- Opowiadanie: gregster - W dół (ELIMINACJE 2011)

W dół (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W dół (ELIMINACJE 2011)

 

Górna część ciała dziewczyny leżała oparta o pomarańczową szynę. Dolnej nie było nigdzie widać. Długi, blaszany potwór porwał ją w mrok. Teraz widać było tylko jego zad, paszcza skryła się daleko w ciemnościach tunelu, ale Rudy mógłby przysiąc, że nawet tutaj słychać jej mlaskanie.

Ludzie stłoczyli się przy krawędzi peronu, a miny mieli tak zdziwione, jakby właśnie zostali poinformowani o istnieniu śmierci. Cisza potrwała nie dłużej niż kilka sekund. Ktoś wrzasnął, ktoś się rozpłakał, ktoś z tyłu zaczął hałaśliwie wymiotować pod filar. Jakiś idiota wzywał pomocy, jakby to jemu stała się krzywda. Rudy postał chwilę, popatrzył, po czym bez trudu przecisnął się przez tłum. Ludzie wokoło odrywali na chwilę wzrok od krwawego spektaklu, by odsunąć się od niego z odrazą. Rudy ruszył w stronę schodów. Kątem oka zobaczył małego chłopca, w kompletnym bezruchu zastygłego pod tablicą informacyjną. Widział go już wcześniej, gdy mały wraz z dziewczyną zjeżdżał ruchomymi schodami na peron. Był wtedy wesoły, trochę hałaśliwy. Dziewczyna miała oczy puste, chyba już wtedy podjęła decyzję. Rudemu przyszło do głowy, że wrzucenie chłopczyka pod następne metro byłoby aktem litości. Trzeba tylko zrobićto nim mały zrozumie, co się właściwie wydarzyło.

 

 

Na powierzchni owiał go lodowaty wiatr, twarz błyskawicznie oblepiły śnieżne drobinki. Zapadał zmrok, w czarno-sinej kurzawie przemykały na wpół ludzkie sylwetki. Gdzieś w oddali wyła syrena, trąbiły klaksony. Przed Rudym majaczyła w mroku zwalista bryła Dworca Centralnego. Przyzywała go, niepotrzebnie. I tak nie miał dokąd pójść.

Znów zszedł po ziemię i otrząsnął się jak pies. Otoczyły go znajome zapachy – brudu, potu, uryny, pośpiechu, strachu, beznadziei. Podróżni przemykali obok niego jak wyścigowe bolidy, napędzani przemożną chęcią opuszczenia tego miejsca, przymusem powrotu do swojego świata pełnego ciepła i miłości. Nie zauważali go, on nie zauważał ich. Należeli do różnych wszechświatów.

Na skrzyżowaniu korytaży, w parującej kałuży moczu klęczał Czarodziej. Rudy pozdrowił go machnięciem ręki, staruszek odpowiedział szczerbatym uśmiechem. Powoli podniósł się z kolan, otrzepał spodnie, zgarnął z posadzki kilka drobniutkich monet, po czym nałożył czapkę i potruchtał za Rudym.

– Wesołych świąt – rzucił, gdy zrównali krok – Dostałeś już prezent?

Rudy nie odpowiedział.

– Ja dostałem – Czarodziej wydobył z kieszeni marynarki na wpół opróżnioną butelkę wódki i podsunął zdobycz pod nos Rudego – Popatrz, jaka ładna! Ech, jakby jeszcze mieć pod nią śledzika…

Sylwetka wyrosła obok niego w ułamku sekundy – można było uwierzyć, że dworcowy tłum urodził ją jednym spazmatycznym skurczem.

– Dawaj! – warknął wychudzony chłopak i sięgnął po butelkę. Czarodziej, szybki jak szczur, odsunął ją poza jego zasięg, w wolnej dłoni pojawił się ciężki kuchenny nóż. Maleńka twarz starca skurczyła się we wściekłym grymasie.

– No chodź, koteczku – zasyczał – No, zrób jeszcze jeden kroczek.

Tłum nie zwolnił nawet na chwilę, ale zaczął szumieć, rozstępować się, rozwarstwiać. Chłopak zawahał się, w powietrzu zapachniało śmiercią lub kalectwem. Rudy postanowił interwieniować.

– Nowy? – zapytał – Nie stąd?

Chłopak kiwnął głową, nie spuszczając wzroku z ostrza.

– To jest Czarodziej – mówił dalej Rudy – Taki prawdziwy, jak z bajki. Robi czary i mikstury. Do niektórych potrzebuje różnych składników. Uszu, nosa, czasem oczu czy języka. A ty mu właśnie podsunąłeś swoje. Ale jeśli teraz zaczniesz spierdalać, to on cię może nie dogoni. Może.

Młody zastanawiał się tylko sekundę. Zrobił krok w tył, tłum połknął go i przetrawił.

– Schowaj to – warknął Rudy, łowiąc już spojrzeniem przeciskającą się w ich stronę parę ochroniarzy.

 

 

Bez trudu roztopili się w dworcowym ruchu. Byli jego częścią, symbiotycznym organizmem bez którego Dworzec nie mógłby żyć. Ochroniarze nie dogonili ich, nie mogli. Jak dwie krwinki, Rudy i Czarodziej pomknęli przed układ krwionośny Dworca. Już po chwili siedzieli w rozkosznym cieple wodociągowej rury, a niestrudzenie pompujące swą chorą krew serce Dworca szemrało w oddali, cicho i uspokajająco.

– I o czym tak myślisz, Rudy? – Czarodziej przerwał rytualną ciszę, towarzyszącą pierwszym łykom wódki.

– O niczym – Rudy otarł usta i zwrócił mu butelkę – Smutno mi jakoś.

– No. Ja myślę. Młody jesteś, jeszcze masa złych rzeczy przed tobą. Ja mam lżej, mnie już za niedługą chwilę wyniosą na Górę w plastikowym worku – Czarodziej łyknął i podrapał się przez gnijącą wełnę czapki. Kilka mikroskopijnych żyjątek, spłoszonych tym nagłym ruchem, rozbiegło się w panice po jego głowie.

– A mi się wydawało, że będziesz żył wiecznie – odparł Rudy – No bo: ile ty masz lat, co? Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt? Już dawno powinieneś być martwy. Chyba faktycznie jesteś nieśmiertelny, jak kiedyś mówiłeś.

– Byłem – rzekł smętnie Czarodziej – Byłem, ale już nie jestem. Już nie działają czary.

Milczeli. W oddali ktoś płakał rozdzierająco, nim zagłuszył go hurgot przejeżdżającego pociągu. Wypili, nie mówiąc ani słowa.

Rudy zaczął przysypiać. Do jego uszu dobiegała cichutka melodia kolędy. Wbił brodę w kołnierz kurtki, zrobiło mu się naprawdę ciepło. Pod zamkniętymi powiekami widział już obrazy – stół z białym obrusem, ciastka, dzbanek kompotu. Ojciec uśmiechał się ciepło, jego pomarszczona twarz wygładzała się i jaśniała prawdziwym światłem. Całą uwagę poświęcał teraz maleńkiemu wnukowi, którego kołysał na kolanach, ostrożnie i czujnie, jak najcenniejszy skarb. Na ramionach Rudego (który jeszcze wtedy miał imię, prawdziwe imię, Górne imię) delikanie spoczęły dłonie, które kochał tak bardzo, że aż łzy same ciekły do oczu. Tak bardzo, że aż bolało…

 

 

– Co? – mruknął, budząc się. Wizje zniknęły, smród i zimno zwaliły mu się na głowę jak betonowy blok. Otrząsnął się i przeszedł nad nimi do porządku dziennego – jak zawsze.

– Czary… – Czarodziej kiwał się z boku na bok, w dłoni zaciskał pustą butelkę. Drzemkę Rudego wykorzystał dokładnie tak, jak należało: wypijając wszystko, bez uchybienia zasadom grzeczności – Są jaszcze takie czary… Ale musi być odpowiedni dzień, odpowiednia noc. Księżyc musi się uśmiechać, rozumiesz?

– Rozumiem, rozumiem – Rudy wyciągnął rękę i objął staruszka wpół, przytulił. Wiedział, że tamten potrzebuje tego, całkiem jak dziecko. Ale tym razem Czarodziej wyrwał się, wyprostował, wycelował w górę brudny palec by zaznaczyć, że mówi poważnie.

– Nie, czekaj. Ja nie jestem pijany. Znaczy się: jestem, ale tylko troszkę. Już ci dawno chciałem powiedzieć, ale musiałem się upewnić. Musiałem zbadać daty, poczytać. I już wiem. Bo dziś jest dwudziesty drugi, tak? Wigilia za dwa dni, tak?

Jego zaropiałe oczy płonęły, z kącika lewego płynęła jakaś gęsta, żółtawa ciecz.

– No tak – odparł Rudy. Widział już pulsujące żyłki na czole Czarodzieja. Widział nagłą bladość. I był już pewien, zwierzęco pewien, tak jak jeden osobnik w stadzie wychwytuje w zapachu drugiego delikatną, ledwo wyczuwalną nutę. Dziadunio umierał, tu i teraz.

– Dwudziesty drugi grudnia to dzień przesilenia zimowego – mówił dalej staruszek, coraz bardziej zaaferowany, nieświadomy niczego – Zanim przyszli chrześcijanie, to właśnie było wielkie święto, nie żaden tam dwudziesty piąty! Saturnalia w Rzymie, u Persów narodziny Mitry, boga-słońca, u Germanów Jul. To jest ten dzień, po którym siła zimy nigdy już nie będzie potężniejsza. Jeszcze nie ma słońca, jeszcze nie ma ciepła, jeszcze nie ma wiosny – ale one już nadchodzą, już się urodziły, już wiemy, że kiedyś przyjdą! Wiemy to na pewno. Cała natura to wie i cieszy się z tego, rozumiesz? Musiałem jeszcze doczytać, musiałem to zrozumieć, ale teraz już jestem pewien. To jest właśnie ten dzień, to jest dzień na moje czary! Dzisiaj się uda.

– Dobrze już, dobrze – Rudy próbował uspokoić go gestem, ale nic już nie mogło Czarodzieja powstrzymać. Wyciągnął spod kurtki jakiś zwitek papierów i począł go międlić w dłoni, palcem drugiej ręki wskazując zamazane hieroglify.

– Teraz już wszystko rozumiem, już wszystko wyliczyłem. Wiesz, że te podziemia sięgają dużo głębiej, prawda? Byłeś tam, każdy był – są rury, są kable, są kanały. Ale można zejść jeszcze niżej. Gdy go budowali, nie mieli jeszcze dokładnego planu, ryli w ziemi głęboko, na zapas. Dokopali się do Bardzo Starego Miejsca – Czarodziej zaakcentował wielkie litery pstryknięciami kościstych palców – Do miejsca, które było zakopane przez tysiąclecia. To dlatego tak nas tu ciągnie, to dlatego można tu robić rzeczy, które gdzie indziej się nie udają! Sam wiesz, co tu się dzieje… Głosy, szepty. Twarze w ciemności, ręce. Boimy się ich i nic nie mówimy, albo mówimy: wóda nam w głowie miesza, w żyłę walimy i stąd omamy. Ale nie, to nie tak. Mieszkam tu już ponad dwadzieścia lat – zamilkł na chwilę i uniósł na Rudego gasnące oczy – Dwadzieścia lat, rozumiesz? To dużo, bardzo dużo, ale dzięki temu już wiem. I dziś jest ten dzień.

– Jaki dzień?

– Dzień – Czarodziej schował zapiski i wyprostował się uroczyście – Dzień, w którym staniemy się nieśmiertelni.

– Staszku – staruszek zadrżał na całym ciele, słysząc swe Górne imię. Rudy położył mu rękę na ramieniu i mówił dalej -Staszku, musimy chyba jechać do szpitala, wiesz? Bardzo słabo wyglądasz. Chodź, pójdziemy na Górę, wszystko mi opowiesz po drodze, ale teraz…

– Ja nie zwariowałem – głos Czarodzieja stał się cichy i stłumiony, jakby dziaduniowi spadł nagle na pierś wielki ciężar -Jeszcze nie zwariowałem. A czuję się świetnie, jak nigdy w życiu. Czekałem na ten dzień, i w końcu nadszedł. Szpital? Szpital? Nie chcę. Idę w Dół, chłopcze. Idę w Dół, nie na Górę. Pierdolić Górę. Idź ze mną, jak chcesz, idź ze mną w Dół. Ja jestem… trochę mi może jednak słabo, ale jeśli nie chcesz…

Rudy zastanawiał się tylko chwilę. Jaki szpital, pomyślał. Jaki znowu szpital?On już nie żyje, od dawna. Tak jak ja. Wszyscy tu jesteśmy martwi, i tylko ten tłum nas niesie, tak jak wodaw rynsztoku unosi truchło szczura.Obijamy się o siebie i o innych jak kawałki plugastwa w tej mętnej wodzie, i tyle. A on? Ma umrzeć jako śmieć, jako ścierwo, jako kawałek zepsutego mięsa, po którym lekarze umyją dokładnie ręce i otrząsną się z obrzydzenia? Jego ciało, które przeżyło prawie wiek, ma się stać problemem dla kogoś, kto ma je tylko wrzucić do dołu w ziemi i zakopać? Pieprzę to. Pieprzę was wszystkich.

– Dobrze – odparł – Pójdę z tobą.

W oczach Czarodzieja momentalnie zabłysły łzy. Otarł je wierzchem dłoni, rozmazał po twarzy.

– Dzięki – odparł, i przez chwilę wyglądał całkiem zdrowo. Tylko przez chwilę – Dzięki, synku. To idziemy.

– Idziemy. Gdzie?

– Najpierw do Łopaka – staruszek podniósł się z trudem, popatrzył na pustą butelkę i odkopnął ją z wyraźnym obrzydzeniem – Najpierw do Łopaka, on nam będzie potrzebny. Najlepiej wie, jak się dostać niżej. Dzięki niemu zejdziemy w Dół. A potem, już sami, zejdziemy na Sam Dół. I tam zrobimy Czary. Tak, tak właśnie będzie.

– Dobrze. Chodźmy do Łopaka. Chcesz się oprzeć na mnie?

– Nie. Teraz nie. Później.

 

Ludzka masa szumiała i gadała bez przerwy. Łopak omiótł ją nienawistnym spojrzeniem.

– Patrz, jak się kręcą – wycedził przez zęby – Patrz, jak łażą w kółko. „Na święta, na święta! Szybciej, szybciej, byle zdążyć! Do rodziny, do domku, do prezentów. Zadeptać, zabić, zmiażdżyć, rozsmarować każdego, kto stanie na drodze! Dalej, dalej, jedziemy na święta!".

– Oni są już martwi – wtrąciła sycząco Hanka – Martwi, co do jednego.

– Łopaku, mamy sprawę – Rudy zwrócił na siebie uwagę grubasa, machając mu przed oczami dłonią. Łopak zmierzył ich wzrokiem.

– Siema, Rudy. Cześć, Czarodzieju. Oj, coś nie za dobrze wyglądasz.

Czarodziej machnął tylko ręką na znak, że wszystko z nim w porządku. Ale nie było w porządku, nic a nic. Aby skrócić sobie drogę do Wschodniej Galerii, poszli z Rudym przez perony. Ruchome schody z tej strony okazały się zepsute, i nim dotarli na ich szczyt Rudy był już pewien, że staruszek umrze. Wdrapywał się jednak uparcie i teraz stał, chwiejąc się i zaciskając powieki. Bezdomni z grupki Łopaka patrzyli na niego z zadziwiającą mieszaniną autentycznej troski i szczerej obojętności.

– No, co jest? Czego wam trzeba? Koksu nie mam, to od razu mówię. Wiecie, święta. Może na jutro będzie.

– Nie, nie w tym sprawa – odrzekł Rudy – Słuchaj, dziadka coś strasznie telepie. Chyba wirusa podłapał. A tu, kurna, wiuwa i mrozem wali od Góry… I tak sobie myślę, żeby go dać na Dół, żeby trochę tam posiedział. Tam cieplej i ciszej. Sam bym go zabrał, ale przez te święta cholerne… Wszędzie Czarni stoją, pilnują…

– On umiera – wcięła się znów Hanka, łypiąc jedynym okiem spod czarnych kudłów – On umiera, i chce umrzeć na Dole. Żeby go nie widzieli. Żeby go nie obeszczali i nie zjedli.

Rudy zerknął na Czarodzieja, ale ten tylko uśmiechnął się blado, nadal nie otwierając oczu.

– Tak – szepnął, przysuwając się do Łopaka – Tak, chyba tak. Ale skoro tak chce… Pomożesz?

– Trzeba pomóc – rzucił z tyłu Wańka – On swój.

– Trzeba pomóc.

– Tak.

– Skoro tak chce…

– Dobra – Łopaksplunął – Pomogę. Za darmo, choć powinny być dwie dychy. Ale w dupie to mam.

 

Ochroniarz rozejrzał się nerwowo. Był bardzo młody, bardzo duży i bardzo krótko ostrzyżony, szczotkowate włosy wyłaziły mu spod za małej czapki. Przybrał minę, w swoim mniemaniu srogą i poważną, by przypadkowy obserwator nie miał wątpliwości – oto przedstawiciel władzy ruga i z pogardą przegania śmierdzący element.

– Proszę, Łopak – wycedził błagalnie spod groźnie skrzywionych warg – Jasne, ja was wpuszczę. Nic nikomu nie powiem, słowo, ale odpal działkę. Nie bądź kurwą.

– Po cenie – odparł zimo Łopak – I tyle. Święta są, wszystko drogie. I weź mi się tu nie targuj, bo cię zakapuję do kierownika. Otwieraj drzwiczki i stój se dalej. A jak chcesz brązowe, to wyciągaj papierki. Albo o, tam masz bankomat.

Czarny otworzył, zawiało smrodem jeszcze gorszym. Rudy puścił Czarodzieja przodem, wszedł jako drugi. Za jego plecami Łopak rozpoczął negocjacje z ochroniarzem, ale nim ciężkie drzwi się zatrzasnęły, Hanka przecisnęła swe kościotrupie ciało przez szparę i stanęła obok.

– Też mi zimno – wyjaśniła, gdy stali, przyzwyczajając oczy do półmroku – I może też dziś umrę. Nie przeszkadza, że pójdę z wami?

– Nie.

– No to idziemy.

 

Z magazynu na zapleczu w dół schodkami, potem w lewo, korytarzem tak niskim, że trzeba się w nim kulić. Ciągle w świetle lamp półmartwych, obojętnych, prawie ciemnych. Cuchnęło zgniłym ciastem. Pion ciepłowniczy był otwarty, betonową ścianę kiedyś wyrąbano i już nie było sensu łatać. To miejsce znali wszyscy, cała trójka. Tam się można schować gdy zajdzie potrzeba, tam nikt z Góry nie wejdzie, o ile ma choć odrobinę równo pod kopułą.

– Wchodzimy?

– Wchodzimy.

– Dasz radę?

Czarodziej podciągnął spodnie, odetchnął ciężko.

– Jasne. Pomóżcie mi tylko wleźć do otworu…

Drogi w Dół jak zwykle nie pamiętali. Trzeba to po prostu wymazać z pamięci, wyrzucić bezpowrotnie. Nie można rozpamiętywać drogi w Dół, bo się oszaleje. Tego po prostu nie było – ani sunięcia pomiędzy śliskimi rurami, ani tych długonogich stworzeń, które czepiają się ubrania i macają ślepo cienkimi kończynami – oczu nie mają. Ani tych mokrych, zimnych, które wchodzą pod ubranie i bardzo chcą tam zostać na zawsze. Kiedyś szalona kobieta wrzuciła tu malutkie dziecko – i jest, wisi zaplątane, już całkiem suchutkie. Jego też nie wolno pamiętać, trzeba zapomnieć te puste oczodołki, które patrzą prosto na ciebie – bo światło jeszcze trochę z góry dochodzi, jeszcze trochę widać.

Zapomnieli, zsunęli się w dół.

Do długiej tuby, gdzie już światła nie ma. Tutaj Czarodziej zaczął charczeć i w końcu zwymiotował głośno, rozszedł się zapach krwi. Długo odpoczywał, sapiąc w absolutnej ciemności. Było ciepło, gdzieś nad nimi nieśmiertelna maszyneria buczała i huczała, pompowała i zasysała, parła i rodziła nowe obłoki pary i zgnilizny.

– Dalej już nigdy nie poszłam.

– Idziemy dalej. Czarodzieju?

– Tak. Teraz prosto. Ja wiem, czytałem. Widziałem plany. Idziemy.

Poczołgali się w przód, wśród rur, trzymając się za ręce.

– Uwaga, teraz tutaj. Po prawej, już czuję otwór.

– Idziemy.

– Ja wracam – głos Hanki dudni pod sklepieniem – Wiem, gdzie idziecie. Tam jest już tylko śmierć, a ja jednak jeszcze nie chcę umierać. Idźcie, zostańcie na dole. Tak dla was lepiej. Wy już jesteście stamtąd.

 

 

I dalej, teraz już przesmykiem tak wąskim, że trzeba się czołgać z nosem przy ziemi. Czarodziej oddycha coraz ciężej, coraz częściej przystaje, Rudy czeka wtedy za nim, skulony jak płód. Uspokaja się długimi, powolnymi oddechami. Wie, że już nie wyjdzie. Nie znajdzie drogi w ciemności, za dużo mijali rozwidleń, nagłych otwarć przestrzeni, rumowisk. Pełzną dalej, i jest już całkiem cicho, tu Góra nie ma odwagi zapuszczać swych wrzaskliwych macek. Stworzenia duże i małe, suche i mokre, złe i dobre opuściły ich już jakiś czas temu. Czarodziej dyszy, szepcze, przypomina sobie na głos „teraz w lewo… nie, w prawo! Idziemy ku dołowi, jeszcze trochę, i będzie szczelina… Teraz w nią i w lewo…Dobrze".

Metr za metrem, suną na brzuchach, macają wokoło. Robi się strasznie duszno, płuca powolutku zaczynają się zaciskać. Oczy są już zmęczone tą ciemnością – od dłuższego czasu wytrzeszczają się, chcą już zobaczyć cokolwiek. Zaczynają się malować obrazy.

Ojciec ma dłonie pokaleczone i poparzone – ciężka praca zostawia ślady. Palce chłopczyka są tak maleńkie, że właściwie trudno je nazwać palcami.

Dalej, dalej,dalej. Tu już nie ma w ogóle tlenu, oddychać się zwyczajnie nie da. I jest już za nisko, żeby nawet pełzać. To po prostu koniec. Trzeba się skulić w sobie, zawinąć w kłębek i zapomnieć.

Ktoś krzyczy. Rudy rozpłynął się w ciemności, niema już chorego ciała, jest jakąś cieczą. Wpływa swobodnie w naczynia wspomnień, wypełnia je i gapi się przez szklane ścianki – jest matka, jeszcze młoda i żywa. Nie doczeka wnuka, choć bardzo by chciała. Rudemu nie jest smutno ani źle. Obserwator – oto kim jest teraz, na niczym mu nie zależy, może tu zostać, może odpłynąć cieczoruchem gdzieś dalej. Widzi dom wśród ogrodów. Widzi słońce. Widzi jezioro czyste i spokojne. Obserwator widzi też Rudego, ale odwraca wzrok, tu nie ma na co patrzeć. Piękne jest tylko to, co wokół niego.

– Rudy, chodź! Tu jest wyżej, tu wejdziemy! Chodź, rusz się!

Obserwator widzi, jak ciało Rudego – tego dzisiejszego, tego bez ucha, tego z chorymi zębami – drga i porusza się, wyciąga szponiaste palce. Mózgu już w tym-tym nie ma, wyciekł. Teraz to już pełznie samo z siebie, automat na resztkach energii z przeżutych dawno temu kawałków materii. Ile już tu są, godziny? Dni? Już dawno po dwudziestym drugim, szlag trafił Saturnalia, do dupy z dniem Mitry, Jule diabli wzięli. Nie da się czołgać, trzeba wyciągać ręce, chwytać cokolwiek i podciągać się, stawy trzeszczą głośno. Ciało oddaje mocz i kał, wyrzuca z siebie wszystko, chce być lżejsze. Najchętniej by ręce i nogi odrzuciło, pełzło by sobie wtedy jak gigantyczna gąsienica, opływowe i szczęśliwe jeszcze przez tę jedną chwilkę. Ostry kawałek czegoś rozrywa ubranie i skórę, rzeźbi długi rowek w ciele, ciało na to nie zważa, prze dalej, posłuszne namowom szaleńca, który postanowił skończyć tu życie.

I skończył, bo głos milknie i zaraz też milknie chrobotanie. Obserwator dryfuje nieopodal, tylko na chwilę zerka w dół i mówi: umarł. Ciało przepełza przez zwłoki Czarodzieja i zmierza dalej, Obserwator pokręciłby głową, gdyby ją miał. To bez sensu. A może jednak – ustawić coś w jakimś kierunku i niech zmierza. Jeśli się to coś wypierze z marzeń i snów, jeśli się je upodli i zniszczy – ale nie do końca zniszczy(uwaga!),trzeba na sekundkę przed zniszczeniem przestać, odpuścić, rzucić garść politowania i pozwolić się dalej męczyć – i kiedy to coś (tutaj – ciało) nie będzie miało już nic, i nic nie będzie straszniejsze niż kolejny dzień i kolejne przebudzenie – wtedy to coś nasze będzie właściwie niezniszczalne w nawiasach swojej biologicznej egzystencji. Dopełznie dalej, niż to możliwe. Nawet potem nie umrze – umierają ludzie, nie cosie – po prostu się zatrzyma i rozpadnie na kawałki, z których każdy chciałby pewnie pełznąć dalej, ale już nie może. Temperatura spadnie do temperatury otoczenia i entropia dokona dzieła, potężniejsza to wszak siła niż cokolwiek co ludzkie. Góra schroniła się przed entropią, wyparła ją poza zasięg wzroku, nadała jej nazwy i ubrała ją w rytuały, na wypadek, gdyby ta ośmieliła się wrócić. Więc entropia zeszła na Dół i tu czeka, metaliczna i słona jak zawsze, i obejmuje wszystko co do niej trafia, czułym uściskiem.

Ciało miało trzydzieści dwa lata i miało imię. Miało syna, żonę i ojca. Ciało rzucało się jakiś czas w konwulsjach, ściągane w Dół, w te ostateczne objęcia. Trwało to latami.

Ale w końcu dokonało się.

A potem ciało spadło z hukiem i łomotem Na Sam Dół. Spadło, i uderzyło w podłoże z taką siłą, że aż się zespoliło na nowo i już jako Rudy (= Obserwator + ciało) wstało, chwiejnie podniosło się na nogi i zmrużyło oczy przed łagodnym, błękitnawym światłem.

 

Małe, pękate istoty rozbiegły się w popłochu i poukrywały w zakamarkach, światło nieco przygasło. To uświadomiło Rudemu, że iluminacja znikąd indziej nie pochodziła, jak od nich właśnie, z ich własnych ciał. Błyszczało blado wszystko prócz oczu, maleńkich, czarnych węgielków w obłych główkach. Istoty wyzierały zza skał i głazów, posyłając promienie błękitu na sklepienie pomieszczenia. Rudy poszedł dalej, tylko jedna stąd prowadziła droga. Nie trwało długo, nim świetliki ruszyły jego śladem, wciąż spłoszone i ostrożne. Kilka z nich ciekawsko i nawet nieco łakomie obwąchiwało szeroką ścieżkę krwi, którą za sobą zostawiał.

Potwór siedział na środku owalnej jaskini. Od razu tak właśnie Rudy o nim pomyślał: Potwór, istota potworna, wynaturzona, niewłaściwa. Zasady Góry tego ciała nie dotknęły nigdy,ono nawet o nich nie wiedziało. Zaprzeczenie harmonii, esencja Dołu. Potwór. Przepiękny, na swój Dolny sposób.

Więc usiadł Rudy i patrzył nato ciało. Króciutkie i grube włoski falowały po nim bez ustanku. Oczy tak wielkie, a przecież całkowicie ślepe – te oczy to żart tylko, delikatna aluzja Dołu, niegroźna złośliwość. Masa tego wszystkiego musiałaby się na Górze zapaść sama w sobie, Rudy to wie, umie sobie obliczyć choćby w przybliżeniu, kiedyś był w takich rzeczach dobry.

Coś się zaczęło dziać, z początku nie zrozumiał. Dół nie potrzebuje słów – no bo jak, zastanów się, można coś mówić nie nabierając w płuca powietrza? A tu takich luksusów nie ma. Więc Dół słowa odrzuca, ta fanaberia cywlizacji niech zostanie na Górze. Na Dole się do Rudego nie mówi, na Dole się do niego myśli. Więc pomyślał Potwór do Rudego. Znaczeniami, obrazami, uczuciami – byle nie słowami tylko.

Odmyślał Rudy nieco niepewnie, myśli mu się jeszcze nie składały zbyt dobrze. Postanowił więc na razie myśleć o tym, co bliskie – o wyprawie w Dół, o Czarodzieju, który chciał być nieśmiertelny. O tych ludziach na Górze, tych całkiem Górnych i tych co już są wpół drogi, tylko coś tafić nie mogą. Potwór wmyśliwał się w jego myśli bardzo grzecznie, to było dla niego ciekawe. On, myślał (to wszak tylko na Górze jeden mówi,a drugi słucha, Dół i to odrzuca – bo niby czemu? Myślmy wspólne, na raz), on, wyrzutek i banita, obiekt obrzydzenia i kpin, wypchnięty tak daleko w Górę – on łaknie takich historii, czuje tutaj Górę każdym atomem swojego ciała (to są wszystko drgania, nieważne czy to światło, dźwięk, temperatura, człowiek), ale przecież nie wszystkiego się dowie, nie wszystko zrozumie. A myśli Rudego były teraz czyste i jasne. I po chwili Potwór wiedział już wszystko.

Potwór zamyślał więc Rudego o jego pragnienia. Czego – zamyślał – tak naprawdę chcesz? Żeby było jak dawniej – odmyślał Rudy bez chwili namysłu – Góra. Oto, czego chcę.

I tego jednego nie dostaniesz – pomyślał Potwór – Nie da się. Tak jak i ja nie wrócę na Dół. To jest jak grawitacja, możesz tylko spadać, ja się tylko wznosić mogę. Ale jest coś jeszcze, inna droga. Po to od wieków was nawołuję, po to was jak magnes ściągam w dół. Czekałem, aż ktoś tu zejdzie. I w końcu jesteś, spotykamy się wpół drogi. Ty i ja, dwie istoty, które raz już wypuściły z rąk wszystko, co miały. Dwie istoty bez drogi powrotu. Cofać się nie możemy, zostać tutaj – to bez sensu. Idźmy więc dalej. Niech nas niesie dalej ta siła. Tu się rozstaniemy.

Rudy przypomniał sobie ciepły, parny wieczór nad rzeką. Wiatr niesie zapach grilla, muzyka gra wesoło, piwo jest chłodne, a oczy jego jedynej miłości mienią się setkami odcieni karminu, burgundu, amarantu, złota – każdą barwę, którą zachodzące słońce jest w stanie stworzyć, te oczy chwytają i zmieniają w coś nieporównywalnie piękniejszego. Potem, już po zmroku, kładą się oboje na plecach i płyną z nurtem rzeki, daleko od kempingu. Patrzą w gwiazdy. Czy jest coś przyjemniejszego, niż płynąć z prądem, poddać się sile, stać się jej częścią?

Rudy pomyślał więc zgodę. Potwór uśmiechnął się. I stało się tak, że nagle nie było ich dwóch, a był jeden. A potem znów było ich dwóch, i jeden odwrócił się i poszedł, i zaraz zaczął się wspinać. Drugi zaś zapadł się całym swym ciałem w materię i poszybował w dół. Czarodziej miał rację, pomyślał jeszcze, szybując. To dobry dzień na czary. Dziś wszystko się uda.

 

A pierwszy wyszedł na powierzchnię dużo później. I szedł, budząc przerażenie, taki był zmasakrowany i porozrywany. Szedł, skrzypiąc butami w świeżym śniegu. Szedł, a rzeczywistość Góry zaginała się wokół niego. Widziała, co wyszło w tym ciele. Ze wszystkich sił starała się pozbyć obcego obiektu, ale nie dała rady.

Więc po prostu pękła.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

No, greg. A od kiedy to przez autokorektę tekstu nie trzeba przepuszczać, co?

Co do samego tekstu, to początek mi się podobał. Co prawda nie przepadam za idealizacją bezdomnych (jak w "Zabijcie odkupiciela"), ale umieszczenie fabuły na centralnym wydało mi się błyskotliwe. Nawet dopasowałem postacie do indywiduów, które często widuję w tamtych okolicach. No i niestety potem przyszła część, w której autor chciał zbawić świat przekazując mu prawdy obiawione - tj. filozoficzny bełkot. Doceniam starania autora, ale do mnie to nie przemówiło.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Chciałeś dobrze. Bardzo dobrze. Wspaniale i niepowtarzalnie. Wyśmienicie, rewelacyjnie. Pragnąłeś stworzyć, zmaterializować, unaocznić, przekazać... Rozumiesz do czego zmierzam? Przyznam, że miło się czytało. Potrafisz operować językiem. Jednak nie udało się. Ile razy można wymieniać co się z kim, czym, jak dzieje? Że: "Otoczyły go znajome zapachy - brudu, potu, uryny, pośpiechu, strachu, beznadziei." Aaa! Aaaaa! Roi się od tego.
Poza tym, Snow ma rację "filozoficzny bełkot."
Pojawiają się błędy czysto techniczne: "I tego jednego nie dostaniesz - pomyślał Potwór - Nie da się" Nie stawia się myślnika przy wrażaniu myśli. Stawiasz kropkę i piszesz: "Pomyślał Potwór." Gdzieś na początku stawiałeś dwukropek, który był całkowicie zbędny.
Ale potrafisz "coś" napisać. Może po prostu chciałeś zbyt dobrze.
Pozdrawiam.

Czekałam na Twój tekst:)
A więc tak:
Początek niczego sobie. Skojarzyło mi się z węgierskim filmem "Kontrolerzy".
Pomysł z czarodziejem - żebrakiem super, bardzo spodobała mi się też wizja dwóch rownoległych światów.
Za to "na dole" spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Wydaje mi się, że nie dopracowałeś drugiej połowy tekstu (pośpiech?). Zamiast filozofować, można było te same treści wpleść w fabułę. Czytając końcówkę, przypomniałam sobie, jak się kiedyś bawiłam w strumień świadomości, w którymś z opowiadań. I tez nie wyszło:) Takie rzeczy wymagają czasu.

Zgadzam się z przedmówcami - początek świetny. Pierwsza połowa wciąga, oczarowuje i zapowiada coś absolutnie magicznego. Niestety, na zapowiedziach się kończy. Pod względem technicznym jest bardzo dobrze, ale przyznam szczerze, że trochę rozgniewał mnie ten zmarnowany potencjał. Dlatego nie oceniam.

No to ja - dla odmiany - absolutnie nie zgodzę się z powyższymi komentarzami.

Powyższe opowiadanie jest w moim odczuciu najlepszym i najbardziej dojrzałym tekstem gregstera na tym portalu.

Idealizowania bezdomnych, zbawiania świata czy filozoficznego bełkotu nie wychwyciłem.

Jest tu natomiast - jak zwykle u tego autora - świetnie opowiedziana historia, wiarygodne, doskonale zarysowane postaci i przede wszystkim niesamowity klimat, którego w takim natężeniu nie było w żadnym z jego poprzednich utworów.

Czytając czułem, jak ten tekst mnie "zasysa", jak tkana słowami rzeczywistość Dołu oblepia mnie i nie pozwala o sobie zapomnieć.

Aby uzyskać taki efekt nie wystarczy doskonały warsztat; trzeba mieć to coś, co niektórzy nazywają "iskrą bożą", a ja - diabelnym talentem.

W przeciwieństwie do przedmówców (przedkomentatorów?) to właśnie zakończenie uważam za najmocniejszą część opowiadania. Klimat trochę jak z "Króla bólu" albo "Szkoły" Dukaja, choć tematyka zupełnie inna.

Wydaje mi się, że tym tekstem greg wzniósł się o poziom wyżej; możliwe, że zwiastuje on całkiem nowy rozdział w jego twórczości.

Możliwe również, że rozdział ten nie znajdzie na tym portalu tylu fanów, co jego poprzednie teksty.

Radziłbym autorom opatrywać tego typu opowiadania zastrzeżeniem: "UWAGA! Ten tekst NIE ZAWIERA: smoków, robotów, kosmitów, elfów, etc.!". Zafiksowani na tę "jedynie słuszną" tematykę oszczędzą swój czas oraz nerwy i po prostu ominą taki utwór, nie czytając go.

Ode mnie gratulacje dla autora i prośba o więcej tekstów w tym stylu.

virion, a ja mam wrażenie, że to właśnie tzw. "oklepane" motywy SF i fantasy są tu na cenzurowanym, a typowy setting preferowany na NF to właśnie nasza, polska rzeczywistość z subtelnymi udziwnieniami... Ciekawych autorskich światów jest jak na lekarstwo :( Bynajmniej nie jest to krytyka pod kierunkiem gregstera - akurat motyw Dworca Centralnego i jego mieszkańców wydał mi się szalenie oryginalny i jest wielkim plusem tego opowiadania.

Mnie się zdecydowanie nie podobało. Motyw dworca, żebrak jako ktoś więcej, o maryju - dość. Nic oryginalnego w tym nie ma. Filozofowanie natomiast zupełnie mnie nie przeszkadza, ale musi to być zrobione dobrze - tutaj niestety nie jest. Zupełnie tekst do mnie nie trafił.

Uuch, ale dostałem po dupie... 8)

Ja przyłączam się do komentarza viriona. Jedyne złe co rzuciło mi się w oczy to brak kilku spacji, miejscami źle zapisane dialogi i niektóre zdania jakieś dziwne. Ale poza tym, dla mnie osobićie, to jeden z najlepszych tekstów eliminacyjnych. Mnie to opowiadanie trzymało w napięciu od początku do samego końca, a końcówka zrobiła ogromne wrażenie. Świetne opisy pozwalały wczuć się w bohaterów i to co się z nimi dzieje. Ta ciemność, która oplatała Rudego oplatała i mnie. Bardzo dobre opowiadanie.
Pozdrawiam

No, nareszcie jakiś głos rozsądku!
Szczerze mówiąc - negatywne komentarze pod tym opowiadaniem są dla mnie niezrozumiałe do tego stopnia, że zaczytam się zastanawiać, czy to nie jakiś spisek...
Greg - nie przejmuj się. Dobre rzeczy same się bronią wcześniej czy później.

No nie mogę! A wy co, monopol na rozsądek? :P

Chyba potrafię stwierdzić, czy coś MI się podoba, czy też nie. ;)

Kiedy inne przeczytane przeze mnie teksty grega uważam za bardzo dobre, to ten uznałem za lekkie potknięcie spowodowane popołudniową czkawką ;).

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Bardzo dobry tekst.
Mnie wciągnął - klimatyczny, sprawnie napisany, z pomysłem.
Pozdrawiam

Ale klimat!
:)

Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!


kłaniam
gregster

Nowa Fantastyka