- Opowiadanie: Fasoletti - Ciąg niesamowitych zdarzeń

Ciąg niesamowitych zdarzeń

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ciąg niesamowitych zdarzeń

Dzisiejszy dzień zaczął się wyjątkowo ciulato. Z niespokojnego snu wyrwał mnie imitujący pierdnięcie dzwonek telefonu. Z trudem otworzyłem zaropiałe oczy i sięgnąłem po leżącą na szafce nocnej komórkę. „Masz nową wiadomość” głosił napis na oczojebnym wyświetlaczu. Wcisnąłem „OK” i odczytałem sms-a. Był od mojej dziewczyny.

„Obudziłam się rano i stwierdziłam, że jednak Cię nie kocham. Jesteś chujem i spierdalaj z mojego życia. Nie odpisuj. Zmieniłam numer.”

Poczułem dziwne ukłucie w piersi, które po chwili przerodziło się w utrudniający oddychanie ból. Po policzkach spłynęły mi łzy. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego ta cipa mnie zostawiła. Przecież kochałem ją, zabierałem do najlepszych restauracji w mieście, obdarowywałem kurewsko drogimi prezentami i dupczyłem tak, że pół osiedla słyszało jak jęczała z rozkoszy. Miała przy mnie wszystko, czego tylko zapragnęła. A ona mną tak po prostu pierdolła.

Ogarnęło mnie przygnębienie i żal, a moja egzystencja na tym zasranym padole straciła sens. Wstałem i w samych majtkach poczłapałem do dużego pokoju. Z szuflady biurka wyciągnąłem kupioną wczoraj obrączkę. Przez moment wyobrażałem sobie jak ten ozdobiony diamentem kawałek srebra, dorównujący wartością niezłej bryce, wyglądałby na palcu mej ukochanej. Teraz już byłej ukochanej. Stwierdziłem, że chujowo. Podreptałem do klopa, wrzuciłem błyskotkę wraz z telefonem do muszli klozetowej, po czym z nieukrywaną satysfakcją tam naszczałem. Uśmiechnąłem się pod nosem widząc, jak po spuszczeniu wody obrączka znika w gównianych odmętach. Miałem nadzieję, iż tym symbolicznym rytuałem przetnę psychiczną więź łączącą mnie z teraz już byłą ukochaną. Ale chuja-wała. Przecież, kurwa, nie da się ot tak wyjebać do kibla pięciu lat wspólnego życia! Tylko pięciu, albo aż pięciu. Zależy na który półdupek popatrzeć. Kurwa! A miałem się jej jutro oświadczyć…

Krokiem skazańca wróciłem do sypialni. Odsłoniłem żaluzje i wyjrzałem za okno. Świat tonął we mgle. Przygnębiająca szarość wlała się do pokoju sprawiając, że dopadły mnie myśli mroczne niczym obrazy Goi. I wtedy podjąłem decyzję. Muszę się zabić. No bo cóż mi po własnej firmie, markowych ubraniach i kurewsko drogich samochodach, kiedy ciebie, ma luba, znając życie, posuwa teraz jakiś inny fagas, z pewnością biedny jak mysz kościelna? Trzęsąc się ze zdenerwowania pobiegłem do kuchni, złapałem pierwszy lepszy nóż i uchlastałem nim kabel od odkurzacza. Następnie przytachałem z gościnnego taboret i ustawiłem w przedpokoju, dokładnie pod przebiegającą na złączeniu ściany oraz sufitu rurą od gazu. Wlazłem na niego, do gazrurki przywiązałem jeden z końców kabla, zaś na drugim zmajstrowałem prymitywną pętlę, którą następnie zacisnąłem sobie na szyi.

– Żegnaj jebany świecie! – pomyślałem i już miałem skoczyć, gdy nagle przybyli oni.

 

Choć bardziej pasowałoby stwierdzenie, że się po prostu zjawili. Nie wiem, z powietrza? Przypominali kolorowe miśki. Stali na drugim końcu korytarza, uśmiechali się głupkowato i patrzyli na mnie jakbym był jakąś zawszoną małpą w zoo. Najpierw pomyślałem, że albo dostałem pierdólca z tego wszystkiego, albo że już umarłem i trafiłem do raju. Ale przecież, kurwa, ciągle stałem na taborecie. Zamknąłem oczy i policzyłem do dziesięciu. Potem na wszelki wypadek zmówiłem kilka zdrowasiek oraz Ojcze nasz, czyli tyle, ile zapamiętałem z lekcji religii w podstawówce. Nie pomogło. Kiedy podniosłem powieki, wciąż tam byli, a w dodatku zaczęli do mnie machać. Chyba do mnie. No bo do kogo innego? Zrobiłem pierwszą rzecz, jaka przyszła mi do głowy, czyli odmachałem. A niech się cieszą, jebane cwele. Niespodziewanie zaczęli iść w moją stronę. Zaskoczony ściągnąłem z szyi pętlę, zlazłem z taboretu i podniosłem leżący na podłodze nóż.

– Nie podchodźcie albo was kurwa zabiję! – wrzasnąłem, wymachując przed sobą trzydziestocentymetrowym ostrzem.

Stanęli.

– Coście za jedni, złamasy? I co robicie w moim domu? – zapytałem, gotując się do walki.

Przed trójkę towarzyszy wystąpił najwyższy misiek, ubrany w fioletowy kostium. Na łbie miał dziwną antenkę w kształcie odwróconego trójkąta, a w dwupalczastej dłoni ściskał pedalską, czerwoną torebkę.

– Jesteśmy Teletubisie. – Powiedział dziecinnym głosikiem. Ja mam na imię Tinky Winky, to jest Dipsy – wskazał na ubranego w seledynowe wdzianko, nieco niższego od siebie stwora, ze sterczącym z głowy bolcem, podobnym do kutasa we wzwodzie. – To Laa Laa. – Żółty nieznajomy puścił do mnie oczko. – A to Po. – Odziany w kurewską czerwień Teletubiś uśmiechnął się ciotowato.

Zgłupiałem. Co te zmutowane skurwysyny ode mnie chciały?

– Czego tu?! – warknąłem.

– Przybyliśmy by cię pocieszyć! – wrzasnęły chórem miśki, rozpostarły ramiona, po czym z okrzykiem:

– Tulimy! Tulimy! Tulimy! –skoczyły na mnie.

 

Zareagowałem instynktownie. Fioletowemu, który pierwszy podleciał na odległość ciosu, przyjebałem w krocze, a kiedy się zwinął, poprawiłem kolanem w ryj. Krew bryzgnęła na ścianę, a Tinky Winky, plując zębami, padł na dywan. Żółty, widząc co się dzieje, chciał wyhamować, ale nie zdążył. Zrobiłem unik w bok, a kiedy przebiegał obok mnie, przejechałem mu ostrzem po brzuchu. Z szerokiego rozcięcia wypadły wnętrzności, a pechowy Teletubich poślizgnął się na własnym jelicie i z impetem przyrżnął łepetyną w ścianę. Pozostali dwaj zatrzymali się i przerażonym wzrokiem spoglądali to na mnie, to znów na leżącą w cuchnących bebechach Laa Laa, której głowa przypominała teraz potraktowanego młotkiem arbuza.

– No co pierdolone pedały!? Macie się jeszcze ochotę przytulać?! – syknąłem, powoli idąc w ich stronę.

Tinky Winky, bezskutecznie usiłujący zatamować krew tryskającą z roztrzaskanych dziąseł, pstryknął palcami. Huknęło, błysnęło i trzy pozostałe przy życiu Teletubisie zniknęły. Dziwne, że kiedy się zjawiły, nie było takich fajerwerków.

– Jebać ich – pomyślałem.

Ochota na popełnianie samobójstwa minęła mi całkowicie. Teraz główny problem stanowił trup leżący w przedpokoju. Tyrpnąłem go delikatnie nogą. Sam nie wiem, na co liczyłem. Chyba na to, że wstanie i sobie pójdzie. Moje niedoczekanie. A szkoda, bo zaczynał skurwysyn cuchnąć. Niepotrzebnie poharatałem gada nożem. Gdyby nie był rozbrzechtany, mógłbym zapakować go do jakiegoś worka i zakopać w lesie albo wrzucić do stawu. A tak, chuja z tego. Nagle, ku mojemu zdziwieniu, zwłoki zrobiły się nieco przezroczyste, a po chwili zniknęły. Nie wiem, wyparowały chyba, bo innej możliwości niema. Tyle, że nie było widać dymu. Nawet jucha wsiąkła w podłogę i ściany. Chyba wsiąkła. W każdym razie również zniknęła, czyli problem żółtego denata sam się rozwiązał.

Kontemplując to dziwne zjawisko polazłem do gościnnego. Zasiadłem w fotelu, podrapałem się po jajkach, po czym obgryzionym przez psa pilotem włączyłem telewizor. Nadawali akurat obrady sejmu. Ale cóż tam za dziwy się działy! Zamiast posłów, pomiędzy ławami biegały najprawdziwsze pawiany. Świeciły gołymi dupami, wrzeszczały coś w swoim małpim języku i próbowały przecisnąć się do mównicy, na szczycie której ktoś położył banana. Przetarłem oczy i spojrzałem jeszcze raz. Nadal te zapchlone małpiszony. Stwierdziłem, że świat posrało. Innej możliwości nie było. Najpierw wizyta niedźwiadków-pedałów, a teraz te owłosione ekshibicjonisty, wymachujące obsranymi tyłkami.

Postanowiłem wyjść na dwór i sprawdzić, czy na pewno nie mam halucynacji. Wszystkie okna w mieszkaniu były pozamykane, więc te zwidy mogły być po prostu efektem niedotlenienia. Chybcikiem wdziałem pierwszy lepszy dres, oczywiście markowy. Innych nie nosiłem. Wypadłem na klatkę schodową i najszybciej jak potrafiłem zbiegłem na dół. Po drodze z trudem ominąłem panią Kowalską. Poczułem ulgę stwierdziwszy, że przynajmniej ona w ogóle się nie zmieniła. Nadal była tłustą, śmierdzącą, starą cipą. Jednak przed wejściem do mojego, spowitego oparem apartamentowca, czekała mnie niespodzianka. Zamiast ciecia, pana Mietka, okalający trawnik żywopłot przycinał jakiś zjeb. Był blady niczym ściana, włosy sterczały mu jakby niedawno pierdolnął go prąd, a zamiast palców miał nożyczki. Podszedłem nieco bliżej, by uważnie przyjrzeć się zmutowanej kreaturze. Ta przerwała na chwilę pracę i zmierzyła mnie obojętnym spojrzeniem.

– Coś za jeden? – mruknąłem do stwora, nie ukrywając niechęci.

– Edek – odparł.

Zdębiałem.

– Jaki kurwa Edek?

– Z krainy kredek – bąknął.

Nie spodobał mi się jego ton. Taki ironiczny i chamski. Żałowałem, że nie zabrałem z mieszkania noża, oduczyłbym gnoja pyskować. Ale te nożyce, którymi opierdalał krzaki, wyglądały wcale obiecująco. Postanowiłem je zdobyć. Sam nie wiem po co. Ot, taki kaprys. Uśmiechnąłem się do Edka przyjaźnie, a gdy odpowiedział podobnym, nieco wymuszonym wyszczerzem, znienacka przysrałem mu z kopa prosto w kolano. Kość chrupnęła, a blady ogrodnik zwalił się na ziemię skowycząc na całe gardło. Siadłem na nim, oderwałem mu od dłoni jedną parę stalowych ostrzy i przyłożyłem do grdyki.

– Gadaj chuju kim naprawdę jesteś i co zrobiłeś Mietkowi albo wytnę ci tchawicę! – ryknąłem skurwielowi prosto w wykrzywioną grymasem bólu twarz.

– Edward! Edward Nożycoręki! I nie znam żadnego Mietka! – wrzasnął.

– To teraz będziesz Edward Bezgłowy! – Z całej siły zacisnąłem uchwyty nożyc.

Jucha trysnęła mi w twarz, a Edek, charcząc niczym zarzynany wieprz, zaczął panicznie wymachiwać rękoma. Chciał się spode mnie wyrwać, lecz jego wysiłki spełzły na niczym. Z każdą sekundą, z każdym mililitrem krwi wypływającej z porżniętych żył, słabł. W końcu wyzionął ducha. Wkurwiłem się, bo nie zdołałem pozbawić go łba. Kręgosłup był zbyt twardy, by pęknąć pod naporem pordzewiałych ostrzy. Wstałem, splunąłem na leżące przede mną truchło, po czym ruszyłem w stronę centrum.

Niespodziewanie spowijająca okolicę mgła zniknęła, a krajobraz eksplodował kolorami. Intensywność barw otaczającego mnie świata niemal wypalała oczy. Wszystko było tak kurewsko cukierkowe, że prawie zwymiotowałem od nadmiaru tęczowej słodyczy. Mijający mnie ludzie wyglądali tak dziwne, że masakra. Normalnie jak postacie z bajek. Kaczor Donald, Myszka Miki, Muminki… Nie wiedzieć czemu, z każdym krokiem narastała we mnie agresja. Marzyłem, by cały ten oczojebny bajzel wziąć i w pizdu rozpierdolić. I postanowiłem to marzenie zrealizować. Najbliższego przechodnia, o mordzie psa Pluto, dźgnąłem nożyczkami w pierś. Jęknął przeciągle, zwymiotował krwią, po czym upadł na chodnik. Kopałem go tak długo, aż przestał oddychać. Jakiś inny, podobny do Yatamana, podbiegł i chciał mnie powstrzymać, ale zarobił łokciem w czoło. Zakołysał się, próbował uciec, ale byłem szybszy. Ukatrupiłem go kolejnym uderzeniem, tym razem pięścią w skroń. Nigdy nie mogłem uwierzyć, że można zabić człowieka, jeśli jebnie się w to właśnie miejsce. Teraz już wierzę.

Nagle, tuż obok mnie, zatrzymał się dziwny samochód. Był cały niebieski, zrobiony z gumy, a w dodatku ktoś czerwoną wstążka przywiązał do niego koguta. Uwięzione na dachu pojazdu ptaszysko piało tak kurewsko głośno, że dostałem migreny. Tłumek gapiów oglądających rzeź rozstąpił się. Z auta wypadła banda, nie zgadniecie kogo! Smerfów! Najprawdziwszych Smerfów! Był Łasuch, był Papa Smerf, był Osiłek… Nawet ten spedalony Laluś. Dopadli mnie i zaczęli okładać po łbie kwiatkami. Ale kurewsko bolało! Ostatnie co pamiętam, to moje zęby leżące na chodniku i głos Papy, rozkazującego zabrać mnie do laboratorium.

 

 

Ocknałem się w jasno oświetlonym pomieszczeniu o ścianach wyłożonych gąbkami. Miałem na sobie dziwną koszulę, której przydługie rękawy ktoś owinął mi dookoła tułowia i związał za plecami. Nie byłem tu sam. Przede mną stał mały knypek w brylach. Ten, no, Dexter. Pamiętam, bo siostrzenica często oglądała u mnie bajkę z tym skurwielem w roli głównej. Jebany kurdupel rozmawiał z Papą Smerfem. Gadali coś o urojeniach prześladowczych, silnych halucynacjach, omamach słuchowych, chorobach psychicznych spowodowanych traumatycznymi przeżyciami oraz jakimś chuju, który prawie oderżnął głowę cieciowi Mietkowi. Zrobiło mi się żal biedaka, bo chociaż był pijusem i śmierdzielem, to jednak poczciwym. Nie raz i nie dwa poczęstował mnie pysznym samogonem z noszonej za pazuchą piersióweczki. Gdybym dorwał gnoja który go tak urządził, to bym zatrzasnął na miejscu. Znowu ogarnęła mnie furia. Postanowiłem pomścić Mieczysława. Zacząłem się z całych sił szarpać i szamotać w nadziei, że zdołam rozedrzeć krępującą mnie koszulę. Dexter i papa Smerf spojrzeli na mnie z politowaniem. Charknąłem im pod nogi, obrzucając jednocześnie najgorszymi obelgami jakie znałem. W pewnym momencie niebieski kutas kopnął mnie z całej pizdy w brzuch, roześmiał się i wyszedł. Za to karypel, korzystając z faktu, iż przestałem na moment wierzgać, wyciągnął z kieszeni fartucha strzykawkę i wstrzyknął mi coś do żyły.

– Może być ci po tym trochę smutno, ale przynajmniej będziesz spokojny – powiedział, a gdy mówił, z ust wypadały mu kolorowe tabletki.

– Jeb się! – warknąłem.

Pomachał mi na do widzenia i wyszedł. Nie wiem ile leżałem w tym dziwnym pomieszczeniu, ale z każdą sekundą czułem się gorzej. Mój umysł zalała fala czarnych myśli. Z oczu popłynęły łzy. Zacząłem beczeć jak dziecko. Niespodziewanie w pokoju coś błysnęło i huknęło. Gdyby nie to, że byłem związany, ze strachu podskoczyłbym chyba pod sam sufit. Spojrzałem za siebie. Pod ścianą stały Teletubisie. Wszystkie! Żywe!

– Czego znowu chcecie… – jęknąłem załamany.

Miski uśmiechnęły się tylko i z szeroko rozpostartymi ramionami ruszyły w moją stronę.

– O kurwa… – pomyślałem, widząc w dłoni żółtego scyzoryk.

Koniec

Komentarze

Hm... Ciekawe, a momentami dość śmieszne. Podobało mi się chociaż zakończenie , że tak powiem, mnie nie usatysfakcjonowało. Powinno w jakiś sposób dobijać, chociaż sam nie wiem w jaki. :)
Pozdro

Heh... Brakuje słów, które mogłyby opisać to arcydzieło. Chociaż sam z chęcią wspominam bajki o Kaczorze Donaldzie, czy Pluto... Oj, chyba znalazłem odpowiednie słowo. Ten tekst jest po prostu... Intrygujący :P

Nieżle ryje beret, od tekstu bije taka złość bohatera (ja to tak odebrałem), że w niektórych momentach zaciskałem zęby. Trochę slasher, sporo humoru - generalnie, dobrze się czyta. Pozdrawiam

Mastiff

Powiem tak - wielkie dzięki za to, co bohater zrobił na początku z Teletubisiami. Musiałem oglądać tę bajkę z córką i serdecznie je znienawidziłem.
Ale co u licha stało sie z zakończeniem?

Maxencius, zakończenie takie ma własnie być. A w Twoim domyśle pozostawiam, co mu zrobiły te miśki :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Maxencius, dodałem jednoznaczne zakończenie. A co się będę :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Hmmm - i tak mi się podoba, choć mam dziwne wrażenie, że tekst w połowie zboczył z drogi....

Nie, tak miało być. Bo to po prostu kilka głupawych pomysłów które mi przyszły kiedyś do głowy, połączonych naciaganą fabułą. Nie doszukuj się niczego więcej, tymbardziej jakiegoś głębszego sensu. To ma być relaksator i tyle.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

I jest, mnie pasuje.

Aczkolwiek wykrzywianie bajkowych postaci to bardzo schematyczny schemat w popkulturze, to nikt chyba nie zrobiłby tego tak dosadnie i z takim wynikiem na liczniku przekleństw ;)

Okrzyk bojowy "Tulimy!" i wejście Edwarda Nożycorękiego zdecydowanie wprawiają w rechot.

Zwyczajowa (na plus)  Fasoletti production, czyli jest groteskowo, gore i dobrze się czyta.

Ta, "Tulimy" jest najlepsze. A co tam, przy tym tekście trzeba napisać wprost - wyjebiste :D

O kur...
Popłakałam się ze śmiechu już na początku:D
Jak to ujął Bogdan... ryje beret.
Relaksator pierwsza klasa.

 

Witaj!

Pozwól, że podsumuję Twoje (doskonałe zresztą) opowiadanie w dwóch znakach: xD

Pozdrawiam
Naviedzony

"Tulimy!" :D Dobre, ostre i śmiechowe. Mocne 5. 

Rozpierdoliło mnie na maksa :D

Dałabym 5, gdybym mogła.

Pokręcona ta historyjka!

Tulimy! :D
Dobre!

Nowa Fantastyka