- Opowiadanie: RheiDaoVan - I bądź tu, kurna, ateistą (ELIMINACJE 2011)

I bądź tu, kurna, ateistą (ELIMINACJE 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

I bądź tu, kurna, ateistą (ELIMINACJE 2011)

Muzeum. Ostoja kultury, świadectwo dorobku cywilizacji. Albo składowisko staroci, które kiedyś ktoś uznał za drogocenne i świadczące o czymś tam, i postanowił zachować dla potomności. Srokoszowi było wszystko jedno. Rzadko tutaj przychodził. Właściwie to nie był za bardzo pewien co go tu przywiało. Bo na pewno nie zamiłowanie do oglądania drewnianych, przerażających niekiedy figur ukrzyżowanego Chrystusa. Całych sal wypełnionych takimi lub podobnymi figurami.

Jeden z eksponatów nie pasował do reszty. Wysoka na ponad trzy metry rzeźba anioła. Misterny, cienki wzór oplatał nagi tors i umięśnione ramiona. Mocna szczęka zdawała się być zaciśnięta ze złości, kamienne, gniewne oczy patrzyły przed siebie. Wyglądał jak żywy. Srokosz zerknął na tabliczkę. Anonim. Jak wszystko w tej ekspozycji. Datowany na ósmy wiek. Nieźle się trzymał, skrzydlaty kamulec.

Już miał wychodzić, gdy zakręciło mu się w głowie. Musiał przytrzymać się ściany żeby nie upaść. Coś rozrywało go od środka, jakby jego część próbowała wyrwać się na wolność. Przeszło tak samo szybko jak się pojawiło, pozostawiając po sobie dziwne, nieprzyjemne uczucie. Pokręcił głową. Poczuł na sobie uważne spojrzenie. Pomarszczona kobieta w granatowym uniformie stała pod przeciwległą ścianą. Muzealny cerber. Srokosz burknął coś niechętnie pod nosem i wyszedł z sali. Musiał odetchnąć świeżym powietrzem. Pchnął drewniane drzwi, przeszedł przez plac. Zatrzymał się przy czarnej metalowej bramie, oparł się o nią plecami. Pomasował palcami skronie. Irytujące pulsowanie w głowie nie chciało zniknąć. Spojrzał w stalowe niebo, postawił kołnierz skórzanej, wysłużonej kurtki. Potrzebował kofeiny.

 

****

 

Ciemność. Wszechogarniająca cię ciemność. Otępienie. Głucho. Tak pusto…

Ostre światło na chwilę przecina mrok. Wzywa cię, szarpie, nie daje spokoju, wyrywa z tępego odrętwienia, w którym trwałeś. Jak długo? Nie wiesz. Ale zdecydowanie za długo. Masz ochotę się wyprostować, ale ciało domawia posłuszeństwa, wspomnienia wracają brutalną falą obrazów. Trzęsiesz się w środku, twój gniew budzi się ze snu. Czujesz cząstkę siebie, wolną od kamiennego więzienia. Pulsującą rytmicznie, przyzywającą i odpychającą jednocześnie. Dziwne uczucie, ale teraz to twoje najmniejsze zmartwienie. Musisz się uwolnić, ale ogniwa łańcuchów są zbyt silne.

Jeszcze.

****

W którymś momencie wszystko zaczęło iść źle. Pieprzyć się koncertowo, jedno za drugim. Jego życie przypominało chybotliwy domek z kart o fundamentach z klocków domino. Zaczęło się niewinnie, jak zawsze. Srokosza najpierw dopadła nieustająca migrena, potem zaczął źle sypiać. A ostatnio jeszcze rozmowa z Gamą. Musiał go znaleźć, upewnić się. Tylko nie był pewien, czy naprawdę chce poznać odpowiedź.

Srokosz westchnął ciężko, postawił kołnierz i wyszedł z ciepłego, przytulnego wnętrza kawiarenki, pachnącego książkami i świeżo parzoną kawą. Lubił ten zapach, uspokajał go. Od kiedy pamiętał uciekał do takich miejsc. Małe światy, pełne spokoju, braku zmartwień i malutkich świeczek. Uśmiechnął się na myśl o drżącym płomyku, dzięki któremu na drewnianym, podrapanym nieco stole rodziły się i umierały fantastyczne cienie.

Zaklął gdy czyjaś parasolka brutalnie sprowadziła go do rzeczywistości. Zacisnął zęby. Nie cierpiał zatłoczonych chodników. Mimo słusznej postury i nieprzyjaznego spojrzenia ludzie wcale nie schodzili mu z drogi. Zahaczali o niego, potrącali, nawet na niego nie patrząc, przez ramię rzucając jakieś burknięcia, które miały być chyba przeprosinami. Liczył do dziesięciu i w wyobraźni strzelał do ludzi z kałacha.

Spojrzał ze złością w pochmurne niebo, z którego zaczął padać śnieg. Śnieg, nie-śnieg, białe, mokre, lepkie gówno. Jak on nienawidził tych późnojesiennych dni, szarej brei zalegającej gdzie tylko się da, chłodnego podmuchu muskającego kark, wilgotnej zawiesiny w powietrzu, która osadzała się na ubraniu, twarzy i włosach.

Poklepał się po kieszeniach, wyciągnął sfatygowaną paczkę fajek. Wetknął papierosa do ust, spojrzał na końcówkę, która po chwili rozjarzyła się przyjemnym pomarańczem. Palił tylko kiedy coś wyjątkowo go męczyło. A teraz coś od dwóch tygodni nie dawało mu spokoju. Doszedł do ruchliwej ulicy. Podniósł wzrok i uśmiechnął samymi kącikami ust. Dwa Cienie stały po przeciwległych stronach korony drogi. Chude, wysokie na około dwa metry istoty o onyksowej cerze i szmaragdowych oczach. Trójpalczaste dłonie, podobnie jak stopy, były nieproporcjonalnie długie i smukłe. Cienie żywiły się uczuciami, ludzkimi emocjami. Ale tylko negatywnymi – złością, rozgoryczeniem, wściekłością, zniecierpliwieniem. Chyba każdy choć raz czuł się dziwnie pogodnie, beztrosko, zupełnie bez powodu, ni z tego ni z owego zmieniał mu się nastrój. Właśnie dzięki Cieniom. Były jak emocjonalne glonojady. Inaczej Luksy, które żywiły się radością, pozostawiając rozdrażnienie i przygnębienie. Zwłaszcza kobiety były dla nich dobrym żerowiskiem.

Srokosz przyjrzał się uważnie ulicy. Cienie rozplotły nad nią cieniutką, srebrną siatkę, misterną pajęczynę. Samochody, przejeżdżając, wprawiały ją w lekki ruch. Nitki przez chwilę migotały przygaszonymi barwami.

Podszedł do Cienia, którego poznał kilka lat temu. Przez dłuższą chwilę stali w milczeniu. Nagle Gama potrząsnął głową, jakby przeganiał irytującą muchę. Zagrzechotały koraliki, poprzyczepiane do długich, poskręcanych w cienkie pasma włosów.

– Bez zmian? – spytał Srokosz.

– Tak. – Gama nie wyglądał na zadowolonego. Czarne zazwyczaj policzki miał poszarzałe. – Dawno nie czuliśmy tyle gniewu, wściekłości, goryczy. I nawet nie wiemy skąd to wszystko się bierze, gdzie tkwi źródło. Zaczęło się nagle, kilka dni temu. Wylewa się barwnymi plamami, oplata budynki, płynie ulicami, unosi się w powietrzu. Żebyś to widział. Głęboka czerwień, fiolet, ciemna zieleń, granat, stal, czerń, tak dziko migocząca…

– To dobrze?

Gama roześmiał się smutno.

– Tak jak dla ciebie morze wypitej za szybko wódki. W dodatku doprawionej trutką na szczury. Najpierw jest dobrze, ale potem rzygasz od nadmiaru i masz ochotę zdechnąć zwinięty w kłębek – westchnął cicho, szeleszcząco. – To nie jest ludzkie tylko… Nie wiem. Ale podobne do tego, co wyczuwam od ciebie. Tyle, że znacznie silniejsze. Niszczy nam sieci. Osadza się brudnymi naciekami. Srokosz, nie wiem co to, ale to nie jest dobre. Ani dla nas, ani dla was. To coś potężnego, co jest naprawdę, naprawdę wściekłe.

 

****

To puste królestwo. Czarne, puste i zimne. Zostałeś w nim zamknięty. Zepchnięty z należnego ci miejsca. Potępiony, ograbiony z należytego szacunku, z wolności. Czujesz więżące cię, palące łańcuchy.

Zapłacą. Wszystkie marne glizdy zapłacą ci za to. Robactwo zasługujące jedynie na litościwe rozdeptanie. Za wieki w kamiennych okowach. Za uwięzienie w bezkresach. Twój gniew nie słabnie. On rośnie, z każdym dniem jest coraz większy.

Kolejne ogniwo pękło cicho.

 

***

Przed wysokimi, drewnianymi drzwiami Muzeum Narodowego lśniła złota sieć, misterna cienka plątanina niewidoczna dla ludzi. Gdy ktoś przez nią przechodził falowała lekko mieniąc się jasnymi kolorami. Cytrynowa żółć, ciepły pomarańcz, radosna zieleń, pogodny błękit. Czasem nawet nieśmiały róż. Najbardziej barwiły się, gdy do budynku wchodziły szkolne wycieczki. Nie bez powodu dzieciaki w muzeum snują się znużone.

Ale i tak zbiory były coraz gorsze. I choć sieci Luksów nie rwały się tak jak Cieni i nie wyłapywały tak wiele nieludzkiego gniewu, który od jakiegoś czasu zaczął ogarniać miasto, i tak były zanieczyszczone trującym nalotem.

Fre przeszedł powoli przez plac szukając wzrokiem swojego brata. Nie byli ze sobą blisko, ale odwiedzali się od czasu do czasu. Dawno tu nie zaglądał, swoje sieci plótł w centrach handlowych. Tam było więcej ludzi, a mężczyźni człapiący za swoimi kobietami oddawali entuzjazm całymi garściami. Ale jego brat lubił spokój i ciszę, a to miejsce mu ją zapewniało.

Fre spojrzał na gmach. Coś mu nie pasowało. Budynek zdawał się wypełniony goryczą i złością. Parował fioletem i czernią, przeplataną krwistą czerwienią. Granat sączył się z okien. Wszystko pulsowało dziwnie, niepokojąco.

Fre wzdrygnął się. Dostrzegł na schodach białą, skuloną postać.

– Dru. – Potrząsnął ramieniem brata. Zmętniałe turkusowe oczy popatrzyły na niego nieprzytomnie. – Dru!

Nie powinien tego robić. Naprawdę nie powinien, ale musnął dłonią sieć zbierając z niej słodką cytrynową żółć i trzasnął brata w twarz. Dru spadł na ziemię, z kącika ust popłynęła krew barwy indygo. Potrząsnął głową, oczy odzyskały blask.

– Fre – zadźwięczał Dru cicho, nieco chrapliwie. – Fre, coś tu się dzieje, coś złego, ja… – drgnął, spojrzał dziko w stronę drzwi.

– Widzę – powiedział cicho Fre. – Kiedy się zaczęło?

– Kilka godzin… Nie, nie godzin, dni temu. – Dru zaczął się lekko trząść. Biała twarz przybrała niezdrowy, szary odcień. Fre nawet nie chciał myśleć ile czasu jego brat siedział owinięty w toksyczną wściekłość, niezdolny nawet zebrać surowych zbiorów z sieci. – Był tu człowiek, tak człowiek, od którego biło to samo. Miał w sobie iskrę tego gniewu. A potem się zaczęło. – Dru umilkł, oddychał szybko. – Fre, co tu się dzieje?

Fre nie odpowiedział. Z poszarzałą twarzą gapił się na budynek.

Ściany muzeum pękały. Nie wytrzymywały furii, poddawały się. Ciężkie strugi emocji wylewały się z pęknięć powiększając je z każdą sekundą.

Coś trzasnęło. Rozległ się dźwięk przypominający odgłos pękającej kry.

Fre, uderzony potworną siłą grzmotnął w bramę. Powietrze uciekło mu z płuc, splunął niebieską krwią. W uszach mu szumiało, chyba słyszał krzyk. Wściekły i triumfalny. Kurczowo chwytając pręty dźwignął się z ziemi. I zamarł.

Trójkolorowe tornado siało zniszczenie tam, gdzie przed chwilą stało prawe skrzydło budynku. Upiorny ryk wydobył się z jego wnętrza. Purpurowe smugi śmigały na wszystkie strony targane silnymi podmuchami. Nagle tornado wybuchło i rozpierzchło się na wszystkie strony. W powietrzu, w niedawny oku cyklonu unosiła się skrzydlata postać. Wzory na jej ciele pulsowały szkarłatem. Rozległ się grzmot, gdy uderzyła skrzydłami i poleciała przed siebie.

Fre potrząsnął głową. Ledwo przytomny, zataczając się, podszedł do leżącego nieruchomo Dru. Lux padł na kolana i zaniósł się szlochem. Wbijał kościste palce w chude ramię brata.

– Nie – szeptał. – Dru, nie…Nie.

Dru nie odpowiedział. Jego turkusowe oczy patrzyły obojętnie w pochmurne niebo.

 

****

Wolny. Nareszcie.

Twój gniew szaleje wokół ciebie, wiruje, tańczy, oplata. Czegoś ci jednak brak, małej części, wyrwanej, zbezczeszczonej.

Znajdziesz go, wytrzesz nim jezdnię, zetrzesz na proch. Odzyskasz co twoje.

Ale teraz krążysz nad miastem, napawasz się swobodą. Patrzysz na te nędzne glizdy z niesmakiem. Rośnie w tobie długo tłumiona furia.

Nadchodzi burza.

****

Gama lubił snuć się po ulicach miasta, szczególnie tych najbardziej zatłoczonych, zakorkowanych, a okolice mostów były dla niego idealne. Nie musiał wtedy nawet tkać sieci. Ludzie uwięzieni w swoich śmiesznych pojazdach tryskali zniecierpliwieniem na prawo i lewo. Do tego dochodziło nagromadzone w czasie dnia zirytowanie i zmęczenie. Może nie uczta, ale całkiem pożywny posiłek. Zwłaszcza teraz się to sprawdzało, gdy dziwne barwne strugi przepływały pomiędzy budynkami, uniemożliwiając czyste zbiory z sieci. Drażniły go, dusiły. Nieludzkie, obce, groźne.

Martwił się. O sieci. O Srokosza.

Zwłaszcza o Srokosza. Nie podobało mu się to dziwne podobieństwo, które wyczuwał. Potrząsnął gwałtownie głową, aż zaterkotały koraliki i kostki poprzyczepiane do włosów. Zachwiał się. Nawet nie zauważył kiedy oplotła go szkarłatna mgła. W tym momencie pozazdrościł niepodatnym, ślepym na to ludziom. Zrobiło mu się niedobrze, mdło. Dopadły go torsje. Świat zrobił się dziwnie niewyraźny. Nawet nie zorientował się, kiedy upadł. Czyjeś kościste, silne dłonie chwyciły go pod ramiona, wyprowadziły z zawiesiny obcego, trującego gniewu. Odetchnął głęboko, spojrzał na wybawcę. Pochylała się nad nim pociągła, biała twarz o turkusowych oczach w kształcie migdałów.

Lux. Uratował go cholerny Lux. Ale Gama nie miał zamiaru narzekać. Podziękował mu skinieniem głowy. Żywiący się radością padlinożerca czy nie, prawdopodobnie uratował mu życie.

– Nie wyglądasz najlepiej – odezwał się Lux zmartwionym, przyduszonym głosem, który przywodził na myśl ptasi trel. Sam wyglądał kiepsko, zupełnie jakby zderzył się wcześniej z czymś twardym. Rozmazana na poszarzałym policzku krew barwy indygo tylko potwierdzała te podejrzenia. – Jeśli mam być szczery, każdy z was, Cieni, wygląda ostatnio dość szaro.

Gama posłał mu ciężkie spojrzenie. Białowłosy uniósł dłonie.

– Nie miałem nic złego na myśli. To nie jest przyjemne również dla nas – dodał ciszej, wpatrzył się w niebo. Gama podążył swoim spojrzeniem w pochmurne niebo, zabarwione fioletem i czerwienią. – Idzie burza – odezwał się ponownie Lux. – Muszę się spotkać z twoim przyjacielem. On ma w sobie część tego, którego wściekłość zalewa miasto. I wiem, kto to jest.

 

****

Drozd cierpliwie czekał na resztę. Kasjerka popatrywała na niego nieufnie. Na pogodny, uprzejmy uśmiech odpowiedziała dziwnym grymasem, na grzeczne "dzień dobry" – niewyraźnym burknięciem. Drozd nawet jej się nie dziwił. Rozwiane, jasne włosy, trzydniowy zarost, nieprzytomne spojrzenie podkrążonych oczu, pomięte ubranie. Widział się w lustrze. Wiedział, że wygląda jak obraz upadającego studenta. Pożegnał się i odprowadzany niechętnym spojrzeniem, wyszedł na zewnątrz. Butelki i puszki pobrzękiwały radośnie w szmacianej torbie, latarnie, jedna za drugą, rozświetlały się mdłym pomarańczem, samochody z sadystyczną przyjemnością wjeżdżały w kałuże ochlapując pieszych. Miejska, piękna monotonia.

Wibrujący dźwięk wdarł się do jego umysłu zalewając falą bólu. Przed oczami wybuchła hipernowa. Otoczyło go tornado upiornego chóru wściekłych głosów. Coś rozsadzało mu czaszkę, zgniatało płuca, skręcało wnętrzności, mieliło ciało. Świat nagle sczerniał i chłopak stracił przytomność.

Drozd ocknął się z potwornym bólem głowy. Przy nim nawet kac po całoweekendowej libacji wydawał się pieszczotą. Usiadł ostrożnie zaciskając mocno powieki i rozcierając skronie. Co to, do kurwy nędzy, było?!

Przejechał dłonią po twarzy. No jak rany. Spojrzał w pochmurne niebo i rozdziawił głupio usta.

Anioł. Cholerny, w dupę jebany, anioł. Gdzie żeś zgubił swoją harfę?

Nie wierzył w anioły ani resztę religijnego tałatajstwa. A teraz przyszło mu uwierzyć. Przynajmniej w anioły. No, przynajmniej w tego konkretnego. Głupio tak negować coś, co się widzi. A Drozd widział. Skrzydlatą potęgę skąpaną w ogniu. Krążył nad ulicami niczym olbrzymi ptak. Majestatyczny. Śmiertelnie niebezpieczny.

Drżącą ręką sięgnął po telefon.

– Srokosz, musimy się spotkać – wydusił od razu przez ściśnięte gardło. – Tak, do cholery, to ważne. Nie wiem, czy kiedykolwiek było coś ważniejszego.

 

***

W klubokawiarni było całkiem pusto i spokojnie. I miło. Drozd nie miał pojęcia jak to się dzieje, że takie miejsca zawsze miały w sobie jakąś pozytywną aurę. Może dlatego, że nigdy nie widział w pobliżu żadnego Luksa?

– Cześć Drozd. – Srokosz usiadł naprzeciwko chłopaka. Blady, z podkrążonymi oczami i ponurym spojrzeniem wyglądał gorzej niż zazwyczaj. – To czemu chciałeś się spotkać tak nagle?

Chłopak opowiedział mu wszystko dokładnie. Srokosz nie skomentował, siedział bez słowa i patrzył na uciekające z piwa pęcherzyki gazu.

– Bałem się, że to powiesz – odezwał się wreszcie z dziwną chrypką. – Nie pytaj mnie dlaczego. Złe przeczucie. A ja, cholera, jakoś ufam swoim przeczuciom. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodły.

– A co teraz przeczuwasz?

– Kłopoty. Kurewsko spore kłopoty. – Srokosz upił łyk piwa i zamilkł na dobre pogrążony w swoich myślach. Drozd wolał go z nich nie wyrywać. Nie miał pojęcia jak długo tak siedzieli. Po prostu nagle zamiast dwóch butelek na stoliku stało sześć.

– Cieszę się, że cię tu zastałem – zaszemrał jakiś głos zza lewego ramienia Drozda. Chłopak drgnął gwałtownie. Przy ich stoliku stała najdziwniejsza para jaką widział w życiu. Cień i Lux. Obaj z napięciem wpatrywali się w Srokosza. Ten skinął tylko głową, pytająco unosząc brwi na widok białej postaci.

– To jest Fre, uratował mi jeśli nie życie, to na pewno zdrowie – wyjaśnił Gama. – I wie czyj gniew wypełnia miasto. Kto spędza burzę.

Lux skinął głową.

– Abaddon. Niszczyciel. Apollyon – zadźwięczał cicho.

– Że niby ten z Apokalipsy? – spytał Drozd z niedowierzaniem. Czytał Biblię. Osobiście uważał ją za całkiem niezłą książkę. Zwłaszcza ostatni rozdział.

Gama skinął głową nie odrywając wzroku od przyjaciela.

– Dawno temu, do ósmego wieku niektórzy aniołowie chodzili wśród was, jak my, widzialni tylko dla garstki ludzi. Pewnego dnia odeszli, wrócili do siebie, poza jednym. Najbardziej szalonym i niszczycielskim. Nie wiemy jak, ale jeden z was, człowiek nazywany papieżem Zachariaszem potępił go. Ciało uwięził w kamieniu, umysł wysłał w Bezkres, w królestwo pustki. Jednocześnie odebrał mu część mocy i przelał ją w swojego pomocnika.

– Po co? – nie zrozumiał Drozd.

– By osłabić Apollyona. To trochę tak, jakby ci odcięli ręce – zadźwięczał Lux. – Iskrę dziedziczyło zawsze pierwsze dziecko. Srokosz, wiesz, że to o tobie mówię. – Mężczyzna skinął sztywno głową. – Łańcuchy pękły i Niszczyciel krąży właśnie nad miastem, szukając tego, czego mu brakuje. – Mówiąc to, Fre cały czas z napięciem wpatrywał się w Srokosza. – I tylko ty może go powstrzymać. A przynajmniej tylko ty możesz mieć jakiekolwiek szanse.

Srokosz wykrzywił usta w nieprzyjemnym uśmiechu, dopił duszkiem piwo.

– Chcesz mi powiedzieć, że najpotężniejsza, najbardziej destrukcyjna moc w uniwersum właśnie się uwolniła? Ale będzie zabawa, normalnie impreza tysiąclecia. A nawet dwóch.

Drozd patrzył na Srokosza z rosnącym przerażeniem.

– A ja się zastanawiałem, na cholerę mi te moje umiejętności. – Srokosz roześmiał się głucho, gorzko. – No wiecie, odpalanie papierosów wzrokiem, zamrażanie wody i takie tam. Myślałem, że to uśmiech losu. I uśmiechnął się, cholera. Tyle, że nie przyjaźnie a szyderczo. Skurwysyńsko, rzekłbym nawet. Tak, że bardziej się nie da.

Miał dość tego wszystkiego. Najchętniej urżnąłby się gdzieś i w otępieniu czekał na nadejście Abaddona. Nigdy nie miał szczęścia w kartach, ale teraz trafił na wyjątkowo paskudne rozdanie. – Spróbuję. Naprawdę. Tylko nie oczekujcie ode mnie cudu. To będzie jak próba zatrzymania lodowca.

 

#

Dzień wydawał się szary jak całun. Zły, nienawistny, lodowaty.

Srokosz miał świadomość jak bardzo ma przesrane. Był w dupie. Czarnej, zasranej dupie. Najbardziej wkurzało go to, że w niczym sobie na to nie zasłużył. Taki los, psia jego mać. I nawet zażalenia nie ma jak i do kogo złożyć. Więc stał teraz na chodniku, chłostany lodowatym wiatrem, pełen najgorszych przeczuć. Bo przyjdzie mu się zmierzyć z Niszczycielem, Abaddonem, Apollyonem, czy jak go tam nazywają. Esencją potęgi, huraganem wściekłości, tornadem śmierci. Zupełnie jakby miał stanąć do walki z feniksem. Wielkim, gorejącym złością ognistym ptakiem, gdy on sam był małym kłębkiem piórek. I nikt nie gwarantował mu happy endu. Przesrane.

Z trudem utrzymywał równowagę, wiatr niemal zwalał go z nóg, a on niczego w sobie nie czuł. Żadnej obiecanej pierwotnej mocy, pradawnej siły legendarnego Niszczyciela.

Pustka. Zero.

Nic, tylko urżnąć się ze szczęścia.

Podniósł głowę, choć wiatr chyba chciał mu ją urwać. Dostrzegł go, olbrzyma z ognia i wichru. I ciemności. I śmierci. Nie będzie łatwo, pomyślał rozpaczliwie Srokosz. Nic a nic. Właśnie zaczęło docierać do niego jak wielki błąd popełnił zgadzając się na to wszystko.

Burza rozszalała się na dobre, łamiąc gałęzie, zrywając sygnalizację i fragmenty dachów. Abaddon wyglądał jak anioł otulony ogniem i ciemnością. Miał nawet utkane z ołowianej mgły skrzydła, popapraniec. Jasna twarz była spokojna, wyzuta z emocji jak maska. Ale pod nią szalało inferno. Złość, nienawiść, zemsta. Gniew otaczał go, szalał wokół niszcząc wszystko po drodze.

Srokosz nie zdążył nic zrobić, gdy poczuł jak nagle znajduje się w powietrzu, uderzony straszliwą siłą, a następnie wali plecami w ścianę budynku. Z płuc wyrwał mu się głuchy charkot. Zamroczony osunął się na chodnik. Próbował wstać, jakoś pozbierać, ale ręce i nogi odmawiały mu posłuszeństwa.

Nie jest dobrze. Prawdę mówiąc jest cholernie źle. Właściwie, to nigdy nie było gorzej. A wygląda na to, że będzie tylko weselej.

Wreszcie udało mu się wstać. A drań chyba tylko na to czekał, bo Srokosz znowu pofrunął. Piękny lot zakończył się grzmotnięciem w samochód. Metal jęknął nieprzyjemnie, na jezdnię posypały się kawałki szyb. Jak to kurewsko bolało, chyba połamało mu wszystkie żebra. I kilka innych kości pewnie też. Splunął krwią, powoli zaczął gramolić się z kałuży, choć przez chwilę całkiem serio rozważał pozostanie w brudnej, chłodnej wodzie.

A Abaddon szalał. Świat drżał i wył, skazany na gniew potężnego eona, który gromadził się i rósł z każdym wiekiem uwięzienia.

Srokoszowi kolebało się w głowie, istny roller-coaster. W ustach czuł metaliczny smak krwi, świat przybrał brudnawy odcień szarości. Wszystko drżało.

I on. Cholerny potępiony aniołek.

Wściekły jak wszyscy diabli.

Który stał wpatrzony przed siebie z szaleństwem w oczach głębszych niż otchłań.

Wokół którego kipiał gniew, wirował i niszczył.

A Srokosz miał go powstrzymać. Musiał. Tylko jak, skoro nie mógł go uderzyć? Dotknąć nawet? Tylko latać, w tą i w tamtą, jak szmaciana lalka w rękach wyjątkowo sadystycznego dziecka.

Dźwignął się na nogi, przytrzymał wraku żeby ponownie nie upaść. Myśl, nakazał sobie. Zrób coś, bo nikt nie zrobi tego za ciebie. Bo inaczej nadejdzie koniec świata.

Przez żądnego zemsty, skrzydlatego skurwysyna. Którego obiecałeś powstrzymać. Nie, którego obiecałeś spróbować powstrzymać. Różnica. Niewielka, ale jednak. I starasz się. Naprawdę.

Ale teraz to bez znaczenia. Żadnego. Bo znowu czujesz, że lecisz.

Czas zwolnił nagle, zatrzymał się, zgasł. Powietrze zgęstniało, stało się lepkie jak miód. Zrobiło się cicho. Ostry ból przeniknął przez Srokosza, wlał się w niego i wypełnił całego. Mlecznobiały opar wypełnił przestrzeń.

Tak miała wyglądać śmierć? Wolne żarty. Poruszył się ostrożnie i wrzasnął ochryple z bólu. Bólu? Więc jednak żył. Tylko jeszcze nie był pewien, czy naprawdę ma się z czego cieszyć. Paskudna sprawa.

Dostrzegł snop błękitnego światła. I wielką sylwetkę Abaddona, który wyglądał jak nawleczona na słup blasku kukła. Do jego świadomości wlał się głos-nie głos. Wola. Rozkaz, choć Srokosz był pewien, że nie padło żadne słowo. A potem Apollyon uniósł się wysoko, zabłysł oślepiającym światłem i zniknął.

Srokosz został sam. Mleczna mgła rozwiała się szybko, ustępując miejsca ciemności. Zdołał tylko stwierdzić, że jest twarda, mokra i zimna, a potem stracił przytomność.

 

***

Skończyło się. Drozd nie mógł w to uwierzyć, ale naprawdę się skończyło. Świat nie został rozszarpany, zmiażdżony. Co najwyżej trochę sponiewierany.

Chmury rozwiewały się szybko, jeszcze chwila a pierwszy promyk słońca oświetli pobojowisko. Zniszczenia wyglądały strasznie, burza uszkodziła wiele budynków, połamała drzewa, zniszczyła samochody. Ale mogło być gorzej. Znacznie gorzej.

Tylko to cholerne błoto, głębokie kałuże przeradzające się miejscami w niewielkie stawy. Drozd i towarzyszący mu Cień przedzierali się przez zagracone ulice w poszukiwaniu Srokosza. Albo jego ciała, pomyślał ponuro. Sam ledwo szedł, powłócząc nogami w wodzie do kostek, w uszach nadal mu brzęczało, ramie pulsowało tępym bólem. Nie chcieli zostawiać Srokosza samego, choć ich obecność nie mogłam mu nijak pomóc. Ale chłopak po prostu nie mógł pójść w diabły i schować się do jakiegoś bunkra, czy piwnicy, jak serdecznie poradził mu wczoraj Srokosz.

Gama zatrzymał się nagle. Zacharczał coś po swojemu i nieco koślawym truchtem podbiegł do leżącego ciała. Drozd zaklął i pobiegł za nim. Przyklęknął nad nieruchomym ciałem.

– Srokosz! – wrzasnął w bladą, brudną twarz, tarmosząc za ramię.

Srokosz jęknął głucho nie otwierając oczu. Żył. Kiepsko z nim było, ale powinien się z tego wylizać.

– Srokosz, to ja, Gama – zaszemrał Cień. – Słyszysz mnie?

– Yhm – wychrypiał Srokosz.

– Pokonałeś go! Zwiał! Podkulił skrzydła i zwiał do siebie! – zawołał uradowany.

– Nie…Ja… Zabronił mu. Oczyścił z gniewu i zabrał – wydusił z siebie charkocząc. – Powiedział, że jego dzień nadejdzie, ale nie teraz…Nie…

– Zabrał? Kto, jak? – nie zrozumiał Drozd. Srokosz drżącą dłonią wskazał w górę, a potem stracił przytomność. Drozd spojrzał w rozpogadzające się niebo. Skrzywił się. – I bądź tu, kurna, ateistą.

 

 

Koniec

Komentarze

Wiesz? Ty to potrafisz opisać to wszystko co "poza" i "obok" i skłonić czytelnika do refleksji. Nieźle. Zestawienie niebanalnych porównań ze słowami typu "kurwa nędza" czy "przesrane" tak aby się nie gryzły wzajemnie a jednocześnie stanowily spójny, dobry tekst to nielada wyzwanie. Uważam, że Ty poradziłaś sobie z tym bardzo dobrze.
Pozdrawiam :)

Początek zachwycający, ale potem niestety jest trochę gorzej. Brakuje mi przede wszystkim głębszej motywacji wydarzeń i postaci. Niby wiemy, że dzieje się coś ważnego, jest ktoś, kto ma powstrzymać zagładę, ale wszystko dzieje się zbyt szybko i zbyt prosto, bez żadnych zawirowań. Bohaterowie od razu wiedzą, kim jest anioł, od razu wysyłają Srokosza do walki, chociaż w zasadzie to nie wiadomo jak ma walczyć, Abbadon od razu go znajduje, walka wybucha i zaraz się kończy. Zdecydowanie za krótkie to wszystko, bo - tu kończy się narzekanie :P - jest to naprawdę świetny zalążek historii w stylu urban fantasy, gatunku który bardzo lubię ;) I to jeszcze w połączeniu z aniołami ;) Przypominał mi trochę bardzo docenionych na tym forum i przez redakcję "Ludzi godziny czwartej". Cienie, Luksy, sieci, świetnie rozegrany motyw muzeum - bardzo to wszystko ciekawe, porywające wyobraźnię, rozbudzające apetyt na więcej. A do tego napisane fajnym językiem, soczystym i literackim zarazem.

Przyznam, że czuję niedosyt. Zaczęło się świetnie, ciekawy pomysł i taki gaimanowski klimacik, jaki bardzo lubię. Potem niestety, i tu zgadzam się z Dreammy, jest rzeczywiście trochę gorzej. Wydaje mi się, że niepotrzebnie spłyciłaś bądź skróciłaś tę historię, bo ma potencjał na dwa razy większą objętość. Tu cała akcja potoczyła się zbyt szybko i ostatecznie zupełnie nagle skończyła - myślę, że całe tło oraz postacie mogłaś trochę bardziej rozbudować. Mimo to wciągnęło mnie, z przyjemnością pochłonąłem tekst do końca i chętnie bym poznał dalsze losy bohaterów. ;)

Tytuł - super.

Pozdrawiam.

Troszku więc chyba skrewiłam. Ale tylko troszku. I naprawić bardzo łatwo ;)

Miło :D

ja również jestem tego samego zdania co Dreammy i Eferelin Rand. początek bardzo fajny, a potem niestety emocje jakoś dziwnie opadały.
pozdrowionka

Zgadzam się z przedmówcami. Setting i historia mają potencjał, który nie został w pełni wykorzystany. Wszystko dzieje się zbyt szybko i łatwo. Poza tym zbyt mało miejsca poświęciłaś charakterystyce postaci - nie wiemy nawet jak wygląda główny bohater. Takie teksty irytują. Czytelnik dostaje próbkę czegoś fajnego, wyrabia sobie pewne oczekiwania a tu nagle... koniec :( Gdybym miała oceniać, za jakość i pomysł byłoby 5, ale za długość i drażnienie czytelnika, autorce należy się dwója i... rózga :P

Czekałem z ogromną niecierpliwością, aż pojawi się Twój tekst w Eliminacjach. No i doczekałem się. I muszę coś powiedzieć. Niestety, jesteś kolejną osobą, która nie powinna publikować swoich tekstów w Internecie! Twoje miejsce jest w papierowych publikacjach. Chociaż zgodzę sie z opiniami Dreammy, Eferelina Randa i Ranfreriel, bo mogłoby być trochę lepiej: objętościowo i opisowo. Ale umiesz pisać, i to Ci się chwali. Powodzenia w dalszym etapie. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Dzięki :)
Cóż, zdaję sobie sprawę, że to zawaliłam nieco. Mówi się trudno i jedzie się dalej :D

Dokładnie, nie ma się co przejmować. Zresztą, jeszcze ostateteczny werdykt nie zapadł, i te na nasze komentarze, to tylko szczera opinia. Ale warsztat masz super. Może ta piąteczka z małym minusikiem coś pomoże. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka