- Opowiadanie: niepytaj - Grabaż choinek

Grabaż choinek

Wiem, że “grabarz” pisze się przez “rz” ale tutaj chodzi nawiązanie do autora “Ezoterycznego Poznania” czyli Grabaża

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Grabaż choinek

Była martwa przynajmniej od tygodnia. Ciągle jeszcze świetnie wyglądała, ale Jacek był pewien, że najwyższy czas pozbyć się jej z mieszkania. Dawno już nie piła wody, a lekkie nawet trącenie gałązki wywoływało szeleszczące osypywanie świerkowych igieł. Kot Barman właśnie przeczołgał się blisko stojaka, wywołując kolejny wodospad zielonych kresek. Mężczyzna odwrócił wzrok i zerknął w kierunku sofy. Kornelia przeglądała najnowszy numer „Elle", demonstracyjnie nie reagując na charakterystyczny szelest igliwia. Jacek westchnął. Nie powinien liczyć na pomoc żony przy choinkowych funeraliach, skoro mimo jej wyraźnych oporów uległ bliźniaczkom i zgodził się pozostawić świerk w domu aż do połowy stycznia. A potem ulegał jeszcze dwa razy i oto mamy połowę lutego. No tak, córeczki tatusia już teraz owijają go wokół palca. Za 10 lat, jak zechcą, to przebierze się za drug queen – pół żartem pół serio komentowała Kornelia. Jacek przyjmował wymówki z pokorą, ale nie żałował decyzji o przetrzymaniu choinki. W czasach jego dzieciństwa Święto Trzech Króli oznaczało definitywny kres świątecznego drzewka. Nie pomagały błagania, krzyki ani próby pertraktacji. Do dzisiaj miał o to żal do dziadka Stanisława. Może był przewrażliwiony, ale nie chciał wywoływać u Marysi i Oli podobnej traumy. Nawet, jeśli wymagało to znoszenia fochów ich mamy.

 

 

Mężczyzna upił łyk wystygłej kawy z ulubionego pomarańczowego kubka ozdobionego berlińskim misiem. Czas wziąć się do roboty. Wstał i pozdejmował wieka z przygotowanych już wcześniej kartoników i pudełek. Najpierw przygotowanie do koszmaru przyszłych świąt – zdejmowanie oraz zwijanie sznurów z lampkami. Jacek wyciągnął wtyczkę z kontaktu i postanowił sobie w myślach, że ani razu nie pośle światełek do diabła. Nie da satysfakcji Kornelii. Nabijała się z męża, że lampki muszą darzyć go szczerą antypatią. Kiedy ona je składała, nawet niedbale – bez problemów dawały się po roku rozplątać. Jeśli zajmował się tym mąż – podczas kolejnych miesięcy spędzonych w piwnicy zapewne żyły własnym, tajemnym życiem. Nie wiadomo jak dokładnie ułożone, skręcały się i zwijały, by w grudniu stać się źródłem cichych przekleństw głowy rodziny. – Właściwie, przy dumpingowych cenach chińskich diodowych światełek i plastikowych bombek, można co roku nie zawracać sobie głowy rozdziewaniem choinki i po amerykańsku wyrzucać na śmietnik ubraną – zreflektował się Jacek nawijając na łokieć kolejne metry sznura.

 

Nie to, co 30 lat temu. Wielkie tekturowe walizy na szafie w spiżarni kryły wówczas prawdziwe skarby. Mały Jacuś z niewiele większym bratem Wojtusiem z rozpalonymi policzkami asystowali dziadkowi Stanisławowi w wigilijne przedpołudnie, kiedy z namaszczeniem wnosił walizy do salonu. Zanim ozdoby zawisły na gałązkach, dziadek układał je pieczołowicie na dywanie: wielobarwne bańki – miniaturowe gabinety krzywych luster, dmuchane ze szkła domki, choinki, bałwanki i serduszka, mlecznobiałe sople – kruchsze od chińskiej porcelany, rozwijane ze skrawków celofanu srebrne pasma anielskich włosów. Wreszcie – lampki na nieplączącym się przenigdy grubym sznurze, z kolorowymi żarówkami przypominającymi kształtem płomyki. Większość z ozdób spłonęła podczas pożaru mieszkania dziadków w osiemdziesiątym ósmym. Do dzisiaj przetrwały tylko dwie z nich. Jacek odziedziczył szklany trójkolorowy czubek, a jego brat obsypaną brokatem bombkę w kształcie bałwanka.

 

No, nareszcie lampki zwinięte, zabezpieczone taśmą przed rozwinięciem i schowane do woreczków. Jacek mógł przyspieszyć tempo. Kolejne ozdoby lądowały w swoich pojemnikach. Kot podziwiał krzątaninę pana liżąc przednią łapkę, ale Kornelia dalej trwała niewzruszenie pogrążona w lekturze magazynu. Mężczyzna wzruszył ramionami. Wszystko ma swoje dobre strony. Małżeńska krzątanina przy rozbieraniu choinki trwałaby znacznie dłużej. Żona pedantycznie utrzymałaby swój schemat pakowania – bombki w danym kolorze osobno, oddzielnie ozdoby drewniane, odrębnie wiklinowe. Jacek pakował kierując się z kolei rozmiarami ozdób. Dzięki temu – jego zdaniem – nie tylko szybciej przebiegało rozbieranie, ale i ponowne ubieranie drzewka. Bo przecież „na górze małe, na dole duże" – jak tłumaczył cierpliwie Oli i Marysi. Z kolei, gdyby to dziewczynki pomagały w rozbieraniu choinki, trwałoby to przynajmniej pół dnia. Jacek wolał poczekać, aż córki usną na dobre. I tak powinny cieszyć się, że zostały dopuszczone do misterium ubierania drzewka. Jacuś i Wojtuś mogli tylko patrzeć na magiczne czynności dziadka. Prawdziwe okrucieństwo patriarchalnego domu, w którym „dzieci i ryby" nie mogą odzywać się „w towarzystwie", dotykać kruchych ozdób świątecznych, zjadać więcej niż jednej kostki kartkowej czekolady na raz, ani oglądać telewizji po dobranocce. Jacek zastanawiał się, na ile jego córki docenią w dorosłym życiu znaczenie plastikowych bombek dla rozwoju relacji rodzinnych. Uśmiechnął się w myślach: tam mógłby brzmieć temat pracy licencjackiej jednego z tych kulturoznawczych geniuszy u Kornelii na wydziale. Powtarzała przecież, że przy nowym dziekanie Majewskim przeszedłby nawet najbardziej popłynięty temat.

 

Wreszcie koniec pakowania. Trzy wielkie brezentowe torby z Ikea czekały na wyniesienie do piwnicy. Jacek zerknął na zegar przy telewizorze. Prawie dziesiąta, uwinął się w niecałą godzinę.

– Choinka do wieży, choinka do wieży. Proszę o zezwolenie na lądowanie – ogłosił przez zaciśnięty nos.

Kornelia spojrzała znad pisma i popukała palcem w głowę.

– Panie Szewczyk, skończ Pan ze szczeniackimi wygłupami. Jutro znowu będziesz jęczał, że trzeba było pójść spać przed północą. A jeszcze musisz pozamiatać igliwie – żona uśmiechnęła się słodko.

Jacek pokiwał głową. Trzeba być w warszawskiej centrali przed dziesiątą, więc pociąg o 5.25. Pobudka zatem przed czwartą. Mężczyzna narzucił leżący na fotelu polar, otworzył balkon i chwycił za pień. Ostre powietrze natychmiast ścisnęło gardło. Już przedpołudnie było mroźne, a na noc zapowiadali minus dwadzieścia. Jacek przecisnął drzewko przez futrynę sypiąc wokół kolejne garście igieł i szybko zamknął za sobą drzwi. Jeszcze chwila na usunięcie stojaka i fruuuu… Choinka przeleciała cztery piętra w dół, lądując na zaśnieżonym trawniku. Jacek rozcierał zziębnięte dłonie, poznaczone drobnymi rankami od igieł. Żałował, że do zabiegów przy choince nie ubrał gumowych rękawiczek, jak to zwykle robiła Kornelia.

Choinkowy grabarz wślizgnął się do mieszkania przez lekko uchylone drzwi, starając nie wpuścić do wnętrza zbyt dużo chłodu. Starannie zamknął balkon i dołożył do jednej z niebieskich toreb metalowy krzyżak. Kornelia wstała z sofy i chwyciła za miotłę.

– Dziękuję – Jacek posłał żonie buziaka i sięgnął po pakunki

– No już. Pospiesz się w tej piwnicy. Odwdzięczysz mi się pod kołdrą – Kornelia pokazała mężowi język.

– No, kto tu zachowuje się jak szczeniak? – rzucił mąż zamykając szybko za sobą drzwi wejściowe, by uniknąć uderzenia plastikowym klapkiem.

 

Schodził po schodach powoli, bo pękate torby ledwie mieściły się w ciasnej klatce schodowej gierkowskiego bloku. Kamienica przy Matejki z kamiennymi, wyłożonymi drewnem przejściami górowała i pod tym względem nad ratajską "wielką płytą". W razie potrzeby bez problemów czterej tragarze obracali się z niesionym poziomo fortepianem. I można było zbiegać skacząc z najwyższych stopni, nie przejmując akustyką. Tak, prawie stumetrowe mieszkanie na Łazarzu było pod wieloma względami idealne, szkoda że wróciło do zasobów komunalnych. Arkadia dzieciństwa, chroniona przez surowego, ale sprawiedliwego Demiurga – dziadka Stanisława i jego żoną – optymistycznie nastawioną do świata i ludzi nieskończenie cierpliwą babcią Julią.

Jacek nie pamiętał rodziców. Miał dwa lata, kiedy zginęli w wypadku i w pamięci zapadły mu jedynie mgliste wspomnienia: szorstka broda taty, zapach wanilii kojarzący się z mamą. Dom dziadków stal się dla Jacka jedynym, jaki znał. Trzy lata starszy brat przeżył już koszmar świadomej utraty bliskich. Dla Wojtka mieszkanie przy Matejki przeistoczyło się w bezpieczną przystań, ukojenie w szoku graniczącym z szaleństwem. Nic dziwnego, że szybko osunął się chorobę po śmierci babci Julii. Od pięciu lat żył we własnym świecie, w którym brokatowy bałwanek stanowił jedną z niewielu kotwic, trzymających zranioną duszę w pobliżu realności.

 

Jacek pokonując kolejne piętra odganiał myśli o bracie. Porządkował myśli, zmusił do przypomnienia slajdów prezentacji na jutrzejsze spotkanie. Nie będzie łatwo wytłumaczyć spadki sprzedaży w zeszłym kwartale, ale warto być dobrej myśli. W pierwszym miesiącu nowego roku obroty w regionie sprzedażowym Jacka wzrosły w porównaniu z zeszłorocznym styczniem aż o 20%.

 

Mężczyzna wzdrygnął się na półpiętrze przed parterem, kiedy przez uchylone drzwi do klatki schodowej wywołały przeciąg. Do środka weszła pochylona, opatulona postać ostukując oblepione śniegiem buty. Nie było szans, aby przecisnąć się obok niej do piwnicznej klatki schodowej. Jacek rozpoznał sąsiadkę z pierwszego piętra. – Zapowiada się miła pogawędka – mruknął. Poczekał, aż kobieta upora się z zamknięciem drzwi.

– Dzień dobry pani Korczak – skinął głową.

– A dzień dobry sąsiedzie. Co to, dopiero choinkę rozbieracie? – staruszka skinęła laską w kierunku toreb.

– Wie pani, jak to jest z dzieciakami. Córki wolałyby ją przechować aż do sierpnia – Jacek wymusił na twarzy grymas uśmiechu.

– Dzieci trzeba trzymać krótko -warknęła Korczakowa chwytając za poręcz. Jacek nie spodziewał się innej reakcji. Odkąd została samotną wdową, pasją życia stało się strofowanie cudzych dzieci grających w piłkę czy właścicieli wypróżniających się na chodniku psów. I – jak plotkowało pół bloku – więcej niż jeden codzienny kieliszeczek nalewki wiśniowej.

– Czasy mamy już inne, dzieci teraz inaczej wychowujemy – mężczyzna starał się zachować życzliwy ton i zrobić więcej miejsca na przejście stając jak najbliżej ściany.

– Rozpuszczone jak dziadowskie bicze. Chociaż bliźniaczki nie powiem, grzeczne jak mało które – głos kobiety nieco złagodniał. Kiedy przeciskała się obok Jacka, poczuł zapach migdałów i specyficzny smrodek starszego, zaniedbanego człowieka.

– Do widzenia – kolejny zakręt schodów i wdowa rozpoczęła dalszą mozolną wspinaczkę wzdłuż poręczy. Przed kolejnym półpiętrem dyszała już jak dziurawy miech kowalski.

– Do widzenia – Jacek z ulgą odwrócił wzrok od kołyszących się pleców w szarym płaszczu i pokonał bezpiecznie ostatni odcinek do piwnicznych drzwi.

 

Odłożył torby i sięgnął po klucze do kieszeni bluzy. Zamek zawsze się zacinał, ale tym razem szybko ustąpił i z dołu buchnęła odrażająca mikstura zapachów. Powietrze właściwie było suche i ciepłe – jak to w przyziemiu blokowiska, ale mieszkała w nim dziwna woń butwiejących desek, źle konserwowanej instalacji wodnej i rozkopanej, gliniastej ziemi. Przez ów zapach Jacek znienawidził schodzenie do piwnicy, odkąd tylko przeprowadzili się do bloku na Rusa. Nie był w tym odosobniony – zarówno żona, jak i córki nie schodziły poniżej parteru, przez co obecności Jacka wymagała chociażby każda wyprawa rowerowa. Było coś jeszcze. Poza fizycznym obrzydzeniem piwniczny zapach poruszał w duszy mężczyzny struny pierwotnego lęku, graniczącego z atakiem paniki. Tak pachnie rozkład i brak nadziei. Jackowi kojarzył się z wonią szpitalnego ubrania Wojtka.

 

Szewczykowie jeszcze przed ślubem i przeprowadzką na Rataje wynajmowali przez kilka lat niewielkie mieszkanie – oczywiście bez dodatkowego składziku. Ale wcześniej był wielki „sklep" w kamienicy na Matejki, kiedy Jacek kochał schodzenie do dziadkowej piwnicy. Dla dzieciaków bardziej magicznej od sezamu Aladyna. Razem z Wojtkiem na wyścigi zbiegali po słoik kompotu z mirabelek albo fasolki szparagowej do obiadu. Babcia Julia, nauczona doświadczeniem, wysyłała ich ze „do sklepu" ze sporym marginesem czasu, bo spędzali w nim minimum pół godziny. Chłopcy odkrywali kolejne piwniczne tajemnice i ciągle nie mogli dotrzeć do ich kresu. A to drewniane narty ze skórzanymi wiązaniami niewiadomego pochodzenia, skoro nikt z rodziny nie dysponował umiejętnościami przydatnymi do sportów zimowych. Gdzieś w kącie sterty książek o pożółkłych stronicach bez obrazków, za to zapełnionych dziwnymi literami o nietypowych, ostrych kształtach. Zbita z nieheblowanych desek skrzynia zawierajaca metalowe sprzęty nie kojarzące się w chłopięcej wyobraźni z niczym innym, poza wyposażeniem militarnym Ivanhanoe lub Zbyszka z Bogdańca. I wreszcie potężna komoda pełna wek i twistów. Jacek nigdy nie zapomni smaku ukradkiem podjadanej konfitury żurawinowej, marynowanych borowików czy czekającego na święta sernika wielkanocnego, z prawdziwymi rodzynkami sułtańskimi.

 

Zapach tamtej piwnicy obiektywnie z trudem możnaby określić jako atrakcyjny: mało pociągająca woń klepiska i ceglanych murów, z zawieszonymi w powietrzu drobinkami pyłu węglowego i aromatem ziemniaków na zimowe zapasy. Ale w klimat tamtej piwnicy schodziło się z radosną ciekawością, a nie z poczuciem lęku i odrazy. I to pomimo niebezpieczeństwa awarii przedwojennej elektryki, gdy zapuszczanie się bez latarki lub świeczki w podziemia groziło ryzykiem błądzenia w zupełnych ciemnościach.

 

Jacek nabrał powietrza z klatki schodowej przewianego zewnętrznym mrozem. Pstryknął światło, sięgnął po ucha toreb i rozpoczął marsz w dół po schodach nierówno wylanych z betonu przez PRL-owskich budowlańców. Łatwo można potknąć się na nich krocząc z wielkimi pakunkami, bo cieć zachlapał większą część żarówki czerwoną farbą olejną. Teraz dół piwnicznego korytarza był pogrążony w burdelowym półmroku, ale za to nikt nie łakomił się na energooszczędną świetlówkę. Jacek liczył więc tradycyjnie dla bezpieczeństwa schody, zapamiętał w podobnych okolicznościach, że jest ich piętnaście. Jeden, dwa… Na dwunastym stopniu mężczyzna musiał odetchnąć i miał wrażenie zaczerpnięcia do płuc ohydnej brei. – Chyba musiała pęknąć gdzieś kanaliza, bo dzisiaj śmierdzi wyjątkowo ohydnie – przemknęło mu przez głowę. Szedł w dół licząc dalej. Doszedł do piętnastu, ale wyczuł stopą krawędź kolejnego stopnia. Trudno, musiał się pomylić – przed wywrotką uratowało go fortunne ustawienie stopy. Szesnaście… Jeszcze jeden stopień? Siedemnaście? Niemożliwe. Siedemnaście schodów? – Wrócili budowniczowie blokowiska, żeby naprawić fuszerę sprzed lat, bo za płytko wykopali fundamenty – Jacek roześmiał się cicho do krotochwilnej myśli.

 

Światło żarówki sięgało jedynie kilka metrów w głąb korytarza. Jacek stał u dołu schodów. Wydawało mu się, że coś brzęknęło po prawej stronie, tam gdzie korytarz niknął w ciemnościach. Ciągnął się w tę stronę pod całym blokiem, łącząc co kilkadziesiąt metrów zejścia z poszczególnych klatek schodowych. Mężczyzna wsłuchiwał się w szum rur biegnących pod sufitem. Cisza. Pewnie jakiś zwierzak potrącił butelkę albo słoik. Kot chroniący się przed mrozem. Albo szczur. Jacek poczuł zimną dłoń atawistycznego lęku sunącą wzdłuż kręgosłupa. Chwycił mocniej taśmy toreb i wszedł głębiej w czerwony poblask. Skręcił w lewo, a zaraz potem, nie zatrzymując się – w prawo, bo odnoga korytarza dziwnie skręcała i dopiero wtedy dochodziła do pomieszczenia przynależnego do mieszkania Szewczyków oraz do trzech innych komórek piwnicznych. Dalszego dostępu miały chronić odrapane, lecz solidne kraty. Dzisiaj nie spełniały swego zadania, bo otwarta kłódka wisiała na skoblu. Jacek pchnął pręty pokryte resztkami zielonej i niebieskiej farby. Smród się nasilał. – Kiedy coś brzydko pachnie, oddychaj wnusiu przez otwarte usta – mężczyzna przypomniał sobie radę babci Julii. Nie śmiała się, kiedy jako sześciolatek zwymiotował po pierwszej i ostatniej wizycie w stołówce szkolnej, na sali śmierdzącej mlekiem i gotowaną ścierą. Oddychał więc przez usta, ale to niewiele pomagało. O mały włos, a zacząłby się krztusić. Miał ochotę rzucić od razu ozdoby świąteczne na posadzkę i pobiec do domu. Do Kornelii i śpiących w swoim pokoju bliźniaczek. Przytulić się i usnąć snem bez obrazów i znaczeń. Przemierzyłby te piętnaście piwnicznych schodów w dwie sekundy. Piętnaście? Może jednak siedemnaście? Tak to się zaczyna? Jackowi stanął przed oczami obraz zaślinionego brata, mocującego się z pielęgniarzami, wypluwającego kolorowe pigułki, rwącego rurki kroplówek.

 

Znowu brzęknięcie za plecami, gdzieś z dala korytarza.

– Wojtek? – imię brata nie powinno wymknąć się z ust Jacka. Wojtka przecież tu nie ma. Wojtuś spokojnie orbituje na seledynowej planecie, pośród waniliowych tulipanów. Wojciech Szewczyk siedzi na kozetce w pokoju nr 14 Oddziału Psychiatrycznego Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Toruniu, gładząc bezświadomie brokatowego bałwanka.

 

Jacek cały wysiłek woli włożył w otwarcie kłódki do piwnicy. Wizualizował sobie kolejne czynności. Kluczyk trafia do poziomej szczeliny, obraca się w prawo, skobel odskakuje. Drzwi się otwierają, torby trzeba położyć na najwyższej półce regału, a następnie odwrotna kolejność działań – zamykane drzwi, dociągnięcie skobla, kluczyk w kłódce przekręcany w lewo. I będzie wolny. Spokojnie wyjdzie z piwnicy, po pieprzonych siedemnastu schodach, nie zwracając uwagi na idiotyczne brzęknięcia, ponury blask antykradzieżowej żarówki, na odór piwnicznego bagna. A na górze naleje sobie pół kubka brandy, nie płucząc go z resztek kawy. Nie pół. Cały kubek. Wypije duszkiem, delektując się aromatem mocnego alkoholu.

 

Drrrrrrń… Drrrrrń… Drrrrrń..

W ciszy piwnicy dźwięk komórki wybrzmiał jak sygnał portowego holownika we mgle. Jacek sięgnął do kieszeni po nokię. Numer nieznany. Mężczyzna musnął ekran i uniósł do ucha z wysiłkiem. Wiedział, że coś się stało. Coś złego z Wojtkiem i dzwonią ze szpitala.

– Czy Pan Szewczyk? – w głośniku odezwał miły kobiecy głos.

– Tak, słucham – Jacek sam nie wiedział, jak był w stanie wymówić te dwa słowa.

– Dzwonię z Polskiej Telefonii „Razem", bo kończy się Panu umowa, czy mogę…

– Czy Was kurwa pogięło? Dzwonić o jedenastej wieczorem do klienta? – Jacek wybuchnął i odrzucił rozmowę. Odetchnął głębiej. Powietrze w piwnicy było bardziej znośne. Zaśmiał się lekko ze irracjonalnych lęków.

– Strachy na lachy. Ezoteryczny Poznań – powiedział na głos i wybuchnął opętańczym śmiechem.

– Jacuniu… – szept wydawał się dobiegać znad lewego ramienia. Jacek zamarł w ułamku chwili i odwrócił się puszczając torby. Serce, które jeszcze nie zdążyło wrócić do stałego rytmu, rozbiegało się jeszcze szybciej. „Jacuniu". Nikt tak do niego nie mówił. Nikt poza babcią Julią. I poza Wojtkiem.

– Kto tutaj kurwa sobie żarty stroi po nocy! Jak tam dojdę i otrzepię ryło… – mężczyzna w kilku susach wypadł do głównego korytarza i wrzasnął w ciemność przed sobą.

Zerowy odzew, wybrzmiewał tylko szum instalacji wodnej.

Piknięcie w dłoni i ekran rozbłysnął SMS-em: „Co tak długo? Czytasz tam ukradkiem świerszczyki? Nie czekam dłużej, wzięłam prysznic i idę spać".

– Jacuniu… – nokia wypadła na posadzkę. Źródło cichego głosu nie skrywało się jednak w ciemniejszym krańcu piwnicy, ale znajdowało znacznie bliżej. Szepcący musiał stać w połowie schodów i gapić w czerwieniejącą naprzeciwko żarówkę. Po szepcie nie rozróżnisz płci czy wieku. Kilkuletni chłopiec? Wojtuś?

 

Jacek na zdrewniałych nogach stąpał w kierunku poświaty, obrócił ku schodomi odetchnął z ulgą. Nadeszło. Już nie musi obawiać się schizoidalnych nastrojów.

– Prawdopodobieństwo, że rodzeństwo pacjenta zachoruje na schizofrenię to jedynie 9% – przypominał sobie w trudnych chwilach uspokajający głos profesora Tupałły z Torunia. Jeden do dziesięciu, w zasadzie nie ma czego się obawiać.

U samego dołu schodów, na dwóch najniższych stopniach wprost z betonu wyrastały tulipany. Ciasno, jeden przy drugim – musiało być ich po sto na każdym stopniu.

– A więc jednak dobrze policzyłem dzisiaj. Siedemnaście a nie piętnaście – na twarz Jacka wypełzł skurcz triumfu.

W piwniczny odór zaplątała się woń waniliowego olejku do pieczenia.

Mężczyzna pochylił się w kierunku kwiatów i wyciągnął rękę, aby zerwać jeden z nich, o szczególnie rozkwitłych płatkach. Nie zdążył – poczuł na kostkach nóg lodowaty uścisk, który szarpnął je w dół. Kolana zamortyzowały uderzenie spadając na ukwiecony podest, a odruchowo wyciągnięte ręce uratowały przed zderzeniem twarzy z betonem. Mroźne obręcze nie odpuszczały, ciągnęły dalej w kierunku ciemności. Jacek starał się łapać opuszkami nierówne granie kolejnych schodów i czołgać w górę – mozolnie, jak pani Korczak. Pierwszy stopień, kolejny i następny…Nic z tego, atakujący chłód był silniejszy, a krawędzie stopni raniły po kolei paznokcie nie dając oparcia. Wreszcie palce trafiły na dwa najniższe stopnie. Zacisnął w odruchu rozpaczy ręce na kielichach kwiatów i miął bezsilnie płatki. Zapach wanilii zniknął, dawała się za to wyczuć bijąca z tulipanów woń rozkładającego się mięsa i zbutwiałych jaj.

 

Wreszcie Jacek przestał walczyć, leżał twarzą do posadzki. Podłoże zamieniło się w grząską, śmierdzącą pułapkę lepiącą błotniście do ubrania i skóry. Zimne dłonie przestały ciągnąć za kostki i wbiły w nogi. Rozszarpywały po kolei stopy, łydki, uda, biodra. Odzierały je z mięśni, arterii i nerwów do kości. Jednocześnie na struny głosowe spadła zimna fala dławiąc krzyk w zarodku. Jacek nie mógł uciekać nawet gdyby chciał. Czołgał się tylko w kierunku schodów znacząc ślad pokrwawionymi kikutami. Nagłe szarpnięcie rzuciło mężczyznę pod samą żarówkę. Głowa uderzyła w najniższy stopień, a kilka tulipanowych płatków opadło na twarz. Nikły do tej pory blask świetlówki rozpalił się w ogniście karminową łunę.

 

– Jacuniu – natarczywy szept dobiegał ze wszystkich stron jednocześnie. – Jesteś już nasz, Jacuniu. Całkiem nasz…

Mężczyzna uniósł głowę jak tylko mógł wysoko, byle z dala od śmierdzącego błota. Dostrzegał jak posadzka podnosi się niczym woda powodziowa, zalewająca powoli, ale nieubłaganie zbiornik retencyjny. Czuł zimno wpychające się do przez usta i nos do gardła, zalewające uszy i oczy. Starał się sięgać resztkami świadomości do Marysi, Oli i Kornelii, ale wypełniała go jedna myśl, nie pozwalająca na wybrzmienie żadnej innej. Nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o przeświadczeniu – a właściwie pewności – że posadzka przed zastygnięciem podniesie się jedynie o wysokość 40 centymetrów, skrywając przed postronnymi oczami jego zbolałe ciało i dwa dodatkowe schody .

 

 

Koniec

Komentarze

Grabaż? To taki, co grzebie w ziemi trómny?

Początek - jak ja to dobrze znam :)
środek - prawdę mówiąc przeleciałam wzrokiem dość pobieżnie.
Koniec - to prawdziwy sprawdzian nie tylkoprawdziwego mężczyzny, ale też tekstu. Co się nieźle zaczyna i pobieżnie przemyka środkiem, za często słabo konczy, ale nie tu. Tu naprawę dobra końcówka - dość powiedzieć, że przeczytałam dwa razy :) a większości tekstów w necie nie chce mi się czytać nawet raz :D

p.s. błędami się nie przejmuj, przecież jesteś raczej pisarzem, niż zawodowym korektorem, jak rozumiem a nic tak nie przyciąga czytelnika niż błąd w tytule :) co uznaję za cwany zabieg marketingowy.

W kontekście błędów to liczebniki piszemy słownie. Ogólnie zaś pomysł niezły chociaż akcja opowiadania strasznie dłuuugo się rozwija, co mnie osobiście nuzyło

dzięki za wszystkie dotychczasowe uwagi,ale:górę

- Mr A.Vox - pytanie pomocnicze do tytułu - kto jest liderem zespołu muzycznego wymienionego w tekście? :)

- fleszu - nie ma reguł odnośnie pisania liczebników, mnie np. uczono że liczebniki do dziewiętnaście piszemy zwykle słownie, a od 20 w górę zwykle cyframi

Ogólnie przyjęta zasada mówi o pisaniu słownym liczebników, jeżeli mówimy o literaturze tzw. pięknej. Nie ma o co kruszyć kopii, co kto lubi ;)

Slowami słowami ladniej :) ale nie ma co kruszyć, przed drukiem i tak by poszlo do korekty, więc co się Autor stresuje? Autor musi dbać, żeby fabula była ciekawa, żeby bohaterowie byli jacyś i żeby się to jakoś tam gładko czytało, a literówki... drobne błędy... furda. Jakby Autor się bardziej ortografią przejmował niż treścią, to był nie Pisarzem tylko Korektorem (zacny zawód i potrzebny). Tak sobie skromnie myślę :D

Bardzo dobrze oddałeś emocje towarzyszące bohaterowi. Mnie osobiście wydaje się koniecznym napisanie takiego wstępu, przeplatanego wspomnieniami z przeszłości. Bo one są ramami do tego obrazu, nie pozwalają mu się uwolić ciasno oplatając go dookoła.
Tekst mnie na tyle wciągnął, że nie zwracałam uwagi na błędy. Potrafisz wydobyć z głębi człowieczej duszy to co istotne.
pzdr

Jak na horror piwniczny całkiem nieźle, szkoda tylko że część przed zejściem do komórki jest tak przegadana i strasznie się dłuży.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka