- Opowiadanie: sinestro - BRAMA JEST ZAWSZE OTWARTA

BRAMA JEST ZAWSZE OTWARTA

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

BRAMA JEST ZAWSZE OTWARTA

http://img718.imageshack.us/img718/3271/ilustrejszyn.jpg <------------– ILUSTRACJA (ma za duży rozmiar, by ją wstawić w edytorze)

 

 

Tekst ten powstał w ramach małego eksperymentu, zainspirowanego artykułem a.k.j (http://www.fantastyka.pl/7,3723.html), któremu dedykuję to opowiadanie :)

Na końcu zamieściłam tłumaczenie fragmentów łacińskich. Zaznaczam też, że wszystkie miejsca/obiekty z opowiadania istnieją naprawdę – można je spotkać w Poznaniu. Jest to mój debiut, więc bądźcie wyrozumiali, proszę:D

 

– W górę serca i niech zwycięża LECH!

– Kolejorz!

– Niech zwycięża LECH!

– Kolejorz!

Za żelaznymi sztachetami ogrodzenia przeszli pełni entuzjazmu kibice. Słońce właśnie wstało i powoli rozmywało siną, przygnębiającą mgłę. Pierwsze promienie jednak nie przyniosły ze sobą ciepła – zima zaledwie kilka dni temu zdecydowała ustąpić miejsca coraz cieplejszym rankom, więc poświęconą ziemię wciąż przykrywał śnieg. Na kamieniu pode mną warstwa bieli nadal była dziewiczo gładka, nienaruszona. Bo i któż miałby po niej deptać? Od wielu lat nikt nie przychodził na grób, jedynie w Święto Zmarłych ktoś litościwy postawił żółty znicz, którego światło zgasło dawno temu, a wspomnienie jego nikłego ciepła zdążyło wyparować z mej pamięci. Odwiedzały mnie tylko gawrony o bezwzględnych, zimnych paciorkach oczu i jaszczurki, które w upalne dni wypełzały spod kamiennych płyt. Na zabytkowy cmentarz rzadko ktoś przychodził. Cóż, wszak większość pochowanych tu osób zmarła jeszcze przed wojną. Ostatni nagrobek postawiono w roku 1961, by nekropolia po upływie czterdziestu lat została zastąpiona przez park. Cmentarz jednak trwał nadal, a wystające z ziemi zęby secesyjnych płyt mroziły serca upiornym, fascynującym pięknem. Mimowolnie spojrzałem na nagrobkową płytę pod moim cokołem. Słowa dawno zatarł upływający czas i bezlitosne ulewy, lecz ja nadal bez trudu mogłem je wyszeptać, choć nikt by tego nie usłyszał.

1895-1918

Ukochana córka i siostra

Tak, dawno nikogo tu nie było. Jedyną osobą, której twarz zdołałem zapamiętać, była stara kobieta, która przychodziła na cmentarz co niedzielę po mszy świętej, by uczynić znak krzyża przed rodzinnym grobowcem, który wzniesiono naprzeciwko mnie. Spoczywali w nim jej rodzice i mąż. Pamiętałem ją jeszcze z czasów, gdy była młodsza, a jej twarz marszczyła się w delikatnym uśmiechu. Po pogrzebie małżonka zaczęła odwiedzać grób częściej, lecz kobieta już się nie uśmiechała, nie we właściwy sposób. Odchodząc zawsze zatrzymywała się przede mną i przez krótką, niewiele znaczącą chwilę przyglądała mi się w milczeniu. Nie patrzyła na zatarty napis z nagrobnej tablicy. Patrzyła na mnie, Surafena, Angelus tristitia, Anioła Smutku. Nigdy nie podeszła do grobu przy bramie, do mego lustrzanego odbicia, bliźniaczego istnienia. Mijała go szybko, jakby dotykająca czoła kamienna ręka miała za chwilę złapać ją za gardło i ściskać do ostatniego tchu. Tak, kobieta bała się posągu przy bramie. Po ciemnym, pokrytym bluszczem i zaciekami kamieniu pełzała wilgoć, a skryta w nieruchomej dłoni upiorna twarz spoglądała w dół bezdusznymi oczyma. Każdy bał się grobu przy bramie.

Spojrzałem ponownie na grobowiec przede mną. Granitową płytę usunięto, a na jej miejscu piętrzyły się teraz zmarznięte kwiaty, przykrywające świeżą mogiłę. Stara kobieta już nie przyjdzie, już nie musi. Teraz już na zawsze będzie dzielić zimne łoże ze swoim ukochanym mężem, na wieki spokojna i szczęśliwa. Porta semper aperta est. Brama jest zawsze otwarta.

Na płytę pode mną sfrunął kruk, pozostawiając na błyszczącym śniegu brzydkie odciski pazurzastych łapek. Ścierwojad przechylił głowę na bok, łypnął czarnym okiem i zacharczał gardłowo, jakby rzucał jakąś obelgę. Kruk, zwiastun śmierci, niewierny posłaniec, swym krakaniem daje hasło do zemsty. Powoli zsunąłem się z cokołu, pozostawiając za sobą zimny kamień i zamachałem nieistniejącymi w tym świecie rękoma, by przepłoszyć wstrętne ptaszysko. Kruk zatrzepotał czarnymi skrzydłami i zakrakał z wyrzutem, po czym odleciał, by usiąść na żelaznej sztachecie. Rozejrzałem się dookoła – o tej porze na ulicy za ogrodzeniem widać było jedynie podążających do pracy ludzi, którzy spieszyli się na przystanek autobusowy. Z cukierni naprzeciwko wyszedł mężczyzna, by ustawić przed sklepem tekturową tablicę z reklamą. „Dziś pączki za jedyne 96 groszy!" – głosił czerwony napis. Ach tak, to dziś jest ten dzień, który ludzie określają mianem Tłustego Czwartku.

Spojrzałem na słońce, które wschodziło coraz wyżej. Jego promienie nie raziły moich oczu, nie ogrzewały twarzy. Dziś na ulicach będzie wielu ludzi, trzeba tylko zaczekać do południa. Skierowałem się w stronę wysokiej, kutej bramy cmentarza, bezszelestnie sunąc po śniegu, na którym nie pojawiły się jeszcze odciski butów ani łap. Przepłynąłem aleją starych, okazałych lip. Drzewa były teraz szare, nagie i brzydkie. Przypominały szpony, które zmarznięta ziemia wyciąga bezradnie ku błękitnemu niebu. Skierowałem wzrok na ciemny, pokryty zaciekami grób z prawej strony. Po kamiennej twarzy pełzał cień, nadając jej wyraz złośliwego uśmiechu. Cień drgał przez chwilę niezdecydowanie, po czym zaczął gęstnieć, aż przerodził się w cienistą istotę, która ześlizgnęła się z cokołu i pełzała teraz po zamarzniętej ziemi.

Surafen – wysyczał cień.

Nefarus – wyszeptałem. – Parva frater

Odpowiedział mi jedynie szyderczy śmiech. Po chwili cień zamilkł i odpełzł szybko pod jeden z granitowych kamieni, pozostawiając mnie mojemu własnemu smutkowi. Cóż, nie każde drzewo można po prostu ściąć. Jutro spróbuję znowu, by ponownie usłyszeć cyniczny, gardłowy rechot. Będę próbować każdego dnia, tak jak to czyniłem od ponad wieku.

Bezszelestnie minąłem wysoką, kutą z żelaza bramę i wypłynąłem „na zewnątrz". Czasami zdarzało mi się schodzić z kamiennego cokołu, by przyglądać się ludziom podczas ich codziennych, prozaicznych spraw. Jedni stali na przystankach, niecierpliwie oczekując spóźniającego się tramwaju, inni gorączkowo szukali monet rozsypanych w kieszeni, jeszcze inni spacerowali ze swoimi psami. Takich ich właśnie lubiłem – zwykłych, pochłoniętych codziennością, bez wolnej chwili na złe słowo.

Mijałem sklepy, przystanki, przejścia dla pieszych, gąsienice samochodów wszelkiego koloru i rozmiaru, pokryte śniegiem trawniki. Na najbardziej nieprzyjemnych ludzi trafiłem na ulicy Bułgarskiej, gdzie o tej porze dnia zawsze tworzyły się korki. Cóż, niecierpliwość nie potrzebuje wiele, by przerodzić się w nieukierunkowaną złość. Negatywne emocje nie miały na mnie dobrego wpływu, poza tym nie potrafiłem zaradzić problemom tych ludzi. Musieli to zrobić sami, takie były zasady. Skręciłem w ulicę Bukowską, potem w Grunwaldzką. Mijałem szeregi kamienic, zarówno odnowionych, jak i tych odrapanych. Chodnikiem podążali studenci różnych narodowości, którzy spieszyli na pierwsze zajęcia.

Kątem oka kilkakrotnie dostrzegłem cień, który ślizgał się po chodnikowych płytach, chował w ulicznych zakamarkach, błądził po bezlistnych drzewach. Czym prędzej minąłem róg Grunwaldzkiej i Matejki oraz żółtą kamienicę, która się tam znajdowała. Na jasnej, piaskowej fasadzie tkwiła biała płaskorzeźba smoka, który zjada własny ogon. Nad smokiem ludzie umiejscowili Drzewo poznania Dobra i Zła, Lignum scientiae boni et mali, symbol nieposłuszeństwa, obraz ich własnego grzechu. Wężowe ciało bestii nieustannie wije się, skręca, dwoi i znów powraca. Uroboros, nieskończoność, jego koniec staje się nowym początkiem. Uroboros, początek i koniec, wieczność. Nie lubiłem spoglądać w jego oczy, tak bezduszne i puste, prześlizgujące się bokiem przez wieczność.

Ruszyłem w kierunku Rynku Jeżyckiego. Lubiłem Jeżyce, tutaj każdy dom wyglądał niemal dokładnie tak jak wtedy, gdy wypłynąłem na świat po raz pierwszy. Szare, żółte i brunatne kamienice straciły nieco ze swej dawnej świetności, gdzieniegdzie tynk odpadał z fasad, a gipsowe boginki i zwierzęta zostały okaleczone przez czas. Mimo to lubiłem na nie patrzeć, tak jak człowiek powracający z długiej podróży cieszy się na widok znajomych twarzy. Sercem dzielnicy był właśnie mały ryneczek otoczony wysokimi kamienicami, tuż obok kościoła św. Floriana. Już o wschodzie słońca na rynku ustawiali się sprzedawcy, rozkładali towary na blaszanych stołach i rozstawiali stojaki z odzieżą. Za chwilę zaroi się tu od ludzi z ogromami galopujących myśli i sercami pełnymi pragnień.

Zatopiłem się w labiryncie blaszanych stołów. Skarpety, kapcie, portfele, okulary, czapki, rajstopy, gazety. Najbardziej interesujące wydało mi się stoisko z azjatyckimi, poruszającymi się zabawkami. Elektryczność zawsze mnie fascynowała, przywodziła mi na myśl piorun schwytany, uwięziony i ujarzmiony ludzką ręką. Niemal… cud. Tak, ludzie byli zdolni tworzyć wspaniałe rzeczy, nie tylko niszczyć. Niestety, najczęściej sami o tym zapominali, a przecież cuda mogą zdarzać się co dzień. Nie w Niebie, na wysokościach, lecz na Ziemi. Małe cuda ludzkiej codzienności.

Przepłynąłem między stoiskiem z warzywami a kwiaciarnią. Nie poczułem zapachu żadnego z kwiatów, które były takie ładne i kruche. Zawsze byłem ciekaw, jak pachną róże albo lilie, które ludzie składali na świeżych grobach. Pochyliłem się nad starą kobietą, która kucała na rozpłaszczonym kartonie i zmęczonym głosem namawiała do kupna wiązki czosnku. Główki czosnku leżały wszędzie, jakby ktoś rozsypał wokół staruszki cały worek. Nikt nie zwracał na nią uwagi, ludzie patrzyli uparcie przed siebie bądź ostentacyjnie odwracali wzrok. Większość z nich wolała nie widzieć biedy innych, która przecież była obecna na każdym kroku. Pochyliłem się niżej, by nieobecną ręką ująć sztywną, owiniętą gałgankiem dłoń. Chwila rozpływającej się po ciele otuchy była jedynym i najlepszym, co mogłem uczynić dla tej kobiety.

Skierowałem się do straganu z używanymi książkami. Na śniegu stały kartonowe pudła pełne tomów i cieniutkich książeczek, a ich zawartość mokła od spodu i skręcała się nieładnie. Rzuciłem okiem na brzegi książek ułożonych na stole – tych ładniejszych, jeszcze niezniszczonych, za które sprzedawca mógł zażądać więcej. Przy tym stoisku zawsze tłoczyło się mnóstwo osób, w szczególności studentów poszukujących lektury za grosik oraz pań w średnim wieku żądnych tanich romansów. Nie znałem ani jednej z tych książek, w końcu nie potrafiłem otworzyć żadnej z nich, jednak w oczy rzuciło mi się nazwisko „Szekspir". Na jednym ze znajdujących się na cmentarzu nagrobków byłysłowa podpisane „W. Szekspir". Głosiły one: „Do miłosierdzia nie można przymusić". Żałuję, że nigdy nie miałem okazji przyjrzeć się temu człowiekowi.

– Przepraszam, ma pan może rozmienić dziesięć złotych?

Zamarłem. To pytanie było skierowane do mnie! Obok stała dziewczyna, na oko piętnastoletnia. Trzymając w jednej dłoni egzemplarz „Wrót Thorbardinu", w drugiej zaś dziesięciozłotowy banknot, wpatrywała się we mnie wyczekująco. Ze zdziwienia byłem w stanie jedynie pokręcić przecząco głową. Dziewczyna wzruszyła ramionami i powtórzyła pytanie, tym razem kierując je do stojącej obok wysokiej blondynki. Na wszelki wypadek obejrzałem się za siebie, lecz nikogo tam nie było. Nie, nie myliłem się, ten człowiek musiał mówić do mnie! Czasami zdarzały mi się takie przypadki. Zazwyczaj zauważały mnie jedynie zwierzęta, lecz bywało, że przez krótką chwilę jakiś człowiek napotykał mój wzrok bądź wzdrygał się od dotyku mej dłoni. Najczęściej były to małe dzieci, nieskażone jeszcze nienawiścią oraz inne osoby, należące do zupełnie innej kategorii. Osoby nieszczęśliwe, zagubione i niepewne. Samobójcy.

Przyjrzałem się dziewczynie nieco uważniej. Niby nic szczególnego – krótkie, farbowane na rudo włosy, szare oczy, zimowy płaszcz. Ot, zwykła nastolatka. Ciekawe, kogo przed chwilą zobaczyła? Długowłosego mężczyznę o twarzy bez wyrazu? Nigdy się nie dowiedziałem, jak naprawdę wyglądam, w końcu nie odbijałem się w lustrach ani sklepowych wystawach. Wolałem myśleć o sobie jak o tym skrzydlatym, kamiennym mnie, którego zostawiałem za sobą na starym cmentarzu, niż o czystej myśli łowiącej czas w światach pomiędzy rzeczywistościami. Zdarzenie sprzed chwili, tak rzadkie w mojej egzystencji, zaintrygowało mnie, ale też wzbudziło niepokój. Postanowiłem, że podążę za rudowłosą.

Dziewczyna kierowała się w stronę Starego Rynku. Minęła gmach opery z figurą Pegaza na szczycie dachu, kościół oraz odlanego z brązu Starego Marycha i jego rower, którego nikt nigdy nie ukradnie. Szła szybko, bezmyślnie, jakby stopy same niosły ją po wielokrotnie przebytym szlaku. W kieszeni płaszcza zadzwonił telefon, brzęcząc śmieszną melodyjką. Dziewczyna odebrała, a w aparacie rozległ się zaniepokojony, dziewczęcy głos.

Kaśka! To, co ci zrobił ten bydlak, jest nie do pomyślenia…

– To nie jest twoja sprawa – przerwała rudowłosa.

Dziewczyno, on za to pójdzie siedzieć, powinnaś z kimś o tym porozmawiać. Twoja mama… Jak przyjedziesz do Wąsosza…

– Anka, ty nic nie rozumiesz! Ja go kocham.

Kaśka, nie denerwuj mnie, za coś takiego to ja bym mu…

Nie usłyszałem, co by mu zrobiła dziewczyna w aparacie, gdyż rudowłosa z trzaskiem zamknęła klapkę telefonu. Skręciła w jedną z bocznych ulic, potem drugą. Minęła plac z Pręgierzem, przeszła przez skwer pełen pustych o tej porze ławeczek i minęła wciąż zamarznięty staw. Przeszła przez furtkę w ogrodzeniu z drucianej siatki i, nie czekając na ponowne zatrzaśnięcie zamka, skierowała się do powojennego budynku z czerwonej cegły. Szkoła.

Rozległ się irytujący dźwięk szkolnego dzwonka. Po chwili z sal wyległy tłumy głodnych, znudzonych uczniów. Dziewczyna szła szybko korytarzem i wydawała się być coraz bardziej zdenerwowana, wręcz przestraszona. Zatrzymała się przed drzwiami jednej z klas i zaczekała, aż wszyscy uczniowie wyjdą. „Mgr A. Kowalczuk, język niemiecki" – głosił napis na tabliczce. Dostrzegłem, że Rudowłosa ściska w dłoni kartkę wyrwaną z zeszytu, którą mięła i skręcała z przejęcia. Gdy ostatnia osoba opuściła salę, dziewczyna weszła niepewnie do środka, a ja popłynąłem za nią. Przy zagraconym tekturowymi teczkami biurku siedział mężczyzna około trzydziestki, w białej koszuli oraz ciemnej marynarce i wystukiwał coś szybko na klawiszach telefonu komórkowego. Na widok dziewczyny wzdrygnął się i omal nie wypuściłby urządzenia, zupełnie jakby zobaczył upiora. Po ścianie prześlizgiwał się cień i szczerzył drobne, ostre zęby w szyderczym uśmieszku.

Tot doloribus, tam tristitia, multis amaritudinibus, vide, vide, parva frater…

– Sile.

– Tam tristis, tam tristis… Dolor, passus, malum, tam tristis… Tam magna mirabilis!

Sile!

– Porta semper aperta est, memento, memento, memento…

Po co tu przyszłaś? – warknął mężczyzna zrywając się z krzesła, które zaszurało okropnie. – Mówiłem, żebyś tu nie przychodziła. Jeszcze ktoś się zorientuje – powiedział i rzucił niepewne spojrzenie w stronę drzwi.

Audi, parva frater…

– Powiedziałem ci, dziewczyno, że to koniec – syknął.

Nastolatkawybuchnęła płaczem.

– Nie becz mi tu tylko – rzucił mężczyzna ostro – Co? Myślałaś, że ile to będzie trwało? Że rzucę pracę albo się z tobą ożenię? – zakpił. – Nie bądź śmieszna! – Ponownie spojrzał w kierunku drzwi. – Nie becz, powiedziałem. Zaraz przyjdzie sprzątaczka. Po co tu przyszłaś? Prosić? Szantażować?

– Pożegnać…

– Pożegnać? – powtórzył – Nie bądź śmieszna – powiedział, po czym zamknął skórzaną aktówkę i wyszedł, jakby nigdy nic.

- Vide, frater, vide! Animo, cor… Nigra mens!

– Clamat pactore. Multis amaritudinibus… Patitur.

Dziewczyna stała jeszcze przez chwilę. Nie płakała, nie złościła się. Jej twarz pozostała bez śladu jakichkolwiek emocji. Przestała skręcać pogniecioną karteczkę, wyciągnęła rękę jakby z wahaniem, położyła kawałek papieru na nauczycielskim biurku i bez słowa wyszła z sali sztywnym krokiem.

Cień wyszczerzył zęby jeszcze szerzej.

Puella mori, moritur.

– Ego. Patitur.

Puella perit.

– Ego.

– Porta semper aperta est, memento.

– Ego.

Memento.

– Ego.

Cień zarechotał gardłowo z tryumfem, po czym odpełzł w stronę parapetu i zniknął w szczelinie okiennicy. Nefarus miał rację – brama jest zawsze otwarta, a ja, Anioł Smutku, czysta myśl, nie mogłem zatrzymać rudowłosej dziewczyny. To ona decyduje o swoim życiu. Zanim jednak wrócę na cmentarz i schowam się w kamiennym posągu, mogę zrobić coś jeszcze.

Do sali weszła sprzątaczka, tak jak powiedział mężczyzna w marynarce. Otworzyła okno, by wywietrzyć duszne pomieszczenie i zaczęła zasuwać krzesła, które uczniowie pozostawili w nieładzie. Przemieściłem się w stronę okna. Na rosnącym w pobliżu kasztanowcu siedziały wrony, a przy ogrodzeniu przechadzał się bury kocur. Nie, one były za daleko. Na parapetach sąsiednich okien dostrzegłem gołębie, mnóstwo gołębi. Zauważyły mnie natychmiast i poczęły przeciskać się w moją stronę, gruchając zapamiętale. Cofnąłem się w stronę nauczycielskiego biurka, a dwa ptaki z przodu podążyły za mną, wlatując do środka i lądując na meblu wśród tekturowych teczek.

– Sio, poszły! – zawołała sprzątaczka – Won mi stąd, ale już! – wrzasnęła, przeganiając gołębie.

Tak jak przewidywałem, pognieciona kartka zleciała na pokrytą popękanym linoleum podłogę. Kobieta schyliła się, by podnieść liścik i rozwinęła go bezczelnie, nie mogąc powstrzymać ciekawości.

– O żesz ty, jasna cholera! – zawołała, po czym błyskawicznie wcisnęła kartkę w kieszeń i wybiegła z sali jak oparzona.

Tak, brama jest zawsze otwarta. Uśmiechnąłem się smutno do swoich myśli, wciąż żałując rudowłosej dziewczyny, która była zbyt młoda, naiwna i głupia. Nie mogłem jej pomóc. Pozostawało już tylko wrócić na mój granitowy cokół, by pozostać tam przez noc i o świcie wyruszyć ponownie na ulice porannego, zaspanego i niezadowolonego Poznania, tak jak to robiłem od 1985 roku. Brama jest zawsze otwarta, a ja pozostanę tutaj – ja, pura mente i on, umbra serpentium. Będę go wołać czule po imieniu, jak co dzień, by usłyszeć gardłowy, szyderczy śmiech.

Będę go wołać po imieniu.

***

 

 

Porta semper aperta est – Brama jest zawsze otwarta

parva frater – braciszku (dosłownie: maly bracie)

Lignum scientiae boni et mali - Drzewo poznania Dobra i Zła

Tot doloribus, tam tristitia, multis amaritudinibus, vide, vide, parva frater… - Tyle cierpienia, tyle smutku, mnóstwo goryczy, patrz, patrz, braciszku…

sile – milcz

Tam tristis, tam tristis… Dolor, passus, malum, tam tristis… Tam magna mirabilis! - Tyle smutku, tyle smutku… Żal, cierpienie, zło, jak smutno… Jak przecudownie!

Porta semper aperta est, memento, memento, memento… - Brama jest zawsze otwarta, pamiętaj, pamiętaj, pamiętaj…

Audi, parva frater… – Słuchaj, braciszku…

Vide, frater, vide! Animo, cor… Nigra mens! - Popatrz, bracie, popatrz! Umysł, serce… jej umysł jest czarny!

Clamat pactore. Multis amaritudinibus… Patitur – Jej serce roni łzy. Tyle goryczy… Ona cierpi.

Puella mori, moritur - Dziewczyna umrze, umiera.

Ego. Patitur – Wiem. Ona cierpi.

pura mente – czysta myśl

umbra serpentium – pełzający cień

Koniec

Komentarze

Nawet, nawet. Przeczytałem" na szybko", bo muszę gdzieś wyjść:), więc za bardzo w tekst nie wnikałem, jeśli chodzi o błędy. Opowiadanie (treść) podobało mi się, natomiast mam trochę zastrzeżeń, do opisu przechadzki bohatera po Poznaniu. Za dużo tego! Trochę to wyglada jak przewodnik turystyczny. Pozdrawiam

Mastiff

Anioł widoczny na zdjęciu jest najlepszym komentarzem do tego opowiadania.
Zatem jest to amatorska próba przeniesienia angel fantasy w nieco bardziej urbanistyczno - realistyczne realia. Autor postanawia dokonać tego za pomocą wielkiej ilości topornych opisów i kulawych relacji ze stanu emocji boahterów. Potem, wzorem sarmackiej szlachty, zwiększa powagę dzieła dużą ilością łacińskich sentencji (których wyjaśnienia zajmują chyba 1/10 tekstu. A potem dowala chrześcijański moralik.

Rzeczywiście macie rację, przesadziłam trochę z tymi opisami ulicznymi (tak jakoś złapałamm wątek i samo poooszło). To mój pierwszy raz, dlatego dzięki za wszelkie uwagi, bo samemu cieżko obiektywnie ocenić własny tekst.

Łacińskie wtawki są zamieszczone specjalnie, w celu nadania specyficznego charakteru dwóm przeciwnym postaciom i podkreślenia ich nierealności, a moralik nie jest chrześcijański, przepraszam, tylko staro-rzymski, ale co tam). :D Na zdjęciu nie jest anioł, tylko DWA anioły, to są różne pomniki. Oczywiście, że jest to próba stworzenia urban-angel fantasy, przecież wynika to ze wstępu - a.k.j napisał pewien artykuł, w którym stwierdził, że należy pisać urban fantasy z aniołami i nieletnimi, uznałąm to za zabawne i postanowiłam zobaczyć, co by z takiego pomysłu wyszło, taki mały eksperyment. Arctur Vox, czy naprawdę nie znalazłeś nic pozytywnego? :)

 Kruk, zwiastun śmierci, niewierny posłaniec, swym krakaniem daje hasło do zemsty.
...skryta w nieruchomej dłoni upiorna twarz spoglądała w dół bezdusznymi oczyma...
Co dziś taki wysyp wzniosło-patetycznych tekstów? Wiosną zakwitają egzaltacje czy jak?

Ostatni nagrobek postawiono w roku 1961, by nekropolia po upływie czterdziestu lat została zastąpiona przez park. -- nie bardzo rozumiem, to zdanie brzmi, jakby nagrobek postawiono dokładnie w celu zmiany cmentarza w park (a tak przy okazji, dlaczego po upływie czterdziestu lat, nie za szybko aby?), a raczej nie taki był zamiar stawiających...

Achika: no właśnie taki zamiar był, chociaż według mnie także to jest bez sensu, tak jest napisane na tablicy z historią cmentarza (chodzi dokładnie o cmentarz Jeżycki w Poznaniu). Ostatni grób postawiono w 1961 (konkretnie 20-go listopada), bo zgodnie z obowiązującym wtedy prawem miano przerobić cmentarz na park i uchwałą Rady Miasta został zamknięty dla cełów grzebalnych, , ale w końcu do tego nie doszło i nie stawiano już nowych grobów, tylko ewentualnie chowa się tam ludzi w grobowcach rodzinnych już istniejących, bo to "nekropolia zabytkowa". Tak poza tematem to jest fascynujące miejsce, szczególnie figury dwóch takich samych aniołów (które mnie zainspirowały), z których jeden jest biały i niemal nowiuteńki, chociaż był postawiony na samym początku istnienia cmentarza na grobie córki czy tam siostry założyciela, a drugi powtał dużo później z tego samego materiału, ale niemal całkowicie zczerniał i pozaciekał. Jeden wygląda pięknie, a w drugim brzegu cmentarza stoi drugi, upiorny. To takie miejsce jak z klasycznych filmów grozy, stare, klimatyczne i jednocześnie piękne w upiorny sposób.

A tak wogóle, to podobało Ci się opowiadanie jako całokształt? :)

Zwabił mnie tytuł i, niestety, strasznie się rozczarowałam. Tekst jest skierowany tylko i wyłącznie do dwóch gatunków czytelników: nastoletnich dziewczynek i mieszkańców/znawców Poznania. Nie należę ani do jednej, ani do drugiej grupy, więc wynudziłam sie na maksa. Żeby nie powiedzieć "wymęczyłam", bo na emo-melancholijne teksty dla nastolatek mam alergię. Zdaję sobie jednak sprawę, że na takie teksty jest teraz, niestety, i popyt i podaż.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Jedyną osobą, której twarz zdołałem zapamiętać, była stara kobieta, która przychodziła na cmentarz co niedzielę po mszy świętej, by uczynić znak krzyża przed rodzinnym grobowcem, który wzniesiono naprzeciwko mnie.

 

Po pogrzebie małżonka zaczęła odwiedzać grób częściej, lecz kobieta już się nie uśmiechała, nie we właściwy sposób.- a jaki jest właściwy sposób uśmiechania się? :P

 

Tyle mi sie jakos bardzo rzuciło w oczy. I do tego jesli chodzo pierwszy wytyk, to tekst jest najeżony "którami". 

Co do całości, to nawet przyjemnie się czytało. Fabuła może nie jest jakaś odkrywcza, ale podczas czytania ogarnał mnie taki trochę nostalgiczny nastrój, a oto chyba chodziło. Czyli jest nieźle, choc mogło by być dużo lepiej, gdybys tejkst dopracowała. 

A, i te łacińskie dialogo mnie wkurzały, bo musiałem zerkać co chwile na słownik. Ale w tekst sie w sumie wpasowały, a do tego nie było ich dużo, więc tragedii nie ma :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dostałem pierwszy dedyk, dziękuje.
Widać, że to pierwszy tekst. Jest sporo powtórzeń i niezgrabności stylu. Ale łatwych do usunięcia, podejrzewam, że w następnym tekście będzie z tym już lepiej.
A co do fabuły: ja przyznam, że mi się całkiem podobało. Zważywszy na to, że pisane pod mój raczej ironiczny poradnik, to wyszło nieźle. Chyba wole klasyczne, niematerialne anioły od tych pseudogangsterskich, rycerskich kozaków modnych od czasu wydania Obrońców Królestwa. Kwestii emocjonalności nastolatki nie mnie oceniać, albowiem nastolatką nigdy nie byłem :P Co do opisów Poznania, znowu ja strasznie lubię opisy miast i nie znudziło mnie.
Jeszcze troszkę pracy nad stylem, powtórzeniami i następne opko z pewnością będzie lepsze, bo moim zdaniem potencjał jest.
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka