- Opowiadanie: dePalama - Głowa

Głowa

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Głowa

Głowa

 

 

Ktoś musiał podtrzymać Elżbietę Nałęcz na rękach, by ta mogła ostatni raz ucałować zimne, martwe usta swego syna. Sama nie mogła stanąć przy trumnie, gdyż od czasu wypadku samochodowego sprzed sześciu lat, była sparaliżowana od pasa w dół. Tir wiozący na Litwę dostawę mebli kuchennych nie zatrzymał się na światłach i wgniótł w ścianę pobliskiego budynku przód małego samochodu, którym jechała z mężem na zakupy. Potem, wspominając dzień wypadku, mówiła, że poranna kłótnia z małżonkiem uratowała jej życie, bo przez nią postanowiła usiąść z tyłu auta, by z mężem nie rozmawiać i na niego nie patrzeć, ale czasami wydaje jej się, że śmierć jest lepsza od kalectwa.

 

Teraz, siedząc w auli UW i wspominając to wszystko, Elżbiecie niesamowicie brakowało właśnie ukochanego partnera. Człowieka, który miał bardzo silny kontakt emocjonalny z ich utraconym dzieckiem.

 

Pamiętała, że jej syn miał tłumny pogrzeb. Ludzie znajomi i nieznajomi przyszli, żeby zobaczyć jak chowają człowieka zasłużonego. Człowieka godnego, dumnego, z klasą i honorem. Kobieciarza i kawalarza. Prawdziwą legendę.

 

Siedząc w wózku inwalidzkim mocno ściskała rękę swojego drugiego syna, Artura, i razem przyjmowali najszczersze kondolencje i wyrazy ubolewania nad stratą człowieka tak wielkiego i szanowanego. Pamiętała też, że ci wszyscy ludzie, którzy podchodzili do niej i jej syna, mieli na ustach jedno pytanie, którego jednak nie śmieli zadać: co wydarzyło się naprawdę?

 

Piotr Nałęcz, który przez całe swoje życie był kobieciarzem i nigdy się nie ustatkował, został pochowany w jednym grobie ze swoim najlepszym przyjacielem, którego kochał jak brata, Krzysztofem Galem, również kawalerem. Obaj umarli w okolicznościach powszechnie znanych i jednocześnie całkowicie niewytłumaczalnych. Razem i w tym samym momencie. Ich śmierć była zaskoczeniem i szokiem. Społeczeństwo straciło dwie wielkie osobistości. Pocieszało tylko to, że odeszli w imię nauki.

 

 

 

– Tak jest, proszę państwa. Ludzie mieli wtedy wiele powodów, aby ich szanować i doceniać – wrzeszczał z mównicy przedstawiciel Uniwersytetu Warszawskiego.

 

Miejsca w auli zajmowali ludzie ważni i ważniejsi. Dystyngowani mężczyźni w garniturach, krawatach lub muszkach, zasłużeni dla kraju bądź nauki. Dostojne kobiety w stonowanych sukniach, poważne i mądre, wielkie i uznane. Kwiat inteligencji narodu zaproszony na oficjalne przedstawienie nowego, naukowego odkrycia, prezentowanego na cały glob. Elita kraju i Elżbieta Nałęcz z osobą towarzyszącą.

 

Słuchała wykładu z niedowierzaniem i złością. Brew drgała jej nerwowo. Została tu zaproszona, by być świadkiem oczerniania imion jej syna i jego przyjaciela, którzy zmarli przed czteroma laty. Imion, którymi nazwano wiele ulic i szkół. Imion znaczących bardzo dużo zarówno w świecie medycyny, jak i kultury polskiej. Nie mówiła nic, coraz mocniej ściskała tylko rękę młodszego syna ciesząc się, że przynajmniej zaprzyjaźniona rodzina Krzysztofa Gala nie dożyła tego haniebnego dnia.

 

 

 

Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal nazywali siebie braćmi, choć w rzeczywistości nimi nie byli. Może nie ma nic dziwnego w tym, że najlepsi przyjaciele traktują się jak bracia, ale ich przyjaźń to było coś więcej. Oni byli jak Kajko i Kokosz, jak Filemon i Bonifacy, jak Asterix i Obelix. Ich przyjaźń to była pieprzona miłość między facetami bez użycia penisów. Razem ukończyli warszawski Uniwersytet Medyczny, gdzie się poznali. Jako nowi psychiatrzy oddali się badaniom nad leczeniem schizofrenii i urojeń paranoidalnych. Dosłownie poświęcili temu życie. W dniu śmierci mieli po trzydzieści dwa lata. Znajomi wspominali ich później jako ludzi uprzejmych i kulturalnych, prawdziwych przyjaciół i osoby moralne.

 

 

 

Bracia Chamber uśmiechnęli się do siebie. Ferqain poprawił kowbojski kapelusz i starego winchestera przewieszonego przez plecy. Lekki wiatr wprawiał w taniec koraliki wplecione w jego rozczochrane, popielate włosy. Zapalił papierosa.

 

– Myślisz, że ile mamy czasu?

 

Nathaniel spojrzał na niego pobłażliwie, przesuwając dłoń po kancie swojego czarnego cylindra.

 

– Tyle, co zawsze, stary. Kilka godzin zanim kroplówki się skończą. Po co to pytanie?

 

– Kto pyta, wielbłądzi – Ferqain wyszczerzył zęby w uśmiechu.

 

Szli spokojnie przez pole żyta, kłosy kłaniały się wraz z rzadkimi, silniejszymi podmuchami wiatru.

 

– Wywaliło nas na niezłym zadupiu – Ferqain wpatrywał się w wielkie słońce górujące wysoko na niebie.

 

– Musimy szybko kogoś znaleźć i zapytać o tę małą. Żeby dziecko przeszło przez szczelinę…

 

– A jak nie będą gadać? – popielatowłosy kowboj spojrzał na brata i zmarszczył brwi.

 

– Albo powiedzą albo zdechną, tak trzeba stary. Cel uświęca środki. Pamiętaj, że przysięgaliśmy i pamiętaj, że oni nie są prawdziwi.

 

– Skąd możesz…

 

– Już o tym rozmawialiśmy – Nathaniel poklepał pokrowiec jednego ze swoich rewolwerów przypiętych do pasa i puścił do brata oczko – No i tylko tu możemy się tak bawić! Zresztą, jak mawiają bracia Chamber?

 

– Co to, kurwa!?

 

– Co ty…

 

– Tam, patrz!

 

Starszy o kilka minut brat obrócił głowę. Jakiś wielki cień wynurzał się zza horyzontu. Kolosalna plama czerni pięła się po nieboskłonie, rzucając na pole gigantyczny cień. Jakiś stwór. Bezszelestnie płynął w górę ku słońcu, aż dopadł je i połknął. Ciemność zalała wszystko.

 

– Co za chucz…

 

– Połknął, kurwa, słońce? – młodszy z braci krzyknął w ciemność.

 

Stali tak chwilę, zdezorientowani. Cisza piszczała im w uszach. Nic nie wiedzieli. Trudno im było dostrzec nawet własne palce przed oczami. Nie wiedzieli, jak to sobie wytłumaczyć. Ferqain znalazł po ciemku brata i trzymał rękę na jego ramieniu.

 

– Kurwa mać, tego jeszcze nie było…

 

W oddali rozbłysło maleńkie, kołyszące się światło. Zbliżało się.

 

– Co robimy?

 

– No chyba, kurwa, tańczymy. Czekaj.

 

Jasna plamka płynęła w ich stronę. Kiedy światło zbliżyło się wystarczająco blisko, zarysowała się w nim postać trzymająca lampę. Wysoki, chudy, łysy mężczyzna w chuście zasłaniającej twarz przymknął powieki i otworzył je ponownie. Trzymał za rękę małą dziewczynkę w czerwonej sukience. Chudzielec uśmiechnął się i odetchnął głęboko.

 

– Jak dobrze, że jesteście. Czekaliśmy na was, chodźcie – powiedział powoli, obrócił się i zaczął odchodzić wraz z dziewczynką i niesionym przez siebie światłem.

 

Nathaniel namacał w ciemności rewolwer, ale brat go powstrzymał.

 

– Zaczekaj – wyszeptał mu do ucha.

 

– Zabijamy i odłączamy się. Na co czekać?

 

– Coś jest nie tak…

 

 

 

Światowa transmisja na żywo, Warszawa.

 

Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal stali się sławni jednego dnia, kiedy po raz pierwszy udało im się uleczyć schizofrenika. Opracowali sposób, dzięki któremu mogą wejść do ludzkiego umysłu. Wiadomość o ich dokonaniu poruszyła światem medycyny i niosła ze sobą nadzieję na wiele nowych możliwości i odkryć w sferze ludzkiego mózgu. Ludzkość liczyła na sporo, jednak głęboko się zawiodła. „Pozbyliśmy się tylko „wymyślonego przyjaciela" naszego pacjenta" – mówili potem wielcy lekarze – „Niestety nie mamy pojęcia jak leczyć pozostałe choroby psychiczne, a nawet inne rodzaje schizofrenii". Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal nie chcieli mówić wiele o swoim odkryciu, pomimo nacisku prawie wszystkich środowisk. Unikali szczegółów, podawali zdawkowe informacje i wciąż utrzymywali, że wkrótce wydadzą wspólną książkę, w której wszystko wytłumaczą i podzielą się ze światem możliwością leczenia urojeń paranoidalnych. To „wkrótce" trwało dwa lata, a potem umarli. Czy rzeczywiście chcieli podzielić się z nami jakimikolwiek informacjami? Co tak naprawdę się z nimi stało?

 

Elżbieta Nałęcz kazała synowi wstać. Zrobiłaby to sama, ale zwyczajnie nie mogła. Syn uniósł się posłusznie i kamery oraz oczy wszystkich zwróciły się w jego kierunku. Speaker umilkł.

 

– Nic nie mów – matka instruowała go z dołu.

 

Ludzie szeptali miedzy sobą. Wrzawa się wzmagała. Elżbieta dosłyszała zdziwione głosy: „Kto to jest?", „Co to za pajac?", „To śmieszne".

 

– Czy chciałby pan cos powiedzieć, panie Nałęcz? – po auli rozszedł się stłumiony głos prowadzącego, dochodzący z głośników Marshalla.

 

Szepty ucichły, nikt nie śmiał nic powiedzieć. Gdzieniegdzie padało tylko jakieś: „ten Nałęcz?", „o kurwa". Artur rozejrzał się wokoło rzucając wszystkim badawcze spojrzenia pełne rozgoryczenia i dezaprobaty, po czym usiadł z powrotem na swoje miejsce. Cisza trwała jeszcze dobrą chwilę. W końcu wznowiono prezentację.

 

– Dobrze zrobiłeś synu, niech wiedzą, po której stronie jesteśmy.

 

 

 

Daria była zdenerwowana. Oddychała nierówno, miała ściśnięty żołądek i czuła, jak szybko wali jej serce. To była jej pierwsza sesja, pierwszy etap leczenia. Kiedy zdiagnozowano u niej schizofrenię paranoidalną, nie mogła uwierzyć, że ta mała dziewczynka, którą się opiekowała i te wszystkie chwile, które z nią spędziła, to wszystko nieprawda. To kłamstwo, to nic. Nadal nie bardzo potrafiła sobie to wszystko uświadomić. Przecież ona w dalszym ciągu ją widzi, co prawda tylko od czasu do czasu, ale jednak. Jako jej opiekunka powinna się nią zajmować, ale lekarze kazali całkowicie się od niej odgrodzić, nie odzywać się, nie zwracać uwagi. Daria nie mogła znieść, kiedy dziewczynka zaczynała płakać, bo ona nie chciała wziąć jej na ręce. Przecież ta mała była taka prawdziwa, a teraz mają ją zabrać. Rodzice Darii bardzo na to liczą.

 

Brała głębokie oddechy, żeby choć trochę się rozluźnić. Wcześniej, na specjalnym spotkaniu, przed zabiegiem, lekarze opowiadali jej i jej rodzicom, jak to wszystko ma wyglądać. Że pewnie jedna sesja nie wystarczy, że potrzeba będzie więcej, ale nie ma się, czym przejmować, bo zabieg niesie ze sobą małe ryzyko efektów ubocznych. Znikome. Jednak to wszystko ją przerastało, nie czuła się chora, tym bardziej psychicznie, może nieco zmęczona, ale to przecież nic. Leżała, przyglądając się niespokojnie jak lekarze przygotowują się, żeby wejść w jej głowę.

 

Piotr Nałęcz pochylił się nad młodą kobietą o jędrnych piersiach, przypiętą do szpitalnego łóżka ich prywatnej kliniki. On i Krzysiek nazwali to miejsce N n G i byli z niego niesamowicie zadowoleni. Musieli dużo się nabiegać i nastarać, żeby dostać dofinansowanie na tę małą, choć własną klinikę, ale nie żałowali ani trochę. To miejsce miało wiele pozytywnych stron. Swoboda i komfort, a przede wszystkim nikt nie kontrolował ani ich, ani ich badań i nie musieli się nikomu spowiadać.

 

Dziewczyna była ruda i miała mnóstwo piegów, ale to tylko dodawało jej urody. Czerwona – Piotr nadał jej pseudonim. Podobała mu się. Była delikatna i gładka. Chyba mógłbym się z taką ożenić – pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Poprawił blokujące ją pasy, które były niezbędne w razie gdyby dostała wstrząsów lub drgawek, po czym nałożył na jej głowę przezroczysty diadem z cienkiego, kruchego szkła.

 

– Musi nam pani powiedzieć jak wygląda. Jak ją pani nazywa. Nazywała – Krzysztof założył biały, roboczy uniform na prywatne ubrania i usiadł na łóżku obok pacjentki. Chwycił ją delikatnie za rękę.

 

– Zuza. Ona była naprawdę bardzo grzeczna.

 

– Jak wyglądała?

 

– Dziewczynka w czerwonym. Zawsze była w czerwonym.

 

– Może teraz pani poczuć lekkie ukłucie.

 

Daria drgnęła lekko, kiedy lekarz podłączył ją pod kroplówkę.

 

Piotr Nałęcz położył się na łóżku po drugiej stronie pacjentki i skinął głową na otyłą, ale sympatyczną pielęgniarkę, którą zdecydowali się zatrudnić, bo w swoich okularach z grubymi oprawkami, wyglądała jak pieprzony Harry Potter.

 

– Marto, już czas – powiedział.

 

Pulchna kobieta podłączyła lekarzy pod kroplówki i nasunęła im na głowy przezroczyste diademy połączone cienkimi nićmi z tym, który założony miała Daria. Wszyscy troje zaczęli oddychać w jednym tempie. Rozluźnili się.

 

– I niech się pani nie martwi, pani Dario, wszystko będzie dobrze, ja zapewniam. Doktorzy robili to już nie raz. Ja widziałam i ja tu będę czuwać – Marta poprawiła pacjentce opadający na oczy, rudy kosmyk włosów.

 

– Musi nam pani powiedzieć czy jej tu nie ma. Na pewno jej pani teraz nie widzi? To ważne, proszę powiedzieć szczerze. Musimy być pewni, że wróciła „tam", przynajmniej na jakiś czas, inaczej jej nie znajdziemy. Proszę nam pomóc, Dario. Mogę do pani tak mówić? Dario, proszę… – Piotr oddychał coraz wolniej, tętno spadało.

 

– Nie, nie ma jej.

 

– To dobrze. Znajdziemy ją, proszę nam wierzyć. Znajdziemy i usuniemy.

 

Płyn z kroplówki ściekał powoli przez przezroczyste rurki w głąb ich ramion. Pomimo swojej ważnej roli, był on jednak tylko dodatkiem w skomplikowanym procesie użycia diademów.

 

– Tętno spada, panie Krzysztofie, jeszcze chwila. Serca powoli słabną – pielęgniarka odczytywała wyniki z aparatury.

 

Podeszła do Piotra Nałęcza i nachyliła się nad jego uchem.

 

– Ja chciałam tylko spytać, panie doktorze, czemu macie z doktorem Galem, takie śmieszne stroje pod uniformami? Ja tylko tak…

 

Elektrokardiografia.

 

Pisk i ciągła linia.

 

 

 

„Wszystko polega na tym, żeby przez nasze mózgi przepływały identyczne impulsy elektryczne, co przez mózg i neurony pacjenta, resztę trudno opisać". Krzysztof Gal wypowiedział te słowa parę lat temu w wywiadzie dla „Newsweeka". Powiedział też: „Nasze jaźnie przenoszą się wtedy do umysłu leczonego, ciała przestają „działać", przeżywamy tymczasową śmierć. Kiedy kroplówki się skończą, jaźnie muszą powrócić, inaczej ciała ich nie przyjmą i nie zaczną znów normalnie funkcjonować, nastąpi zgon faktyczny". Tych kilka zdań to tak naprawdę jedyne źródło informacji, jakie posiadaliśmy odnośnie badań dwojga wielkich lekarzy, do czasu przejęcia ich, po śmierci naukowców w 2028 roku przez Uniwersytet Warszawski. I jeszcze przez kilka lat dłużej, aż do dziś. Doktorzy nie pozostawili po sobie żadnych danych, ani nawet wskazówek. Nie było śladu notatek, które mogłyby być częścią zapowiadanej książki. Nie było nic, poza trzema sławnymi diademami i mało pomocną pielęgniarką. Czy Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal zamierzali podzielić się z nami jakimikolwiek informacjami dotyczącymi ich odkrycia? Czemu przez całe dwa lata, milczeli?

 

Elżbieta Nałęcz nie wiedziała również. Nigdy nie rozmawiała na ten temat z synem. Piotr był bardzo drażliwy na punkcie swoich badań. Nie nękała go, a śmierć przyszła tak nagle.

 

– Dziś proszę państwa, wiemy jednak znacznie więcej, zarówno o samych lekarzach, jak i o ich osiągnięciach.

 

Elżbieta drgnęła. Mocno zacisnęła rękę na ramieniu syna i jakby skuliła się w sobie. Pomarszczona, stara twarz zastygła. Było bardzo duszno.

 

– A raczej wie jedna osoba. Mężczyzna, który poświęcił cztery lata swego życia na rozszyfrowanie zagadek tajemniczych lekarzy. Mężczyzna, który na nowo odkrył, w jaki sposób działają szklane diademy, a co za tym idzie, jak wniknąć do ludzkiego umysłu! – głos prowadzącego rozchodził się echem po auli – Nigdy tego nie robił, ale to właśnie dziś, właśnie tego dnia, na oczach całego świata, wniknie w ludzki mózg! Po raz pierwszy przeniesie swoją jaźń do umysłu drugiego człowieka! Nikt inny nie może tego zrobić, nikt inny nie jest w stanie. To jest ten dzień, dzień, w którym razem odkryjemy tajemnicę! – Speaker darł się z mównicy, a ludzie łykali jego słowa, jak zahipnotyzowani.

 

Elżbieta Nałęcz źle się poczuła. Jednak najwyraźniej nie tylko ona, bo starsze małżeństwo, siedzące obok niej, zwolniło miejsca. Elżbieta widziała jak staruszek w zawadiackim kapelusiku z lat sześćdziesiątych pluje krwią w jedwabną chusteczkę, którą żona trzymała przy jego ustach. Potem, po cichu wyszli z auli.

 

Pani Nałęcz pomyślała znowu o swoim mężu, o człowieku, z którym żyło jej się naprawdę dobrze przez tyle lat, z którym spłodziła dwóch synów, a którego straciła w tragiczny sposób. Gdyby był tu z nią teraz na pewno czułaby się pewniej, silniej, lepiej. Oczywiście miała podporę i opiekę w postaci młodszego syna, ale to nie było dla niej to samo. Tęskniła za zdecydowanym i pewnym siebie Alfredem Nałęczem. Tak samo jak tęsknił za nim Piotr, kiedy jeszcze żył.

 

– Powitajcie go, proszę państwa, gorąco. Proszę o gorące brawa, tak jest, zachęćcie go, jest tego wart. Przedstawiam wam…

 

 

 

– Prawdziwi kowboje! – mężczyzna w chuście zasłaniającej twarz krzyknął z końca długiego, dębowego stołu – Kogo szukacie tym razem?

 

Bracia Chamber spojrzeli po sobie. Za to, co robili nienawidził ich cały ten świat. Ferqain i Nathaniel dźwigali złą sławę morderców. Sławę zwyrodnialców i złodziei życia, zdolnych skrzywdzić nawet tak niewinne istot jak kobiety czy dzieci.

 

– Nie zgadłbyś – popielatowłosy rewolwerowiec powiedział jakby do siebie, po czym odkroił kawałek befsztyka i włożył go do ust. Żuł powoli.

 

Kowboje siedzieli pośrodku stołu, między obżerającym się, obrzydliwym grubasem i niskim, krępym rudzielcem bez małego palca u prawej ręki. Poza braćmi biesiadowało łącznie czterdzieści osób. Damy, dziewki, grubasy, szczerbaci, a nawet księża. Siedzieli przy podłużnym stole oświetlonym kręgiem płonących pochodni. Nie było zimno pomimo braku pożartego słońca.

 

Łysy chudzielec wziął dziewczynkę w czerwonym na kolana. Musnął policzkiem jej brązowe włosy i odetchnął głęboko.

 

– Ach, moi drodzy, Złodzieje Życia są wśród nas…

 

Biesiadnicy podnieśli głowy, ożywieni, jakby wcześniej nie zdając sobie sprawy u czyjego boku siedzą. Wlepili oczy w rodzeństwo morderców. W braci Chamber, którym zawsze udawało się uniknąć kary. Wymknąć się śmierci, którą sami niesprawiedliwie rozdawali. Pieprzcie się, zwyrodnialcy. Pierdolcie się, ścierwa. Zdychajcie, kurwa, psy niewierne.

 

Ferqain pochylił się w stronę brata przytrzymując kapelusz na głowie. Oddychał szybko

 

– I co teraz? – kropelki potu spływały mu po czole.

 

– To był twój pomysł, chory gnoju, ale nie czas na to. Zabijamy i odłączamy się.

 

– Musisz być pewny, że to ona…

 

– Zuza! – Nathaniel wrzasnął w kierunku dziewczynki wskakując na stół.

 

Mała obróciła ku niemu zaciekawione spojrzenie.

 

– Nie, kurwa, czekaj!

 

Trzy kule trafiły dziecko w twarz. Wszyscy przy stole wybuchnęli ohydnym, gardłowym śmiechem, rozchodzącym się aż za okręg pochodni w głuchą ciemność.

 

Kowboj w czarnym cylindrze stojący na stole z wyciągniętym i dymiącym rewolwerem widział jak ciało martwej dziewczynki rozwiewa się w powietrzu, zupełnie jak w opowieściach o duchach, które słyszał w dzieciństwie.

 

Biesiadnicy pokładali się ze śmiechu. Ferqain wskoczył na stół z wyciągniętym winchesterem, zabrzęczały tłukące się naczynia, przydeptane sztućce.

 

– Daliście się nabrać, panowie – łysol w chuście zasłaniającej twarz wstał – A to była taka prosta iluzja. Stworzyłem tę dziewczynkę, żeby weszła w szczelinę i was tu sprowadziła. Tak naprawdę, to ja szukałem was, was, was, w a s, w a s… – chudzielec rozmył się w powietrzu i zmienił w fale czerni, gdy strzał popielatowłosego kowboja roztrzaskał mu klatkę.

 

Jednak reszta biesiadników wciąż zanosząca się śmiechem zaczęła przekształcać się w mężczyzn z chustami zasłaniającymi twarze. Każdy po kolei. A kiedy kula trafiła w głowę lub serce przemieniali się w fale czerni, które zbierały się nad stołem i formowały w jedną, wielką, ciemną plamę.

 

To coś przebarwiło się na chorą biel i przybrało humanoidalny kształt. Potwór chwycił braci w ogromne łapska, krępując im ruchy i unosząc w powietrze. Ryj pozbawiony był oczodołów, jakby nigdy ich nie potrzebował. Cienki nos wypuszczał powietrze ze świstem piszczącym w uszach. Pełna nierównych, wielkich kłów paszcza wypluła słońce. Wszystko pojaśniało.

 

Bracia z trudem oddychali, ściśnięci. Ślepe monstrum kręciło głową. Kiedy przemówiło, w uszach dudniły bębenki.

 

– To trwa już za długo. Piotrze, Krzysztofie…

 

 

 

Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal obchodzili pierwszą rocznicę swojego naukowego sukcesu sami we dwóch. Wynajęli apartament z widokiem na morze i chlali wódę, wpatrując się w nieskończoną, granitową toń. Jedli mrożone truskawki i rżeli jak głupi.

 

– Pamiętasz, jak kiedyś na Mazurach Korner pokazał nam maszynkę do robienia tatuaży? Nieźle się narąbaliśmy i wydziergaliśmy mu chuja na piersi, a on go później w studiu tatuażu przerobił na tygrysa, kurwa! – Krzysztof opadł ciężko na krzesło.

 

– Hahaha, pamiętam. A wiesz, że moja matka jest tak przewrażliwiona, że od śmierci ojca nosi w torebce stary rewolwer? Jakiś zabytek po Armii Czerwonej, który staruszek jej kiedyś podarował. Mówi, że odkąd w jej życiu nie ma mężczyzny, sama musi o siebie zadbać…

 

– Co ty pieprzysz, naprawdę?

 

– No mówię przecież. Pytam ją, czy ma pozwolenie chociaż, a ona, że oczywiście, że nie, ale zabiera go ze sobą wszędzie. Nikt nie przeszukuje pomarszczonej staruszki na wózku inwalidzkim, która ma początki artretyzmu!

 

– Stary, ona jest stuknięta.

 

– Nie mów tak o mojej matce! – Piotr wrzasnął i spojrzał na przyjaciela, po czym obaj wybuchnęli śmiechem.

 

Krzysztof wychylił kieliszek.

 

– Kurwa, to już rok minął! Tak w ogóle to niezły żeśmy sobie w tym drugim świecie wizerunek stworzyli, co? Bracia Chamber, bliźniacy, rewolwerowcy, kowboje – stroił poważne miny – jesteśmy tam, kurwa, jak z jakiegoś filmu.

 

– Biegamy w śmiesznych strojach i faszerujemy ludzi ołowiem! – Piotr wydarł się i wstał, oddychając szybko, twarz mu spochmurniała, zmarszczył brwi – Strzelamy do kobiet i dzieci, jesteśmy jebanymi mordercami!

 

Gal zerwał się na nogi.

 

– Już o tym rozmawialiśmy!

 

– Od roku ukrywamy przed ludźmi istnienie drugiego świata, jak długo jeszcze!?

 

– A co, chcesz im powiedzieć? Że ich wspaniali lekarze to pierdoleni zabójcy? Że kłamiemy? Narzekasz na to, co robimy, ale przecież przysięgaliśmy. Złożyliśmy przysięgę, że będziemy bronić ludzkiego zdrowia i życia za wszelką cenę! Jak mawiają bracia Chamber!? Jak!? No jak!?

 

– Hipokrates zobowiązuje… – Piotr dyszał ciężko.

 

– Przysięga zobowiązuje! Wchodzimy do umysłów schizofreników i zabijamy ich imaginacje. One nie są prawdziwe! Musimy wybrać. Albo poświęcamy urojenia, na rzecz zdrowia naszych, realnych, pacjentów, albo pozwalamy żyć iluzji, kosztem skazania prawdziwego świata na choroby psychiczne! Wybieraj!

 

– Skąd wiesz, że oni nie są prawdziwi?

 

– Nie mogą wyjść poza umysł osoby, u której otworzyła się szczelina. Portal między nimi, a nami, czy to niewystarczający dowód!? Jest drugi świat, ale to świat urojeń! Stworzony z imaginacji chorych psychicznie ludzi, z połączenia ich wmyślonych, nieprawdziwych historii, wydarzeń, miejsc, postaci, zapachów, pragnień!

 

– Ukrywamy go!

 

– Więc przyznajmy się, że jesteśmy jebanymi mordercami, proszę bardzo! Ale tu nawet nie o to chodzi. My bronimy tamtego świata. Przecież wiesz. Pozwolisz ludziom się do niego dobrać? Oni go zniszczą, tak samo jak ten prawdziwy, w którym żyjemy! Zdepczą go, oplują i zrównają z ziemią. Zapierdolą go! Strzeżmy go bracie, jak długo się da. Stary, nie oddawajmy im go. Proszę, nie popełniajmy tego błędu! Ten urojony świat jest zbyt piękny i zbyt cenny. Strzeżmy go, dopóki mamy szansę!

 

– W końcu nam go wydrą…

 

– Ale na razie możemy go bronić, możemy nie dać ludziom dostępu do niego! Czyż nie warto!? Czyż on nie jest tego watr!? Powiedz!

 

Piotr wlepił spojrzenie w szkliste oczy przyjaciela. Pokiwał głową.

 

– Jest.

 

 

 

– Przedstawiam państwu Tomasza Kornera!

 

Stare, umęczone ciało Elżbiety zalała fala gorąca. Drgnęła. Nabrała powietrza i wypuściła je powoli. Poczuła, że siedzący obok niej syn także porusza się niespokojnie. Spuściła wzrok, po czym znów podniosła go na mównicę, na którą wśród gromkich oklasków wszedł dobrze zbudowany, lecz siwiejący już mężczyzna po czterdziestce. Mężczyzna Elżbiecie doskonale znany.

 

– Dziękuję bardzo i witam państwa – Tomasz Korner przywitał publiczność.

 

To właśnie ten mężczyzna, cztery lata temu, przytrzymał ją na rękach, by mogła ostatni raz ucałować zimne, martwe usta swojego najstarszego syna. Podczas pogrzebu Piotra Nałęcza i Krzysztofa Gala był on jednak jeszcze przyjacielem jej rodziny.

 

– To dla mnie wielki zaszczyt. Dziś zaowocują długie lata mojej pracy, pierwszy raz przeniosę się do ludzkiego umysłu i to na oczach całego globu. Mam nadzieję, że ten dzień zapoczątkuje nową erę.

 

Tomasz Korner był kolegą po fachu Piotra Nałęcza i Krzysztofa Gala. Łączyła ich bliska znajomość. Wspólne wypady, wspólne chwile, tematy i poglądy. Byli bliskimi sobie osobami. Jednak, kiedy po śmierci wielkich lekarzy, UW zaproponowało mu prowadzenie badań nad sławnymi diademami, wszystko uległo zmianie. Elżbieta czytała w gazetach artykuły i wywiady, w których Korner oczerniał swych dawnych przyjaciół. Zarzucał im brak kompetencji, odpowiedzialności, niepozostawienie dla potomnych informacji dotyczących własnego dzieła. Krytykował ich i ośmieszał. Był pewien, że obaj doktorzy musieli coś ukrywać, nie pozostawiał na nich suchej nitki, szargał ich opinie i mieszał ich z błotem.

 

Elżbieta pamiętała, że podczas pogrzebu jej syna Tomasz pocieszał ją i zapewniał swą pomoc. Pamiętała też, że już dużo później zadzwoniła do niego, by zapytać, czemu pluje na zmarłych. „Oni kłamali" usłyszała w odpowiedzi. Nie cierpiała tego człowieka. Czuła do niego szczerą i prawdziwą niechęć. Wpatrywała się w niego z pogardą. Był dla niej ucieleśnieniem zdrajcy i dwulicowości, a teraz wszyscy oklaskiwali go za zasługi i dzieło życia jej syna i jego przyjaciela. Nie słuchała, co mówi. Wciąż brzmiały jej w uszach te słowa, wypowiedziane zawiedzionym głosem – „Oni kłamali".

 

Syn ścisnął jej rękę przywracając do rzeczywistości.

 

– Mam jednak dla państwa jeszcze jedną niespodziankę – Tomasz Korner przejechał wzrokiem po publiczności – dziś wieczór wejdę do umysłu jednego z was…

 

 

 

Ślepy potwór potrząsnął trzymanymi w zaciśniętych pięściach kowbojami. Bracia Chamber z trudem łapali oddech. Kapelusze spadły im z głów, odsłaniając przezroczysto szklane diademy na ich obnażonych czołach. Zimny dreszcz przeszył ciała rewolwerowców. Rzucali się i wyrywali, ale to było na nic, uścisk nasilił się tylko. Gryźli ogromne palce, pluli, klęli, wrzeszczeli. Pustka w głowie przeplatała się z potokiem bezsensownych myśli. Wszystko przyspieszało, gnało, dudniące serce, pulsujące mięśnie.

 

– Niee! – Nathaniel wydarł się gardłowo i ochryple, kiedy monstrum strąciło kruche diademy z ich głów.

 

To był koniec. Poddali się. Przestali wyrywać i szarpać. Uspokoili się. Zwiesili głowy i zastygli w bezruchu, uwięzieni w ogromnych, białych pięściach. Przegrali.

 

Nie mieli pojęcia, co może się teraz stać. Jaźń została bezpowrotnie odcięta od ciała, za kilka chwil umrą, rozpłyną się, znikną, przestaną istnieć, odejdą. Tych parę sekund zanim wszystko się wyjaśni.

 

Monstrum odstawiło braci na ziemię i zaczęło się kurczyć. Malało powoli, aż przybrało postać łysego, wysokiego mężczyzny z chustą zasłaniającą twarz.

 

– To jeszcze nie wszystko – powiedział.

 

– To koniec. Za chwilę umrzemy – Ferqain uśmiechnął się niespokojnie.

 

– Już umarliście – łysol ściągną chustę.

 

Piotr Nałęcz i Krzysztof Gal zamarli. W urojonym świecie spodziewali się wszystkiego, ale nie tego. Wpatrywali się w żywą twarz martwego człowieka. Alfreda Nałęcza.

 

– To musiałem być ja synu, żebyś zrozumiał. Wybrali mnie do tego.

 

Piotr nie odpowiedział nic.

 

– Musieliśmy was uśmiercić, nikt znający tajemnicę nie może żyć. Wasze odkrycie naruszyło porządek. Długo zajęło nam pochwycenie was, ale jesteście nam potrzebni. Wiem, że to trudne, ale musicie pomóc nam zniszczyć wszystko, do czego doszliście. Nikt nie może się dowiedzieć.

 

– Co!? Ale jak? O czym ty pieprzysz!?

 

– To jest niebo, piekło, pośmiertne życie, jakkolwiek to nazwać.

 

– Chyba kpisz. To niemożliwe, kurwa! Po co umarli przechodziliby przez szczeliny do naszego świata!?

 

– Sam odpowiedz na to pytanie.

 

Piotr ucichł. Milczał chwilę.

 

– Drugie życie? Chęć powrotu? Wspomnienia?

 

– Każdy z innego powodu.

 

– Ja pierdole, uznawaliśmy ich za urojenia paranoidalne!

 

– I tak powinno zostać.

 

– To, kurwa, śmieszne! Zabijaliśmy ich! Jak można uśmiercić zmarłego, gdzie byliby teraz!?

 

– Nie wiem, synu – Alfred Nałęcz uśmiechnął się – ale myślę, że mogą być gdzieś tu – uniósł rękę i popukał się w czoło.

 

 

 

Zmęczona, zdegustowana i przytłoczona wydarzeniami tego okropnego dnia, Elżbieta, odwróciła głowę od mównicy i skamieniała z przerażenia. Obok niej, na miejscach zwolnionych wcześniej przez starsze małżeństwo, siedział jej nieżyjący syn i jego przyjaciel. Mieli napięte twarze, w ich ruchach widoczny był pośpiech i stres. Mieli na sobie ciemne smokingi i czerwone muszki zamiast krawatów. Byli zdenerwowani i spięci.

 

– Mamo, mamy niewiele czasu – Piotr Nałęcz uśmiechnął się krzywo, mówił szybko, z pośpiechem, gubił słowa – Jesteśmy prawdziwi, ale tylko ty nas widzisz i, proszę, nie zdradź się z tym.

 

Elżbieta drżała na całym ciele.

 

– Nasze badania zaowocowały. Żyjemy w innym świecie, z którego do ciebie przybyliśmy. Pewnie zastanawiasz się, czemu zwlekaliśmy z tym, aż cztery lata, ale otworzenie sztucznej szczeliny nie jest takie proste, szczególnie w umyśle konkretnej osoby. Zresztą i tak nie wiesz, o czym mówię – plątał mu się język – to wszystko jest teraz nieważne. Kocham cię, mamo, i wiedz, że tęsknię. Jednak teraz cię potrzebuję. To wszystko, do czego doszliśmy, co ma się dziś urzeczywistnić w tej auli, musi zostać przerwane, skończone. To jest dzień, w którym nasze dobre imiona przepadną na zawsze i tak musi być. Proszę cię, mamo, pomóż nam…

 

 

 

– Czy znajdzie się chętny, by zapisać się na kartach historii!? – Tomasz Korner wrzeszczał z mównicy, podniecony – Kto będzie widniał w podręcznikach historii, jako człowiek, który przyczynił się do pierwszej, jawnej podróży w ludzki umysł!? Kto z was!?

 

Napięcie w auli można było wyczuć w powietrzu. Było ogromne. Ludzie pocili się, szeptali, oddychali szybko. Parę rąk uniosło się w górę. Były to ręce ludzi bardziej lub mniej zasłużonych czy sławnych, jednak wśród nich, wysoko w górze, chuda, napięta i drżąca widniała także ręka osoby, która przebijała wszelkie inne kandydatury. Matka pierwotnego wynalazcy. Ona ma prawo uczcić pamięć syna i zrehabilitować jego imię dokonując tego wielkiego czynu. Ona ma do tego prawo większe niż ktokolwiek inny. Niepełnosprawna staruszka z wielkim sercem.

 

– Panie i panowie, a więc Elżbieta Nałęcz!

 

Echo oklasków rozchodziło się głucho po auli. Wszyscy w napięciu czekali na rozwój wydarzeń. Ruszali się niespokojnie, szemrali. Dumny z matki Artur Nałęcz i siedzący niedaleko mężczyzna w sile wieku pomogli Elżbiecie przedostać się z wózkiem na mównicę. Oklaski nie ustawały. Tomasz Korner wyciągnął przezroczysto-szklane diademy i uniósł je w górę, prezentując widowni. Ta odpowiedziała głośną wrzawą. Napięcie kipiało. Do auli wniesiono kroplówki. Elżbieta spojrzała ostatni raz na puste miejsca, zajmowane wcześniej przez starsze małżeństwo i nie miała już żadnych wątpliwości. Patrząc w oczy, pochłoniętego zamieszaniem wokół siebie Tomasza Kornera, namacała w torebce stary rewolwer, prezent od męża, i zanim ochrona zdążyła powalić ją na ziemię razem z wózkiem, oddała cztery szybkie strzały. Dwa posłała w brzuch speakera, za to, co mówił o jej synu i jego przyjacielu. Trzeci chybił i świsnął w powietrzu. Czwarty przeszył od dołu oko Kornera i utkwił w mózgu. Obaj mężczyźni runęli na ziemię. Przygnieciona i obezwładniona przez ochroniarzy Elżbieta widziała, jak trzy przezroczysto-szklane, kruche diademy roztrzaskują się o ziemię i zmieniają się w bezużyteczny pył.

 

Starszy syn obiecał jej, że już niedługo się zobaczą.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Co uważasz, prawdę napisz to się dowiem.

Nie patrzeć na komentarz wyżej. Opowiadanie bardzo fajne, koncept dwóch światów nie jest nowy ale tu użyty w fajny sposób. Czuć klimat incepcji ale broń boże nie jest to kopia!

Bardzo fajny pomysł. Muszę przyznać, że spodziewałem się, że tekst pójdzie w kierunku podobnym do filmu "Cela", ale udało ci się mnie przyjemnie zaskoczyć. Opowiadanie jest napisane wciągająco, czyta się właściwie na jednym tchu.
Po lekturze nasuwa się oczywiste pytanie, jak można zabić zmarłego? Dobrze, że zasugerowałeś wyjaśnienie tej kwestii (idea światów szkatułkowych bądź jakiejś piramidy światów), bo zostałaby nieładna dziura logiczna. A tak, wszystko gra.

Zazgrzytał mi tylko jeden element, a mianowicie wypowiedzi obu naukowców. Wydaje mi się, że na siłę wciskasz im w usta aż tyle przekleństw, przez co można odnieśc wrażenie, że oni mówią, tylko bez przerwy się drą.
 
Podobało mi się i przeczytałem z przyjemnością.

Pozdrawiam.

Pomysł - naprawdę super. Po pierwsze motyw schizofrenii, po drugie zaświaty jako western - serio, Nolan i niejeden reżyser z hollywoodu mógłby się od Ciebie uczyć i szukac u Ciebie inspiracji do kolejnych scenariuszy. Realizacja też niczego sobie, no dobra troche błędów się pojawiło, ale nie przeszkadzaja one w czytaniu. Jedno z lepszych opowiadań w tym miesiącu, moim zdaniem przynajmniej.

Dzięki za przychylne komentarze. Zastanawiałem się do jakiego gatunku można zaliczyć to opowiadanie, ale nic nie wymyśliłem. Niby s-f ale nie tylko.

Nowa Fantastyka