- Opowiadanie: oruen - Ile waży dusza (Eliminacje 2011)

Ile waży dusza (Eliminacje 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ile waży dusza (Eliminacje 2011)

Doktor Moczulski przeczesał grzebykiem siwiejące włosy.

– Także sytuacja wygląda właśnie mniej więcej tak – stwierdził w końcu.

– Rozumiem – powiedział zamyślony ksiądz, poprawiając sutannę. – Zatem szukasz pierwiastka nieśmiertelności.

– Janek, słuchasz mnie w ogóle? Nie szukam, bo nie muszę. Znalazłem. Razem z kilkoma innymi ciekawymi rzeczami.

– Czekaj, chwila, moment. Jak ty nazywasz duszę?

– Jedyne, co mogę wymyślić, to stan nadkwantowy. I mój szary przyjaciel wytłumaczyłby ci to lepiej.

Siedzieli naprzeciwko siebie, biel przeciw czerni, fartuch laboratoryjny kontra sutanna.

– Widzisz – zaczął Moczulski, poprawiając okulary – wszystko zaczęło się od tego głupiego eksperymentu.

 

Pacjent w zaawansowanym stadium raka leżał na łóżku i spoglądał badawczo na Moczulskiego.

– Co mi chcecie zrobić? Czy ja dobrze zrozumiałem, czy właśnie zrobił mi się przerzut do mózgu? – zapytał pacjent.

– Chyba dobrze pan zrozumiał – powiedział Moczulski. – Chcemy pana ważyć. Cały czas.

– To co, łóżko mi na wagę zamienicie?

– W zasadzie tak, choć jedyna różnica między leżeniem na szpitalnym łóżku a na tym naszym jest taka, że nasze jest nieporównywalnie wygodniejsze.

– Ale proszę mi powiedzieć… Po cholerę?

Moczulski westchnął. Tłumaczył to już tyle razy, że właściwie można by już mówić o tym, że po prostu recytował formułkę.

– Słyszał pan o eksperymencie MacDougalla?

– Nie, nigdy.

– W 1907, doktor Duncan MacDougall postanowił poszukać empirycznych dowodów na istnienie duszy.

– W jaki sposób? – zaciekawił się pacjent.

– Postanowił ważyć chorych na gruźlicę pacjentów. W chwili śmierci pierwszego z nich waga ponoć pokazała spadek o 21 gramów. W sumie zważył sześciu pacjentów, uzyskując różne wyniki. Był jednak tak zaślepiony wiarą w to, że odkrył wagę duszy, że kompletnie zignorował przykład ostatniego pacjenta, którego waga nie zmieniła się w chwili śmierci. Chcę odtworzyć ten eksperyment i wykazać, że nie ma żadnych spadków, za to są niedokładne wagi.

– Czyli chce pan pokazać, że dusza nie istnieje.

– Tego nie mówię – powiedział szybko Moczulski. – Chcę tylko powtórzyć eksperyment.

– No jak tak, to zgoda – powiedział pacjent.

 

Moczulskiego obudził dzwonek telefonu. Zdezorientowany szukał go przez chwilę na biurku, aż w końcu wygrzebał go spod sterty papierów i wcisnął zielony przycisk.

– Halo? – Zapytał zaspanym głosem.

– Hej doktorku, tutaj technik. Dyrektor szpitala się wściekł po tym , jak media zainteresowały się sprawą i kazał nam się zwijać. Więc zebrałem wszystkie dane i przesyłam ci na serwer. Login i hasło masz na mailu. Kończę, bo idzie ten palant – powiedział pod adresem dyrektora i rozłączył się.

Moczulskiemu nie było specjalnie spieszno do wyników badań – przecież wiedział dokładnie, czego się spodziewać. MacDougall się mylił lub miał niedokładny sprzęt, co zresztą na jedno wychodzi. Miał też problemy z dokładnym oszacowaniem czasu śmierci, więc w sumie całe jego badania można by śmiało wyrzucić do kosza na śmieci.

Wstał, założył kapcie i powolnym krokiem ruszył w stronę łazienki. W głowie wciąż kołatały mu strzępki nieprzyjemnego snu, jednak nie mógł sobie już ich przypomnieć. Po dokonaniu rytuału porannej ablucji przeszedł do kuchni zaparzyć herbatę.

Po chwili siedział przy biurku, rozparty na krześle jak prezes gigantycznej korporacji i patrzył na pasek ściągania, jakby był nieposłusznym podwładnym. Jednak pasek najwyraźniej nic sobie z tego nie robił, ani zmarszczenie brwi, ani grymas złości nie pomogły Moczulskiemu przyspieszyć ściągania danych na twardy dysk.

Moczulski uruchomił program analizy danych natychmiast, jak tylko zauważył komunikat „pobieranie ukończone". Załadował dane do programu, czekając, aż wyświetli wykresy obrazujące wagę pacjentów.

Jest i pacjent numer jeden. Przewinął wykres do momentu, w którym biedak wybrał się na tamten świat i omal nie zakrztusił się herbatą. Z niedowierzaniem spoglądał na komunikat, który nie zamierzał się zmienić nawet mimo parsknięcia na niego herbatą.

Postanowił sprawdzić resztę pacjentów. Z wyjątkiem jednego, maszyny za każdym razem rejestrowały drobny spadek wagi: dziesięć, dwadzieścia trzy, a czasem nawet pięćdziesiąt gramów. Tylko jeden pacjent nie zmienił swojej wagi w momencie śmierci.

Moczulski postanowił wziąć poprawkę na wilgoć opuszczającą ciało poprzez proces oddychania, lecz nawet to nie zmieniło wyników: bezczelne liczby wciąż widniały na monitorze, niczym obraza dla nauki całego świata. Załapał za telefon i zadzwonił do głównego technika.

– No, hej Mariusz, słuchaj, mam jedno pytanie odnośnie wag.

– Dawaj, doktorku.

– Czy na pewno były dobrze skalibrowane? – zapytał, mając nadzieję że usłyszy coś w rodzaju „No tak! Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy!"

– Z całą pewnością były dobrze skalibrowane. To najdokładniejsze wagi, jakie istnieją, a czuwał nad nimi cały zespół. Wszystko jest z nimi w jak najlepszym porządku.

– No tak, przepraszam, głupie pytanie – powiedział zmieszany Moczulski. – Dzięki bardzo!

– Nie ma sprawy – usłyszał jeszcze.

Moczulski odłożył telefon i spojrzał na monitor, jednak liczby wciąż tam były. Zamknął i otworzył oczy, ale to też nie pomogło. W końcu postanowił zebrać się w sobie i zrobić dwie rzeczy.

Otworzyć piwo i zadzwonić do znajomego księdza.

 

– Co to jest za strasznie ważna sprawa? Jakoś nigdy nie miałeś ochoty na dywagacje religijne – powiedział ksiądz, wchodząc do mieszkania.

– Sytuacja jest trochę skomplikowana i nie mam pojęcia, co o niej myśleć.

– Jak ma na imię ta sytuacja?

– To nie to co myślisz. Widzisz, niedawno zleciłem dokładne monitorowanie wagi pacjentów, którzy, hm, nie rokowali, aż do śmierci.

– Ach, coś czytałem w gazecie. No i?

– No i właśnie dzisiaj dostałem dane z eksperymentu. Chodź, myślę, że cię zaciekawią.

Przeszli do pokoju, Moczulski podał księdzu piwo.

– No, to pokazuj o co chodzi – powiedział tamten, siadając przed komputerem i otwierając puszkę.

Syknęło.

– Widzisz Janek – powiedział Moczulski. – To są dane z monitorowania wagi pacjentów.

– No, widzę.

– Zobacz na wykres w momencie śmierci.

Ksiądz gwizdnął cicho przez zęby.

– Widzisz, doktorku, dla mnie to jest oczywiste. Zachciało ci się powtarzać eksperyment, no to masz powtórkę z rozrywki.

– Ale ja kompletnie nie wiem co o tym myśleć!

– Cóż, ja jestem księdzem, więc dla mnie to oczywiste. A ty przestajesz myśleć jak naukowiec!

– Że co?

– Dzwonisz po księdza zamiast do kolegi po fachu jakiegoś. Nie żeby mi tu źle było – powiedział, podnosząc puszkę w niemym toaście. – Ale zanim spróbujesz obalić cudzą teorię, wypadłoby chociaż ją zbadać. Do cholery, masz podwójny doktorat z chemii i medycyny…

– Z fizyki i medycyny – poprawił odruchowo Moczulski.

– No, z fizyki i medycyny, więc zamiast jęczeć że rzeczywistość z ciebie kpi, mógłbyś chociaż sprawdzić jak!

– Trochę racji masz – powiedział zawstydzony Moczulski.

– Trochę – burknął ksiądz. – Stalin trochę głodził Rosjan.

Zapadła niezręczna cisza.

– Wiesz co? Zadzwoń do mnie jak będziesz miał naprawdę poważny problem. Nie wiem, sąsiad cię obrazi czy coś, a nie mi tu jakimiś wykresami sutannę zawracasz – powiedział, dopijając piwo. – Dzięki za piwo i w ogóle, ale ja wracam do siebie.

Wstał i ruszył w stronę drzwi, zostawiając skonsternowanego Moczulskiego przy komputerze. Moczulski westchnął i postanowił zrobić to, co robi każdy szanujący się naukowiec, gdy wszystkie liczby są przeciwko niemu.

 

Jezus za barem był coraz bardziej zniecierpliwiony.

– Słuchaj, Jezu… Zamień no mi jeszcze trochę wody w wino – wybełkotał Moczulski, podając mu banknot. – Ja wiem, że grzeszę, ale co mam zrobić, że wszystko przeciwko mnie dzisiaj…

Jezus nie odpowiedział. Nonszalancko wycierał kolejną szklankę, wyraźnie znudzony i czekał, aż szalony doktorek skończy wykład.

– No i widzisz – kontynuował Moczulski – tam, gdzie jest prąd i elektrony, tam są stany kwantowe.

– To jest to, co się zmienia, gdy patrzymy na jakiś obiekt? – zainteresował się ktoś siedzący obok.

Moczulski odwrócił się gwałtownie.

– Nie, właśnie, że nie, nie, nie! Te, no… Kwanty zachowują się jak cząsteczki i jak fale jednocześnie, ale na raz możesz zaobserwować tylko jeden stan. Znaczy, gdy pada na nie foton, czyli gdy obserwujesz je mikroskopem, zachowują się jak cząsteczki, ale gdy mierzysz ich interferencję, zachowują się jak fale – przerwał na chwilę, by zebrać myśli i dokładniej wytłumaczyć powietrzu, o co chodzi.

Wtedy poczuł, że ktoś chwyta go za ramię.

– Siedzę tutaj – odezwał się nieznajomy.

Moczulski przyjrzał się mu uważnie. Pierwszą i właściwie jedyną rzeczą, którą zauważył, były niebieskie oczy. To był jeden z tych rodzajów niebieskiego, który powoduje, że Lazurowe Wybrzeże pąsowieje ze wstydu i udaje się na zasłużony urlop, by nabrać niebieskości. Moczulski z niejakim zdziwieniem zauważył, że nieznajomy nie nosi kaptura. Będąc w tym stanie zawsze oczekiwał, że nieznajomy będzie siedział w kapturze, bo gwarantowało to odkrycie jakiejś tajemnicy, lub chociaż pójście na ważną, międzynarodową misję.

– Chyba pana poznaję – powiedział nieznajomy, zamawiając dwa piwa. – To pan instalował te wagi w szpitalu.

– No, to ja byłem – zgodził się skwapliwie Moczulski.

– Odkrył pan coś ciekawego?

– Waga spada w momencie śmierci, a ja nie wiem czemu.

– Ciekawe – powiedział nieznajomy. – Ale czy to nie potwierdza istnienia duszy?

– Nie wiem, co to potwierdza, ale na pewno nie istnienie duszy.

Nieznajomy zapalił papierosa.

– A co się właściwie dzieje, gdy człowiek umiera?

– No, staje serce, wszystkie procesy, mózg umiera – zaczął wyliczać Moczulski. – Znaczy, procesy elektryczne w mózgu ustają… Chwila, mam pomysł!

Wyciągnął długopis i zaczął notować na serwetce. Notował z takim zapałem, że niechcący wylał na nią swoje piwo, więc zabrał następną i zaczął notować na nowo. Po chwili schował serwetkę do kieszeni i rozpoczął powolny proces wytaczania się z baru. Pożegnał się z Jezusem, który patrzył na niego srogo spod swej korony cierniowej, wciąż wycierając szklanki i odwrócił się, chcąc podziękować nieznajomemu za pomoc.

Nieznajomego, niestety, nigdzie nie było. Moczulski wzruszył ramionami o otworzył z kopa drzwi. Wszedł do domu i położył się na kanapie, która leżała zaraz za drzwiami. Kanapa zawarczała.

– Panie, no który numer domu? – zapytał taksówkarz, który zmaterializował się nagle na fotelu.

– Co pan robi w moim domu? – zapytał wściekły Moczulski.

– Panie, pan w taksówce siedzi, jedziemy do domu, numer miał mi pan podać.

– A nie mógł mi pan powiedzieć, że w taksówce jestem, zanim zostawiłem buty za drzwiami? Trzydzieści siedem.

Zapłacił i wytarabanił się z taksówki. Wszedł do domu, rzucił koszulę na wieszak, a siebie na łóżko. I tak po prostu, bez zbędnych ceregieli, zachrapał.

 

Następny dzień powitał go oślepiającym światłem i parą robotników, którzy kilofami wydobywali węgiel z jego głowy. Święcie (i słusznie) przekonany, że dzisiaj nie jest w stanie wykonywać żadnych obliczeń, Moczulski poprawił kołdrę i zajął się myśleniem teoretycznym. Wtedy przypomniał sobie o serwetce, którą zapisał w barze. Złapał za koszulę i z bocznej kieszeni wyciągnął pomięty kawałek papieru. Rozprostował go i zaczął odcyfrowywać nierówne rzędy liter i cyfr. Zaintrygowany, wziął czystą kartkę i przepisał na czysto wczorajsze przemyślenia.

Chyba oszalałem, pomyślał. Ale wszystko, jak na złość, wciąż się zgadzało. Ułożył się wygodniej i zaczął wpatrywać się w sufit, jednak żadna podpowiedź stamtąd nie naszła. W końcu zwlókł się z łóżka z silnym postanowieniem, że udowodni sobie, że nie ma racji zaraz po śniadaniu.

Popijając kawę, Moczulski nanosił kolejne cyfry i wzory na swoją tablicę. Wymyślił już czterdzieści siedem potencjalnych wymiarów, które miały pomóc mu w odrzuceniu własnej teorii. Niestety, żaden potencjalny wymiar nie pomagał mu w udowodnieniu nieprawidłowości w swoim rozumowaniu.

 

Na pulpicie międzygwiezdnego frachtowca zapaliła się żółta lampka. Oficer pokładowy z zaniepokojeniem spoglądał na mapę planety. Wcisnął przycisk interkomu.

– Technicy główni natychmiast proszeni na pokład – zarządził.

Po chwili, z cichym pyknięciem, na pokładzie zmaterializowały się postacie w szarych kombinezonach.

– Wszystko wskazuje na to, że właśnie zostaliśmy wyliczeni – powiedział oficer, wodząc wzrokiem po technikach. – Za chwilę otrzymamy dane z sondy pokładowej i poproszę was o wymyślenie natychmiastowego rozwiązania tego palącego problemu.

Jak na zawołanie, na tablicy pojawił się szereg najważniejszych danych.

– Do analizy. Szybko, zanim zostaniemy zauważeni! – zarządził oficer, a szare kombinezony pogrążyły się w rozmyślaniach.

Po kilku minutach wspólnego wysiłku technicy oddelegowali jednego z nich do kapitana frachtowca.

– Zgodnie z analizą wykonaną przez naszych specjalistów, zagrożenie jest niewielkie – rozpoczął tubalny głos z wnętrza kombinezonu. – Myślimy, że najlepszym rozwiązaniem będzie zamknięcie kilku jednostek w pętli czasowej, co moim skromnym zdaniem jest najbardziej humanitarnym rozwiązaniem. Żeby jednak to zrobić, jeden z nas musi tam zejść i zaimplantować nadajniki w kilku miejscach. Póki nie zostaliśmy dokładnie wyliczeni, nie będziemy widzialni dla żadnej istoty na tej planecie. Proszę o udzielenie zgody na wyprawę.

Kapitan tylko skinął głową.

 

Moczulski naniósł właśnie ostatnią cyfrę na tablicę. Ten wymiar tez mi nie pomoże, stwierdził w myślach i poszedł zrobić kolejną kawę.

Wypuścił kubek z rąk, gdy zauważył, że ma gościa. Gość wyglądał, jakby pochodził nie tylko nie z tego miasta, ale też nie z tej planety. Szary kombinezon ściśle opinał drobne ciało, duża głowa z czarnym wizjerem (czy też oczami) wpatrywała się w niego badawczo.

– Mogę… Mogę w czymś pomóc? – zapytał, czując się bardziej niż nieswojo.

– Co to za obliczenia? – powiedziała postać oskarżycielskim tonem.

– No… to już liczyć nie wolno? – zapytał ostrożnie Moczulski. – Ja tylko chciałem znaleźć błąd w swoich wcześniejszych wyliczeniach – powiedział, jakby chciał się usprawiedliwić.

– Może pokazać mi pan te obliczenia? – zapytała postać, nagle przechodząc na uprzejmy ton.

– Oczywiście, oczywiście – powiedział Moczulski i ruszył w stronę biurka. Złapał za stertę papierów i podał istocie.

– Te obliczenia są całkowicie prawidłowe – powiedział gość, odkładając papiery na biurko. – Nie rozumiem, dlaczego pan nie chce tego widzieć. Może ja pomogę.

Moczulski poczuł nagły zawrót głowy, po czym zrozumienie wypełniło całe jego jestestwo. Obliczył w głowie temporaryczną i kolor bozonu Higgisa, praktycznie zobaczył Wielki Wybuch i zauważył, że całe jego obliczenia są kompatybilne z teorią strunową i innymi teoriami, które nawet jeszcze nie powstały. Miał wrażenie, że uczucie trwa godzinami. Zamknął oczy i gdy je otworzył, gościa już nie było.

Złapał za telefon i zadzwonił do znajomego księdza.

 

– Mam nadzieję, że tym razem to naprawdę coś ważnego – powiedział ksiądz otwierając butelkę o stół.

– Tak, mam naukowe podstawy, by móc udowodnić teorię istnienia duszy. MacDougall miał rację, choć nie wiedział właściwie, co waży.

– No to mnie zainteresowałeś – powiedział ksiądz, przechylając butelkę. – Mów dalej.

– Wyobraź sobie, że mózg to maszyna. Ta maszyna działa na prąd. Nie ma prądu, nie ma życia. A tam, gdzie elektryczność i elektrony, znajdują się kwanty i stany kwantowe. Nasze ciało jest jak twardy dysk – zapisują się na nim i ewoluują nasze stany, można powiedzieć, że dusza się w ten sposób rozwija.

– Skąd ten pomysł? – zapytał Janek, poprawiając koloratkę.

– Zauważyłem to, gdy zajrzałem do kartoteki pacjenta, który nie wykazał zmiany wagi zaraz po śmierci. Okazało się, że tam nastąpiła wcześniej śmierć mózgu. Wcześniejsze stany kwantowe po prostu uleciały z niego w momencie, gdy przestał płynąć prąd. I stan, tudzież dusza, po prostu się ulotniła. Wszystko mogę poprzeć obliczeniami.

– To dość niewiarygodne – stwierdził ksiądz.

Doktor Moczulski przeczesał grzebykiem siwiejące włosy.

– Także sytuacja wygląda właśnie mniej więcej tak – stwierdził w końcu.

– Rozumiem – powiedział zamyślony ksiądz, poprawiając sutannę. – Zatem szukasz pierwiastka nieśmiertelności.

– Janek, słuchasz mnie w ogóle? Nie szukam, bo nie muszę. Znalazłem. Razem z kilkoma innymi ciekawymi rzeczami.

– Czekaj, chwila, moment. Jak ty nazywasz duszę?

– Jedyne, co mogę wymyślić, to stan nadkwantowy. I mój szary przyjaciel wytłumaczyłby ci to lepiej.

Siedzieli naprzeciwko siebie, biel przeciw czerni, fartuch laboratoryjny kontra sutanna.

– Widzisz – zaczął Moczulski, poprawiając okulary – wszystko zaczęło się od tego głupiego eksperymentu.

 

 

Na pulpicie zaświeciła się kolejna zielona lampka.

– Pętla aktywna – złożył raport technik główny.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Temat opowiadania jest ciekawy, natomiast chyba nieco innego zakończenia oczekiwałem. Generalnie podobało mi się, choć nie wiem, czy tekst będzie w stanie konkurować z innymi w eliminacjach. Nie mnie to oceniać:). Życzę powodzenia w konkursie. Pozdrawiam

Mastiff

Temat znany, ale całość przyjemna:)

Zapomniałam dodać, że najbardziej podobało mi się zestawienie fartucha z sutanną. Od razu pomyslałam o ogólniaku, szkiełko i oko, i te sprawy. Szkoda, że nie pociągnąłeś tego w jakimś bardziej dramatyczno-fantastycznym kierunku (tylko w kosmicznym).

o rany. Zakończenie to mogłoby dobrze brzmieć w ustach laika-humanisty ale nie kogoś, kto ma podobno doktorat z fizyki i medycyny. Stany kwantowe się ulotniły... o matko bosko :) Cały ten fragment jest jedną, wielką, pseudonaukową bzdurą, aż normalnie brak mi sił, żeby wszystko rozplątać i wyjaśniać. Napiszę tylko, że stan kwantowy to nie jest 'coś' żyjącego samodzielnie, stan kwantowy to stan elektronu :)

według mnie ciekawa historia, ale mógłbyś ją troche lepiej przekazac. odnośnie zakończenia to czuję lekkie rozczarowanie, ale to kwestia odczuc czytelnika.

Sam robie duzo powtórzeń, jednak po przeczytaniu twojego opowiadania nazwisko "Moczulski" chyba bedzie mi sie dzisiaj śniło:)

pozdrawiam

Opowiadanie dość przyjemne, chociaż szału nie ma. Przy tekstach eliminacyjnych oczekiwania rosną, a temu tekstowi, choć czytało się dobrze, troszkę do poziomu konkurentów brakuje. Życzę powodzenia :)

Dzięki za komentarze :)

@ Bellatrix: masz rację, to takie fiction science... Ale to fantastyka przecież, dużo tu wolno ;) 

Podobało mi się, chociaż zgadzam się, że rozwinięcie fabuły trochę rozczarowuje, zwłaszcza że temat miał dużo większy potencjał. Pseudo science-fiction przyprawione duuużą dawką absurdu, zwłaszcza wizja Jezusa mnie powaliła :D A do tego lubię pętle czasowe i wszelkie opowiadania trącące o ten temat (sama takim na tym portalu debiutowałam i tera mam sentyment :P). Podobało mi się też, jak wiktorwroz, skonfrontowanie naukowca z księdzem i ich rozmowy. Ale trochę tego wszystkiego za mało, po łebkach.

Dialogi to zdecydowanie Twoja mocna strona, ale w tym opowiadaniu jest w zasadzie sam jeden długi dialog. Chyba wolę, jak autor od czasu do czasu zdecyduje się coś opisać.

Pozdrawiam,
Snow 

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dobrze napisane ale to niestety jedyna pozytywna rzecz, którą mogę napisać. Temat oklepany do bólu i w dodatku wieje nudą. Gdyby to nie było opowiadanie na eliminacje... Ale nie ma co gdybać. Sam dokonałeś wyboru. Do tej pory przeczytałam 20 z 35 tekstów na Eliminacje i obawiam się, że Twój wypada raczej blado. A szkoda - masz lekkie pióro i fajnie piszesz dialogi. Na bazie oryginalnego pomysłu mogłeś napisać coś naprawdę fajnego.  

Generalnie tekst jest dobry, i masz bardzo dobry styl. To widać, ale pomysł jak napisała większosć moich przedpiśców mógłby zostać lepiej przedstawiony. Troche za mało włożyłeś wysiłku w rozwinięcie fabuły. Nie wiem jak się dalej losy potoczą w tym konkursie, ale mimo wszystko życzę powodzenia. Pozdrawiam

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka