "Ronin" i dwa krótsze, konkursowe - "Proroctwo" i "Jutro...". Teraz picuję nowe opko, które mam ochotę dla odmiany przesłać bezpośrednio do NF i konkurencji. Zobaczymy, co z tego wyjedzie :)
 @surfer, sorki za offtop ;)

Sen jest dla słabych :).

@ Ran
Nie przeszkadzajcie sobie ;).

Świetny tekst! Pomijam już na wstępie fakt, iż nie można się oderwać od tekstu, póki nie dobrnie się do końca - najlepsze jest to, że nawet gdyby zabrakło wywracającej wszystko do góry nogami końcówki, opowiadanie obroniłoby się samym stylem i gęstym klimatem. Ode mnie masz kolejną szóstkę do kolekcji :)
A tak na marginesie - chciałbym, by moja wyobraźnia pracowała na takich obrotach przy twoim natłoku zajęć... 

Co tu dużo mówić - zegarmistrzowska robota.

Złościć się to robić sobie krzywdę za głupotę innych.

wciągający, świetnie napisany, bardzo dobry tekst .

Zgadzam się z tym, co napisano powyżej ;)

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Uwierzyłam w Nich. Wiedziałam, że z Marysią jest coś nie tak i domyślałam się, co jest powodem jej przywiązania do Szczęścia, o pojawieniu się którego nic nie napisałeś. Krzyś zastanawiał, a Zmierzchnica intrygowała…

A potem, jak to zwykle w Twoich opowiadaniach, nastąpił finał i układanka okazała się kompletna.

Musze napisać to znowu – szalenie satysfakcjonująca lektura!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

I mnie ten tekst usatysfakcjonował. Szłam przez tekst powoli, zastanawiając się, czy pod koniec dostaniemy odpowiedzi. Czy zombie-wilkołaki były zatem wyobrażeniami Krzysia? Tak czy inaczej, czytałam z przyjemnością. 

www.facebook.com/mika.modrzynska

Kam, zrozumiałam, że Oni byli perfidnym wymysłem Krzysia, który w ten sposób, w wiadomym celu, przywiązał Marysię do Chatki i uzależnił od siebie.

Namawiam też do lektury innych opowiadań Surfaceofthesuna – naprawdę warto!

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Z tekstem można po prostu popłynąć :D Świetne wykonanie, chociaż fabularnie spodziewałam się czegoś innego po tytule. Oszustwo Krzysia podejrzewałam od mniej więcej połowy tekstu i przez to przewałkowana tematyka zombie i zarażenia wirusem nabrała prawdziwego smaku. W końcu było podyktowane wyobraźnią samego bohatera, który czerpał garściami z popkultury. Dobre opowiadanie, przeczytane jednym tchem.

Pozdrawiam!

O wow, to ludzie wciąż tu komentują? Niesamowite i jakie miłe. Aż żałuję, że już nie zdarza mi się nic pisać.

Surfaceofthesun, Ty żałujesz? A co mają powiedzieć ci, którzy z nadzieją czekali na kolejne opowiadania???

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie doczekają się 

(chyba)

Mam potwornie długą przerwę, nawet ostatnio zabrałem się do pisania, ale to kompletnie nie jest ten poziom sprzed lat, kiedy na pisanie miałem czas, a może inaczej: kiedy do pisania miałem serce. Ale korci, od dawna tak nie korciło. 

Swoją drogą, taka mała reklama, jeśli ktoś ma ochotę zobaczyć czym się zajmuję, kiedy nie piszę, to może odwiedzić mnie tutaj:

https://vimeo.com/lpytlik

 

 

 

To może warto spróbować, jeśli korci:)

Obraz, muza jest ok, ale za mało przenosi wyobraźni, no, to tak moim zdaniem;)

Przepraszam, ponieważ nie zostawiłam ździebka komentarza pod Twoimi tekstami, spróbuję się poprawić, ponieważ niektóre bardzo mi się, chociaż nie lubię horrorów ani większych, ani mniejszych.

srd, a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Próbuj. Nic nie stracisz, a może wyjść coś ciekawego. Powiem więcej – Hrabia wierzy, iż rzeczywiście wyjdzie. To w końcu wciąż jesteś Ty ;)

Swoją drogą świetnie, że zaglądasz na portal i przywróciłeś te genialne opowiadania, Surface. Szkoda, że nie wszystkie. Uważam, że chociażby Pocotenpośpiech zasługuje na kolejną premierę. Zresztą nie tylko on.

Aż wracają wspomnienia, gdy zapalałem świeczki, włączałem muzykę natury (deszczy, czy inne pierdoły) i zasiadałem do tych tekstów…

Najwyższy czas odświeżyć i powrzucać bałwochwalcze komentarze ^^ Wreszcie się da.

 

A odnośnie prac Surface’a, zainteresowanym polecam też kanał na Youtube. Znajduje się tam co najmniej kilka świetnych miniaturek, jak choćby Dorothy czy Watch me leave.

(Jeśli nie życzysz sobie tej drobnej reklamy, Autorze, linka oczywiście usunę. Daj znać).

 

Pozdrawiam.

"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."

Teledysk mi się podobał, dość niepokojący. Ale melodia słabiutka :(

@Bellatrix, tam teledysków jest kilka, ten jest na samej górze, bo najnowszy. Ale Dead Can Dance jest ładne muzycznie, czy zwłaszcza Archie Faulks.

 

@Countprimage!

Przyjacielu!

Teraz to już w ogóle łezka w oku mi się kręci. A wspomnieniem “Pośpiechu” zdumiałeś mnie co nie miara – to jedno z tych opowiadań, o których nawet ja zapomnniałem. Bo to i sprzed epoki “piórek”, i sprzed przede wszystkim determinacji do pisania opowiadań dobrych, a nie wypluwaniu dobrego pomysłu do reklamówki (reklamówki t-shirt, czy ktoś wie, o co z tym chodzi?) z Biedronki i zostawianiu pakunku cichaczem i ze wstydem na progu NF.

 

Co do kanału na yt – nie używam go od dawna, ale rzeczy zostawiłem, chyba z sentymentu. “Dorotka pokonuje ciemność” to zresztą pewnie rzecz, którą pewnego razu “odtworzę”, bo jak do Marysi tak i do Dorotki mam sentyment. Ciekawostka: złożyłem prośbę o dofinansowanie na “Marysię” w formie krótkiego filmu metrażowego, ale bez powodzenia.

 

Ogólnie bardzo Wam dziekuję – za obecność, za słowa. Zawsze trochę żałowałem, że nie udało mi się nic wydać.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Rzeczywiście udało Ci się porządnie zawiązać historię i uzyskać świetny klimat. Czytając nie zastanawiałem się, czy to prawda, czy wymysł. Ot, chłonąłem opowieść. A to bardzo ważne, jeśli bowiem czytam i nie analizuję od razu tekstu, znaczy, że historia jest wciągająca. :) 

Generalnie mam jedną uwagę, do pierwszej części. Niestety potykałem się czytając te długaśne zdania. Nie mam nic przeciwko nim, to kwestia przyjętej konwencji, ale brakuje im płynności. Gdzieś szyk, czy też dobrane słownictwo, zmuszały mnie do powrotu i przeczytania zdania jeszcze raz. 

Ok, może jeszcze mała uwaga do monologu Krzysia "jak to się zaczęło". Wiesz, mówi jej coś, co zapewne mówił już przedtem i skupia się dodatkowo na jakieś Asi, która sama w sobie nie ma żadnego znaczenia. Mam na myśli w danym momencie.

 

Czyli pierwsza i druga część lekko mi zgrzytały, ale dalej jest już bardzo ładnie. Lubię takie opowiadania, z pięknymi obrazami wśród traumatycznych przejść. Przypomniały mi się opowiadania Counta, on również warstwę opisową "ładnie maluje". To niezaprzeczalna zaleta tekstu. 

Opowiadanie zbudowałeś na głównej bohaterce i choć osoby w dramacie są trzy, to zdecydowanie ona jest najważniejszym elementem. Krzyś i Szczęście to raczej tło, ale właściwie wpisujące się w opowiadanie. 

I wiesz, nawet rozumiem Twoje obawy, a przynajmniej tak mi się wydaje, co do napisania teraz dobrego tekstu. Jest tu na forum kilka dobrych pistoletów, którzy rzeczywiście znakomicie władają klawiaturą. Widzę w utworze pewną trudność w przekazaniu tego, co masz w głowie, ale to już tylko moje pseudo psycho rozważania. :)

Pozdrawiam.

 

Ach, i jeszcze jedno. To jest właśnie styl opowiadania, który uzasadnia taki tytuł.

Nowa Fantastyka