- Opowiadanie: mikros - Jan Mściciel Część pierwsza

Jan Mściciel Część pierwsza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jan Mściciel Część pierwsza

Jan Mściciel Część pierwsza

 

„Słowa, w kółko te same, identyczne frazy wydobywane na światło dzienne przy pomocy mozolnej pracy mięśni rąk i towarzyszący temu łomot."

Nie nazywał go muzyką, z rozmysłem.

„Rytmiczno-ustawicznie powtarzające się prymitywne zestawy szarpiących uszy brzmień."

Przed blokiem stała spora grupa hałaśliwych małolatów. Pomiędzy nimi było kilku starszych – z półświatka.

„Te przypominające przedśmiertne skurcze ruchy – i gesty rękami – to wyrzucanie przed siebie ramion jakby chcieli bezcielesne uchwycić powietrze."

Obserwował od dłuższej chwili kilku młodych, przed klatką bloku, tego w którym mieszkał już od kilkunastu lat. Widział ich bardzo dokładnie, bo okno od kuchni wychodziło wprost na drzwi wejściowe: „Cholerny niski parter. Gówno nie parter." Zirytował się. „ Piwnica!"

Delikatne swędzenie małego palca lewej dłoni zmieniło się w rwący ból. Pulsował już w łokciu i przechodził powoli wyżej : „Co za popieprzona robota!" Nerwy mu puściły. „Nie dość że łażę po całych nocach jak menel to jeszcze mnie gryzą jakieś skurwiałe zmutowane kundle. O rzesz kurwa ich wszystkich mać! " Zakończył soczyście.

Książka nie dawała żadnej pociechy.

„ Przez tych…" Był taki zły że nawet nie potrafił wymyślić odpowiednio obelżywego epitetu. „Nie można się było skupić."

Na próżno leżała na stole podparta precyzyjnie zrolowanym frotowym ręcznikiem (w ten sposób nie ześlizgiwała się podczas przewracania kartek jednym palcem).

„Nie panuję nawet nad najbliższym otoczeniem." Zalała go natychmiast bezsilna wściekłość zwielokrotniona wspomnieniem dzisiejszego poranka.

„Jestem najsumienniejszym pracownikiem. Nawet jak dorwała mnie grypa nie opuściłem ani jednego dyżuru – wszystkie noce mam odpracowane. Nie wykorzystałem urlopu. Robię wszystko, co każą… "

Dziś rano poszedł do biura zapytać o latarkę. Trafił niestety na „szefowski humorek", zamiast załatwienia sprawy usłyszał o sobie „cała prawdę".

Paliło go to teraz nielitościwie. W myślach tysiąckrotnie powracał do tej rozmowy nadając jej nowy kierunek, używając innych zwrotów i słów. Widział siebie rozprawiającego się ze „starym porządkiem" przy pomocy gołych pięści.

Po raz setny może oglądał ugryzienie. Dłoń nabrała dziwnego jasnoszarego koloru. Wyraźnie pogrubiała a przy zginaniu w stawach czuł bolesny opór.

„Dość tego! Pójdę do biblioteki i wezmę coś lżejszego – jakąś fantastykę." Po raz nie wiadomo, który chciał przekonać siebie, że strach jest mu obcy, że podobnie jak inni ludzie jest wolny, że nie wiąże go jakikolwiek przymus. Zdrowy i silny. – „Nie będzie mi byle gówniarstwo drogi blokować!"

Zebrał się w sobie, choć w okolicy żołądka czuł to charakterystyczne gniecenie,. Chciał jeszcze uspokoić dobijające się do gardła serce, ale nieoczekiwanie nabrał odwagi.

Usłyszał na klatce głos. W myślach przyporządkował go do bliżej nieokreślonej twarzy sąsiada znanego tylko z widzenia (nie pozdrawiali się nawet). Wyszedł szybko licząc na jego pomoc a w najgorszym wypadku milczącą, chociaż, obecność. Szybko zrozumiał, że to był duży błąd: otoczony liczną, różnokolorową hałastrą stał dumnie tutejszy ALFA – Sałat – dawniejszy punk, skin i „gangsta", a obecnie lokalny mafioso.

Nie zdołał nawet zareagować, cofnąć się chociażby – uczynni „żołnierze" Sałata schwytali go i powlekli przed oblicze swego szefa.

– Co ty w kurwe, blady facku – plunął mu w twarz. – Źle myjesz te zajebane, zaropiałe plaskacze, że nie słyszałeś jak PAN ALFA rzekł raz – wbił mu palec wskazujący w pierś – masz nie wyłazić z nory jak prawdziwe państwo się bawi – YE!

Chciał mu coś odpowiedzieć – otworzył nawet usta…

Cios w krocze odebrał mu nie tylko oddech, ale zaćmił przytomność. Jak we mgle, z ogromnej odległości usłyszał jeszcze: – Popierdolony inteligent. Do biblioteki se szedł…

Dalsze słowa zagłuszył śmiech.. Słyszał go jak zza ściany, daleki i nierealny. Rozlewał się coraz bardziej w ogólnej drętwocie aż otoczył go zewsząd i wypełnił lepką, ciepłą ciemnością. Wydało mu się, że tonie, ale nie w wodzie, w jakimś gęstym powietrzu. Dochodzące dźwięki słabły a on kurczył się – tracąc ciało – do ziarenka, do ostatniej myśli. Spadające ciosy powoli stawały się odległym echem – jakby ktoś tłukł kijem po wodzie. Wyraźne stało się tylko ciepło, na jakie zmieniał się ból w ręce. Rozchodził się po całym ciele i koił – uspokajał i odsuwał rzeczywistość na dalszy plan. Napawał otuchą.

* * *

– Ciii… Dopiero, co zasnął – bezceremonialnie wypchnęła go za drzwi.

– Czy…? – Pytanie zawisło w powietrzu gniotąc niemiłosiernie.

– Nie! – Odrzuciła go niemal tą odpowiedzią. – Przeżyje – jeszcze raz!

– Wando! – W tym jednym słowie starał się zawrzeć cały ból i odrobinę skruchy, ale głos go zawiódł i oszukał, zdradził jego intencje i obnażył zniecierpliwienie..

– Zostaw mnie – wyrwała ramię ze zbyt mocno zaciśniętej potężnej dłoni. – Tak mu się odwdzięczyliście…

Wydęła pogardliwie wargi: – On dla was… – Opuściła głowę -…A wy, co?

– On sam… Niemożliwością było… Nawet nie chciał o tym rozmawiać. A ty! – Zmienił nagle ton. Słowa zawarczały nieprzyjemnie, – dlaczego z nie…?

– On jest mój! Rozumiesz? – Wyszarpała z torebki chustkę i głośno się wysmarkała.

– Kiedy podpisywaliśmy się na proteście to chyba jeszcze nie – popatrzył na nią z lekceważeniem. – Poznaliśmy się u Krępa, pamiętasz byłaś jego sekretarką? Czy uwiodły cię hasła – chciałaś być z młodymi, gniewnymi, – co? Kręp reprezentował wtedy „stary porządek"! Powiedz! Był za stary, czy za bardzo czerwony?

– Ty psie! – wysyczała.

– A ty suko! – Zripostował zimno. – Z ciągłą cieczką!

– Halo! Co tam się dzieje? Tu obowiązuje cisza i proszę ją zachowywać! Poza tym jest już po godzinach odwiedzin. Państwo, do kogo? – Ordynator Fajfalski groźnie ściągnąwszy krzaczaste brwi wychylił się z dyżurki pielęgniarek. – Bardzo przepraszam panie komendancie – szybko się zreflektował poznając Hardę. W pośpiechu dopinając rozchełstany fartuch podchodził powoli, lustrując z niezdrową ciekawością twarz Wandy Starouch.

– Pan Zenon jest tego… – Niezręcznie przepchnął za sobą przy ścianie młodą, jasnowłosą pielęgniarkę. Pobiegła korytarzem lekko jak sarna – zarówno Hardo jak i ordynator, jeden z rozmarzonym drugi z lubieżnie wilgotnym wzrokiem odprowadzili ją aż do samych drzwi windy. – Monitorujemy stale… Uhm… Tak, że nic złego nie… No… Nie może się stać, a do tego… Ten… Kryzys minął.

Oczy komendanta Hardo wyrażały mieszankę podziwu i zazdrości: „Ten to sobie dopiero poobraca – skąd u niego jeszcze tyle siły, jest przecież ode mnie starszy o cztery lata, ja już…. Gdzie tam, stres i te… A w ogóle!"

*

„Te białe zajączki to chmury. Wiatr je gania po niebie – tam i z powrotem jakby chciał żeby popadał deszcz. Ale niebo jest takie wyblakłe i bez słońca. Co to może znaczyć? Może jestem w Raju i trzeba by go było szukać niżej, pod sobą. Albo jest to miejsce nijakie! To w nim czekają ludzie na ostateczny wyrok. Czy okupili swoją zdradę czy też nie?

Ja okupiłem, wiele razy – trzy miesiące nieba, z Wandzią – trzy, piekła i reszta życia do dziś, sam czyściec.

Czy można tak pokutować, tak długo walczyć z życiem i o życie?

Co takiego zrobiłem, że mnie los… Bóg tak doświadczył? Teraz czuję się zupełnie znośnie, bez bólu i bez poczucia ciała. Ten kamień, co latami leżał mi na sercu – kiedy Wanda szykowała się wieczorami na dancingi – mówiła, że z pracy, kiedy kładłem się z nią do łóżka i natychmiast odwracałem się plecami żeby zaoszczędzić sobie wstydu. I kiedy trzeba było kłamać przed ludźmi, że jest niby w porządku. To wszystko znikło. Tak mi lekko, chociaż nie oddycham, tak ciepło mimo tego, że nie czuję i jasno, spokojnie.

Gdzie ja jestem?"

*

Hardo starał się być jednak dżentelmenem. Odprowadził Wandę do taryfy, powiedział „Do widzenia" i zatrzasnął za nią drzwi. Potem utonął w myślach i bezwiednie ruszył spacerowym krokiem po chodniku, który wyprowadził go na cichą boczną uliczkę. Kroki postukiwały uspokajająco. Rozpoczął swoją zwykłą policyjną robotę – musiał pomyśleć, wyłowić i uszeregować fakty, określić poszlaki i tropy. Obraz, jaki zaczął się krystalizować w jego umyśle zaskoczył go samego. Nie był błyskawicą dedukcji, ale w miarę jak ułożyły się odłamki prawdy w jego najbliższym otoczeniu coraz więcej wyjaśniało się również w większej odległości od „epicentrum".

„Ten telefon był jak instrukcja układania puzzli" – pomyślał z niekłamaną satysfakcją. „Zenek spełnił swoją rolę.." Uśmiechnął się w myślach a dla jeszcze większego efektu rzucił okiem za siebie. Pięć metrów za nim jechała bardzo powoli jego „furmanka". Nie mógł się powstrzymać – jak mógł najdyskretniej podniósł na wysokość barku prawą dłoń ułożoną jak do salutu, z dwoma palcami przepisowo wyciągniętymi na baczność.

Kierowca odpowiedział przepisowo, ale w wyrazie jego oczu dało się zauważyć błazeński błysk.

„Moje chłopaki!" Odpowiedział uśmiechem. „Zawsze można było na nich liczyć. Gdyby jeszcze tak nie męczyło sumienie."

Nie chciał już dłużej myśleć o swoim romansie z Wandą jako dziwacznej przysługi wyświadczanej Zenkowi. „Jestem podły ale nie poddam się. Podejmę trop jak rasowy pies!"

*

– Gdyby zaszło coś nieprzewidzianego… – ordynator Fajfalski zrobił jedną z tych swoich min. Ściągnąwszy brwi zwinął usta w dzióbek i zadarł nieco głowę opuszczając wzrok na podłogę – … to jestem w nowej sali operacyjnej.

„Ty zwyrodniały erotomanie!" – Tak panie ordynatorze!

– No! To się rozumiemy. – Uszczypnął ją dość bezceremonialnie w policzek. – Siostro Bożenko … i proszę dzwonić! W razie konieczności – tam już działa telefon! Nie trzeba zaraz odchodzić… to jest ten… oddział intensywnej opieki!

– Rozumiem. – „Fiut, złamas i… nie pamięta nawet że nowa nazwa brzmi OIOM. "

Długo jeszcze w korytarzu słychać było odgłosy mlaskania jego włoskich, nowych mokasynów. Siostra – „Starsza dyplomowana pielęgniarka!" – Bożena Wołoszeńska wróciła na salę wściekła na siebie a przede wszystkim na „zwyrodniałego erotomana".

„Poleciał poobracać tę nową. Jak jej tam…" – Próbowała sobie przypomnieć? – „Klaudia! Pieprzona laleczka. Walić Barbie aż się zgarbi!"

Roześmiała się. Nie było jej lżej, ale trochę weselej. Stała w drzwiach sali numer jedenaście.

Ostatniej na oddziale.

Nagle coś poczuła. Takie delikatne ukłucie mrozu, jakby muśnięcie na ramieniu. Jej kobieca intuicja nigdy nie zawodziła i pomimo świadomości że to są jej ostatnie tygodnie na „żylecie" – Oddziale Ratunkowym – to obowiązek, latami wyrobione zawodowstwo natychmiast wzięło górę.

„Ta młoda siksa przejmie to po mnie." Rozejrzała się po sali. Chociaż wielkością nie odbiegała od innych miała tylko dwóch lokatorów. „Ten chudy, mały człowieczek to ktoś ważny. Sam Fujarski – tak przezywano ordynatora dla jego skłonności – prowadził pacjenta. A ten drugi, co to za jeden?"

Przyjrzała mu się uważniej i od razu nabrała takiej jakiejś niechęci. I chociaż rutyna i pewien specyficzny rodzaj przyzwyczajenia – znieczulenia natychmiast wzięły górę to tylko dla zaspokojenia ciekawości przeleciała wzrokiem po odczytach na monitorach, wskaźnikach i kroplówce.

„Wyjątkowo twardy gość. Takie pobicie kwalifikuje do lodówki. A on jest stabilny pomimo ciężkiego ogólnego stanu. Leży tu chyba tylko z ciekawości? Zainteresował ordynatora." Rzuciła okiem na plik dokumentów leżących na stoliku – EKG, EEG, wszystkie możliwe prześwietlenia i skan mózgu, parę mniej ważnych papierów i …

Na samym dnie leżała krótka policyjna notatka – kserówka, kilkanaście zdań skreślonych na miejscu zdarzenia: „Ofiara lat około czterdziestu, średnia budowa ciała. Brunet, oczy (tu było parę skreślonych i zamazanych słów)."

Przeskoczyła do miejsca które ją interesowało.

„ Oględziny.

Głowa spuchnięta i zakrwawiona. Liczne rany cięte i miażdżone na ramionach i nogach – złamania wszystkich czterech kończyn. Tułów – liczne ślady uderzeń dużym tępym narzędziem, rany cięte i szarpane. Duży upływ krwi…

Na końcu innym charakterem pisma dodano jedno zdanie:

Na miejscu zdarzenia znaleziono nadpaloną książkę. Jak wynika z rozpoznania opatrzoną pieczęcią tutejszej biblioteki."

Notatka podpisana była przez jakiegoś -skiego. Zupełnie nie kojarzyła stopnia – „Aspirant? Do czegoś aspiruje? Może do rozumu!" – roześmiała się mimowolnie, samymi ustami. Na moment zmroziło ją. Poczuła, że ten pacjent też się uśmiechnął. Nie zobaczyła tego, szybkie spojrzenie upewniło ją, że granatowo-czarna bania która była kiedyś twarzą jest nieruchoma. Trwało to ułamek sekundy. Potem przez chwilę było normalnie.

Jak zimny, letni wiaterek podczas opalania owionął ją strach. Strach o niewiadomej przyczynie. Wiedziała, że to irracjonalne. Dziesiątki razy patrzyła na śmierć, najczęściej pozbawioną godności i sensu.

Upewniając się tylko, że to nie chodzi o tego zasuszonego starca przelotnie omiotła go spojrzeniem.

„Wszystkie wskazania na zielono. W porządku." Kiedy jednak obracała się powoli do drugiego pacjenta – „tego pobitego prawie na śmierć" – ze zgrozą zauważyła, że właśnie na nią patrzy! Wytrzymała to spojrzenie a następnie przeszła do analizy wykresów i funkcji na monitorach. Rzuciła jeszcze okiem na kroplówkę – krople w kapilarze spadały z jednostajną prędkością.

Przełamując liżącą plecy zgrozę powróciła do jego martwej twarzy: „Nie! To nie możliwe." Otarła zimny pot z czoła. Jego oczy były zamknięte. „Mam przywidzenia – trzecia, nocna zmiana!" – To dodatkowo upewniło ją w tym, że Fajfalski chce ją odpalić. „Muszę wyjść na chwilę – zrobić…" Policzyła. „Czwartą kawę." „A ta wywłoka gzi się na stole operacyjnym! Żeby ją przerżnął jak piłą – na pół." – W złości często nie panowała nad słowami. Na szczęście zazwyczaj nie wypowiadała ich na głos. – „Jeszcze czego! Wtedy by nie jedna, ale dwie były kurwy na oddziale!"

W tym momencie oblał ją rumieniec. Przypomniała sobie, że nie dalej jak pół roku wcześniej sama wpuściła Fajfalskiego – do środka.

„To było tylko raz!"

Ale to przez ten raz odszedł od ciebie Rafał!

„To był niefortunny zbieg okoliczności."

Akurat! Uczynni koledzy z pogotowia roznieśli po całym mieście.

„To nie było tak jak myślisz Rafał, to nędzne… Jezu, kto to!?" Zorientowała się, że nie rozmawia sama ze sobą. Stała pośrodku sali skamieniała a trwoga pełzła milionami lodowato zimnych mrówek. Wpierw po nogach, coraz wyżej do brzucha a potem na plecy i poprzez kark na głowę momentalnie podnosząc wszystkie włosy na baczność.

Szarpnęła się i pobiegła w stronę wyjścia. Działo się to niczym w filmie puszczonym na zwolnionych obrotach. Pokój wydawał się bez końca. Nogi, ciężkie jak ołowiane kleiły się do podłogi. Brakowało tchu.

Dopadła nareszcie klamki i już chciała za sobą zatrzasnąć drzwi, kiedy pomyślała, że może nie straci tej roboty, jeśli będzie ją skrupulatnie wykonywać. Stanęła niezdecydowana. Opanowała się i nieco uspokoiła, tylko serce waliło jak młot.

„To kurewsko wielkie zmęczenie robi mi takie numery. A gdyby tak zadzwonić po tego zgiętego siura? I co mu powiem, że coś zauważyłam? Od razu poszłabym won! Nie! Najlepiej żeby rozwyły się wszystkie alarmy… Wiem! Odłączę na chwilę elektrodę – jedną. Nic się nie stanie. Oni przylecą tu żeby monitorować a ja zipnę troszeczkę. Powiem, że pójdę tylko do łazienki. I jeszcze zrobię kawę – ostatnią na dziś! Przysięgam!"

Podeszła do łóżka. Wyciągnęła rękę w stronę czerwonego przewodu zakończonego przymocowaną pod piersią przyssawką – było to jedno z nielicznych, nieuszkodzonych miejsc na ciele pacjenta. Powoli przesuwała palcami coraz bliżej i bliżej. Skóra była zimna i wilgotna. Pot dziwnie kleił się jej do opuszków. Czuła, że pod spodem bije jeszcze serce. To nie był zwyczajny rytm serca nawet, jeśli facet był na krawędzi. Szybki i nieregularny. Zatrzymała na chwilę dłoń. Doświadczenie przejęło nad nią kontrolę.

„To migotanie komór!"

Alarm rozwył się na całym oddziale – bez potrzeby odłączania elektrody!

*

– Obowiązuje panią tajemnica – ordynator wypowiadał każde słowo przesadnie oficjalnym tonem. Pogroził palcem – A jeśli masz jakieś pytania to…

Odeszła bez słowa – najspokojniej jak tylko potrafiła – kiwnąwszy nieznacznie głową.

„Przyjęłam to nadspodziewanie dobrze." Zdziwiła się. Daleko za bramą szpitala doszło to do niej. Cały ten ogrom wysiłku, rozpaczy i zwykłego obowiązku który bierze górę w kryzysowych sytuacjach.

Szła ulicą jak zaczarowana – nie zważała na przechodniów ani na pogodę. Padał zimny drobny deszcz a wiatr go wciskał za kołnierz.

„Ale co teraz?" – Patrzyła pod nogi, ale nie omijała kałuż. Wciąż przed oczami miała wydarzenia ostatniej nocy.

„Jestem zawieszona!" Mokre włosy chlasnęły po oczach. To ją trochę otrzeźwiło. Postanowiła powrócić do ostatniego – z przed pięciu lat – planu na życie. Choć bez większych możliwości realizacji uczepiła się go. Otucha zaraz podsunęła wsparcie: „Rzucę to cholerne pielęgniarstwo i pójdę do biura – przecież Artur mnie jeszcze pamięta. Uśmiechał się i – zapewniał, że u niego, dla kogo jak, dla kogo ale kochanej Bożenki miejsce zawsze będzie. Nie powiem nic o pensji, będę przepisywała, kalkulowała i… No i co tam się robi w burze. Albo nie! Poproszę go to postawi mnie na kasie – teraz wszystko na te kody jest to będzie łatwo." Uspokojona nieco zaczęła dostrzegać to, co działo się wokół niej. Przebiegła na drugą stronę ulicy, do monopolowego.

Kupiła „czystą" – pół litra. Wsunęła do torebki. Obejrzała się trwożliwie, ale nikt się nią nie interesował. Wyszła na schlastaną deszczem ulicę. Nie orientowała się gdzie jest, wiedziała natomiast, dokąd iść. Wiodła ją dziwna pewność.

Początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy – jakby miała coś do załatwienia. To była jej własna myśl. Nie przypominała sobie, kiedy tak postanowiła ani nie wiedziała którędy idzie. Nie namyślając się weszła pomiędzy bloki jakiegoś osiedla. Coś ją prowadziło jak prowadzi się małe dzieci – za rączkę. Mijający ludzie nie zwracali na nią uwagi. Czuła się tu trochę jak swoja.

„W końcu S. to żadna metropolia." Doszła do wniosku. „Konieczki – tak się mówi o miejscu zastawionym komunistycznymi klockami bloków od ulicy Św. Krzyża do alei Stanów Zjednoczonych. Trójkąt tych dwóch ulic zamyka Miejski Las."

To było na parterze. Drzwi nie były zamknięte. Wsunęła się cicho do przedpokoju i nie zapalając światła wymacała uchwyt szafki. Otworzyła najciszej jak mogła. Automatycznie, bez udziału woli sięgnęła po małe zawiniątko. Jej świadomość była tylko widzem, ktoś inny kierował jej ciałem.

Wysupłała coś, jakby mosiężną klamkę i schowała do torebki. Kiedy znalazła się znów na ulicy obok monopolowego odzyskała władzę nad sobą.

Tknięta dziwną myślą rozejrzała się ukradkiem. Po drugiej stronie ulicy stał policjant i pilnie ją obserwował..

„Śledził mnie! Musiał mnie widzieć jak szłam w stronę tego mieszkania." Zamarła. W tym momencie jak z pod ziemi zajechała taksówka.

– Pani sobie życzy? – Zapytał beztrosko starszy, mocno szpakowaty mężczyzna. Wystraszyła się. Już chciała go odprawić, kiedy wbrew sobie, z uśmiechem odpowiedziała: – Dzień dobry!

I wsiadła: – Do galerii „Muriell" proszę!

Jazda po mieście w taki dzień była istną udręką. Ona jednak odczuwała dziwną radość w sercu. Już dawno nie było jej tak radośnie. Kierowca wesoło z nią gawędził a ona szczebiotała jak podlotek.

Wysiadła i podeszła do budki telefonicznej. W środku udając, że szuka w torebce karty obserwowała najbliższe otoczenie. Euforia opadała a z pod niej niepostrzeżenie wychynął niepokój.

Po chwili oczekiwania zobaczyła ją. Jechała powoli a dwójka policjantów lustrowała tłum przed wejściem do galerii. Kiedy suka znalazła się najbliżej budki Bożenka postawiła kołnierz i udawała, że rozmawia przez telefon. Bardzo przydało się małe, mieszczące się w dłoni lusterko.

Przebiegła jak huragan głównym pasażem galerii na drugą stronę w kilka sekund („Taka tam galeria – kilka straganów pod wspólnym dachem!"). Autobus MPK ruszał już z przystanku, ale młody kierowca widząc w miarę atrakcyjną jeszcze kobietę zahamował.

– Ładnie to tak się spóźniać. – Spróbował ją zaczepić.

– Dziękuję! – Tylko tyle zdołała wyksztusić. Skasowała bilet i usiadła próbując uspokoić przyśpieszony oddech. „Co teraz?" Teraz była pewna, że policja zwróciła na nią uwagę. – „Ten pobity to pewnie jakaś policyjna wtyka – wpadł i teraz muszą kogoś udupić." – Ukradkiem wyjęła przedmiot z kieszeni i odwinęła. „Łyżka do butów? To po to ja to wszystko robiłam? Zadzwonię do Moniki i zapytam jak pacjent."

W odpowiedzi jak na starym filmie błyskawicznie przeleciały przed jej oczami dziwne, pogmatwane obrazy. Odtworzyła je zupełnie naturalnie jakby były częścią jej pamięci – od zawsze.

Biegnie w deszczu chodnikiem pozostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi do klatki swojego bloku. Mija warzywniak i w tym momencie łamie się obcas. Porażona nieprzytomnym strachem dwoma kopnięciami pozbywa się obuwia i pędzi dalej. Nie słyszy dramatycznego krzyku goniącego ją policjanta, kiedy na pełnej prędkości wyjeżdża zza kiosku samochód. Zauważyła tylko cień, kontur zaledwie, który przecina jej drogę.

Drętwy ciepławy ból rozlewa się natychmiast po całym ciele. Resztkami świadomości słyszy jeszcze gwałtowny pisk opon.

Następna sekwencja – wyrywa się tajniakowi i wybiega na korytarz. Sąsiadka zwana szpiegiem szoguna, w puchowych kapciach stoi przy balustradzie wyciągając szyję żeby zajrzeć do jej mieszkania przez otwarte drzwi. Łapie ją za bary i odpycha za siebie wprost na tajniaka. Starucha odbija się od masywnego torsu i przelatuje przez barierkę wprost w czeluść klatki schodowej.

Teraz inny fragment. Widzi przez okno jadącą na sygnale sukę. Jedzie jak popadnie, na skróty, przez trawniki, przyblokowe ogródeczki. Na końcu grzęźnie w piaskownicy na placu zabaw. Wysypują się „psy" – mają długie czarne giwery. Trzask od strony wejścia. Drzwi rozpadają się a razem z połamanymi płycinami do jej mieszkania wpadają dwaj ubrani na czarno faceci, wielcy jak stodoły.

Film w wyobraźni Bożenki wyświetla się z prędkością przewijania na podglądzie.

Następna scena.

W telefonie głos Moniki jest jakaś dziwny – mówi do niej nieskładnie, jąka się i zacina.

– Poczekaj chwilę – ordynator!

– Mam zadzwonić później?

Nnniee! Nie wyłączaj się. – Nerwowy, drżący głos. – Muszę ci coś… powiem, bo właśnie się dowiedziałam… gdybyś mog… Chwilę błagam! – Zakrywa słuchawkę ręką, ale niezbyt szczelnie. W oddali słychać podniesione głosy i krótkie szczeknięcie rozkazu.

– Jak rano wzięłam dyżur to… A w ogóle jak się czujesz? Noc musiała być straszna. Pewnie odsypiasz? Jesteś w domu… – Cisza. – Jesteś w domu? Powiedz Bożenka! A co ci kazał powiedzieć Fajfalski? – „Ona nigdy tak go nie nazywała prywatnie."

– Ty krewska ździro! Sprzedałaś się temu palantowi! – Ogarnia ją spazmatyczny płacz. – Co!? Podsłuchujesz ty nędzny żłobie? Żebyś wiedział, że rozpowiem wszystko, co widziałam dziś w nocy! Na dyżurze, w izolatce i coś chciał zrobić temu biedakowi!

– Gdzie jest twoja przysięga Hipokratesa Hypokrytesie? – Głośno płacząc rzuca się na wersalkę. Telefon wypada jej z ręki.

Obrazy gęstnieją. Widać je jak z oddali, przesłonięte lekką, szarą mgiełką. Nie są takie czytelne, ale Bożenka domyśla się ich przekazu – wszystkich.

Wróciła rzeczywistość.

Jak oparzona schowała telefon z powrotem do torebki. Machinalnym ruchem wyjęła pęk kluczy i bezbłędnie wyłuskała ten właściwy. Zamarła. Znajdowała się dokładnie przed swoim mieszkaniem: „Kiedy i jak?"

Szumiało jej w uszach a głowę rozsadzał jednostajny przytępiony ból.

„Nie ważne. Napić się. Jak najszybciej się napić. Ogarnąć to jakoś, a potem spać. Odespać wreszcie to wszystko."

Ale sen nie przychodził. Obrazy dzisiejszej „nocnej afery " ciągle przesuwały się w jej umęczonym umyśle, bez ładu i składu.

*

„Gdzieś w dole toczy się walka – czuję to. Te skłębione pasma szarej mgły przesłaniają mi widok. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ALE WIEM.

Polecę tam. Dobre sobie – polecę! Przecież mnie tu nie ma. Widzę to jak obraz w wyobraźni. Może, kiedy wyrażę taką chęć obraz się do mnie zbliży.

Na pewno umarłem. Nie odczuwam strachu, ani radości. Co odczuwam? Ulgę! Ogromną ulgę.

TO jest takie… przestronnie. Mógłbym spędzić tu całą wieczność. Pode mną toczy się walka. Widzę rozpacz… Tak, mogę dostrzec również uczucia. Co więcej?

Niżej jest wyraźnie chłodniej, ale nie dostrzegam gruntu.

Mam! Ale…przecież to jest człowiek! Wielki z niego chłop… nie zaraz – to tylko taka dziwna perspektywa. Też unosi się w tym czymś. Zupełnie jak ja, ale z tą różnicą, że ja siebie nie widzę. Nie mogę określić swojego ciała.

Nie! To nie jest człowiek – to coś znacznie większego… to znaczy całościowego. Oprócz ciała widzę coś jeszcze. Astral? Nie ma w środku narządów. Nie są niewidoczne, to jest taka perspektywa jak w filmach o duchach. Coś jak kolorowe prześwietlenie. Ale to tylko on tak ma – jeden człowiek, istnienie.

Jezu, kiedy tak na niego patrzę to wierzę w Boga – czuję stra… bojaźń bożą! To nie może tak być, że tylko mięso. Owszem mięso jest ubraniem, powłoką a w środku dusza. Mieni się niemożliwymi do opisania kolorami – u niego. U innych ta aura nie jest taka mocna i nie tak kolorowa. Oczywiści w miarę jak się przybliżam to takich aur jest ich coraz więcej, poruszają się w różnych kierunkach, ale zawsze po jakichś wytyczonych trasach jakby to były chodniki a wokoło samo błoto.

Wiem dlaczego tak dziwnie się poruszają! Oni są w budynku i nie mogą przenikać przecież przez ściany. A ja? Ja mogę!

Wokół błyszczą groteskowo takie niby obłoczki albo mgiełki.

Dlaczego oni się go tak uczepili? Kręcą się wokoło jak gzy. Ach te kolory – przyblakły nieco, ale nadal są wyraźne. Coś mu jest, że tak go obstąpili. Są tak blisko a nie zważają na to, że jego stan się pogarsza. Jest opleciony nitkami, po których wybiegają jego kolory. To przez nie traci astral.

Muszę im opowiedzieć o tych nitkach.

Te pulsujące obłoczki coś mi przypominają.

Teraz wiem wszystko. Przecież obok pod drugą ścianą leży moje ciało.

Ale dlaczego ja mogę fruwać swobodnie a on jest uwięziony?

Umiera. To jest OIOM i próbują go reanimować. Powoli wszystko poznaję.

Dlaczego go nie ratujecie jest w nim jeszcze przecież tyle astralu – jeszcze ciągle przebiegają żyłki intensywnych kolorów!

Nie słyszę ich, ale wiem, co mówią.

Ta blondynka w sile wieku przekonuje faceta o władczych ruchach, że tak nie można i że nie wyczerpali jeszcze wszystkich możliwości. Jemu z ust wylatują same złe słowa – są jak cuchnące powietrze. Cycasta młoda pielęgniarka w prowokacyjnie rozpiętym fartuchu krzyczy coś na blondynkę – te słowa są jeszcze gorsze – wali od nich kloaką.

Koniec.

Blondynka płacząc składa temu człowiekowi ręce na piersi w wiecznotrwałym geście.

Niemożliwe! Jak iskierki pomiędzy nimi przelatują różnokolorowe błyski. W nim budzi się coś ogromnego. Coś, co zaczyna rozsadzać jego ciało, nabierać jak balon. Już przekroczyło granice tego ziemskiego pomieszczenia. Nie mogę określić jego barwy, nie jestem pewny nawet czy to postrzegam.

Ja to czuję – przechodzi przeze mnie i wywołuje euforię – on na moich oczach staje się kimś innym. Może czymś. Nie, to niemożliwe – obudził się w nim chyba anioł. Blondynka też chyba to czuje. Odwraca się z odrazą od słów, tych zgnojonych i patrzy na niego z czułością. Facet o władczych ruchach tymi samymi słowami wyznacza jej los, ale ona tego nie słyszy. Wstrząsa nią szloch. Krzyczy: – On żyje! Jest akcja serca! Słyszysz pacanie, on żyje!

*

– A tak konkretnie to co ma mi pan do zakomunikowania?! – Hardo w tych słowach zawarł całą złość jaką odczuwał do Fajfalskiego. – Robi pan taki raban jakby szpital zaatakowali terroryści.

– Jestem tego najzupełniej pewny! – Fajfalski czerwony jak burak z trudem łapał powietrze. – Tu ktoś był! Na pewno… – oddech – …na sali numer jedenaście…

– Moi ludzie przybyli na miejsce już w czwartej minucie – komendant przerwał mu bezceremonialnie. – Jak pan myśli … ordynatorze, jaką odległość można przebyć w tym czasie jeśli nie skorzysta się z windy?

– Jest gdzieś niżej. Na drugim, pierwszym! Na którymś piętrze musi być! – ostatnie słowa ordynator Fajfalski wykrzyczał Hardzie prosto w twarz. – Jak pan w ogóle prowadzi akcję? Trzeba zabezpieczyć teren.

– Czy pacjentom z pod jedenastki coś się stało? – Hardo zmienił temat w tak nieoczekiwany sposób że Fajfalski zaniemówił. – Pytam czy są jakieś skutki tej… wizyty?

Cisza.

– Panie ordynatorze, – przybrał przesadnie służbowy ton – w ramach działań wyjaśniających mogę „przetrzepać" trochę to pańskie… – rozejrzał się ostentacyjnie zatrzymując wzrok na stojących w korytarzu sprzętach – …Królestwo!

– Pan… ja zaraz skontaktuję się z pańskim przełożonym… To niesłychane… jeszcze nigdy w mojej karierze…

– Ta kariera zaraz może się zakończyć! – Hardo wyciągnął w wewnętrznej kieszeni płaszcza policyjną „szczekaczkę". – Tu osiemnasty! Klein? Melduj!

Poprzez cichy szum wyraźnie przebiły się słowa:

– Dziesiąty! Melduję że u nas spokojnie panie komendancie. Musieliśmy jedynie wstrzymać ruch kołowy, ale sprawdzamy wszystkich.

– Czy są już „kominiarze"?

– Tak szefie! I kilku „krimów" z Więckim. Czekają w pogotowiu. Może ich pan złapać na 4,8

– Wiem! Dzięki i zamilcz! – te ostanie słowa nie mieściły się oczywiście w „Regulaminie prowadzenia korespondencji radiowej".

– Na podstawie dostępnej mi wiedzy mogę natychmiast ogłosić ewakuację na wypadek zagrożenia terrorystycznego. Rozumiesz? Ale jeśli to blef to – wbił palec w pierś ordynatora – winien będziesz ty!

– Tak. – Zgaszonym głosem odpowiedział Fajfalski.

– Pytanie zadam tylko raz! Żądam jasnej, prostej odpowiedzi! – Hardo zrobił dramatyczną pauzę wwiercając się wzrokiem w ordynatora. Ten choć opuścił głowę wbiwszy wzrok w podłogę aż nazbyt fizycznie odczuwał ciężar tego spojrzenia.

– W sali numer jedenaście leży już tylko jeden pacjent. – rzucił wyjaśniającym tonem. – Zenon Starouch został dziś w nocy przeniesiony do „dwójki". To przez tego drugiego pacjenta Jana… – potarł nerwowo czoło – ..Jakiegoś tam! – Wykonał nieokreślony ruch ręką. – W każdym razie dziś wieczorem w czasie gdy z dyżuru schodziła dzienna zmiana a nocna jeszcze nie…

– Skąd wiadomo że tam ktoś był?

– Panie komendancie! – ordynator znów był sobą. – Za kogo pan mnie ma. Sale są monitorowane. To przecież OIOM.

– Mogę zobaczyć nagranie?

– Oczywiście.

Kamery umieszczono jak to nieraz określał Hardo – oszczędnościowo. Starano się jak najmniejszą ich ilością obdzielić największy możliwy obszar. Z nagrania wynikało tylko to że pomiędzy godziną osiemnastą trzydzieści osiem a osiemnastą czterdzieści w sali numer jedenaście przebywała kobieta. Odległość z jakiej została sfilmowana i jakość obrazu pozwalały ustalić jedynie płeć.

Hardo nigdy się nie mylił – w taki sposób na szpilkach mogła poruszać się tylko kobieta. Natychmiast na ogólnej linii przekazał szczegóły ubioru podejrzanej. „Przyjechała windą ale brak zapisu dotyczącego drogi powrotnej." Zastanawiał się Hardo. „Nie mogła przecież rozpłynąć się w powietrzu."

Obejrzał się. Dwóch kryminalnych spisywało zeznania świadków. To byli ostatni jakich udało się przesłuchać. Uniósł porozumiewawczo brwi. W odpowiedzi na ges komendanta Kiściński pokręcił przecząco głową. „Nic? Zupełnie nic!?" Jego psi nos podpowiadał że to oznacza kłopoty. „Byłbym spokojniejszy gdyby nie ci dwaj z centrali. Czy oni mają jakiś udział w tej sprawie? Witek ostrzegał, kręcił, mówił szyfrem. Cholera!" Zdenerwował się nieoczekiwanie. Coś wisiało w powietrzu. Wiedział o tym tylko nie był w stanie tego dostrzec. „Mam coś przed oczami. Bezpośrednio. Jednak tego nie widzę."

– Panie komendancie – Hardo obrócił się momentalnie.

– Tak Maler!

– Coś zauważyłem. – „No nareszcie bystry chłopak z tego Maćka."

– Co tam masz? – młodszy aspirant zerwał się z krzesła żeby przepuścić szefa ale Hardo uśmiechając się ciepło posadził go z powrotem. Sam stanął za nim opierając swoje niedźwiedziowate ręce na barkach aspiranta.

– Melduję że trochę poczyściłem nagranie. Pogłębiłem kontrasty, zdygitalizowałem zoom i pokratkowałem zagę…

– Dobra, dobra aspirancie – powiedział zniecierpliwiony. – Pokażcie naszego ducha.

– Jest tu – Maler zakreślił palcem prawy górny róg ekranu.

– Dziwne – Hardo z niedowierzanie pokiwał głową. – Oglądałem już ten fragment i nic nie zauważyłem.

– Ona biegnie wprost… – Fajfalski wyrósł jak z podziemi – … do zsypu!

– Macie ordynatorze kiepściutki monitoring – Hardo nie mógł powstrzymać się od złośliwości.

– To nie wina kamery – wpadł w słowo aspirant – widzi pan ten fragment obok?

– Tak! – Fajfalski i Hardo odpowiedzieli zgodnym chórem.

– Tam obraz jest klarowny. Tak samo jest na nagraniu przed i zaraz po przebiegnięciu tej… osoby. Ona, ona… tak jakby poruszała się w jakimś dziwnym oparze…

– Mgle! – dokończył Fajfalski.

– Sprawdźcie czy tam nie przebiegają przypadkiem otwory wentylacyjne. – odwrócił się do ordynatora. – Macie klimę?

– Nie! – żachnął się Fajfalski.

– Czy to mogło być na przykład powietrze o innej temperaturze z sali obok? – spytał Hardo.

– Nie.

– A ten zsyp – może z niego coś się ulatniało?

– Nie.

– Dlaczego? – dla Hardy kończyły się racjonalne wytłumaczenia a nie chciał oddawać inicjatywy w ręce ordynatora.

– Bo szyb zsypu nie wychodzi bezpośrednio na korytarz – pochylił się nad ekranem i pokazał palcem. – To są drzwi wiodące do małego pomieszczenia i tam dokonuje się ostatecznej segregacji śmieci.

Również tam – nie dał dojść do głosu komendantowi – znajdują się szafki i pojemniki z…

– Maler!

– Tak szefie!

– Czy ten schowek był sprawdzany?

– Oczywiście. Na samym początku.

– To do cholery idźcie go sprawdzić jeszcze raz!

Kiedy młody policjant jak pocisk wybiegł z dyżurki Hardo obrócił się do Fajfalskiego. Mierzył go chwilę twardym wzrokiem, potem kiwnął nieznacznie głową i spytał:

– Jaki jest stan pacjenta?

– Stabilny – odpowiedział ostrożnie.

– Czy zauważył pan coś odmiennego w sali numer jedenaście? Czy coś zmieniło się po wizycie tej osoby? – Widząc że ordynator nie śpieszy się z odpowiedzią pytał dalej:

– Coś może zostało zabrane, bądź też przyniesione? Przestawione? Aparatura?

– Nie panie komendancie – na twarzy Fajfalskiego malował się wysiłek. – Ja nic nie zauważyłem…

– Szefie – w drzwiach dyżurki pojawił się sam Więcki. Hardo bez słowa wyszedł za nim.

– Jedna z pielęgniarek twierdzi że zna tą osobę.

– Kto to jest?

– Ta która wtargnęła nazywa się Bożena Kalistowska a ta co ją rozpoznała Monika Bruska. – Zniżył głos do szeptu. – Ale to jeszcze nie wszystko…

– Wiem Stasiu co masz na myśli – Hardo uśmiechnął się – „trop został podjęty!" – To ta która była dziś w mieszkaniu Jana… jak mu tam?

– Właśnie ta – mrugnął okiem Więcki.

– Przechwyciliście ją?

– Chłopaki już do niej jadą…

– Pomyśl Stasiu, – Hardo pochylił się nad uchem podwładnego – miała klucze tego…Jana. Zrobiła chatę i odniosła…

– Niemożliwe…

– Dlaczego?

– Po pierwsze: nie ruszone plomby. Po drugie: on nie miał kluczy – chałupę zamknęli Klepacze.

– Dochodzeniówka, Kleparski?

– Tak

– No to poszła na rympał!

– Odpada. Po pierwsze: żadnych śladów. Po drugie: przycięła że jest obserwowana – uciekała. Była w galerii – tam zgubiła ogon. Po trzecie wreszcie: po co by wracała na oddział?

– Chciała się zemścić… – Hardo zająknął się. – Nie. To bez sensu. Niby jest motyw ale go nie ma.

– Może tylko przyszła powiedzieć mu że chałupa jest OK.!

– Stasiek! Przestań wygadywać głu… Chwilę! Salowa z jej zmiany mówiła że…

– Co?

– Że się strasznie kłócili. Na nocnej zmianie. Nad ranem był jakiś kryzys w tej jedenastce – ta Bożena krzyczała że lekarz jest po to żeby ratować życie.

– Fajfalski? – W odpowiedzi Hardo kiwnął tylko głową. – Położył lachę na reanimację i dlatego teraz robi taki raban…?

– Bo wie kto był dziś wieczorem u Jana… w jedenastce! Musimy pogadać z panem ordynatorem jeszcze raz.

Po drodze zaświergotała szczekaczka: – Dwadzieścia dwa do osiemnaście!

– Słucham! Macie ją Jurasik?

– I tak i nie…

– Co tam w cholerę! – Hardo nie miał ochoty na żarty. – Co za filozofowanie? Meldować natychmiast!

– Szefie jest tak – głos ze szczekaczki wyraźnie się wahał. – Znaleźliśmy poszukiwaną pod adresem. Właściwie to otworzyła nam sąsiadka – kwiatki u niej podlewa – czasami, to ma klucz…

– Konkretnie Jurasik! Chcę konkretów!

– Wezwaliśmy lekarza. Była kompletnie zalana. Lekarz stwierdził po… tej! Analizie że taka ilość alkoholu i takie produkty spalania…

– KURWA ! ! ! Jurasik! Co się z nią dzieje!

– To musiało trwać co najmniej trzy godziny.

– Co?!

– No gazowała od południa a potem spała zachlana jak bela.

– Zabrać na myjkę a potem do nas na magiel! Zrozumiano?

– …jest szefie! Koniec!

– Wam zaraz będzie koniec – odwrócił się do Więcki. – Nic z tego nie rozumiem. To kto tu był? – Zmarszczył czoło od wysiłku. W końcu zakomenderował:

– Idziemy, Fajfalski musi nam dokładnie opowiedzieć co stało się ubiegłej nocy.

Dochodzili już do dyżurki kiedy ze środka jak bomba wybiegła młoda pielęgniarka a za nią ordynator.

– Mam! – krzyknął mijając policjantów. – Mam dowód!

Kiedy Hardo i Więcki weszli, w jedenastce zebrał się już spory tłum.

– Może dać rozkurczowe?

– Oszalała pani do szczętu? – ryknął Fajfalski. – Przecież to by go zabiło!

– Proszę się usunąć z sali! – Hardo natychmiast przejął sprawę. – Pozostaje tylko personel. – Migalski! – wskazał gestem na starszego posterunkowego który najwyraźniej nie wiedział co ze sobą zrobić. – Pilnuj tych drzwi i nie puszczaj nikogo!

– Taaa jesssss!

Zrobiło się cicho. Fajfalski z młodą, cycatą blondynką pochylali się nad pacjentem. Druga pielęgniarka stała przy monitorach wpatrując się w nie ustawicznie.

– W czym problem panie ordynatorze?

Fajfalski podniósł wzrok i poirytowanym tonem wysyczał wprost w twarz komendanta:

– Trzyma coś w lewej dłoni! Przykurcz nie pozwala na jej otwarcie a…

– A zastrzyku nie da się zrobić bo penitent wykorkuje? – wyszeptał Hardo jak ściana blady ze złości. – Dziś ci na nim zależy?

Fajfalski wyprostował się. Oczy wprost wyszły mu z orbit

– Proszę opuścić salę! – ryknął. – Natychmiast!

Hardo nawet nie drgnął. Wprawnym ruchem sięgnął do pasa.

– Rób co masz robić weterynarzu albo… – pomachał Fajfalskiemu przed oczami kajdankami.

Cycata blondynka udawała że nic nie usłyszała. „Może nie usłyszała a może jest tylko bezdennie głupia sądząc po urodzie." Skonstatował Hardo.

Pielęgniarka od monitorów powoli jak na zwolnionym filmie obracała się w stronę policjantów. Kiedy jej wzrok spotkał się ze wzrokiem Więcki ten podniósł palec do ust w geście milczenia. W odpowiedzi pielęgniarka zdobyła się jedynie na delikatne kiwnięcie głową. Hardo bezceremonialnie odsunął na bok ordynatora uchwycił pacjenta za nadgarstek i siłą zaczął odginać palce. Sapał przy tym i mruczał przekleństwa. Więcki chciał już podejść bliżej łóżka żeby zobaczyć co się kryło w dłoni ale zadzwoniła jego komórka.

– Słucham! – utkwił niewidzący wzrok w ścianie. – Tak, zrozumiałem. O której?

Sala napełniała się niewidzialnym fluidem. Wszyscy obecni odczuli to jak zimny powiew napinający skórę elektrycznymi ładunkami.

– Romek – Więcki wypowiedział te słowa jakby były w obcym języku. – Romek!

– Chwila! O już! – odwrócił się triumfalnie trzymając w palcach mały, błyszczący przedmiot.

– Romek!

– Co?

– Zabójstwo!

– Co ty? W takiej chwili? – przymrużył oczy. – Nie przy cywilach.

– To nie może czekać. Przed chwilą nasz wywiadowca był świadkiem jak Michał Kamieńczyk… – zamilkł rozglądając się dziwnie po sali. – Jak Sałat zadźgał się własnoręcznie i… i z premedytacją swoim sztyletem.

– Nie… co tym mówisz?

– Wyglądało to tak – Więcki głośno przełknął ślinę – jakby walczył z cieniem.

– Z czym? – nie wytrzymał Fajfalski.

– Miotał się i rzucał obelgi pod adresem… Jana… Wykonywał ciosy i uniki jakby walczył z cieniem ale tam nikogo nie było!

– Zeschizował? – odezwała się ni z tego ni z owego cycata blondynka. – Niby dlaczego?

– Tego człowieka – Więcki pokazał na nieprzytomnego Jana – tak załatwił właśnie Sałat ze swoimi kolesiami.

– Co panowie imputują? – Fajfalski był zdezorientowany. – Że niby on… – wskazał na pacjenta – … się przyczynił do…?

– Tak! A do wykonania zemsty potrzebował… jak mu tam?

– Artefaktu! – dokończył Więcki

– Czy pan czyta fantastykę? – Hardo przekręcił głowę patrząc z ukosa na ordynatora.

Obaj policjanci wybuchli śmiechem nim Fajfalski zdążył otworzyć usta.

Koniec

Komentarze

Przepraszam ale zapomniałem dodać że jest to ciąg dalszy do zamieszczonego w ubiegłym roku PROLOGU (12 MAJA)!
Nie jest to też koniec Jana Mściciela ale nie mam pojęcia kiedy będzie CDN. 
MIKROS 

Nowa Fantastyka