- Opowiadanie: ZuzannaLenska - WIEDA

WIEDA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

WIEDA

Wieś płonęła żywym ogniem, skwierczącym od ludzkiego tłuszczu. Żelazne wrota kościoła huknęły o mur i do nawy wszedł żołnierz. Podkute buty waliły o posadzkę i był to odgłos straszny. Odgłos zbliżającej się śmierci.

 

Żołnierz zdjął hełm. Zwrócił ku nim brudną twarz, ze smużką poczerniałej krwi na policzku. Wolną dłonią przeczesał ostrzyżone króciutko włosy, szare od popiołu. Potem tą samą ręką rozstawił swoich. Tu, tu i tu.

 

Skupisko ludzi cisnęło na ołtarz. Zawsze cisnęli, kuląc się i zgniatając, próbując jak szczury wepchnąć się w najmniejszą szparę. Czasem kościół był drewniany, to się zamykało drzwi i podpalało. Mniej się człowiek urobił. Ale wtedy, zdarzało się, oknami uciekali. Czasem biegli, płonąc, i konie płoszyli.

 

Jak budynek z kamienia, a takie to w okolicy tylko kościoły się trafiały, albo kuźnie, ale jakoś nigdy do kuźni nie uciekali, to trzeba było wejść i każdego jednego osobiście dopchnąć. Co innego wojennego w polu, ale baby z dziećmi, starców, kaleki… Każdego trzeba było znaleźć. Czasem się szkraby tak chowały, pod stołki, w szafy, pod łóżka, na belce w kurniku, pod słomę, pod siennik, za obluzowane deski w alkierzu… Istne polowanie na myszy.

 

Żołnierz patrzył na nich chwilę zanim wyciągnął iachemę. Zanim wszyscy wyciągnęli iachemy.

 

Dzieci się darły. Kobiety się darły, nieludzko, czepiając się kling okrwawionymi kikutami. Ciężko wyszarpnąć żelazo z trzewi. Trzeba mieć krzepę, a nieraz to i zaprzeć but o pierś, zanim wyjdzie spomiędzy kręgów. Ludzie są jeszcze w szoku i mogliby tańczyć na połamanych nogach. Patrzą na flaki, wyprute na uda i rękami próbują wepchnąć je z powrotem. Niektórzy mdleją od smrodu i strachu. Puszczają kał i wymiotują na siebie nawzajem, i są tacy, którzy krzyczą: Prośna, Prośna! Albo imiona innych bogów, i są tacy, którzy rzucają klątwy, i tacy, którzy obiecują złoto. I tacy, którzy zasłaniają się dziećmi. Wpełzają pod trupy, udają martwych. I każdego trzeba dobić z osobna, z bliska i porządnie.

 

Któryś wyciągnął za nogę jakąś niedorostkę i rozejrzał się, gdzie by ją rozkrzyżować. Najlepszą wysokość miał ołtarz, oczywiście. Jakkolwiek się nie rozglądać, zawsze w końcu padało na ołtarz. Nie dlatego, żeby bardziej jeszcze zhańbić to miejsce, bo bardziej się już nie dało. Przeważały powody praktyczne. No nie da się uzbrojonym wejść w kobietę inaczej niż stojąc i mając ją na odpowiedniej wysokości. Przecież nie byli akrobatami, tylko umęczonymi do cna, obolałymi facetami, którzy chcieli się trochę zabawić przy tej orce. Przy pomocy kompanów rozkrzyżował ją zatem i zmieniali się kilka razy, zanim wszystkich w międzyczasie nie dorżnęli. A gdy skończyli wreszcie, wyszli takim samym niespiesznym krokiem, uwalani krwią, treścią z jelit, flakami, sadzą. Cuchnący potem i dymem.

 

Rycerz o szarych włosach szedł ani pierwszy, ani ostatni. Nie wyróżniał się wzrostem. Wszyscy oni byli wielcy i szerocy w barach. Ani odzieniem, bo wszyscy byli ubrani mniej więcej tak samo. Głowy okryli hełmami, na ramiona narzucili czarne opończe i posprawdzawszy juki, popręgi i puśliska wskoczyli na konie, podobne jak i oni, jeźdźcy, bardziej potworom i demonom.

 

Jechali takim traktem, jaki kupcom śnił się po nocach. W bardzo ciemne noce. W najgorszych snach. Chaszcze po obu stronach. Nieba nie widać spomiędzy koron drzew. Zbójów także nie widać. Zbóje kryją się w chaszczach. Rycerze środkiem. Ich dobrze widać, psiech synów. Kryć się nie chcą i nie muszą. A ty człowieku jak ich spotkasz, to nie wiesz, puszczą żywego, czy nie. Czasem puszczą. Ale prawie nigdy.

 

Ten o siwych włosach jechał trochę z tyłu. Nie był stary, tylko staro wyglądał. Nie mył się od dawna i własny smród zwaliłby go z konia, gdyby nie był zaprawiony latami służby do najgorszego smrodu. Wszystko go już bolało od tej jazdy i miło było rozprostować kości, teraz jednak poczuł zmęczenie. Jak zawsze po pochędóżce, a tym razem udało mu się dopchnąć dwa razy, zrobił się senny i żałował, że nie rozbili obozu.

 

Przespał kilka godzin w siodle, zanim nie obudziło go trącenie w ramię.

 

– Palisz… – Rejnard Młot podjechał z wyciągniętą ręką.

 

Wziął od niego zwitek i ognia i zaciągnął się dymem. Wyjechali z lasu. Powietrze zrobiło się wilgotne, rześkie. Noc jasna, rozgwieżdżona, z księżycem zawieszonym nisko, jak smolna, czerwona pochodnia.

 

– Fajna była ta mała. Ciasna… – Zagaił rozmowę Rejnard.

 

– Ano. – Przytaknął grzecznie. Rozciągnął się na siodle, wygiął grzbiet aż do trzasku stawów.

 

– Ano. – Przytaknął Rejnard, bo i on nie był zbyt rozmowny. Rejnard miał taką gębę, że żadna by go nie chciała z dobrej woli, chyba ślepa. To i on nigdy się nie pytał, tylko brał, jak chciał. Na dobrą wolę nie licząc. Dobrym był druhem i siwowłosy byłby go lubił, gdyby wiedział, jak, ale żaden z nich nie znał się na uczuciach i sobie tym głowy nie zawracali. Dobry druh spisuje się w boju, nie wadzi na szlaku i twojego nic nie ruszy, więcej nie trzeba nic. Czasem ot, politycznie wypalić co razem i zagadać w taką noc jak ta, spokojną i cichą.

 

– Niedługo będziem w komandorii… Eh. Wykąpać się wreszcie… – Rozgadał się Rejnard niespodziewanie. – Na gruncie zlec, na derce. Snu złapać. Zjeść co gorącego.

 

– Gdzie Brons? – Siwowłosy zgasił niedopałek i rozejrzał się nagle.

 

– Tam, w awangardzie… – Machnął ręką Rejnard, zaciągnąwszy się dymem. I on już stanął, wspiął się lekko i nagle roześmiał się, przyspieszając konia.

 

 

 

 

 

W zajeździe, gdzie były tylko zagrody dla koni i jedna izba z piecem. Gdzie się jadło, spało, piło i biło na jednej polepie, spotkali swojaków z komandorii. Kolca, Wojesława i Czarnego. To ich niezmiernie ucieszyło.

 

– Rozkazy wieziem, listy i inne pisma – powiedział Kolec, po starszeństwie rozsiadłszy się u szczytu stołu. Zamiótł okruchy ręką i zluzowawszy pas, wychylił kwartę piwa.

 

– A my się w okolicy zabawili… – Brons rozstawił pierwszą straż, konie oporządzić kazał i zaordynował u karczmarza posiłek. Także pas poluzowawszy, wtedy dopiero siadł. – Wieś spalilim, ludzi wyżenowszy.

 

– Dawno?

 

– W dzień nazad.

 

– Ano. Toście zmęczeni. Do komandorii ciągniecie?

 

Bors w odpowiedzi kiwnął głową nieznacznie. Pili i jedli w milczeniu, potem zlegli na słomie, wypocząć. Tylko Kolec długo siedział, przy kaganku skrobiąc coś na pergaminie.

 

Nie mieli snów, albo ich nie pamiętali. Korzystali z każdej okazji, aby wypocząć, bo lata służby przyzwyczaiły ich, że to luksus mieć derkę pod grzbietem i dach nad łbem. Budzili się zawsze z ręką na iachemie. I tylko czasem, gdy nad ranem trzeba było iść się odlać przychodziła taka myśl, że…

 

– Masz jeszcze tą maść na skrofuły, Lederg? – Kolec wywalił się z izby, rozpinając spodnie i oparłszy o belkę szczał na zamszony mur.

 

– Poszukam w jukach. – Czarne ubranie rycerza wyszarzało od słońca, deszczu i brudu tak jak jego włosy. Cieszył się szacunkiem kompanów, nie tylko ze względu na umiejętność zabijania. Posiadł pewną sprawność w leczeniu ran, zatruć i dolegliwości rycerskich. Potrafił zatamować upływ krwi, powstrzymać biegunkę, obniżyć gorączkę, oczyścić i zamknąć ranę. Umiał rozpoznać, czy człowiek jeszcze zdatny, czy należy go dobić. Podobno nauczył się tego, gdy był prokuratorem i w lochach komandorii zbierał zeznania, ale nie było to pewne, bo nigdy nie mówił o przeszłości. W służbie zresztą nikt nikogo o nic nie pytał.

 

I nikt nic nie mówił.

 

– Słabym ostatnio. – Kolec siadł na pieńku.

 

– Mogę dać ci zioła, które dają przypływ sił. Czasem dają wizje. Zdarzało się, że po nich umarł jeden z drugim. Ale to rzadko. Chcesz?

 

– Słabym… – Powtórzył Kolec. – To mój ostatni szlak. W komandorii zostanę. Pisać, czytać umiem. Zdam się.

 

– Ano. – Stary, zmęczony żołnierz mógł odejść nie niepokojony, ale po prawdzie nikt nigdy nie odchodził. I nawet nie dlatego, że był to rzadki przypadek by nie dożyć starości. Wbrew pozorom żołnierz miał na to większe szanse niż wieśniak czy kupiec i wielu było takich, doświadczonych i silnych jeszcze, obsadzających komandorie na stanowiskach pisarzy, ekonomów, receptorów, medyków.

 

– Wolej by mi było polec gdzie na polu. – Kolec wyciągnął przed siebie nogę. Splunął. – Sen miałem nad ranem. Widziałem siebie jak stoję nad grobem, na cmentarzu, a wokoło same otwarte groby. A w nich wy wszyscy leżycie. Brons, Rejnard, Czarny, Bednarz, Ruryk, Wojesław… Wszyscy leżycie w tych grobach. Ja idę między nimi. Widzę to bardzo wyraźnie, jakbym tam był. Noc jest taka zimna i wietrzna, niebo rozgwieżdżone i księżyc, ale wiatr tak przegania po nim te chmury, że raz jest jasno, raz ciemno, że oko wykol. Iachemę mam, nie bojam się. Idę, bo widzę budynek i jakiś ogienek pełga. I ciekawość mnie pcha. W tym śnie. Muszę tam wejść i wchodzę. I tam widzę ciało, nakryte kirem. Trup znaczy, ale dziwnie, bo strach mi podejść. Świece się palą u wezgłowia i w nogach, a przez okno wpada światło księżyca. Nagle do kaplicy wchodzi dziewica w czarnej sukni i czarnym welonie. Mija mnie, jakby nie widząc i podchodzi do zwłok. I już, już ma odkryć kir… i zobaczyłbym twarz trupa, ale wtedy… sen mara bóg wiara… – Kolec splunął ponownie. – Sen mam taki od siedmiu nocy… Budzę za każdym razem, gdy ona podnosi całun.

 

– Takie sny, w których się lęk czuje albo duszność to znak, że w piersi choroba siedzi. Odpoczywać musisz. Spać dużo, mieczem nie robić, ani biegać, dźwigać, ani walczyć. Mam i na to zioła, tylko zbadać cię muszę w komandorii i dawkę określić… jeszcze kilka dni i staniem, wytrzymasz?

 

– Lederg! – Kolec złapał go za rękaw. – Nie widzę twarzy tego, co leży na marach, ale wiem, kto to jest.

 

– Kto?

 

Kolec w odpowiedzi ścisnął go mocniej za przedramię i podniósł do góry. Lederg patrzył na swoją prawą dłoń ze srebrnym kółkiem na najmniejszym palcu.

 

– Widzę jak ręka wysuwa się spod całunu i opada, a spomiędzy palców… Nie potrafię dostrzec, co… – Kolec potarł czoło, zniechęcony. – Ale to jest ważne. Ważne, bo po to przychodzi ta zjawa. Po to, co ty trzymasz w ręku, na katafalku.

 

– Nie wierzę w sny.

 

– I ja nie wierzę. – Kolec wstał. – Ale czy nieszczęścia nie nadchodzą, gdy się w nie nie wierzy?

 

 

 

 

 

Zjechali z traktu do Haliczy, na tyrs. Odebrać mieli jakieś pisma i kilka wozów pełno załadowanych. Tyrs był mały, z jedną wysoką wieżycą i grubymi murami, za którymi znajdował się ciasny dziedziniec i kilkanaście budynków. Stary był bardzo, ale zrobiony porządnie i dobrze służył rodowi. Niejedną wojenną zawieruchę przetrwali tu okoliczni chłopi. I więcej niż wojny. Jak Telchinowie przeszli przez przełęcz Syykon i wszystko płonęło od osobliwości… Jak lody Kionifady pokryły się sadzą i Kylana Garbuska uciekała przez rzekę Tar z brzuchem, a rzeka zagotowała się jak zupa w garnku i jeszcze teraz w żeremiach widać piszczele i strzałki między konarami czerwonych olszyn.

 

Powiadało się czasem, że z tyrsu lochy prowadzą w pobliskie góry. Powiadało się także, że są tajne komnaty i przejścia ukryte w grubych murach i schodzące w dół. Miejscowi kmiecie mówili czasem, że w tyrsie jest brama do piekła. Że można wejść do komnaty i zniknąć, a wyjść gdzie na polu albo na cmentarzu. Mówili też, że z wieży rzuciła się kiedyś jedna panna, trapiona przez zmorę noc w noc. Ta zmora wychodziła ze ściany w jej komnacie, aż panna nie wytrzymała tego i zabiła się, i od tamtej pory straszy w księżycowe noce, chodząc po murach w srebrnej poświacie, powiewając skrwawioną suknią. Kto by ją zobaczył – powiadają – rychło umrze, ale ani w boju, ani w chorobie, ani z ręki innego człeka, ani stojąc, ani leżąc. Tak powiadają wieczorami, przy ogniu, w wietrzne, ciemne noce.

 

W Haliczy stanął cały oddział i na polecenie pana halickiego otrzymali wszelką usługę i wygody, zanim wyszykowano transport, zanim Kolec i Brons z panem włodarzem ułożyli wszelkie sprawy, odebrali i oddali pisma i inne rzeczy.

 

Lederg poszedł do miejscowego medyka prosząc o kilka środków, których mu ubyło w torbie, a zawsze mieć je wolał. Nie były to skomplikowane ani magiczne substancje, ot, trochę nalewki z piołunu dobrej na wątrobę, trochę makowiny, muszy kaptur, syderyjski chyrakjon, żywokost, marchewnik, dobry na wzmocnienie. Chłopakom dał miedziaka za kilkanaście żwawych żuków, które wsadził do plecionki na wyściółkę z wilgotnych liści.

 

W Haliczy rezydował stary Sigismund z Czarnych Ziem, sam czarny jak wypalona głownia, zgarbiony i powykręcany, ale wciąż zdrów na umyśle i mający świetną pamięć. Przyjemnie było w jego oficynie, przylepionej do tyrsu między kuchniami a warzywnikiem. W środku pachniały zielska najróżniejsze suszone i parzone. Przez duże okna wlewało się dzienne światło. Nigdy nie było zadymione, choć na kuchni coś zawsze perkotało smacznego a pomocnik Sigismunda, wcale młody chłopak bystro wykonywał wszelkie polecenia. To zamiótł, to zamieszał w kotle, to księgę wyniósł, albo przyniósł, jeśli była potrzebna.

 

Tym razem też Sigismund siedział na krześle, grzejąc się przy kominie, jego powykręcane palce z trudem utrzymywały kubek z naparem aromatycznym i słodkim. Oczy zaczęły mu zachodzić bielmem i Lederg sam nie wiedział już, czy stary jeszcze widział, czy po prostu nie zauważył, kiedy oślepł.

 

– Weź ta sobie, co tam potrzeba… – powiedział stary, wskazując nieokreślony kierunek brodą. – Morszczyn naszykuje. Co tam we wielkim świecie słychać?

 

– Nic, czego nie można usłyszeć w małym, tylko moneta częściej dźwięczy – powiedział Lederg, na co Sigismund pokiwał głową.

 

– Morszczyn! Chodźże tu, chłopaku! – Wysoki, pałąkowaty blondyn zeskoczył z drabinki. Podwieszał pod powałą pęki jałowca, tarniny, jemioły i bzu, i teraz stał, obsypany suszem i obklejony pajęczyną. Zdjął z ramienia czarnego pająka i puścił go na deski. Pająk szybko zniknął w jakiejś szparze. – Przynieś wódki, pieprzówki!

 

Stary wytarł ślinę rękawem szarej, dziadowskiej sukmany, w której cięgiem chodził. Ramiona okutał grubo tkanym szalem, na nogi wzuł ciepłe kapcie z baraniej skóry. Lederg wziął od niego pusty kubek po rumiankowej herbatce i rozejrzawszy się, odstawił do drewnianej dzieży, gdzie już stało kilka naczyń czekających na mycie.

 

Morszczyn pomocnik przyniósł gąsiorek wódki. Polał staremu i Ledergowi. Wódka była dobra, na języku ostra jak brzytwa a w brzuchu miodna i gorąca. Ledwo przepili dwakroć do siebie, rozległ się dzwonek u drzwi.

 

– Stara Glebowa przysyła o pomoc, bo Janka zległa i teraz zemdlała, krew wszędzie, źle z nią, dziecko nie chce wyjść… – wykrzyczał jakiś dzieciak, ale uciszył się zaraz jak mu Morszczyn rzucił gruszkę.

 

– Aj, aj… – Sigismund wstał z trudem. – Lederg, pomożesz?

 

– Nie znam się na babskich przypadłościach… – Lederg wziął swoja torbę i torbę starego.

 

– No to się zapoznasz. – Stary z trudem usadowił się na ośle. Morszczyn poprowadził ich wąską dróżką na zewnątrz zamku, w dół do wsi. Osioł był chyba niewiele młodszy od Sigismunda, wlókł się kopyto za kopytem a Morszczyn nie popędzał zwierzaka, jakby mu się wcale nie spieszyło. Sigismund też nie popędzał, skubiąc sobie jakieś ziarna, co chwila wyjmowane z kieszeni. Mlaskał i pluł łupinkami, aż Lederg musiał zwolnić, żeby mu w oko nie napluł, ani na płaszcz.

 

Sporo czasu minęło nim doszli wreszcie do chaty. Ciemno było w środku, prawie nic nie widać, zaduch straszny. Stara Glebowa klęczała na barłogu między nogami dziewczyny, głośno odmawiając jakieś modlitwy w intencji rodzącej.

 

Dziewczyna wydawała się martwa. Lederg podszedł do barłogu. Miała wybiedzoną twarz, rozchylone wargi, oczy otwarte, nieruchome, matowe. Wilgotne włosy okalały policzki i czoło. Lederg zbadał ją tak, jak robił to na polu: czy jest puls i oddech, a potem zamknął jej powieki.

 

W tym czasie stara wkładając rękę w dziewczynę obróciła dziecko i zaczęła wyciągać. Sigismund położył się na brzuchu trupa. Morszczyn przyniósł wodę i jakieś lniane chusty. Wydawało się, że wie, co ma robić. Po kilku chwilach akuszerka wyłuskała dziecko. Ciche i wiotkie.

 

Glebowa złapała je za nóżki, zwróciła główką w dół i dała kilka siarczystych klapsów, ale dziecko wisiało w jej dłoniach jak szmaciana laleczka. W końcu położyła je na lnianej pieluszce. Była bardzo zmęczona. Usiadła na niskim stołeczku i wyjęła palenie. W półmroku mrugało czerwone oko żaru.

 

– Zaczęła rodzić wczoraj po południu. Wody jej zeszły, kiedy krowy doiła. Jeszcze mleko zlała w bańki, jeszcze garniec śmietany odniosła do piwnicy… Gdyby wcześniej… Gdyby wcześniej… Dobra z niej była dziewczyna. Ano. Swoje przeszła. Może i dobrze, że dziecko też zmarło. Sierotą by zostawiła, ojciec taki bidak jak i ona, zabił się w lesie przy wycince ze trzy niedziele nazad… Ano. Taki los.

 

Lederg stał na środku izby, ale pochylać się musiał, tak było nisko. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Stary zaczął gadać z akuszerką, znali się i teraz gwarzyli spokojnie przy barłogu z rozkraczoną dziewczyna, z koszulą zawiniętą na brzuch, zakrwawioną i pustą jak przebity bukłak. Między jej nogami zawinięty w płótno kształt, jakby mały bochenek chleba. Morszczyn wyszedł do osła, żeby ciekawskie dzieciaki nie ciągnęły go za uszy i nie wsadzały niczego pod ogon.

 

Lederg podszedł do zawiniątka. Wziął je i wyniósł na dwór. Położył na beczce. W słońcu dziecko było sinawe, malutkie, ubrudzone krwią i białawą mazią. Sięgnął do torby. Była taka roślina o drobnych kwiatkach sinoniebieskich, o łodygach kanciastych i szorstkich. Miał z niej środek przygotowany. Pomocny na przywrócenie oddechu w stanach beznadziejnych. Głowił się nad dawką, bo co takiemu Kolcowi dać, ważącemu tyle co pół kabana, a co takiej kruszynie? Ułomek kropelki…

 

Czekał tylko chwilkę a potem zaczął naciskać samymi końcami palców drobną jak u kurczaka pierś. Obserwował, czy zacznie stawiać mu opór, ale początkowo nic się nie działo. Morszczyn przyglądał się z zainteresowaniem.

 

Są ciała, które poddają się woli bogów, ulegają życiu i przemijają w śmierci. Są ciała, które walczą a jeśli nie mają sił walczyć, to przynajmniej trwają w przestrzeni dwóch stanów, ani żywe, ani martwe. Dziecko było skazane. Lederg lekarz wiedział o tym. Wiedział o tym stary Sigismund i stara akuszerka. Wiedział o tym nawet Morszczyn, a on wiedział jeszcze bardzo mało o ciałach, życiu i śmierci.

 

A jednak dziewczynka kaszlnęła, nieznacznie, jakby drgnęła tylko. Lederg uniósł rękę i popatrzył na nią z bliska. Dziewczynka zaczęła oddychać. Skóra zaczęła blednąć a potem różowieć. Morszczyn pochylił się nad nią i chwilę obserwował a potem wszedł do chałupy, żeby powiedzieć o tym staremu.

 

Dziecko przeżyło. Za kilka minut otworzyło oczy i popatrzyło na Lederga. Odczuł nieprzyjemnie to spojrzenie, pełne zrozumienia, jakby wiedzące, co się właśnie stało, jakby mile zdziwione, ale i ostrożnie badające otoczenie.

 

– Ho, ho. Toś się nam obróciła we drzwiach… – powiedziała akuszerka. Uśmiechnęła się, biorąc zawiniątko w ramiona. – Wyszłaś i wróciłaś, moja mała…

 

W odpowiedzi zawiniątko miauknęło cichutko.

 

– Nazwij ją. – Glebowa wcisnęła dziecko w ręce Lederga. – Nu, nazwij.

 

– Nie. – Próbował jej oddać noworodka. Przez cienką tkaninę czuł gnące się ciałko, uciekające gdzieś między palcami. Ileż to takich rzucił za nogi o ściany matczynych chat? Spojrzał na Sigismunda, ale staruch skinął głową zachęcająco.

 

– Jakżeś ją zawrócił, to teraz nazwij.

 

Nawet dzieciarnia, a wśród niej ten, co dostał gruszkę przyglądała się spod wielkich łopianów, gdzie zapędził ich kijem Morszczyn. On też patrzył wyczekująco szarymi oczami. Nawet osioł przestał żuć, wyczuwając narastające napięcie.

 

– Głupie zabobony… – Lederg przewrócił oczami.

 

– Jak głupie, to co cię kosztuje? – Sigismund oparł się całym ciężarem na kosturze, twarz mu sczerwieniała i puścił gromkiego bąka.

 

– Sto lat! – Pożyczyła mu Glebowa.

 

– To bym musiał zemrzeć dwa nazad. – Odszczeknął. – No dalej, dalej… stać tu nie będę do usranej śmierci.

 

– Wieda. Niech jej będzie Wieda. – Z ulgą oddał dzieciaka Glebowej. Po czym nachylił się do starej i na ucho poradził: a myjta jej włosy w dębinie, bo ruda.

 

Lederg nigdy wcześniej nie nadał nikomu imienia. Żołnierz miał inne rzeczy na głowie. To było coś nowego.

Po powrocie na tyrs pogadał z Borsem, zapalił, sprawdził siodło, wyszorował się w balii, zapalił znów i w końcu wymówił się z kolacji.

 

Z kaftana pod przeszywnicą wysupłał rzemyk i zdjął kółko z palca. To samo, po którym we śnie poznał go Kolec. Nanizał kółko i zawiązał. Narzucił płaszcz i zszedł do wioski.

 

Glebowa uchyliła drzwiczki niechętnie.

 

– Janka nie była ruda. Ani matka Janki, znałam ją, to wiem – warknęła. – U nasz rudych nie ma.

 

– Nic jej nie zrobię. – Wyciągnął rzemyk. – Dla niej.

 

Glebowa wahała się dłuższą chwilę, nim wzięła podarunek. Uchyliła drzwi szerzej i wpuściła go do izby. Jankę już zabrali do spalenia. Barłóg sprzątnięto do gołych desek. Glebowa pakowała skromny dobytek do posagowej skrzyni Janki. Dziecko zostało sierotą. Jeśli nie ma krewnych, pójdzie na łaskawy chleb. Lederg usiadł na pniaku przy palenisku. Akuszerka przysiadła na skrzyni.

 

Dziecko leżało w dzieżce do chleba. Pierwsze. Ojciec miał zbić kołyskę, nie zdążył. Gdyby miała rodzeństwo już by ta jakaś stała w domu po starszych.

 

– Dziewczyna u kowala ma bliźnięta. Nakarmiła małą. – Glebowa obróciła w dłoni kółko. – Ale wziąć jej nie chce. Mamkę znaleźć trzeba. Na niewoloną pójdzie, bo opłacić nie ma za co.

 

– Dwa dni temu wyżenilim tę wioskę przy północnym trakcie. Budy… – Próbował sobie przypomnieć. – Sośnie Budy…

 

– Zosine. – Glebowa zmarszczyła fartuch w grubych palcach.

 

– Dwie rude wiedźmy ukrywali. Jedną złapaliśmy, druga poszła do lasu. – Wyciągnął palenie. – Siedzą tam, wyżej. – Wskazał brodą przed siebie. Oboje wiedzieli, co miał na myśli. Tyrs halicki siedział na skałce pod górą Halga. Nisko, Halga rzucała cień, w cieniu więc mieszkali jak myszy pod kamieniem. Ludzie różni. Ludzie i nieludzie. Jak ktoś chciał się ukryć, w góry szedł. W puszczę. Z cienia na słoneczny grzbiet Halgi.

 

Glebowa przymknęła ciężkie powieki. Za wiedźmami nie była. Bała się ich tak samo jak inne. Póki jednak siedziały wysoko, nie wadziły, to po co je tam było ruszać? A już wsie palić całe? Jedna przeklęta wiedźma a z nią tyle żywego na zmarnowanie w dym. Pewnie, żołnierz to chłop. Baba życia nie odbiera. Jak się to życie w brzuchu wydźwiga, jak to życie się ciężko zrodzi, jak ono musi być naokoło wychodzone, wychuchane, żeby rosło. Chłop nie rozumie. Zlezie z baby i tyle jego roboty przy życiu. Myśli, że to taka łatwizna i takiemu łatwo. Szast, prast i wioski nie ma. Sapnęła i spojrzała na Lederga z przestrachem, jakby potrafił zajrzeć w jej myśli.

 

I ona zauważyła, że mała może być ruda. Na samo to słowo oblewała się gorącem. Ale on nazwał ją. I siedzi tu. Pierścionek swój przyniósł.

 

– Włosy w dębinie myte ciemnieją. – Wyciągnął przed siebie nogi. – Ale lepiej by ją oddać do lasu. Do swoich.

 

– Do lasu… – Glebowa zacisnęła palce na fałdach szorstkiego płótna.

 

Pewnie, do lasu. Łatwo powiedzieć… Ledergowi nie chodziło o te drzewa wokół tyrsu i wioski, gdzie się chadza po leszczynę, po jagody, po drzewo na palenie, po zioła, po futra zajęcze i takoż po mięsko. Gdzie siedzą smolarze i bartniki. Ani nawet tam gdzie zbóje siedzą. Ani o ten las mu nie chodziło, co w Halgę wrasta u podstawy, jak zielona falbaniasta spódnica, choć tam to nawet zbóje nie chadzali, zresztą po co. Ledergowi chodziło o ten las, co to go ludzie nazywali Rechotem.

 

Gdzie chaty nakryte nie strzechami a rdzawymi kapturami. Gdzie można spotkać, choć się tego wcale nie chce, po pańsku ubrane dzieci z koszyczkami pełnymi smakołyków, wędrujące przez uroczyska i koryta rzek, w których zamiast srebrzystych fal piętrzą się srebrzyste kości smoków i elefantów, objedzone do goła. Gdzie kruki rozprawiają ludzkimi głosami, brzozy pożerają przechodzące obok zające a nawet młode sarny. Gdzie śpiewają gwiazdy.

 

Jak ona, Glebowa, miałaby zanieść dziecko do Lasu Rechot? Sama?

 

Chyba by pierwej zachorzać musiała śmiertelnie i za chrustem iść, ale i to wolałaby normalnie, zaraz za chatą swoją wilka spotkać, albo niedźwiedzia, albo jak w łaskawej śmierci, na żmiję nastąpić i od jadu w boleściach we trzy dni umrzeć. Po ludzku.

 

– Ja ją wezmę. – Lederg lekarz jakby naprawdę umiał czytać w myślach. – W wiklinowym koszyku ją uszykujcie. Niech ją ta kowalówna jeszcze nakarmi do syta. Przed świtem przyjdę. A to za fatygę. – Zaświecił srebrem. – I rzemyk jej zawiąż na szyi. Tylko, żeby się nie udusiła od niego.

 

C.D.N. :)

 

p.s. tekst we fragmencie powstal dawno temu a teraz jest częścią większego projektu, no bo nie marzyć o napisaniu wielotomowej SAGI to grzech :D

Koniec

Komentarze

No tak, nie jest grzechem marzyć o czymkolwiek, ale wolałbym, zabierając się za czytanie, by nie zaskakiwano mnie urwanym wątkiem i tłumaczeniem na końcu.
To co przeczytałem napisane jest dobrze technicznie i wciąga. Tylko tyle - jak poznam całość, to rozwinę opinię :)
Pozdrawiam

Zachęcony Twoimi wcześniejszymi tekstami przeczytałem ten powyżej, ale mnie nie zachwycił. Może jest dobry, ale to trochę nie moja bajka, że tak powiem:), natomiast zapewne wielu czytelnikom przypadnie do gustu. W tekście zauważyłem bardzo dużo powtórzeń, ale to być może efekt zamierzony.

Puszczają kał (...) - no nie wiem. Może wydalają brzmi lepiej? Ja siedząc wiadomo na czym, jakoś nigdy nie myślałem o puszczaniu kału.

Pozdrawiam

Mastiff

Jak dla mnie kapitalne! Czujes swój tekst i wiesz, co gdzie ma być! Rewelacja!

No i daję 5!

Dzięki za uwagi :)

1/ e, ja jakoś nie mam zaufania i nie mogę się przekonać, że ludziska naprawdę czytają w necie długaśne teksty... Mam podejrzenie, że jak widzą coś większego to od razu uciekają gdzie pieprz rośnie :D Dlatego teraz rzuciłam taką... długaśną zajawkę jakby sprawdzając, czy do tego obiadu przystawka jest w miarę smaczna.

2/ Bohdan - tak, no do poprzednich teksów ten jest nieprzystający i stylem i tematyką, bo to zupełnie inna bajka :)

powtórzenia, puszczanie kału itd - zamierzone faktycznie i się z żadnego slowa tłumaczyć nigdy nie tłumaczę, napisane, poszło, jest. Albo trafia, albo nie :D

3/ Szoszoon - no, co ja tam... dzięki :D

ZL

Są ciała, które walczą a jeśli nie mają sił walczyć...
Z całym szacunkiem: tak mógłby napisać średnio rozgarnięty gimnazjalista...

Ta zmora wychodziła ze ściany w jej komnacie, aż panna nie wytrzymała tego i zabiła się, i od tamtej pory straszy w księżycowe noce, chodząc po murach w srebrnej poświacie, powiewając skrwawioną suknią.
Ło matko! - bym krzyknął, ale konkurs na kiczowate był niedawno, to się uodporniłem.
Bardzo podoba mi się to:
aż panna nie wytrzymała i zabiła się
Piękne! xD
E, weźcie ten tekst ode mnie.





A wie ktoś, czy tu można wyedytować akapit? Zna ktoś jakąś sztuczkę? Bo mnie wściekle drażni brak akapitów :)
ZL

Mniam, nie stresuj się tak :) Każda potwora znajdzie amatora? :D najwyraźniej gustujesz w innych potworach, co nie znaczy że lepszych. Innych.

Na akapity nie ma szans

Za to w komentarzach są.

Fajnie, nie? :)

O, tutaj też już nie ma....

E, lipa znaczy :D

A mi się podobało. Takie Zuzannowe.

a ja nie lubię być robiona przez autora w bambuko i dostawać zamiast opowiadania prologu do powieści tak bez ostrzeżenia. Za karę się nie wypowiem:P W tytule za to warto by umieścić dopisek w stylu (prolog) (rozdział 1) czy coś w tym stylu.

Z jednej strony zgadzam się z Mniamem, z drugiej strony tekst ma swój niewątpliwy urok, chociaż uważam, że trzeba by go doszlifować, bo stylizacja stylizacją, a wrażenie zwykłej nieporadności języka to inna sprawa. Zobaczymy jak to się dalej rozwinie.

to nie jest prolog :)
i nie jest to ciurkiem powieść :)

Nowa Fantastyka