- Opowiadanie: Szymon Teżewski - Za Króla i Wietnam

Za Króla i Wietnam

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Biblioteka:

Dreammy

Oceny

Za Króla i Wietnam

Obok koksownika ustawionego przy jednym z przystanków w centrum Warszawy stała grupka ludzi. Starszy pan w wełnianym szarym płaszczu z kobietą w staromodnym futrze i włochatej czapce, młoda dziewczyna w leginsach i krótkiej białej kurtce z kapturem, wreszcie jakiś robotnik w zaplamionych ogrodniczkach.

No i oczywiście on, którego można niechcący zupełnie pominąć, bo uczciwie trzeba przyznać, że niczym się nie wyróżniał. Nie był ani młody, ani stary, ani brudny, ani jakiś wyjątkowo czysty, nie ubierał się w ubrania po ojcu, ani szczególnie nowocześnie. Ot, zwykły facet, jakich wielu stało w tym samym momencie przy innych koksownikach w całej Warszawie.

Skoro jednak to na nim właśnie skupia się opowieść, to co w nim było takiego, żeby czynić go jej bohaterem? Oczywiście historia – zastanawiająca i ciekawa, ale najpierw radzę poznać jego przeszłość, bo bez tego kontekstu dalsza opowieść może wydawać się zupełnie pozbawioną sensu. A w dodatku żaden młody mężczyzna nie bierze się znikąd, nikt nie pojawia się znienacka (a przynajmniej jeszcze się nie pojawia znienacka) przy koksowniku, bo nie tak to przecież działa.

Łukasz urodził się w Garwolinie, poprzez cesarskie cięcie, jakieś dwadzieścia pięć lat temu. W dzieciństwie najbardziej lubił wspinać się na drzewa i jeździć rowerem, ale nie stronił też od książek i zawsze marzył o tym, żeby poznać Tomka Sawyera. Kiedy w końcu zrozumiał czym jest postać fikcyjna, przerzucił się na książki historyczne. Później miał przejściowy okres fascynacji poezją, kiedy spod jego długopisu wydostawały się pokraczne, ale wyjątkowo natchnione wiersze, z których większość skończyła potem w piecu jako rozpałka. W dwudzieste urodziny Łukasz zdał sobie sprawę, że nie jest najdoskonalszym człowiekiem na świecie, i że nie jest nawet w pierwszej setce.

To rewolucyjne stwierdzenie dużo zmieniło w jego życiu. Niedługo potem zdał sobie sprawę, że ma bzika na punkcie aparatów ortodontycznych, a właściwie na punkcie dziewczyn je noszących. Przez całe późniejsze życie żałował, że nie poszedł na stomatologię ze specjalizacją ortodoncja, ale przecież bardzo nie lubił dentystów i bał się panicznie odgłosu wiertła. Był pewien, że kiedy zostanie już architektem, to jego biuro projektowe będzie znajdowało się vis-à-vis zakładu ortodontycznego, a on będzie mógł w przerwach podziwiać stalowe refleksy na zębach wychodzących z gabinetu licealistek.

Co to ma wspólnego z Łukaszem, który właśnie stał przy koksowniku? Otóż grzejąc ręce, myślał właśnie o zjawisku, które ujrzał niedawno. W chińskiej restauracji, w której zwykł jadać w środowe popołudnia, stało się coś niespodziewanego. Raptem przez drzwi wbiegła Azjatka niecodziennej urody – nie przepadał w ogóle za wschodnią urodą, zresztą za kuchnią podobnie, ale tym razem dosłownie opadła mu szczęka.

Dziewczyna oparła się o jego stolik, głośno dysząc, a kiedy zobaczyła jak na nią patrzy – uśmiechnęła się, pokazując rząd białych zębów ozdobionych stalowym aparatem jak drogocennymi koralami…

Tylko schyliła głowę i prawie pozbawioną akcentu polszczyzną powiedziała:

– Skurwysyny.

I zaraz wbiegło za nią trzech krępych Azjatów i zaczęło krzyczeć w jakimś języku składającym się głównie z głosek brzmiących jak „eoe" i „oao". Ludzie tymczasem powsadzali nosy gdzieś pomiędzy ryż i surówkę z kapusty, zdawało się, że nikt całego zajścia nawet nie zauważył. Największy z Azjatów wyskoczył jak spod ziemi zaraz koło dziewczyny, złapał pod ramię i pociągnął za sobą do kuchni, a ona tylko spojrzała na Łukasza błagalnym wzrokiem, uśmiechając się przy tym nieznacznie. Tym razem jego zwyczajowy kurczak w cieście nie smakował w połowie tak dobrze jak zazwyczaj.

Łukasz stał więc przy koksowniku i myślał o tym, co wydarzyło się ledwie kilkanaście minut wcześniej w chińskiej restauracji. Czy to możliwe, żeby w dwudziestym pierwszym wieku rzeczywiście ktoś trzymał ją tam siłą, zmuszając do porcjowania kurczaka? Zdecydowanie nie pasowała do wystroju i klimatu restauracji, wyglądała bardziej jak miss Wietnamu, zmuszona do pracy przez złych porywaczy. Uwierzył w to, choć wydawało mu się niedorzeczne, zupełnie jak ten koksownik rodem ze stanu wojennego. Tylko żołnierzy brakowało.

 

Gorzej! Na minutę przed przyjazdem autobusu postanowił, że ją uratuje. I to uratuje jeszcze przed kolacją, na którą ją zaprosi. Zwolnił więc dobre miejsce przy koksowniku i poszedł z powrotem do chińskiego baru. Postanowił działać z zaskoczenia, więc od wejścia skierował się w stronę kuchni. Jeszcze nigdy nie był na tyłach jakiejkolwiek restauracji, ale to co widział na filmach i w programach kulinarnych nie przypominało zupełnie tego, co ujrzał za kuchennymi drzwiami.

Spodziewał się blatów, lodówek, płonących patelni, a nie targu rodem z programu o podróżach! Stoły pełne warzyw o nieznanych nazwach i wąska uliczka przepełniona ludźmi. Odwrócił się, ale zamiast drzwi zobaczył tylko jadący wolno pociąg albo tramwaj, przed którym składano stragany, aby po chwili rozłożyć je z powrotem. Zatłoczona uliczka, na której stał, była w rzeczywistości torami.

Uskoczył w bok, wciskając się w niewielką szczelinę między straganami.

– Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może! Gdzie ja jestem do cholery? – spytał Łukasz głośno, kiedy zdał sobie sprawę z całej dziwności położenia, w którym znalazł się po przejściu przez niepozorne drzwi w chińskiej restauracji.

– Pan z Polska, kupić? – powiedział sprzedawca piskliwie.

– Gdzie jestem, co to za miasto?

Wietnamczyk zrobił wielkie oczy i postukał się w głowę. Rzeczywiście było to dziwne pytanie, a Łukasz nie miał nawet pewności czy sprzedawca je zrozumiał. Powtórzył więc wolno, otwierając szeroko usta, a rozmówca uśmiechnął się szeroko i zmrużył oczy.

– Ha–noi!

– Ale… pan mnie w ogóle rozumie?

– Rozumie! Pan z Polski, kupić?

Wietnamczyk mówił wprawdzie nieporadnie, ale skąd w ogóle znał polski? Łukasz wiedział wprawdzie, że wielu z nich studiuje w Polsce, ale żeby pierwszy, na którego natrafił? I to gdzie! Wietnam za drzwiami chińskiej restauracji. Coś, co nie mieści się na tyłach restauracji, a co dopiero w głowie – coś czego nie byłby sobie w stanie wyobrazić, zupełnie jak rzeczywistości. To nie był sen – za wiele szczegółów, za wiele elementów: uliczny gwar w niezrozumiałym języku, dziesiątki kolorowych straganów, tysiące ludzi w okrągłych kapeluszach. A wszystko porusza się, działa i koegzystuje, zachowane są związki przyczynowo-skutkowe – niska kobieta przebiera pomiędzy owocami wyglądającymi jak olbrzymie pomarańcze, wręcza banknot, sprzedawca kłania się nisko i wydaje resztę. Łukaszowi wydawało się, że wszyscy na niego patrzą, dopiero dopadło go uczucie gorąca – i nic dziwnego, w końcu dalej miał na sobie tę samą zimową kurtkę, w której grzał się przy koksowniku. Ktoś potrącił go niechcący, pomógł wstać, powiedział coś, nie – przeprosił, wydając z siebie krótkie gardłowe dźwięki.

Od północy dało się słyszeć okrzyki, zachwyt, może strach.

– Co się dzieje? – spytał Łukasz.

– Usarz, Wielki Polak – odpowiedział sprzedawca, podnosząc ręce w górę i zakreślając nimi nieokreślony kształt. – Cudo! Cudo!

To nie miało sensu, to nie było możliwe. Łukasz biegł, choć sam nie wiedział gdzie, byle dalej, byle biec. Było ciasno i tłoczno, czuł nieznane zapachy jedzenia i smród kanalizacji, słyszał targujących się ludzi, dotykał ich nawet. Nie sen, nie symulacja, to było zbyt doskonałe, zbyt prawdziwe.

I wtedy go zobaczył – ponadtrzymetrowy humanoid z ogromnym orłem na czerwonej tarczy, stanowiącym jednocześnie napierśnik. Sprawiał niesamowite wrażenie. Przez niewielkie otwory w hełmie, zabezpieczone grubym szkłem, dało się zobaczyć stalowe oczy umieszczonego wewnątrz pilota. Znad pleców wystawały dwa metalowe pałąki, na których brakowało jednak piór.

Miał rację mówiący łamanym polskim sprzedawca – Wielki Polak, i prawdziwe cudo.

Wzmacniany głos husarza aż zatrząsł okolicznymi kramami:

– Chorągiew husarska koronna Michała Sobiepana Potockiego, kłania się pocztowy Antoni Wierzycki! Co za radość niezwykła, że tak szybko ziomka zdołaliśmy odnaleźć! – mówił, a w jego głosie, chociaż specjalnie zniekształconym przez wzmacniacz, dało się słyszeć autentyczną radość. – Rotmistrz pan Kazimierz Leszczyński do siebie zaprasza i w mojej osobie ochronę powierza.

Monstrualny robot pochylił się w nieznacznym ukłonie, przykładając rękę do orła na piersi i chyba czekał na odpowiedź.

– Łukasz Kądziela, z… – Co miał właściwie powiedzieć? Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego, czy może pracownik biurowy z Tacerin? A może fetyszysta, z niezdrowym zainteresowaniem ortodoncją? – … z Polski. Bardzo chętnie przystanę na propozycję. Zresztą wydaje mi się, że wielkiego wyboru to nie mam.

– Tak się czasem zdarza, że tylko jeden wybór jest właściwy, u nas przynajmniej będzie pan miał dużą szansę dożycia jutrzejszego poranka.

Zrobili kilka kroków w kierunku śmigłowca.

– Pan rozumiem jest husarzem? – spytał jeszcze z ciekawości.

– Przecież przedstawiałem się! Chorągiew husarska Michała Sobiep…

– Tak, tak – przerwał mu Łukasz. – Ale gdzie pióra? – Sam zastanawiał się, czemu akurat to pytanie przyszło mu do głowy.

Husarz uśmiechnął się, na tyle na ile mogą uśmiechać się roboty i same wystające przez szybkę oczy.

– W tej chwili pałąki są nagie, ale w boju pokrywają się piórami zakłócającymi systemy automatycznego naprowadzania i komunikację. Pan Łukasz doprawdy o tym nie słyszał? – zaśmiał się i poklepał go po ramieniu, niestety bez wyczucia, bo powalając Łukasza na kolana.

 

***

 

Bojowy śmigłowiec z przyłączonym u spodu husarzem kilkanaście minut leciał nad ulicami Hanoi, którego mieszkańcy byli już przyzwyczajeni do takiego widoku. Wojna w Wietnamie trwała nieprzerwanie od dwudziestu lat, więc nic w tym dziwnego – każdego dnia nad ulicami miast przelatywały dziesiątki śmigłowców. Każdego dnia człowiek budził się i nie miał pewności, czy jego brat lub siostra dalej jest po naszej stronie. Naszej, żeby nie powiedzieć dobrej, bo jak można w ogóle mówić o złych i dobrych, kiedy byli tylko źli i jeszcze gorsi, a zdania i tak były podzielone.

Odwieczni wrogowie – Chińczycy – często stawali się sprzymierzeńcami, cesarski komunizm stawał się często prostą odpowiedzią na wszystkie problemy.

A Polacy? Przelatujący nad ryżowymi polami w swoich wielkich maszynach, ukryci w robotach i walczący bez wytchnienia z Chinami, obcy i przerażający, o niejasnych celach. Dlaczego właściwie walczyli? Po co wysłali do Wielkiego Wietnamu dwa pułki, w tym osiem husarskich chorągwi? Dlaczego wspierali wietnamskie badania nad ich własnymi wdrożeniami?

Sami Polacy mieli często problem z odpowiedzią. Strateg powiedziałby, że chodziło o otwarcie kolejnego frontu, odciążenie Kozaków i danie caratowi i cesarzowi Japonii czasu na odbudowanie rozgromionych armii.

Idealista mógłby zacząć opowiadać o realnej groźbie rozprzestrzenienia się mentalnej zarazy jaką był cesarski komunizm.

Prosty chłop rzekłby, że lepiej, że się biją gdzieś dalej, lepiej że dalej jak bliżej.

A dumny żołnierz nie pytał, skoro tak chciał król i wielki hetman.

 

Polski obóz na przedmieściach Hanoi był ogrodzony wysokim murem. Większość pomieszczeń i laboratoriów mieściła się pod ziemią, a na powierzchni widać było głównie anteny satelitarne, kilka hektarów białych talerzy. W sekundę po wylądowaniu przykrył ich stalowy płaszcz windy, a w pięć sekund później byli już pod ziemią, gdzie Łukasza powitał sam rotmistrz Kazimierz Leszczyński, ubrany w mundurową koszulę i szerokie spodnie. Jednak po bardziej oficjalnym i miłym powitaniu Leszczyński spytał w końcu:

– Powiedz skąd się wziąłeś do cholery w samym środku Hanoi? Skaczesz, a Ojczyzna nic o tym nie wie?

Skacze? Jak miałby odpowiedzieć na pytanie, którego nawet nie zrozumiał.

– Ja tylko wszedłem do chińskiej kuchni… Skaczę? Ja…

Stojący obok Leszczyńskiego wysoki pomocnik wszedł mu w słowo:

– Mówi prawdę, panie rotmistrzu! Zdaje się, że nie wie nawet o czym mowa. Niespotykane.

– Nie potrafi, nie potrafi! Skoro nie potrafi to jakim cudem to zrobił?! Chyba, że chcesz mi Wyrzyk wmówić, że czujniki się mylą, a przed nami nikt nie stoi. – Na potwierdzenie tych słów dotknął Łukasza. – A skoro stoi, to potrafi!

– Czujniki mówią tylko, że skoczył ktoś z Polski – odpowiedział Wyrzyk z przekąsem. – Nie wspominają ani słowem o tym, że ten ktoś musi mieć świadomość swoich umiejętności. – Zwrócił się do Łukasza: – Byłeś chłopcze w takim dziwnym świecie? Przeszedłeś przez drzwi?

– Dziwnym świecie?! Teraz jestem w dziwnym świecie! Co to jest do cholery?!

 

Rotmistrz nagle przymknął oczy. Miał przeczucie. Często jego przeczucia okazywały się słuszne, a właśnie przypomniała mu się babcia o suchych dłoniach, która siedząc w bujanym fotelu i otwierając co chwila medalion ze zdjęciem dziadka zawieszony na szyi, opowiadała niesamowite historie.

– Czy tam, skąd pochodzisz, Polski nie było przez wiele lat na mapie?

Gość pokiwał głową, a rotmistrza aż przeszły ciarki. Babcia opowiadała o ludziach z tranzytowego świata, którzy opowiadali takie niesamowite historie. Nie o takich spotkanych podczas skoku, z którymi zamieniło się dwa słowa, ale o ludziach, którzy przenieśli się z niego tutaj i zostali na zawsze, trzymając to często w sekrecie. Czyżby naprawdę było to możliwe? Czyżby nie były to legendy, wymysły babć i kiepskich pisarzy?

– On jest z tranzytowego świata – powiedział Leszczyński. – Skoczył… przypadkiem? Zobacz, jaki jest zdziwiony.

Wyrzyk wywrócił oczy i zaczął się śmiać:

– Czyli to prawda, że oni tam nie wiedzą, tranzytowy świat…

– Cicho Wyrzyk! – krzyknął rotmistrz Leszczyński i uderzył pomocnika otwartą dłonią w tył głowy. – Słuchaj mnie panie Łukaszu, tylko dokładnie. Jeżeli nie kłamiesz, a wątpię, żebyś potrafił oszukać Wyrzyka, jeżeli naprawdę pochodzisz z, jak to nazywamy, tranzytowego świata…

– To niezłe jaja! – powiedział pomocnik, a rotmistrz przyłożył mu ponownie.

– Trzeba mu wyjaśnić – dodał rotmistrz i zwrócił się do gościa: – Widziałeś tam może u siebie kiedyś kogoś zupełnie niepasującego do reszty?

 

Łukasz zaczął się zastanawiać. Owszem – widywał czasem ludzi, którzy zupełnie nie pasowali do obrazka – chociażby ta cała, jak to sobie w myślach nazywał, miss Wietnamu. Ale byli przecież i inni – dziewczyna w japonkach przy ośnieżonym Rondzie Jazdy Polskiej, człowiek we fraku jadący autobusem linii 131. Uzbierałoby się ich jeszcze trochę.

– Widziałem – powiedział, a w myślach zdał sobie sprawę z tego, że najczęściej miał wrażenie, że sam "nie pasuje do obrazka".

– Oni właśnie skaczą, nieliczni to potrafią. Chcą przenieść się z jednego miejsca w drugie, powiedzmy z Wietnamu do Polski, a inaczej nie można jak tylko przez tranzytowy świat. Rozumiesz?

Łukasz pokiwał głową, choć to przecież nie miało sensu. Czy to jakiś rodzaj teleportacji, po co ten cały tranzytowy świat? Jakim cudem znalazł się poza nim? Połączone światy, jeden z drugim związywane na kilka chwil podczas skoku – to brzmiało głupio i niedorzecznie, pewnie nawet kłóciło się z prawami fizyki, jeżeli się znika, to chyba nie może być mowy o zachowaniu masy. I właściwie…

– …dlaczego więc nic o tym nie wiemy?

– A skąd my mamy to wiedzieć! – oburzył się Wyrzyk, a rotmistrz sam postanowił odpowiedzieć.

– Każdy skok to spore ryzyko. W świecie tranzytowym masz zazwyczaj kilka, góra kilkanaście godzin, żeby znaleźć odpowiednie drzwi. Nie ma czasu na pogawędki.

– Odpowiednie drzwi?

– Te, które przeniosą cię z powrotem do nas, ale już tam, gdzie chciałeś. Odpowiednie.

– A jak nie znajdziesz? Nie można wejść w inne i przenieść gdziekolwiek? – zaśmiał się Łukasz nerwowo, a Wyrzyk znowu parsknął i znowu dostał od rotmistrza, aż klasnęło.

– Nie, dla skaczącego są tylko jedne, a jeśli ich nie znajdzie, to zostaje tam, u was, na zawsze. To prawie jak śmierć. Rozumiesz?

Łukasz powoli zaczął układać w głowie fakty, ale potrzebował odpowiedzi na jedno ważne pytanie:

– Jak się skacze?

Rotmistrz wzruszył ramionami, jakby go sprawa nie dotyczyła i wskazał na pomocnika, który przez dobrą minutę próbował znaleźć dobre słowa, aż w końcu wyrzucił z siebie jednym ciągiem:

– To ciężko opisać. Musisz bardzo chcieć przenieść się w konkretne miejsce. A potem otwierasz drzwi i hop, jesteś w tranzytowym świecie, dziwnie tam macie, naprawdę. I jak najszybciej możesz idziesz tam, gdzie czujesz, że trzeba. Resztę już mówił pan rotmistrz.

– To musi być miejsce? – spytał Łukasz powoli, ale potem sam zaczął mówić z prędkością karabinu: – Może być osoba, przykładowo urocza Azjatka z aparatem ortodontycznym, wciągnięta do kuchni przez goniących ją facetów?

– Z czym?! – spytał Wyrzyk. – Co to jest do cholery? Orto… ząbia? Prostozębia?! Jest do tego aparat?

– No takie metalowe… kwadraciki na zębach, z drutami, żeby…

– Kurwa mać! – krzyknął rotmistrz chorągwi koronnej Michała Sobiepana Potockiego. – Sprzęg!

– Przekazać do Warszawy, niech wstrzymają wszystkie skoki!

 

***

 

– Ale o co chodzi? – pytał Łukasz ciągnięty przez Wyrzyka oświetlonym niebieskawo podziemnym korytarzem.

– Są dwie sprawy. Po pierwsze to, o ile szybko nie znajdziemy twoich drzwi, zostaniesz tu na zawsze. Dla nas to w sumie niewielka różnica, może nawet lepiej, bo opowiedziałbyś nam o tranzytowym świecie, ale widzisz… jesteśmy szlachetni jak sam skurwysyn. – Wyrzyk stanął na chwilę i podrapał się po brodzie. – To niesamowite! Widocznie my jesteśmy światem tranzytowym dla was… – Znowu się podrapał i spojrzał w górę. – Tak przynajmniej twierdzi pan rotmistrz. To w sumie logiczne! Teoretycznie możliwe!

Łukasz postanowił jednak przerwać tę wzniosłą atmosferę. W końcu ponoć powinien był się bardzo spieszyć. Być może to wszystko chory sen i w rzeczywistości leży teraz w szpitalnej sali, obity przez kurduplastych porywaczy, ale mimo to wolał nie ryzykować. To było zbyt niezrozumiałe, żeby być jego snem. Łukasz, od kiedy przeczytał jedną mądrą książkę, uparcie twierdził, że rzeczywistość jest tym, czego sam by nie wymyślił.

– A druga sprawa?

– W tranzytowym świecie ktoś porywa nasze skaczące księżniczki. – Wyrzyk dostrzegł zdziwienie na twarzy Łukasza i dodał: – Ta dziewczyna była właśnie księżniczką, może nie sensu stricte, ale tak je nazywamy.

– Ale kto?! I po co?

– W sumie może być każdy, ale tylko jedni fanatycy mogliby w tym celu pozostać w tranzytowym świecie… Cesarscy komuniści!

W normalnych warunkach Łukasz chętnie dowiedziałby się czym właściwie jest ten cesarski komunizm i dlaczego fanatycy, ale warunki nie były normalne. Po głowie ciągle kotłowała mu się miss Wietnamu, czy może raczej księżniczka.

– Czy… – Łukasz zaczął, zanim zdążył się dobrze zastanowić – mógłbym ją jeszcze uratować?

Wyrzykowi aż zaświeciły się oczy, przyklęknął na lewe kolano, przycisnął dłoń do piersi, skłonił głowę i odpowiedział:

– Rzeczpospolita Wszystkich Narodów byłaby panu wdzięczna!

– Chwila! – Łukasz dopiero teraz zaczął się zastanawiać. Chyba zbyt wcześnie chciał zostać bohaterem. Bohater w śnie to chyba żaden bohater. – Nie możecie wysłać mi kogoś do pomocy? Czy coś takiego? To się dzieje za szybko!

Wyrzyk znowu zaczął się śmiać. Nic dziwnego, że tak to denerwowało rotmistrza – nawet świętego zaczęłoby to w końcu denerwować.

– Widzi pan! Gdyby to było możliwe, to księżniczki są zbyt cenne, żeby skakały same… One wylądowałyby w jednym miejscu, a każdy z ochroniarzy w innym, zupełnie bez sensu. Poza tym to elementarne, gdzie pan chciał skoczyć?

– No… za nią, tak?

– Więc gdzie się pan znajdzie, po przejściu przez odpowiednie drzwi? – spytał, choć było jasne, że nie oczekiwał odpowiedzi. – Ktokolwiek inny wyląduje w dowolnym miejscu w tranzytowym świecie, a pan wyląduje prosto przy niej… Maksymalnie w odległości pięciu do siedmiu metrów.

To miało sens, wręcz się narzucało. Łukasz zdał sobie sprawę, że całe to klękanie i wdzięczność był na pokaz. Doskonale wiedzieli, że przeniesie się do niej, a skoro księżniczki był tak ważne, to musieli go przecież o to poprosić.

Wybrał, choć tak naprawdę nie miał żadnego wyboru. Zabawny paradoks wolności, przez moment pomyślał, że przecież całe jego życie może być skonstruowane na tej samej zasadzie.

Skok, nie ma na to teraz czasu.

– Rozumiem – powiedział Łukasz. – Gdzie są te drzwi?

– To jest właśnie największy problem… – I znowu zaczął się śmiać, denerwująco. – Ale niech się pan nie obawia! Znając życie, to są gdzieś w Hanoi. Nigdy nie są zbyt daleko.

 

***

 

Bojowy śmigłowiec krążył nad zatłoczonymi ulicami Hanoi. Gdzieś w tym kilkunastomilionowym tłumie, w bezładnej pajęczynie ulic, były odpowiednie drzwi. Według Wyrzyka trzeba było iść przed siebie, tam gdzie się „czuje", ale Łukasz nie był pewien czy czuje cokolwiek poza zdezorientowaniem i głębokim zwątpieniem w sens swojej misji. Znajdzie się przy wietnamskiej księżniczce i co wtedy – gołymi rękoma powali pilnujących ją agentów?

A może zobaczy tylko przez ułamek sekundy jej martwe ciało, aby po chwili podzielić los księżniczki?

– Będzie dobrze! – mówił Wyrzyk, po czwartej nieudanej próbie przejścia przez drzwi. Za każdym razem jakaś wietnamska rodzina patrzyła na Łukasza jak na zjawę, a potem truchlała na widok bojowego śmigłowca za jego plecami. – Pewnie masz jeszcze trochę czasu…

Wtedy Łukasz poczuł, że wcale nie. Jak gdyby patrzył na klepsydrę w oczekiwaniu na ostatnie spadające ziarenka piasku. Że została mu ich zaledwie szczypta. A jednocześnie wiedział już, o co chodziło Wyrzykowi wcześniej, z tymi całymi drzwiami.

– Na północ! – krzyknął. – Szybko!

Kiedy dolecieli do szemranej dzielnicy i opuszczano go pomiędzy obdrapane budynki, nawet się nie pożegnał, nie zapytał o wskazówki – czuł, że nie ma na to czasu. Kilka ziarenek. Wbiegł do sklepu z dziwnymi miksturami i odbił się od kamiennej ściany. Na dłoni, którą przyłożył do bolącego tępo czoła, poczuł ciepło krwi. Nigdy w życiu nie miał jeszcze rozbitej głowy. Ale mogło być gorzej!

– Tutaj! – usłyszał kobiecy głos z kąta ciemnego pomieszczania, oświetlanego jedynie przez mocno zabrudzone okienko pod sufitem.

Zdążył się do niej doczłapać zanim przywyknął do ciemności. Wietnamska księżniczka, związana ciasno sznurem do prania. Szybko odrzucił skojarzenie z baleronem, jako niezbyt pasujące do bohaterskich czynów, których właśnie dokonywał, czy też dopiero miał zamiar dokonać.

– Ile ważysz?

– Co?! – krzyknęła szeptem, co jest w pewnych okolicznościach jak najbardziej wykonywalne, a do tych okoliczności należą z pewnością momenty uwięzienia w ciemnej piwnicy.

– Nie mam czym przeciąć. Zanim cię rozwiążę, twoje drzwi się zamkną…

– Czterdzieści dwa kilogramy.

– Tylko się nie wierć – powiedział Łukasz, zarzucając ją na bark. Całe szczęście, że ćwiczył kiedyś chwyt strażacki na kursie pierwszej pomocy… I choć nie mógł jej książkowo chwycić za rękę, to złapał za sznur, którym była związana.

– I co dalej? – spytała szeptem, bo w zaistniałej sytuacji jej usta znajdowały się bardzo blisko jego ucha, aż czuł przyjemne łaskotanie ciepłem wypowiadanych słów. – Masz jakiś pomysł jak otworzyć drzwi, a potem wyjść stąd niezauważenie?

Rzeczywiście, musiał to teraz przyznać ze wszystkimi konsekwencjami, nie był to najmocniejszy punkt jego planu. Co on sobie myślał, że weźmie ją na ramię, drugą ręką otworzy drzwi, a zdumieni Chińczycy złożą mu hołd? Łukasz zawsze w stresujących sytuacjach całkowicie się gubił, robił rzeczy bezsensowne i działał nie tyle bez namysłu, co często bez sensu.

– Zawołam ich – powiedziała w końcu, wyrywając go z zadumy. – Stań zaraz przy drzwiach. Nie mamy czasu na lepsze plany.

– I co?

– Kiedy któryś tu wejdzie, zabij, ogłusz, powal na ziemię. Twój wybór, byle skutecznie.

Chwila w której stał przy drzwiach, wstrzymując oddech i nasłuchiwał kroków na schodach ciągnęła się w nieskończoność. Gdyby ktoś kazał mu potem powiedzieć ile to trwało to bez kozery odpowiedziałby, że godzinę – choć przecież nikt nie wytrzyma godziny bez oddychania, a już w szczególności Łukasz.

W głowie powtarzał sobie wszystkie podobne sceny z filmów akcji. O ile pewniej czułby się trzymając w prawej dłoni ciężki młot. Ale czy na pewno? W kulminacyjnym momencie mógłby nie zdecydować się na cios, mając w dłoni twardy argument. Może zbyt twardy? Może wcale nie miał pewności, co do słuszności swojego działania, w końcu nic nie wiedział o wietnamskich księżniczkach, a może zwyczajnie i po ludzku bał się kogoś skrzywdzić.

Kiedy otworzyły się drzwi, zareagował odruchowo. Skoczył, powalając Chińczyka na ziemię, a potem zaczął go okładać po twarzy jak furiat. Bezlitośnie, jak gdyby dziesięć uderzeń pięścią było czymś mniej groźnym niż jedno młotkiem.

– Zostaw go już! Chyba nikogo więcej nie ma, przybiegliby słysząc krzyki.

Łukasz wstał i rozmasował obolałe, zakrwawione palce. To był jeszcze on, prosty chłopak z Garwolina, czy może już najmniej bohaterski bohater w całym tranzytowym świecie?

– No już! Bierz mnie!

Kiedy wynosił ją schodami na górę w jego głowie wcale nie tłukł się widok zmasakrowanej twarzy Chińczyka, za to odbijało się echem jej ostatnie zdanie. Zdaje się, jeszcze wczoraj myślał sobie, że pewnie w życiu nie usłyszy takich słów od kobiety, a teraz, kiedy już usłyszał, z trudem powstrzymywał się od śmiechu.

Kolejny raz zdał sobie sprawę, że scenariusz jego życia pisał ktoś z bardzo specyficznym poczuciem humoru. Oby przynajmniej wynagrodził mu to pustym domem i kuchennym nożem do rozcięcia więzów…

 

***

 

Na ogromnych ekranach migały setki obrazów, w których dopiero wprawne oko mogło dostrzec sens. Kazimierz Leszczyński nie dość, że był rotmistrzem husarskiej koronnej Michała Sobiepana Potockiego, to w tych obrazach widział więcej niż inni. A może właśnie dlatego został mianowany rotmistrzem? W końcu nie był najlepszym husarzem i gdyby nie jego osobista straż to nie stałby teraz w samym sercu polskiego obozu na przedmieściach Hanoi.

Wedle wiadomości z Warszawy skoczyły już trzy „wietnamskie księżniczki", jak je pieszczotliwie nazywano, choć ich życie nie miało wiele wspólnego z salonami i pięknymi strojami. Skoczyły trzy, a dotarła tylko jedna – Leszczyński ciągle nie mógł zapomnieć jej smutnych oczu i szpecącego sprzęgu na zębach, kto w ogóle wymyślił taki sprzęg? Bała się, to było wiadomo nawet bez pomocy Wyrzyka.

Sam rotmistrz nie znał wszystkich szczegółów projektu – wiedział, że chodzi o testowe wersje wietnamskich wspomaganych pancerzy. Naprawdę robiły wrażenie, nawet na rotmistrzu husarskiej koronnej, który sam operował ogromnym husarzem. Operował… raczej stawał się nim na czas bitwy. Wiedział, że księżniczką, podobnie jak husarzem, nie może być każdy. Poszukiwano ich w całym Wietnamie, musiały umieć skakać, ale na pewno nie był to warunek wystarczający, bo poszukiwania szły raczej marnie. W Warszawie szkolono ich teraz kilka, może kilkanaście – zabierano rodzinie, trenowano miesiącami, implantowano blade nastoletnie ciała i sam Bóg w Trójcy Jedyny wie co jeszcze.

Nie ma się co dziwić, że się bała. Miała pełne prawo się bać, bić, wierzgać i targać na własne życie. One miały walczyć, oswabadzać swój kraj? Raczej same potrzebowały pomocy, normalnego życia i rodziny.

Rzeczpospolita Wszystkich Narodów i Wielki Wietnam wydawały fortunę na ten projekt, cesarski komunizm stanowił realne zagrożenie, ale czy to usprawiedliwiało te smutne oczy, ten szpecący sprzęg i to życie bez możliwości wyboru?

Kazimierz Leszczyński od małego chciał zostać husarzem, od kiedy tylko przeczytał pierwszą książeczkę jaką dostał. Doskonale pamiętał obrazek husarza i wijący się wokół jego kopii pomarańczowo–biały proporzec. Dziadek też był wojskowym, a ojciec? Ojciec nie, ojciec był tchórzem, który wybrał zarządzanie rodzinnym majątkiem, który stawiał spokój ponad wszystko i nawet w takich przełomowych czasach unikał wojny jak ognia. Mały Kazimierz uczył się pilnie, zdał wzorowo testy do Szkoły Oficerskiej. Był bystry i pomysłowy, miał dobre nazwisko, czego więcej potrzeba młodemu oficerowi?

Czy wybrałby tak samo, gdyby dostał książeczkę o farmie, albo gdyby miał innego ojca i w ramach buntu nie chciał zostać jego przeciwieństwem? Ile w tym było wyboru, a ile okoliczności, na które przecież nikt nie miał wpływu, a on w szczególności.

I wtedy właśnie, wpatrując się w ruchome obrazy rotmistrz zdał sobie sprawę, że księżniczki przynajmniej mają realny wybór, choć wybór iście tragiczny. Mogą wybierać tylko raz, biorąc na barki nieokreślone konsekwencje i nie mogąc już tego wyboru cofnąć.

Skok – tu, albo tam.

Na zawsze. W śmierć, albo nowe życie.

 

***

 

– Kim ty właściwie jesteś? – spytała w końcu, kiedy z trudem przecinał więzy nożem do masła. – Wysłali cię?

Dobre pytanie. Coś mu mówiło, że prawdziwa odpowiedź może brzmieć najmniej wiarygodnie. Sam w końcu zaczynał wątpić w cały świat, który widział za kuchennymi drzwiami. Może kiedy przekroczył próg, jeden z Chińczyków uderzył go w głowę, potem obudził się w celi z Wietnamką, a wszystko co działo się pomiędzy – było jego chorym snem…

Ale gdyby tak było, to przecież nie mogłaby teraz zapytać:

– Z której jesteś chorągwi?

– Z żadnej – odpowiedział Łukasz. – Jestem z tranzytowego świata… To znaczy ty jesteś z tranzytowego jak dla mnie, bo ja jestem z tego tutaj właśnie. – Spojrzała na niego z niedowierzaniem, albo jak na kompletnego idiotę, ciężko było poznać. – Stąd jestem, chcę ci pomóc…

– Nie wierzę ci! – krzyknęła. – Puść mnie natychmiast! Na pewno wysłał cię rotmistrz Grabski, albo Leszczyński, albo nawet sam hetman! – Odepchnęła go uwolnioną ręką. – Zostaw!

Łukasz zdębiał, zbaraniał i osłupiał jednocześnie, ona również. I w takim zdziwieniu patrzyli na siebie przez prawię minutę.

– Chwila, chwila, jesteś wietnamską księżniczką?

Pokiwała głową.

– Przechwycili cię Chińczycy, podczas próby… skoku?

Pokiwała głową, ale już bardziej nieśmiało.

– Teraz musimy jak najszybciej znaleźć twoje drzwi, póki jeszcze mamy czas. Mamy czas?

Pokręciła głową i odparła cicho:

– Nie chcę tam wracać…

W jej głosie była taka pewność i żal, że Łukasza aż przeszły ciarki, czuł jakby po kręgosłupie spłynął mu strumień lodowatej wody.

I wtedy zdał sobie sprawę w czym może być klucz. Aparat ortodontyczny. Ani Wyrzyk, ani rotmistrz Leszczyński nie wiedzieli o czym mowa, ale gdy tylko im go opisał…

Metalowe kwadraciki na zębach. Z drutami.

– Powiedz mi, co to jest? – Łukasz wskazał na swoje zęby.

– To? – spytała i popukała się palcem wskazującym w metal na jedynce. – Sprzęg.

– Sprzęg?

– Wszystkim nam to zamontowali. Obrzydlistwo, prawda? – Łukasz nie odpowiedział, bo zwyczajnie nie chciał kłamać. Żeby jego fetysz nazywać obrzydlistwem?! – Wiesz co to są wspomagane pancerze?

– Husarze, to też?

– Dokładnie, to jest sprzęg do testowej wietnamskiej wersji. Niedoczekanie ich!

Poprosił żeby się uspokoiła, dał jej wody. Byli w jakimś domku na przedmieściach, Łukasz zadzwonił po taksówkę, musieli przenieść się w bezpieczniejsze miejsce. Ukradkiem spoglądał przez kuchenne okno, wyczekując samochodu.

– Czemu nie chcesz wrócić? Coś ci zrobili?

Rozpłakała się i wtuliła mu w ramię. Jeżeli naprawdę jest już za późno? Sama nie poradzi sobie w świecie tak innym od własnego, miałby się nie zaopiekować? Musiałby, przecież to jego misja i jego wina. Nie wyglądała jakby dało się ją przekonać do powrotu. W dodatku tak doskonale pasowała mu do ramienia, była idealna do obejmowania ramieniem, jak to sobie nazwał w myślach "szyta na miarę".

– Uciekajmy! – krzyknął, kiedy spostrzegł przez okno trzech Chińczyków wysiadających z terenowego samochodu.

 

***

 

– Panie rotmistrzu! – powiedział Wyrzyk, który właśnie wszedł do centrum dowodzenia.

Kazimierz Leszczyński odwrócił się i spojrzał na niego z zaciekawieniem. Wyrzyk wyciągnął swój zdobiony elektroniczny pugilares.

– Wie pan, rotmistrzu, że historie o skaczących z tranzytowego świata przez nasz pozostają tylko legendami? – Leszczyński nie zareagował. – Edmund Holde udowodnił, że to niemożliwe, dostał za to nagrodę Akademii dwanaście lat temu.

Rotmistrz odwrócił się od Wyrzyka i oparł dłonie o jeden z pulpitów.

– Zatem co? – spytał. – Chłopak nas oszukał? Skoczył w środek Hanoi, żebyśmy go przechwycili, nakłamał, a potem skoczył ponownie? – Rotmistrz pochylił głowę i wziął głęboki oddech. – Mógł tak zrobić, oczywiście, tylko po co?

– Mógł chcieć przechwycić nasze sekrety, rozumie pan rotmistrz…

– Właśnie nie rozumiem. Primo: coś byś wyczuł, po to tu przecież jesteś; secundo: mówił o sprzęgu, to ściśle tajny projekt, a tertio: miał krzyżyk na szyi.

– Krzyżyk na szyi? – Wyrzyk zrobił wielkie oczy. – To żaden argument.

– Właśnie fantazji wam brakuje, fantazji Wyrzyk… To jest tak samo dobry argument jak inne, a kto wie czy nie lepszy!

Nastała chwila milczenia, w której wyraźnie dało się słyszeć szum komputerów i klimatyzacji. Rotmistrz Leszczyński okrążał pomieszczenie, muskając opuszkami palców kolejne pulpity. Podszedł bliżej Wyrzyka, zachodząc go od tyłu.

– Widziałeś tę jedną, która dotarła? Widziałeś jej oczy, jej strach, jej sprzęg, przez który nigdy nie będzie miała męża? – Wyrzyk przełknął ślinę. Doskonale pamiętał zdziwienie, kiedy dowiedział się, że to ta sama uśmiechnięta dziewczyna, która skakała z bazy niecałe dwa lata temu, pełna nadziei i chęci do życia. – Przeszło ci może przez myśl, że te dziewczyny wolą zostać w tranzytowym świecie na zawsze?

– To niedorzeczne! Przecież to jest… to jest śmierć!

– Śmierć? – parsknął rotmistrz. – Dla nich to raczej nowe narodziny. Walka w metalowej obudowie, to jest śmierć!

– Panie Leszczyński! Pan absit omen mówi jak wariat! Czy my robimy co innego?

– Mieliśmy wybór, może nazbyt ukierunkowany przez wszystkie opowieści o bohaterach, ale jednak wybór.

– A one, nasze canna diaboli, to też pan nazwie wyborem? – Rotmistrz chciał coś odpowiedzieć, ale słowa grzęzły mu w gardle. – To jest wojna, jest pan rotmistrzem husarskiej koronnej, ale przede wszystkim moim przyjacielem, więc mam jedną radę: proszę nie bawić się w filozofa, to nie jest odpowiedni czas.

Leszczyński podszedł powoli do drzwi, uwierzytelnił. Dlaczego nie dać księżniczkom wyboru? Niech chociaż one go mają. W progu odwrócił się i powiedział:

– Dobrze Wyrzyk, ale zachowajmy to w tajemnicy. Zresztą i tak by nam nie uwierzyli. Nagroda Akademii…

 

***

 

Za domem było jedynie puste pole. Postanowili zaryzykować i wrócić na ulicę, zatrzymać jakiś samochód, wbiec do innego domu. Ostrożnie, upewniwszy się, że wszyscy są w środku, okrążyli dom. Mieli moment przewagi, zanim Chińczycy spostrzegą się, że brakuje strażnika, że piwnica jest pusta, albo zobaczą otwarte okno.

– Zostawili zapłon w gnieździe – szepnęła Wietnamka, ale widząc minę Łukasza wskazała palcem. Drzwi terenówki były uchylone, a po prawej stronie kierownicy zwisał breloczek. "Zapłon w gnieździe", przynajmniej brzmi zabawnie. Łukasz pokiwał głową i zaczęli biec, modląc się, żeby samochód zapalił bez problemu.

Odgłos rozrusznika – jeden, drugi obrót. Jeszcze raz, musi się przecież udać! Z domu dało się słyszeć krzyki.

Pomruk silnika, moment i kolejny bieg. Przejechali prosto przez żywopłot. Wietnamka raptem pisnęła i skuliła się w krześle. Usłyszeli strzał.

Drugi – tylna szyba rozsypała się w drobny mak, a przednia pokryła pajęczyną szklanych odłamków. Po prawej stronie – tam, gdzie jeszcze przed chwilą mogła mieć głowę – niewielka dziura wylotowa. Kawałki szyby trzymające się jedynie na folii. Trzeci bieg. Nerwowo oglądanie się przez ramię i malejące sylwetki, wymachujące rękoma.

Chyba się udało. Zachodzące słońce przyjemnie grzało w twarz, choć przez otwór w przedniej szybie wiało niemiłosiernie. Całe szczęście, że miała na sobie kurtkę. Czuł się trochę jak bohater filmu, odjeżdżający cadillakiem. Gdzie? Ku zachodzącemu słońcu. Jak gdyby wszystkie wydarzenia, które dzisiaj go spotkały nie był do końca prawdą. Jak gdyby ktoś zuchwale przeciął jego życie nożycami i wmontował w środek kawałek filmowej taśmy.

Naprawdę nie obraziłby się, gdyby teraz było już normalnie. Długo i szczęśliwie, długo i spokojnie, albo nawet tylko długo.

– Gdzie są twoje drzwi? – spytał Łukasz, kiedy poczuł się pewniej. – Gdzie mam jechać?

– Mówiłam. Nie chcę wracać! – Dziewczyna była bliska płaczu. – Wolę umrzeć.

– Umrzeć? O czym ty mówisz? Tutaj też da się żyć…

– Też mi życie! Po tym wszystkim co mi zrobili? Z dala od rodziny i Wielkiego Wietnamu? Z tym cholernym sprzęgiem?

Łukasz nie mógł opanować śmiechu, a ona patrzyła z wielkim zdziwieniem. W końcu opanował się i powiedział:

– Zostań, muszę ci wiele wyjaśnić, ale spokojnie. Wszystko ci wytłumaczę, mamy czas.

– Co mi wytłumaczysz? – spytała, wyraźnie zaciekawiona.

– Zacznijmy od tego, że masz piękny sprzęg! – Łukasz znowu się zaśmiał, a ona zasłoniła usta i nadęła się jak obrażone dziecko.

Kiedyś może zrozumie, że wcale nie żartował.

 

***

 

– Nie tu, do kurwy nędzy! – krzyczał rotmistrz Kazimierz Leszczyński, a z nim krzyczał jego pancerz, stalowe podobieństwo. Krzyczały tranzystory we wzmacniaczu i przeklęta canna diaboli ukryta gdzieś w środku. – Na lewo! Na lewoooo!

Bojowy śmigłowiec kolejny raz chybił, ale oni już nie. Śmigło zaczęło drżeć, a wraz z nim cały kadłub. Dziesięciotonowy kolos przechylił się i spadł na ziemię, zaraz obskoczyli go zwykli piechurzy, brudni od błota. Cholerni fanatycy cesarskiego komunizmu, aż tylu ich tu, w głębi kraju? Alarm przegrzania lufy nie zgasł nawet na moment, ale Leszczyński strzelał. Choć doskonale wiedział, że żaden z trzech chłopaków już nie żyje.

Pilot Wincenty Chrabko, drobny szlachcic z Podlasia. Zawsze wesoły, choć odrobinę przesadzał z kartami. Spokojny i cichy strzelec Abratiuk, nigdy nie mógł zapamiętać jego imienia. Semion? Ciekawe czy dziś leciał z nimi jeszcze Truczyn, czy może ten nowy.

Polegli na polu chwały. Na ryżowym polu, zaraz przy polskim obozie na przedmieściach Hanoi.

Nie musiał się rozglądać, dzięki cudom techniki widział wszystko dokoła.

Po prawej, kilkaset metrów z przodu szalała pierwsza wietnamska księżniczka. Jedna z dwóch które dotarły, z dwóch na siedem wysłanych. Walczyła jak w transie, zupełnie inaczej niż husarze. Zresztą, była przecież prawie trzykrotnie większa, smukła i biała jak śnieg. Skakała z miejsca na miejsce, po kilkanaście albo i kilkadziesiąt metrów, w potężnych rozpryskach wody szybkimi ruchami miażdżyła przeciwników. Wyglądała trochę jak dziecko, przypalające lupą mrówki i czerpiące z tego radość.

Kilkunastu husarzy na lewej flance zwierało szyk. Trzecia szarża, dwie pierwsze zaledwie z połowicznym sukcesem. Cholerni komuniści ciągnęli cięższy sprzęt.

– Na dziesiątej! – darł się jeszcze głośniej, a ziemia drżała.

Druga z księżniczek pojawiła się znikąd i zaczęła biec we wskazanym kierunku. Były przerażające, szybkie i sprawne. Aż dziw brał, bo w środku siedziały przecież delikatne dziewczęta, ułożone i grzeczne. Cały ten projekt miał w sobie coś przerażającego.

Ale w połowie drogi księżniczka stanęła, i stała tak przez chwilę otoczona przez wrogów, jak Guliwer w Krainie Liliputów. A potem odwróciła się i wystrzeliła w kierunku szarżujących husarzy. Trzech wyrzuciło wysoko w górę. Rotmistrz nie przypuszczał, że uzbroili je w coś takiego!

– Druga! Co ty robisz do cholery!

Doskonale wiedział co robi, ciekawe tylko kiedy ją namówili. Wcześniej, przed momentem, czy może w tranzytowym świecie, w czasie skoku? Tamci w końcu byli bardziej swoi niż zakuci w pancerze przybysze z daleka. Rotmistrz Leszczyński nie miał wyboru:

– Awaryjnie odsprzęgnąć tę kurwę! To rozkaz!

Rozkaz? To był jednocześnie wyrok śmierci, zdalne awaryjne odsprzęganie. Kontrolowany wybuch wewnątrz pancerza, przynajmniej nie będzie się męczyć.

Dopadła drugiej księżniczki i zwarły się jak dwa koty. Zbuntowana urwała tej pierwszej ramię.

– Co jest do cholery?! – wołał Leszczyński. – Odsprzęgać!

Zrozumiał, zanim usłyszał odpowiedź z potężnych głośników. Pióra. Zagłuszanie komunikacji i naprowadzania. Polska specjalność. To była przecież wyjątkowa sytuacja, księżniczki nigdy nie miały walczyć ramię w ramię z husarzami, miały prowadzić zagony.

– Wyłączyć pióra! Do wszystkich!

Metalowe pałąki po chwili stały się nagie. Biała księżniczka drgnęła spazmatycznie i osunęła się na ziemię. Cud techniki.

Chińczycy wykorzystali moment. Z baterii posypały się samonaprowadzające pociski dużego kalibru, dziesiątkując szarżujących husarzy.

– Pióra! Włączyć pióra… Jakie straty, meldować!

– Pierwsza niezdatna do walki, zostało was dwunastu.

Czy gdyby dotarło więcej księżniczek, jedna, dwie, albo trzy… Daliby radę? Nie zbuntowałyby się, tak jak Druga? Łukasz, chłopak z tranzytowego świata – mógł nawet zginąć próbując sprowadzić jeszcze jedną. Starczyłaby jedna? Nie sprowadził, została na zawsze, a może wybrała smutną wolność. Dobrze, że przynajmniej nie postąpiła jak Druga, przechodząc na stronę wroga. Też mi wybór! Sam rotmistrz nie miał teraz żadnego wyboru.

Chciał zagrzać swoich ludzi do walki. Chciał powiedzieć coś krótkiego, coś, co będą potem cytowały podręczniki do historii w całej Rzeczpospolitej Wszystkich Narodów. Wspaniała bitwa na ryżowych polach Wielkiego Wietnamu, bohaterzy ratujący polski obóz przed zupełnie nieprawdopodobnym atakiem cesarskich komunistów.

Jednak ostatnie słowa Kazimierza Leszczyńskiego, rotmistrza husarskiej koronnej Michała Sobiepana Potockiego, brzmiały bardzo zwyczajnie:

– Do przodu chłopaki, nie mamy już nic do stracenia.

 

Koniec

Komentarze

Na razie przeczytałem tylko pobieżnie, żeby zakumkać fabułkę,bez wnikania w poszczególne słowa. I podobało mi się. Niezły pomysł, całkiem zgrabnie zrealizowany.
Jak przeczytam ponownie,wolniej i dokładniej, to może poprzyczepiam się ;) Pozdro

Nie najgorsze opowiadanie. Chociaż pierwsze eliminacyjne, które przeczytałem. Nie zrobiło większego ważenia, ale przeczytam inne z tego konkursu i wrócę :D

Przy okazji witam się, bom nowy (zarejestrowany nowy, bo stronkę oddziedzałem często i myślałem coś wrzucić wreszcie swojego, ale się waham, bo widzę, że poziom wysoki bardzo) :D No, może nie zginę, chociaż pewności siebie mi brakło :D

Ale masz pokręconą wyobraźnię ;) Podobało mi się, chociaż momentami gubiłam się w tej tranzytowości :P Ale to tylko dowiodło, że tekst jest przemyślany, bo kiedy się gubiłam (a też zaczęłam czytać pobieżnie), wracałam do wcześniejszego fragmentu i już zaczynałam łapać ;) Chociaż pewnie nie do końca, bo pojawiły mi się w trakcie czytania jakieś nielogiczności, ale byłam zbyt ciekawa co będzie dalej i już nie pamiętam co to było... A, jak byłam mała, to też miałam sprzęg :P więc ten motyw podobał mi się szczególnie.
Od czasu "Zuzi" jestem Twoją fanką. Piszesz świetnie.

ooo. jestem pod wrażeniem, naprawdę :) niesamowite,  miejscami skomplikowane, ale - jak dla mnie logiczne, od razu widać, że dopracowane... Bardzo mi się podoba taki natłok różnych szczegółów na początku, kiedy bohater trafia do tego drugiego świata, zaraz się pogubiłam i zgłupiałam zupełnie, a potem z każdym zdaniem kawałek po kawałku, historia się układa... na końcu tylko zostaje poczucie, że udało Ci się stworzyć jakiś ogromny świat, a Ty pokazujesz tylko jego kawałek, reszta gdzieś tam w podtekście żyje :P Super, brawo! :)
Eee, ja nigdy sprzęgu nie miałam, znaczy - żadna ze mnie księżniczka. Co za rozczarowanie.
PS. Dla mnie lepsze niż Pijawki.

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Podoba mi się ta zgrabnie i obrazowo napisana opowieść o tranzytowym świecie, księżniczkach i bohaterskim czynie. Trochę tu bajecznie i nad wyraz kolorowo :)

Piszesz bardzo zgrabnie i od strony technicznej nie ma do czego się przyczepić. Dialogi są fajne, a opisy bardzo plastyczne (zwłaszcza pierwsza scena w Wietnamie). Największy plus opowiadania to postać bohatera. Łukasz to świetny, realistyczny koleś z dużą dozą autoironii. Fabuła i mechanika świata są pokręcone ale posiadają swoją wewnętrzną logikę - za to ogromny plus. Historia jest miła lekka i przyjemna ale... no właśnie. Jestem już po lekturze większości tekstów na eliminacje i muszę powiedzieć, że poziom jest wysoki. W odróżnieniu do kilku z nich, Twój tekst nie rzucił mnie na kolana. Opowiadanie bardzo mi się podobało i daję 5, ale raczej nie należy do moich faworytów. Czegoś mi zabrakło. Nie wiem czego. Naprawdę. To moja ocena bazuje na moim guście i subiektywnych wrażeniach  dlatego nie pokuszę się by dokładnie ją uzasadnić. 

Pomimo tego, że tekst jest bardzo pokręcony i przez nieuwagę podczas czytania można się zgubić jak w amazońskiej puszczy, to bardzo duży plus. Kolejnym takim plusem są postacie - jak żywe, mające swoje przemyślenia. No i logika tekstu - bardzo przemyślana. Tekst jest bardzo dobry i stawia go w czołówce najlepszych opowiadań jakie do tej pory przeczytałem.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Opowiadanie dość szalone i osobliwe na tyle że nie potrafię w tym szaleństwie dostrzec metody. Obawiam się, że kluczowa jest tu nieznajomość założeń konkursu, na który tekst powstał. Przeczytałam bez większej przykrości, ale i bez należytego zrozumienia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka