- Opowiadanie: wiktorwroz - Kilka dni w idealnym świecie (Eliminacje 2011)

Kilka dni w idealnym świecie (Eliminacje 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kilka dni w idealnym świecie (Eliminacje 2011)

Dzień 1

 

Otwieram prawe oko i zdaję sobie sprawę, że świta. Niechętnie odpycham kołdrę i otwieram lewe oko. Powieka mi opadła. Mam dopiero trzydzieści lat, a długa, wyraźnie zarysowana, głęboka bruzda ciągnie się aż do zewnętrznego kącika oka. Usiłuję patrzeć przed siebie. Udaję, że nie wiem o jej istnieniu, a jednak – ona tam jest. Ciężka kotara irytacji spływa na lewe oko, potem na prawe. Ostry jak żądło pik poirytowania zagłębia się w moim organizmie. Wywracam gałką lewego oka w górę, a potem w prawo.

– To minie, jutro jej nie będzie – powtarzam, żeby zupełnie nie zwariować.

Zmarszczki powstają w jedną noc.

Zmarszczki są nieodwracalne.

Kiedy drepczę do łazienki nie jestem do końca sobą. Stawiam chwiejne kroki i mam nadzieje, że nogi, a szczególnie ta zdrętwiała, lewa, nie odmówi mi posłuszeństwa.

Oto ja. Moje oblicze. Twarz. Widzę ją coraz wyraźniej, aż w końcu zimna woda ściąga senny szlafroczek mazi z nieprzytomnego spojrzenia. Przyglądam się znajomym rysom. Śledzę czerwone naczynka skóry i kontempluję kratery porów na czole, nosie, podbródku. Nie zapominam o oględzinach brody. Jest i broda. Szczecina czarna jak smoła pokrywa kształtny podbródek, jego środek, prawą część i lewą, tak samo szczodrze. Czemu nie?

Nabieram pastę do zębów. Tubka leży przez chwilę w mojej garści i zastanawiam się czy białą kropę nałożyć od razu na szczoteczkę czy może wycisnąć małego robaka prosto do ust i rozetrzeć szczoteczką. Ostatecznie pierwsza wersja wygrywa.

Przechodzę do oględzin ciała.

Piersi. Średnie. Jedna większa od drugiej. To podobno norma u n-o-r-m-a-l-n-y-c-h kobiet. Rozstępy. Kilka białych kresek i białych kropek. Jak u dalmatyńczyka. Jak u salamandry plamistej. Chcę już coś do siebie powiedzieć, ale tracę animusz. Łapie się za fałdę na brzuchu i wykręca mi wnętrzności.

– Boże, co za ohyda – szepczę.

Uda i pośladki. Czy chcesz je dzisiaj oglądać? Odpowiadam sobie, że może później. Niekoniecznie dzisiaj. Najlepiej nigdy. Zadzieram głowę wysoko i udaję, że istnieję tylko do pasa.

Krem. Potrzebuję kremu. Najlepiej cudownego. Perfumerie i apteki pełne są odpowiednich specyfików. Dla skóry mieszanej i tłustej kremy nawilżająco – matujące, dla skóry normalnej – napinające i nawilżające, dla suchej natłuszczająco – ochronno – nawilżające, dla naczynkowej – z wyciągiem, z kasztanowca. A dla mojej, będącej mieszanką wszystkich innych, możliwych rodzajów skór? Czy coś się znajdzie?

Wsiadam do rozklekotanego transportera marki Dublet (i tak, to oznacza, że może on pomieścić tylko dwie osoby), przykładam kciuk do czytnika stacyjki. Witają mnie zielone i czerwone migania. Kilka piskliwych sygnałów przecina powietrze. Że też jeszcze transportery takie jak ten, poruszają się po świecie Platformy. Uważa się, że Platforma jest bezpieczna, że wszystkie indukcyjne pojazdy mogą przemieszczać się po niej bez przeszkód. Ja w to wątpię. Myślę, że jeśli nie zarobię na nowy transporter, spadnę któregoś dnia z nieba.

W związku z nowymi obyczajami w firmie Paxton&Paxton mam dziś na sobie wiklinowe koturny. Dzień w stylu lat pięćdziesiątych obchodzimy w poniedziałki. Wspomnienia planety, z której pochodzą nasi przodkowie to już dziś tylko mało znaczące rytuały. Ja Ziemi nie pamiętam. Moja własna babka jej nie pamięta, ale zdaje się, że jej matka jeszcze, co nieco wiedziała o Starym Świecie.

-Trzy poziomy – prababka ściszała głos. – Podobno były tam tylko trzy poziomy. Ziemia, powietrze i niebo. – Tak opowiadała o tym moja babka. – Tylko trzy wyobrażacie sobie? Wszystkie kasty żyły na tym samym poziomie! Żadnej w tym nie ma pomyłki.

– Zwyczajniacy i naukowcy żyli razem?

-W jednym świecie! To były czasy. Ta różnorodność, te emocje. Można było rozmawiać, o czym się chciało.

Dziadka Edka sprzątnęli ponoć, kiedy demonstrował swoje sympatie polityczne na miejskim placu, ale kto by się nad tym rozwodził. Polityka? W dzisiejszych czasach? A co to takiego? Od stuleci nie mieliśmy żadnego konflikt zbrojnego. Ba, nawet się o niego nie otarliśmy. Wszyscy chodzimy w koturnach, a więc na pewno mamy poniedziałek i brak konfliktu zbrojnego. W ogóle brak jakiegokolwiek konfliktu.

 

Wpełzam przez główne wrota do firmy i oglądam się dokładnie w grafitowych szybach. Przesuwają się w tę i we w tę. Bawię się z czujnikiem w chowanego.

Drzwi się otwierają, a moje łydki spuchły i wyglądają jak dwie nabite parówki, drzwi się zamykają. Drzwi się otwierają, a moja fryzura zdążyła się rozpaść w pół godziny od wyjścia z domu i szlag trafił stylizację z lat pięćdziesiątych, drzwi się zamykają.

Drzwi się otwierają, a mój wypchany śniadaniem brzuch sterczy mi aż pod nos i obiecuję sobie głodówkę do końca dnia. Drzwi się zamykają.

Drzwi się otwierają. Widzę jak Wakke Jakkumen, podobno z planety Lorna, choć sam się do tego nie przyznaje, przystaje w połowie schodów i przygląda mi się uważnie. Wiem, że ma mnie na oku. Myśli pewnie: „ O, Lotte van Smhingen, ta wariatka, ciekawe, co ona tam robi z tymi drzwiami."

Poprawiam więc szybko ubranie i zaczynam gmerać przy koturnach.

– Oj, moja kostka! – mruczę, symulując mały wypadek.

Szef poprawia ułożenie pliku białych kartek pod pachą i rusza powolnym krokiem na górę. Cóż, on może ruszać z wolną. Może nawet nie trafić do własnego gabinetu. Co innego Lotte van Smhingen.

Lotte musi być na czas.

Lotte zawsze humor ma.

Lotte porad zna bez liku.

Lotte rękę ma w nocniku.

Przyjdź do Lotte, weź papiery, wspólna praca rozweseli!

Kopię cholerny, granitowy stopień i przełykam ciężko ślinę. Z góry dochodzą okrzyki zachwyconych nie wiadomo, czym sekretarek. Mona znowu ubrała spódnicę w różowe grochy i pokazuję szefostwu halkę, a Betty nadrabia brak urody wzbudzającą litość głupotą. Nie ma konfliktu? Ja jestem chodzącym konfliktem. Codziennie wyobrażam sobie jak pokonuję drzwi wejściowe w zwykłych trepach, obsypanych piachem i zabrudzonych błotem, przesadzam biurko Bobbelsa – sekretarza z Zoraxa i podchodzę prosto pod granitowe schody. Jestem w spodniach i zwykłej koszuli, tak, więc nie jest to ani poniedziałek, ani wtorek, ani środa. Prawdę mówiąc, nie jest to żaden dzień tygodnia i Mona, i Betty gapią się na mnie w osłupieniu, a kiedy na ich twarzach pojawia się choćby najmniejszy cień pogardy, rzucam się im do gardeł i tłukę ich główkami o stalowy granit, aż kitki ze środy, fale z piątku i warkocze z poniedziałku przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. W gruncie rzeczy nie potrzebuje żadnego powodu żeby im dołożyć.

Potem idę prosto na gabinet szefa. Widzę jak upycha te swoje Lornańskie macki w spodnie i udaje człowieka. Doskonale prezentuje się z ziemskich ubraniach. Zupełnie jak facet i to całkiem przystojny. Ale ja zdzieram z niego łachy, chwytam te pieprzone wypustki i okładam go nimi, aż zacznie kwilić jak dziecko.

-Dlaczego zarabiam połowę tego, co ładna Mona i głupia Betty? – drę się w niebogłosy.– No, dlaczego? Nie ma na tym świecie konfliktów?!

Ja jestem chodzącym konfliktem. Nabrzmiałym konfliktem. Wkurzonym konfliktem i zaraz rozsadzę tę firmę z mocą wulkanu, który obudził się, kiedy wszyscy już o nim zapomnieli.

– Myślisz, że to Betty pisze twoje dokumenty? A może Mona? Myślisz, że to one pracują w twojej firmie Lornaninie? Wsadzę ci te zielone macki w dupę! Tak głęboko, że poczujesz, kim naprawdę jesteś – ciśnienie uderza mi do głowy. Zatrzymuję się w połowie schodów. Fala dziecinnej wszechogarniającej radości zalewa moje ciało, dociera do serca i prawie je rozsadza.

– Lotte pozwól na chwilę.

Zielone macki drżą delikatnie i wskazują mi drogę do niebieskiego gabinetu. Lornanie i ich paranoja kolorystyczna. Wszystko musi być niebieskie. Niebieski ich koi. Podobno kiedyś byli bardzo agresywni, ale teraz to najłagodniejsze stworzenia w galaktyce. Uprawiają jogę, ćwiczą mudry macek, grają na instrumentach i rządzą tym cholernym światem niepodzielnie i bezkonfliktowo. Jak mogliśmy dać się tak podejść? Głupi Ziemianie. Tak się mówi o niedobitkach, które zamieszkują na Platformie. Dali się podjeść zielonym mutantom z Lorny i ot tak, oddali Ziemię. Wystarczyło im uściśnięcie macki i poklepanie po ramieniu.

– Proszę kolonizujcie Ziemię, konsumujcie i trawcie jej dobra, a potem zakładajcie kolonie na galaktycznych platformach. Potem, jak już zużyjecie wszystkie zapasy naszej wody, jak wykorzystacie całą energię, jak zeżrecie większość naszych zwierząt, polecimy z wami, żeby zniszczyć resztę kosmosu. Będziemy budować latające platformy i zanieczyszczać odpadami cały kosmos.

– Odkryto nową planetę! Ze wstępnych ustaleń wynika, że istnieje na niej życie – tak mówi prezydent Platformy, mniej więcej raz do roku, a ja co roku mam ochotę krzyczeć: planeto, na której według wstępnych ustaleń istnieje życie, spierdalaj jak najdalej od zielonych macek i niebieskich pokoi, od braku konfliktów i śród w stylu lat pięćdziesiątych. Uciekaj najdalej jak potrafisz i nigdy nie wracaj!

Ale na niewiele się to zdaje. Po pół roku już są nasi. Jeśli inteligentni, nie jest tak źle, jeśli na początku rozwoju – już po nich. Chodzą słuchy, że Lornanie – najłagodniejsi z łagodnych – lubią sobie czasem wrzucić to i owo na ruszt. Być może te zielone macki pełnią jakieś praktyczne funkcje. Wierzyć się nie chce, że ewoluowały, bo do przekładania papierów dwie ręce to za mało.

Otwieram drzwi. Chmura perfum jabłkowych wdziera się do moich nozdrzy natarczywie i wypełnia mi gardło słodyczą. Kicham. Mona i Betty wybuchają śmiechem. Robią to często. Najpierw czerwienieją, potem skrzydełka ich nosów zaczynają poruszać się w straszliwym tempie, aż w końcu drą się na całe pomieszczenie. Opierają się o ściany, trzymają za brzuchy. Uśmiecham się mówiąc dziękuję, chociaż tak naprawdę nie mam pojęcia, czy któraś życzyła mi na zdrowie. Z reguły nie wiem co do mnie mówią. Dziwne, że dogadują się ze sobą.

Moje biurko lśni czystością. Lornańska sprzątacza przebiegła po nich śliskimi mackami zbierając cały brud. Kiedy siadam na swoim stanowisku Mona i Betty zawsze ściszają głos i zaczynają szeptać, i spoglądać w moim kierunku. Od czasu do czasu salwa śmiechu wzbija się w powietrze, jak noworoczne confetti. Kilka razy na godzinę wychodzą do toalety. Pudrują nosy, poprawiają kitki w stylu lat pięćdziesiątych, a potem odwiedzają szefa. Po kolei. Najpierw ładna Mona, a potem głupiutka Betty.

 

Dzień 2

Otwieram prawe oko i zdaję sobie sprawę, że świta. Otwieram lewe i wiem, że ona w dalszym ciągu tam jest. Moja najnowsza zmarszczka. Wywracam gałką w lewo i do góry. Wlokę się do łazienki skubiąc fałdę na brzuchu. Chcę spać, ale nie mogę. Lornański Koncern Przemysłu Kosmicznego czeka. Wyciąga swoje zielone macki, przykleja mnie do nich i ciągnie za sobą. Razem z moimi rozstępami, czarną brodą i fryzurą w stylu lat pięćdziesiątych.

Dziś plamy. Mnóstwo plam. Brązowe łaty na brzuchu i plecach. Zawiązki łat na grzbietach dłoni. Kilka nieregularnych okręgów na lewej skroni i jeden większy poniżej prawego policzka. Ból w kości ogonowej. Czuję się jak alpinista po nocy spędzonej na płaskiej skale. Jak przejechany przez towarowy transporter znak stopu. Jestem chodzącym zmęczeniem.

Z szafy wyjeżdża kreacja na dziś. Oglądam tiulowy worek o prostej linii. Nie ma wątpliwości, że dziś wtorek. Sztuczne perełki pobrzękują cicho. Owijam się zimnym sznurem dwukrotnie. Nie znoszę wtorkowych butów. Czarna balerina na niskim, wąskim obcasie dojeżdża do moich stóp. Ubieram prawy but. Lewy trzymam w garści i rozpoczynam codzienną walkę z zepsutą półką wysuwną.

Technika. Każda nowa rzecz wymyślona i wprowadzona w życie przez najeźdźców z planety Lorna jest celowa, przydatna, ułatwia życie i może się spieprzyć jak każde inne tałatajstwo. Dokładnie tak samo jak rzeczy wymyślone na Ziemi. Nie znam powodów, dla których nie można wyładować gniewu na półce, oprócz jednego. Kopię obutą stopą w kremową krawędź. Powtarzam tę czynność zapamiętale, aż w końcu czujnik bucha różowym światłem i pokój wypełnia się smrodem jabłek.

 

„Spokojne chwile życia, to najpiękniejszy dar. Spokojnie ubierz dziś się i wszystko z siebie daj! Spokój jest tym kluczem, co otwiera wszystkie drzwi, opanuj niepotrzebnych wzruszeń moc i dobro czyń!"

Kilka dźwięków zawisa w powietrzu na krótka chwilę. Światełko mruga ostrzegawczo. Kopię. Nakładam prawy pantofel i walę z całej siły w inteligentną półkę, w mózg lepszy i spokojniejszy od mojego. Rozwalam czujnik i wcieram różowe odłamki w puszysty, przepisowy dywan. Puszyste rzeczy uspokajają. Pastele uspokajają. Piosenki o spokoju śpiewane przez przezorne półki także uspokajają. Niestety nie mnie.

Chcę wyć, drapać i niszczyć. Chcę lornańskich pieniędzy i uznania, i poklasku. Żądam nowych cycków i długich nóg, a także włosów z których można kręcić fryzury z lat pięćdziesiątych.

– System VD-Cadillac wykrył problemy – rozlega się z wnętrza kanarkowej ściany – wysłano sygnał do patrolu interwencyjnego. Powtarzam…

Nie wiem, czy dam radę rozwalić również ścianę. Nie próbuję, bo patrol interwencyjny to banda oszołomów z Targusem. A z nim lepiej nie mieć nic wspólnego. Targus, to tak naprawdę broń. Ja to wiem. Może kilka innych osób lub istot na tej przeklętej Platformie też to wie, ale póki co, jeszcze nie spotkałam nikogo takiego. Targus to gaz. Gaz o dużych cząsteczkach. Można podejrzewać, że są tak duże jak pokaźnych rozmiarów owady, ale trudno to udowodnić. Patrole interwencyjne nie zostawiają po sobie najmniejszych śladów. Wchodzą do niszy mieszkalnej, nakładają zbuntowanemu maskę na twarz i odkręcają zawór. Jeśli delikwent jest akurat na wdechu, lepiej nie mówić. Chmara szaro-srebrnych robotów wdziera się do jego ciała z taka radością, z jaką sępy opadają na upatrzoną padlinę. Konwulsje, kilka nieskoordynowanych ruchów i znowu można się czesać w kitkę. Słyszałam kilka miejskich legend. Wiadomo, legendy to tylko wymysły. Jedną o nanolornaninach, jedną o nanoludziach i jedną o tym jak lornańskie macki przewiercają jednych i drugich.

Nisza mruczy miarowo. Czujniki przecinają przestrzeń wewnątrz. Oni wiedzą gdzie jestem i co robię. Dokładnie. Każdy centymetr sześcienny mieszkania jest monitorowany przez całą dobę. Żadnych przerw, żadnych przesunięć, ani kawałka czystej taśmy, żadnego nieposłuszeństwa. Jeśli po piątej nie oglądam kanału o żółwiach morskich – Lorna 3 – patrol interwencyjny. Jeśli nagle mam ochotę na grzankę z serem i ostrymi papryczkami – Lorna 2 – patrol interwencyjny.

Gdybym kiedykolwiek chciała obejrzeć własne narządy płciowe… nie wiem czy do przestępstw tak ciężkiego kalibru wysyłają jeszcze patrol interwencyjny, czy od razu Drużynę Targusa. Lornanie uwielbiają organizacje. Tworzą je często i chętnie. Ot tak, jak gdyby nie robili nic szczególnego. Potem ustanawiają ich statuty, powołują pracowników i zaczynają konsekwentnie egzekwować własne prawo. Drużyna Targusa powstałą jakieś trzysta lat temu. Co było przyczyną? Być może w ubiegłych wiekach takich jak ja było więcej. Może moja złość, to moja natura. Nie znam życia sprzed epoki lornańskiej, a jednak buntuje się. Każda, najmniejsza komórka mojego ciała stawia opór. Mówię nie, zielonym mackom, niebieskim pokojom, pastelom w przebieralniach i wtorkom w stylu retro. Mówię im nie!

Beżowa nisza pomrukuje cicho. Detektory ruchu skanują pomieszczenia.

– Obiekt nie porusza się – słyszę zza drzwi. – Być może leży wyczerpana po napadzie szału.

Uśmiecham się mimowolnie. Najpierw prawdziwie, potem zmuszam się by odsłonić zęby i ruszam do przedpokoju. Czujniki wyją. Detektory patrolu interwencyjnego sprzęgają z domowymi i świat zaczyna wirować, piszczeć. Ściany pokrywają się różnokolorowymi plamami świateł.

– Przygotować neutralizatory!- wrzeszczy któryś z zewnątrz.

Drzwi telepią się w okrągłych framugach. Podchodzę bliżej. Zamierzam się lewym butem, który wciąż trzymam w garści i dociera do mnie, że ekipa żółtych zaraz wpadnie do środka z nanorobotami i grubymi igłami. Robi mi się siebie żal. Zakładam pantofel.

– Panowie! – krzyczę do żółtych, galaretowatych pokurczy stojących w pełnej gotowości przed moją niszą.

– Panowie – powtarza pokurcz z walizką – cofnąć się! Może być niebezpieczna!

– Ależ nie, skąd. Tak bardzo mi głupio! – Drzwi rozsuwają się.

Żółta galareta zamyka usta. Orzechowe oczy przybierają jaśniejszy odcień i przewodniczący patrolu zastyga w oczekiwaniu.

– Panowie, no, jak to kobieta, – zaczynam – dziś wtorek, mój ulubiony dzień, styl lat dwudziestych. Chciałam się pięknie zaprezentować, ubrałam pantofelek. To prawdziwa skóra – podtykam im but pod małe, żółte nozdrza – a druga ręką sięgnęłam po perły. – Robię idiotyczną minę, jaką przybiera Betty, kiedy okazuje się, że znowu źle sporządziła raport. -No i bum!- Wrzeszczę śmiejąc się histerycznie, ale gardłowo. Żeby ich nie wypłoszyć.– Wprost na moją kremową półeczkę. A tak ją lubię!

Żółty wypłosz stoi chwilę w milczeniu.

– Ciśnienie! – ordynuje. – Szara tuba zasysa moją rękę. Czuję pulsującą w żyłach krew.

– Norma – wrzeszczy żółty. – Proszę uważać, co Pani robi. Już myśleliśmy, że to kolejny przypadek nerwicy.

– Kolejny? – pytam z naciskiem. – Jak ktoś mógłby mieć nerwicę mieszkając na platformie lornańskiej? To niemożliwe!

Żółte galarety kiwają ze smutkiem głowami.

– Zdarza się droga pani. A wtedy – żółty unosi w górę pokaźną butlę – wtedy my wkraczamy do akcji. Proszę uważać na siebie. W końcu to takich jak pani chronimy i staramy się tworzyć dla nich lepszy świat!

– Oczywiście, dziękuję i przepraszam panowie. – Mówię z wyuczonym uśmiechem. -Naprawdę muszę się uspokoić, w końcu retro wtorki nie są najważniejsze.

Pokaźne kupry w getrach, w kolorze khaki, znikają za załomem. Kilka zaciekawionych głów wygląda z nisz na lewo od mojej.

– Wszystko w porządku, sąsiadko? – Krzyczy do mnie starszy jegomość z Zoraxa – kilka par oczu spada mu na podłogę. Podnosi je i montuje na miejscu. – Starość nie radość – mruczy.

– Tak, w jak najlepszym, ot, upadłam. Prosto na półkę z czujnikiem – odkrzykuję i szybko chowam się w swoim mieszkaniu. Mam mdłości za każdym razem, kiedy widzę Zoraxanina łapiącego swoje łażące oczy.

Kiedy kilka lat temu ubiegali się o obywatelstwo, trzymałam kciuki, żeby Lornanie odrzucili ich kandydaturę. Teraz jest już za późno. Dziewięćdziesiąt procent przedstawicieli tej rasy łowców, prawdziwych myśliwych, to teraz niedomagające, ślepe kreatury z nanorobotami w oczach. Nic dziwnego.

Mówią, że nanoroboty są coraz lepsze, dokładniejsze, sczytują ludzkie stany fizjologiczne tak dobrze, jak mózg myśli i przetwarzają je w ciągu milisekundy. Jedna niepotrzebna myśl i po tobie. Targus i po tobie.

Jakieś osiemdziesiąt lat temu, Targus był tylko chemicznym wyziewem. Zwyczajną maszynką do paraliżowania rozedrganych nerwów. Potem naukowcy z Klaviyr, nieszczęsna wymarła już rasa, udoskonaliła go dla Lorny. Targus zamienił się w narządzie pacyfikująco-implementujące. Było blisko. Zdarza mi się myśleć o poddaniu się. Może nie warto tak się bronić. Jeśli mam być spokojna i szczęśliwa, taka jak Mona i Betty, czemu nie? Może dostanę swoje cycki i włosy, wygładzą mi zmarszczki? Być może moja wojna to tylko zwykłe zaburzenia, mutacja powstała w toku ewolucji. To się da naprawić. Lornianie to naprawią.

 

Dzień 3

Otwieram oczy. Słońce tak ostre i gorące jak tylko można to sobie wyobrazić przecina mi powieki, a potem sączy się do oczu. Czuję jak rozgrzane żelazo rozpełza się po organizmie. Pali. Gorąca para jest wszędzie. Kilka fal dreszczy przebiega mi po nogach jak stado mrówek-żołnierzy i kończy na szyi. Czujniki skanują stan mojego zdrowia.

– Czystka bakteriologiczna – wyje głośnik w pastelowej ścianie -prosimy pozostać w bezpiecznych pozycjach. Usuwamy bakterie i wirusy, pierwotniaki, organizmy niebezpieczne dla zdrowia fizycznego i psychicznego.

Detektory skanują pomieszczenie piszcząc i mrucząc miarowo. Raz po raz, nowa porcja pary bucha z wnętrza ściennego aplikatora.

– Znaleziono ognisko infekcji. Sterylizacja poziom trzeci!

Leżę bez ruchu i powtarzam za komputerem:

– A teraz, by umilić Państwu czas, zagramy kilka starych przebojów. Pierwsza Lucinda Bon van Dyke i jej hit „Love me baby".

Słodki, ciepły głos rozpoczyna słowami: „If I ain't got you…"

Przeciągam się. Zataczam szerokie koła nogami i rękoma, a kiedy nie mogę już wytrzymać Lucindy Bon van Dyke, ruszam do garderoby. Kilka par butów wciąż wala się po puszystym dywanie. Sukienki na poniedziałek i wtorek leża zwinięte w kącie. Kilka obtłuczonych kawałków beżowej półki wbija mi się w stopę. Odklejam je i rzucam gdzie nie bądź. Niech leżą. Dzisiaj na pewno nie będę sprzątać.

Środa. Motywy marynistyczne, ewentualnie styl na romantyczną syrenę. Nie można odmówić Lornianom wyobraźni. Moja szafa na środę zawiera pięć syrenich peruk w kolorach: zielonym – obowiązkowym, różowym, gdyby złapał mnie romantyczny nastrój, blond – na wypadek romansu w pracy, fiolet, na wszelkie okazje poza wymienionymi wcześniej. Poza perukami posiadam kilkanaście blezerów pokrytych wielkimi przeźroczystymi cekinami, kilka par dopasowanych legginsów w rybim guście i jakieś trzy pary syrenich butów. Wybrałam wersję podstawową – prosta balerina wykończona gustownym rybim ogonkiem na pięcie. Rezygnuję z syreny. Sięgam po granatowy blezer i szerokie spodnie z wysokim stanem. Czerwone szpilki – mokasyny ozdobione misternymi frędzelkami wyjeżdżają na wprost mojej twarzy. Przez chwilę widzę swoje odbicie w wypolerowanym plastiku półki. Nie wyglądam najlepiej. Wyglądam jak Zniesmaczenie, Zmęczenie, Irytacja. Naciskam guzik z napisem „schowaj półkę" i ruszam do łazienki.

Lustra nie kłamią. Plam przybywa z każdym dniem. Na lewej nodze pojawiła się dziwna fioletowa wypustka. Czyżby siniak? Nie pamiętam żebym miała jakikolwiek wypadek, prócz tego symulowanego w poniedziałek. Czytnik zdrowia to urządzenie, którego nie cierpię i które jednocześnie kocham. Wynalazek sprzed stu pięćdziesięciu lat trzyma wszystkie lekarskie macki z dala ode mnie. Mimo to, dane, jakie pobiera, należą do mojego pracodawcy. Wielmożnego Lornianina Wakke Jakummena.

Wchodzę na zimny pulpit. Kilka czujników ożywia się i delikatny powiew silniczków gładzi moje plecy.

– Stan fizjologiczny. Norma. Stopień pierwszy. Nie wykryto niebezpieczeństw – recytuje maszyna po kilku minutach. – Można opuścić podest.

Wakke Jakkumen ucieszy się z mojej nadgorliwości. Wszyscy pracownicy obowiązani są do wykonywania badań raz na miesiąc, a tu taka niespodzianka. Wariatka Lotte van Smhingen sama włazi na podest. I to już trzeci raz w tym miesiącu!

A podest ciągle swoje: „stan fizjologiczny". Jakże niedoskonałe jest to urządzenie. Gdyby podest mógł mierzyć temperaturę myśli, wyniki byłby zupełnie inne.

Guzek na łydce lekko pobolewa. Z ogromnej butli na żel z żuków kasztanowych wyciskam małą kulę i rozprowadzam przeźroczystą maź po wypukłym fragmencie skóry. Przez śliwkę wielkości centymetra na dwa, biegną trzy ciemniejsze rysy. Naciskam delikatnie. Nic się nie dzieje. A jeśli to nie siniak tylko pierwsze oznaki jakiejś strasznej choroby? Może na skutek przewlekłego stresu, ciągłej udręki i strachu przed przyszłością, mój organizm postanowił zdetonować bombę biologiczna i ulżyć mi w męczarni? O jednego osobnika mniej. W końcu Ziemianie przestają być panująca rasą na platformie, tak jak islam przestał być panująca religią na Ziemi. Babka opowiadała mi o tym podczas przeprowadzki ze wschodniej części Platformy do Centrum. W Centrum przebywają do dziś tyko pełnoprawni, zaszczepieni i odrobaczeni obywatele.

Kiedy w dniu Wielkiej Odsłony okazało się, że boga nie ma, ludzie stracili humor. Wydmuszka księżyca, wydrążona skorupa zaczęła się kruszyć i rozpadać. Zapanował chaos, a potem życie zamarło. Depresja odległa dotąd radosnym chrześcijanom przygniotła ich do ziemi z siłą kilkuton ołowiu. Nie wiedzieli, co ze sobą począć. Okazało się bowiem, że są warci dokładnie tyle, co ich zwierzęta.

– Nie ma duszy?! Dusza musi być, czekajmy na znak od Boga – krzyczeli, ale taki znak nie nadszedł. Ewolucja. Po prostu ewolucja i nie ma co wydziwiać z duszą, duchem świętym i innymi bzdurami.

Niektórzy popełnili głupie samobójstwa jeszcze inni, uważający się za niemożliwych wręcz bystrzaków zamknęli się w domach i nie wychodzili z nich przez wiele lat w obawie o swoje niechronione już przez boga życie. A teraz, mamy nowych bogów. Jeden fałszywy ruch i Targus. Czasami myślę, że cudownie jest żyć w niewiedzy. Wierzyć, że wszystkie niesprawiedliwości jakich doświadczyliśmy zostaną pomszczone. Nie wiedzieć, że jest się ludzkim i śmiesznym w takim myśleniu.

Mona? Ona jest lepsza ode mnie. Ot tak zwyczajnie, a ja nie mogę tego znieść. Mona jest ładniejsza i Monie zawsze będzie łatwiej. Mogę zapomnieć o premiach za wybitne osiągnięcia, bo nie ja budzę się codziennie w objęciach zielonych macek tego zboczeńca Wakkumena. Mogłyby chociaż robić to w obrębie swojej własnej rasy. Fakt Lornianice są wyjątkowo odrażające dla nas, rozbitków z Ziemi. Jak ktokolwiek mógłby zaangażować się w bliższy związek z czymś takim? Trudno to sobie wyobrazić. Niekształtne cielska głowonogów, ogromne macki i wystające spod spodu nogi. Obrzydlistwo. Z drugiej strony, rasa ma się nieźle. Mnoży się, ale jak to robi pozostaje tajemnicą.

Na samą myśl bierze mnie obrzydzenie. Umieram z ciekawości by się tego dowiedzieć.

Dzisiaj zebranie w firmie.

Wakke Jakkumen siedzi z przymilnym uśmiechem na popękanych ustach i przekłada papiery na ogromnym biurku.

– Zapraszamy – rzuca w stronę drzwi.

Mona i Betty wchodzą tanecznym krokiem i opadają lekko na krzesła, na przeciw szefa, Wpełzam za nimi. Sztywny kark i kilka potknięć zdradzają, że się denerwuję. Trzymam głowę wysoko, plecy proste, ale wewnątrz…

– A więc, co udało się zrobić w tym tygodniu?– zaczyna Jakkumen odgarniając grzywkę. Panno Mono ?

Mona wylicza idiotyzmy, którymi zajmowała się w ciągu tygodnia. Robi to głośno i pewnie. Za każdym razem daje się nabrać, ale nie dziś. Jakkumen zaraz jej powie do słuchu – myślę – ale nic takiego się nie dzieje.

Zaczynam czytać swoją listę. Głośno i wyraźnie wyliczam, co zrobiłam. Jakie rzeczy doprowadziłam do końca, podkreślam jak szybko działałam i jak spektakularne efekty osiągam. Wiem przecież i czuję, że to była dobra, sumienna praca, że należy mi się pochwała. Zamiast tego, Wakkumen przenosi wzrok na Betty i uśmiecha się.

– Proszę – cedzi, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi – teraz pani, panno Betty.

– Świetnie – podnosi się z miejsca, by nakreślić coś na tablicy i zilustrować to, co mówi Betty.

– Czy to ma sens? – pyta retorycznie. Zawiesza na mnie spojrzenie. To pytanie pada w tym pokoju, jakiej trzydzieści razy dziennie. Odkąd szef wrócił ze szkolenia dotyczącego polepszenia współpracy w zespole ciągle używa tego triku przyciągania uwagi.

Milczę. Zaciskam szczęki i milczę. W głowie gotuje mi się i mam ochotę wrzasnąć, że do kurwy nędzy nie ma to sensu. Żadnego sensu i ty Wakkumenie też nie masz za grosz sensu. Ani ty, ani twoja głupia firma. Ostatecznie wybąkuje:

-Nie wiem – i spoglądam w innym kierunku.

Wakkumen czerwienieje, a właściwie zielenieje. Gąbczaste, piankopodobne macki zaciskają się. Kondensują swoją piankowatość.

– Czy jest jakiś problem?

– Problem, w czym? – odpowiadam świadomie.

– Pytałem czy przedstawione rozwiązanie ma sens, Pani Lotte?

– Ja tego nie wiem, trzeba to sprawdzić.

– A jak się Pani wydaje? – zielony nie daje za wygraną.

Wydaje mi się, że to mój ostatni dzień w pracy, ale odpowiadam:

– Może ma. Nie wiem.

Wakkumen odkreśla coś w dzienniku i daje mi spokój.

Spotkanie trwa jeszcze kilka minut. Wszyscy pracownicy wyższego szczebla wymieniają swoje zasługi z zeszłego tygodnia.

Kontrola przede wszystkim – tak powinno brzmieć główne hasło firmy, albo lepiej – zeżremy wszystko, co się nam przeciwstawi.

Taki Bobbels weźmy na to, siedzi od siedemdziesięciu lat w portierni. Jest bodaj ósmym i ostatnim przedstawicielem swojej rasy. Dziwny, okrągły robak z niego. Sympatyczny, nie powiem, wygląda jak mała pomarszczona kreskówka. Ale on był butny. Chciał więcej szacunku, żądał poważania bez względu na swoją przymilną formę i jak skończył? Reszta robaków zaczęła wymierać w rekordowym tempie. Mówiło się o pogromie związanym z klimatem… kto by w to uwierzył. Bobbels nie mówi. Nie zawsze tak było. Dziwnym trafem, kiedy Platforma wystrzeliwała w kosmos reszki jego pobratymców wszyscy Lornianie wykupili rejsy w przestrzeń, wzięli urlopy lub wysłali do pracy swoje klony. Klony, które zazwyczaj zastępują ich w pracach, w przydomowym ogródku.

Można się tylko domyślać, co naprawdę zrobiono z robakami. Kiedy Wakkumen wrócił i od razu wypełnił swoją lodówkę, jak to się wyraził, egzotycznymi owocami z podróży, Bobbels przełknął tylko ślinę. Jego pomarańczowe oczy wypełniły się łzami. Nie powiedział ani słowa. Nie mógł. Miał szczęście, że Wakkumen go lubi. Taka okrągła maszyna do nadzorowania budynku jest po prostu potrzebna. Cała rodzina Bobbelsa przeżyła pogrom bez najmniejszego uszczerbku, ale co ciekawe, wszyscy przestali mówić. Ot takie następstwa po zakażaniu straszliwym wirusem.

Cieszymy się niezmiernie Bobbels, że jesteś z nami. Mogę to powiedzieć otwarcie: to cud, to cud, że żyjecie i że jesteście z nami! – wykrzykiwał Wakkumen wręczając Bobbelsowi pęk dalii, których ten nie cierpi.

Jeszcze kilka pamiątkowych fotek, mały tekst dodany do aktualności i Jakkumen, i jego ekipa mogą rozpocząć spokojne pożywianie się egzotycznymi owocami.

 

Dzień 4

Siniak nie znika. Wręcz przeciwnie powiększa się i boli. Skóra, którą jest powleczony, marszczy się. Zaczynam się bać, że pęknie. Włażę na platformę medyczną.

– Stan fizjologiczny – mówi maszyna – wszystko w normie.

Na pulpicie pracowniczym – małym ustrojstwie informującym o moich notowaniach w firmie pojawia się żółta gwiazdka.

– Gratulujemy zostałeś pracownikiem miesiąca – informuje aksamitnym głosem czytnik – badałeś się aż siedem razy w tym miesiącu.

-Dzięki – odpowiadam – badałam się, a siniak zaraz zajmie całą szerokość łydki i to wszystko w stanie fizjologicznym.

Otwieram szafę i z przestrachem stwierdzam, że dziś czwartek. Cheerleeder style. Kusa spódniczka. Na szczęście mam jeszcze parę czystych skarpet, które można podciągnąć prawie do kolana. I po siniaku.

Pakuję się do dubleta. Kilka sprężyn kwiczy nieznośnie. Zardzewiały lub przetarły się. Na swoje szczęście, nie mam pojęcia o maszynach i nie wiem jak bardzo niebezpieczna jest jazda moim egzemplarzem.

Wtaczam się do biura. Senna i z kiepskim makijażem. Rano podręczna makijażystka wylądowała w koszu za wymądrzanie się. Postanowiłam wszystko zrobić sama i chyba tylko ja nie zauważyłam jak źle to wyszło.

Obciągam falbankę na biodrach i ruszam do przodu. Bobbels dziwne mi się przygląda. Niezwykłą cechą tej rasy są zmiennokształtne oczy. Bobbels potrafi je wydłużać w geście zdziwienia, kurczyć i rozciągać, kiedy się śmieje, sprawiać by były duże i okrągłe, gdy twierdzi, że jest absolutnie niewinny i nie wie gdzie podział się czyjś pączek. Lubię Bobbelsa, no może prócz dni, kiedy tak się na mnie gapi. Jego odwłok przesuwa się delikatnie po krzesełku w ślad za długim ciałem. Widzę wyraźnie, że chciałby coś powiedzieć, ale przecież nie może.

– Co się stało Bobbels?– zagaduję go. – Jakoś dziwne dziś wyglądasz?

Czekam na uśmiech. Bobbels kręci się nerwowo na fotelu, po czym wskazuje jednym z odnóży na nieduży, czarny punkt migający raz po raz delikatnym światełkiem.

– Chamy! – wrzeszczę na widok kamery.

Bobbels kręci delikatnie żółtą główką i zasłania usta górną para odnóży.

– Słusznie, może lepiej nie. Dobrze się czujesz? – Bobbels potakuje radośnie i klaszcze w łapki, przynajmniej to widać w kamerze. Jego twarz pozostaje bez zmian. Oczy robią się czarne jak smoła, a usta szepczą coś bezgłośnie i wykrzywiają się w dół. Bobbels ma już swoje lata, ale gdyby był zwierzątkiem hodowlanym znalazłby właściciela raz dwa. Małe łapki załamują się i pokazują mi schody.

– Dobrze – mówię – i ja czuję się dobrze. Do zobaczenia.

Pigmenty maskujące wysuszają skórę. Moje najnowsze plamy nabierają wyrazistości i zaczynam się zastanawiać jak długo jeszcze zdołam je ukrywać. Lewy policzek jest tak wysuszony, że skóra napina się nieprzyjemnie i kącik lewego oka opada w dół za każdym razem, kiedy usiłuje mówić.

Istoty na platformie starzeją się, tzw. kaskadami. Do piętnastego roku życia wyglądają jak dzieci, a potem w ciągu jednego dnia zamieniają się w dorosłych. Dorośli, co pięć lat "posuwają się" widocznie do przodu. Co pięć lat następuje wysyp zmarszczek i plam. Po każdym takim incydencie można spodziewać się pięcioletniego okresu spokoju, a potem znów to samo. I tak aż do śmiertelnego zejścia. Zejścia bywają też nieśmiertelne, jak w przypadku Gryurian. Te dziwne stwory przestają istnieć, jako osobowości. W pewnym momencie życia kurczą się i tracą pamięć. Można powiedzieć, że młodnieją i w końcu ich dzieci stają się ich rodzicami. Potem dzieci kurczą się i młodnieją, a ich dzieci muszą się nimi opiekować. To trwa w nieskończoność. Rzadko, kiedy zdarza się, żeby Gryurianin umarł. O ostatnim takim przypadku mówiono w telewizji i miał on wiele wspólnego z czynnikami mechanicznymi. Ot głupi wypadek transporterem, co w końcu zdarza się bardzo rzadko. Gyurianie to mile, ale oschłe istoty. Nie przyjaźnią się z nikim poza przedstawicielami własnego gatunku. Stanowią jeden organizm, samowystarczalny. Ilość osobników pozostaje zawsze taka sama i najwyraźniej nie są zbyt smaczni, skoro żaden Lornanin nie pokusił się na zwłoki wypadkowicza. Mają szczęście.

Nie miałabym nic przeciwko byciu Gyurianką. Oni wydają się nie podlegać tak bardzo autorytarnym rządom Lornan. Dużo śpią, potem czuwają, co właściwie też przypomina sen. Żerują niewiele, na własnych hodowlach szklarnianych hyrii – czegoś w rodzaju żyjątek wodnych. Ich jedyną pracą pozostaje hodowla. Warunkiem przyjęcia ich na platformę była produktywność. Gyurianie, odmówili hodowania krewetek twierdząc, że są zbyt podobne do nich samych, zamiast tego, Platforma poznała niezwykłe smaki hyrii. To podobno jedyne znane "mięsne rośliny". Hyrii są nieduże, różowe i pomarańczowe, mają łodyżki i listki stworzone z mięśni i ścięgien. W smaku przypominają kurczaka skrzyżowanego z tłustą rybą. Nie myślą, nie czują, nie mają oczu ani ust i są jedynym, co spożywają Gyurianie.

Dziesięć minut przed czwartą kręcę się niespokojnie i myślę tylko o tym, żeby znaleźć się w domu. Elastyczna materia czasu rozszerza się w nieskończoność i w tych dziesięciu minutach budzą się całe godziny, które muszę przeczekać bezczynnie. Mona mówi coś o wyprzedaży i likwidacji fenomenalnej hurtowni odzieży na Modaxie. Dziewczyny tłoczą się wokół niej i piszczą z podniecenia. Kilka dużych, brązowych toreb wędruje na biurka. Papiery płożą się po nowoczesnej wykładzinie. Żadna już nie pamięta o jutrzejszej wizytacji, ani o monitorowaniu zamówień. Modax. Wyprzedaż. Ciekawe czy tysiąc lat temu na Ziemi tym jednym słowem można było poruszać tłumy.

Pakuję się i wychodzę z biura tak wolno jak to tylko możliwe. Pokonuję schody. Każdy stopień oglądam dokładnie i odmierzam czas. Przy biurku Bobbelsa podpisuje listę kreśląc każdą literę bardzo dokładnie.

– Co tam, Bobbels? – pytam. – Jak rodzina? Wszystko w porządku?

Sekretarz Bobbels patrzy na mnie i zaczyna mrugać. Potem pochyla się do przodu. Odruchowo nadstawiam uszu i wgapiam się w niego w oczekiwaniu

– Bobbels, ty masz zamiar coś powiedzieć?

Na to pytane sympatyczny mięczak zawija się do tyłu. Jego odwłok wiruje przez chwilę w magazynku. Wraca do mnie z niczym. Podaje mi gąbczasta łapę na pożegnanie. Nigdy tego nie robi. Odwzajemniam uścisk i zaciskam dłoń.

Bobbels mruga konspiracyjnie jednym okiem. Zaczynam się bać. Karteczka, która spoczywa w mojej ręce jest duża i boję się, żeby oko kamery jej nie dosięgło.

 

Dzień 6 

Piątki to dni wzmożonej pracy. Firma musi się przygotować na łikend, bo w łikend wszyscy lub prawie wszyscy wyjeżdżają. Wybór jest ogromny: kompleksy skalne na Gurtyrii, ciepłe jeziora na Voodanie, szalone zakupy na Modaxie, kąpiele błotne na Zovixie. A my, musimy ich wszystkich dowieźć na miejsce, ułatwić pobyt, zadbać o najwyższe standardy, a następnie odtransportować na Platformę. Najbardziej lubię poniedziałki. W poniedziałki odpoczywam.

 

Dziś piątek, a więc czas na cowboy-style. Ulubiony styl mojej babci. Twierdzi, że przypomina jej matkę, która pamiętała swoją matkę, która z kolei pamiętała Ziemię i twierdziła, że to styl starego kraju i starych Ziemian.

Wyciągam z szafy zdarte fabrycznie kowbojki. Codziennie przebieram się za kogoś innego. Codziennie ten ktoś obsługuje rzesze klientów z przyklejonym do twarzy uśmiechem. „Ktoś" zbiera także bury od szefostwa i znosi dzielnie przytyki Mony i Betty. „Ktoś" jest mi bardzo odległy. W gruncie rzeczy obcy.

Plamy. Plam ciąg dalszy. A więc minęło kolejnych pięć lat. Przysuwam się bliżej lustra i masochistycznie oglądam najnowsze znamiona. Bluzeczka z wymalowanym na przodzie porożem łosia wernanińskiego czeka na mnie na wysuwanej półce. Usiłuję ją wcisnąć na spocone ciało, ale tkanina stawia opór. Próbuje raz jeszcze. Bez skutku. Zaczynam piszczeć ostrzegawczo jak rozzłoszczony kot. Rozpycham materiał łokciami. Fryzura z loków zwisa smętnie. Wyrywam kilka kępek i rzucam jedwabiste kosmyki na dywan. Mam wybór. Albo wpadnę we wściekłość i rozwalę wszystkie półki. Efekt – Targus. Albo wpadnę we wściekłość i rozwalę wszystkie półki. Efekt – Targus.

To jest mój wybór. To są moje możliwości. Szykuję się do skoku na delikatną taflę różowego plastiku. Niewielka strużka krwi ścieka po mojej nodze prosto na dywan. Krew jest jasna, pachnie żelazem. Rozcieram ją pomiędzy palcami, a potem kładę się dywanie i wgniatam czerwoną maź w puszysty włos.

Różowa bluzeczka w stylu cowboy leży tuż obok. Poszarpana, pocięta. Podziurawione poroże wernanińskiego łosia wygląda jak wyskubany krzak. Zbieram części garderoby i przyglądam im się uważnie.

Lustro obnaża mój brak wdzięku. Plamy są olbrzymie. Nabrzmiałe, czerwone i czarne. Pokrywają mnie całą. Podchodzę bliżej. Pulsująca skóra powinna doprowadzać mnie do mdłości, ale nie czuję nic.

Czasem tylko razem z wydechem klika płatów skóry unosi się chrobocząc. Targus. Nie ma już stroju cowboy. Czeka mnie Targus. Nie mam już bluzeczki z łosiem, moja fryzura prezentuje się jak gustowne gniazdo szpaków kirgońskich – małych brudnych gryzoni. Targus.

Fala rozpaczy, bezsilności i gniewu ogrzewa mnie. Przychodzi zupełnie jak dobry przyjaciel. Bez zapowiedzi.

Łzy sączą mi się z oczu. Plączą się po brodzie, ześlizgują się na dekolt i w końcu spadają na dywan. Wściekłość. Bezsilność. Targus.

Ciche chrobotanie powtarza się raz po raz, aż w końcu małe powierzchnie plamek unoszą się i setki, a może nawet tysiące zakrzywionych igieł o poszarpanych krawędziach stroszy się na moim ciele.

– Świetnie, i tak nie lubiłam nosić ubrań.

Srebrno-czarne wypustki drżą delikatnie, gniewnie. Jak gdyby armia mini ludzików szykowała się do ostatecznego natarcia. Nie ma w nich strachu, jedynie niecierpliwe oczekiwanie.

Przywieram ciałem do pluszowej ściany. Przeciągam górną częścią dłoni po aksamitnej dzianinie. Różnokolorowy puch i pianka wypełniacza osypują się na podłogę. Przechodzę obok ściany raz jeszcze. Ocieram się o nią konsekwentnie. Odpadają starannie ułożone, różowe, kobiece panele. Rzucam się w kierunku szaf i delikatnie przywieram najeżonym ciałem do automatycznych drzwi.

– Uwaga za 3,2…

– Dopuszczalne obciążenie zostanie przekroczone – dopowiadam i osuwam się na podłogę.

Podnoszę walającą się na podłodze kartkę od Bobbelsa. Jej treść nabiera znaczenia.

"Podetnij im skrzydła" – głosi napis skreślony pulchną, żółtą łapką.

Postanawiam, że Targus nie dopadnie mnie dziś. Może jutro, pojutrze, to już nie będzie miało znaczenia, ale na pewno nie dziś. Dziś mam jeszcze, co nieco do załatwienia.

Wchodzę do budynku. Bobbels uśmiecha się do mnie i zmienia na chwilę kolor na różowawy. Wydatne policzki trzęsą się w oczekiwaniu. Małe łapki pokazują mi szczątkowe kciuki.

– Cześć Bobbels – rzucam mimochodem – a więc ewolucja w toku?

Bobbels wydaję kilka radosnych pisków. Że też mnie to spotkało. To cud. To szczęście w tym plastikowo– kowbojskim świecie. Mona i Betty marzą o mutacji. Czekają na nią każdego dnia po wyjściu z prywatnych nisz kosmetycznych. Oglądają całe ciało w poszukiwaniu choćby najmniejszej mutacji. Może być kilka kwiecistych, kolorowych plamek, piękne pióra na głowie, kolorowe powieki, może jakieś fantazyjne wzory w okolicach dekoltu.

Cóż, teraz mogą mi…i byłoby to ze wszech miar wskazane. Mutacja samorzutna, błyskawiczna, cudowna.

Tyle lat udręki, cierpienia, plucia prosto w pysk, a teraz jestem nową istota. Gdybym, wiedziała, że małe ziarenko zemsty, mały drążący mnie robak rozwinie się w końcu w pięknego motyla, żyłabym inaczej. Zupełnie inaczej. Nie byłoby mnie na Platformie. Nigdy.

Wkraczam do biura na czwartym piętrze. Moje nowe kończyny podnoszą delikatnie materiał ubrania. Nie potrafię jeszcze nad nimi panować.

Jeśli mutacja nie ogranicza się tylko i wyłącznie do tnących wypustek, dowiem się o tym wcześniej czy później. Ryzyko. Nigdy go nie lubiłam, ale jest niezbędne by podjąć działania. Proste przede mną zadanie. Muszę tylko podciąć im skrzydła, za nim zawołają ekipę z neutralizatorem.

– Panie dyrektorze, czy można – wchodzę do błękitnego gabinetu sprężystym krokiem. Wakke patrzy na mnie w osłupieniu. Prostuję się i wypinam pierś.

-Lotte wyglądasz jakoś inaczej. Tak, świeżo, dziewczęco, zmieniłaś fryzurę?

– Tak fryzurę zmieniłam. W końcu dzisiaj piątek. Dzień country stylu. Musiałam zmienić.

Dyrektor największej we wszechświecie kompanii lotniczej wysuwa zielone macki z kieszeni spodni i ociera nimi kąciki ust.

-Wiesz myślę, że Mona i Betty nie dorastają ci do pięt. Są takie głośne. A ty?! Jakoś nigdy nie widziałem cię w takim świetle. – Zielona macka zapuszcza się w okolice mojej szyi. Małe okrągłe przyssawki muskają zachęcająco. Jedna z większych, brązowych wypustek zaczyna wibrować.

– Emocjonujące – cedzę przez zaciśnięte usta. Okrzyki Mony wydaja mi się ze wszech miar uzasadnione.

– Och Lotte, tak mi przykro. Faworyzowałem dziewczyny. Przyznaję się. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz?

Moje nowe feromony działają zatrważająco skutecznie i widzę jak niebiesko – zielone źrenice rozszerzają się i pulsują pożądaniem.

– Och, to żaden problem – mówię przysuwając się bliżej – chyba jakoś to sobie odbijemy?

Wakke nie czeka na ciąg dalszy monologu niecierpliwie odpina zamek mojej sukienki.

Przywieramy do siebie ściśle. Odraza. Mdłości. Na przód moja armio. Moja zmutowana odsieczo. Ruszaj na przód. Obracam się lekko w lewo i zadaję pierwsze sieknięcie. Kilka przyssawek opada na dywan.

– Co? Nie! Ty mała … – Wakke usiłuje wyrwać się z mojego uścisku, ale ja trzymam go mocno.

-Targus!

– Naprawdę? Możesz mnie tylko postraszyć. Tylko tyle możesz Wakke. I zawsze tak było. Mogłeś tylko gadać i straszyć.

Wakke oswobadza się na chwilę i rusza w kierunku stołu konferencyjnego. Designerskie wazony brzęczą ostrzegawczo. Za drzwiami cienie poruszają się w teatralnych gestach. Mona i Betty mierzą czas mojego spotkania z Bogiem Wakke.

– Nigdzie nie pójdziesz ukochany – zachęcający uśmiech wypływa na moje wargi. Wyciągam rękę. Wielkie sztylety palców sieką powietrze ze świstem.

Wakke chciał jeszcze coś powiedzieć, ale części jego twarzy opadły dywan zanim pierwsze zgłoski zdania w pełni wybrzmiały. Kupa śmieci, macek, włosów, ubrań piętrzy się przede mną. Zielona maź wypływająca z przerąbanej na pół głowy zaczyna intensywnie parować.

– Żarło się ludzi, co? Wakke? A teraz zielony kwasu trawi twoje resztki. Nie zostanie po tobie nic, prócz kilku cuchnących skórek na portfele. Może da się nawet na tym zarobić? To niezwykle poszukiwany materiał. Coś jeszcze lepszego niż jaszczurka. Lornanin na portfele! Cudownie.

Nie chciałam przeciąć Wakkumena na pół . Nie wiedziałam, że to potrafię. Chciałam go wydrapać na śmierć. Zostawić jak otartą ranę, wysączyć z niego życie i te wszystkie cuchnące soki, a potem wrócić do domu jakby nigdy nic. Ten plan się nie powiedzie. Wakke paruje i pożera sam siebie. Tego nie da się ukryć. Płaskie szerokie igły wysuwają się z moich rąk. Pulsują krwią. Są gotowe. Otwieram drzwi gabinetu, Mona i Betty odskakują jak porażone.

– Lotte no, co ty. Ty mutujesz!

– O boże, Lotte – krzyczy głupia Betty – gdzie jest Wakke?! Wakke, Wakke! – woła podnosząc kawał zielonej skóry.

– Zawsze cię lubiłam – mówi Mona – zawsze. To ja mówiłam Wakkemu o twojej pracy, o tym jak dobrze pracujesz.

– Skoro mnie lubisz to nie odmówisz przyjacielskiego uścisku Mona – mówię i nie czekając kładę ją na łożu fakira moich wypustek. Jestem łożem fakira. Tylko dla sprawiedliwych. Jeśli jesteś Wakke, Moną, Betty, chętnie cię przytulę do moich nowych poduszek.

Szare oczka Mony zaciskają się w oczekiwaniu. Porywam ją w ramiona i dociskam. Cichy świst. Jęk. Mona już nie istnieje. Kilka kroków dalej spotykam moja serdeczną przyjaciółkę Betty. Podaje jej rękę…

Potem wchodzę do swojego pokoju i wywalam okna. Rzucam w nie, czym popadnie. Ładuję się w największe z ogromnym granitowym biurkiem. Mój pracowniczy nagrobek szybuje w powietrzu zastanawiająco długo.

Bobbels. Musiał już wezwać Drużynę Targusa. Przetrzymał ich zdziwiająco długo. Kilka okrzyków wyrywa mnie z nirwanicznego otępienia.

– Lotte van Smhingen?! Widzimy panią. Proszę się nie ruszać – ryczy jeden z żółtych. – Proszę dla własnego dobra pozostać tam, gdzie Pani stoi.

Stoję przy największym oknie i obserwuję jak postrzyżyny bladego szkła spadają na chodnik przed budynkiem.

Bobbels wychyla się zza faceta z Targusem. Zaciska powieki, otwiera oczy, zaciska powieki i tak w kółko. Splata żółte łapki i pokazuje mi małe kółeczka. Widzę, że płacze, że przeżywa i że się boi. Jedno skinienie.

– Wszystko w porządku! – krzyczę.

Facet z neutralizatorem staje w drzwiach w pytającym wyrazem twarzy.

– Podcięłam, co trzeba – mówię, żeby Bobbels wiedział, że to także dla niego.

– Proszę się nie ruszać. Teraz wszystko będzie dobrze. Pomożemy Pani. Proszę pozostać na miejscu. Nie chcemy rozlewu krwi! – pada standardowa formułka.

– Jakiej krwi? Mówicie o tej żrącej mazi? A może o niebieskim elektrolicie? A! Mówicie o mojej krwi!? – dopytuję się. – To już nie chcecie mi pomóc?

Mówią coś, ale nie słucham. Wdrapuję się na krawędź budynku za wybitym oknem i balansuję na pozostałości framugi. Kilka błękitnych wężyków wyślizguję się spod moich stóp i spada na ziemię.

– Dziś piątek, a więc mamy country style. A ja, taka nieumalowana – mówię ze smutkiem. – Myślę, więc, że już się pożegnam. Po prostu sobie pójdę.

– Nie możemy na to pozwolić – żółty o otwiera przyłbicę neutralizatora, włącza mechanizm i podchodzi coraz bliżej.

Nie mam nic przeciwko umieraniu. Kiedy nie żyłam, nie było mi przecież przykro z tego powodu. Jeśli teraz umrę, to jakbym się przeniosła do czasu sprzed bycia. Czemu nie. To było przecież przyjemne.

Bobbels popiskuje całkiem głośno i ściąga mnie wzrokiem. Macha żółtymi łapkami w górę i w dół, w górę i w dół. Świszcze i ślini się. Usiłuje coś krzyknąć i macha łapkami.

Przedstawiciel służb porządkowych wychodzi środek pokoju, skąd będzie mnie w stanie dosięgnąć Targusem. Zamykam oczy, przemożny ból w plecach obezwładnia mnie na chwilę. Nurkuję w przestrzeń. Rozkładam ramiona i spadam w dół.

Co chciał powiedzieć Bobbels? „Mleć, zlweć, prleć" i machał łapkami – myślę na sekundy przed upadkiem. Ziemia staje się coraz bliższa, widzę swój własny, ogromny, czarny cień.

– Leć – myślę – leć -i moje nowe skrzydła rozpościerają się maksymalnie szeroko.

– Leć – słyszę w myślach – Leć Lotte!

Unoszę głowę jak małe dziecko łapiące równowagę i ocieram się o futrzaste wypustki. Spinam kark. Ciepłe masy powietrza zostają pode mną. Ogromne, trzepoczące, brązowe płachty zasłaniają Platformę.

Na sześćsetnym pięćdziesiątym trwa neutralizacja. Widzę jak Bobbels ślizga się pomiędzy żółtymi i aplikuję im odpowiednie środki. Trzyma Targusa i miota się z nim po całym piętrze. Prostuję nogi i pikuję w zimne chmury. Potem zawisam nad skruszonym oknem.

Bobbels podpełza do framugi.

– Weź mnie – sepleni z wysiłkiem – weź mnie ze sobą!

– Jeśli tylko chcesz, Bobbels. Bardzo proszę. Wyciągam zielonkawą szponę i sadzam sobie Bobbelsa na plecach.

– To gdzie lecimy? – rzucam radośnie.

– Do domu -pada odpowiedź.

– Gdzie?

– Na Ziemię!

------------------------------

KONIEC

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Na razie przeczytałem dzień 1.

Jest po prostu cholernie dobre...

czy to autobio wariacja na temat frustracji biurwy ?

Przypomina mi trochę pewnego amerykańskiego autora.

Jest w tym energia, wściekłość, przestrzeń, fun, pomysł!

jeśli kolejne dni tak samo dobre albo i lepsze

to bez wątpienia zobaczymy Twe opowiadanie w wersji papierowej F.

Thumbs crossed ...

Bardzo dobre opowiadanie. Gratuluje, Wiktor! Nowy Wspanialy Swiat Huxleya, tylko ze w budyniu galaktycznym!:) 6/6

Tak? Dzięki, miło przeczytać takie komentarze w pochmurny dzień:)

Niezłe, niezłe :)

Otwieram prawe oko i zdaję sobie sprawę, że świta - oko świta?;)otwiera oko i powieka opada? Cholera, myślałem, że to odwrotnie działa... Oprócz kilku innych drobnych wpadek naprawdę świetnie pomyślane i napisane! Gratki i ode mnie 5+!

Nie wiesz czy opada ci powieka jeśli masz zamknięte oczy prawda? To chyba tylko kobiety rozumieją;) takie co to się do 30 zbliżają:) i zaczynają się zastanawiać nad własną egzystencją.

Co do świtu nie do końca rozumiem: najpierw budzę się, potem otwieram oczy i widzę, że albo jeszcze panuje półmrok, albo już świta, albo świeci słońce itd.

Dla mnie zdanie równie dobrze mogłoby brzmieć: Otwieram, prawe oko i zdaję sobie sprawę, że mój kot zeżarł rybki.

Być może pominięcie "i" byłoby lepszym rozwiązaniem (nie wiem, nie mam już dystansu do tego zdania:))

Od strony technicznej znalazłam kilka pominiętych ą, ę, które raczej nie przeszkadzają w czytaniu. Do małej poprawki może te zdania:
Odklejam je i rzucam gdzie nie bądź. - "gdzie bądź"
To pytanie pada w tym pokoju, jakiej trzydzieści razy dziennie - "jakieś"
Czasem tylko razem z wydechem klika płatów skóry unosi się chrobocząc. - "kilka"
A teraz zielony kwasu trawi twoje resztki. - "kwas", choć "kwasu" brzmi zabawnie
żółty o otwiera przyłbicę neutralizatora - zabrakło czegoś?
Przedstawiciel służb porządkowych wychodzi (na) środek pokoju - umknęło
Po 4 dniu jest od razu 6.
Opowiadanie podobało mi się. Wizja idealnego świata ujęta w ciekawą formę. A pomysł, aby każdy dzień w pracy różnił się od poprzedniego pod względem stylu w modzie, przerażający. Nieustający karnawał ;)

Wiktor -> chodzi raczej o to, że oko nie może świtać, zamieszanie z podmiotem. Raczej: "zdaję sobie sprawę, że wstało słońce." Albo coś w tym guście. Nie rozumiem też, jak można zorientować się zaraz po obudzeniu, bez lustra, że powieka opada. Musiałaby chyba mieć uszkodzone nerwy albo co i opadać do połowy oka. Kwestia skokowego postarzania się jest wyjaśniana bardzo późno w tekście i na początku bohaterka robi po prostu wrażenie obsesyjnie zafiksowanej na własnym wyglądzie. Trzeba to jakoś subtelnie wprowadzić, bo nie wystarczy napomknąć, że zmarszczki wczoraj nie było. Czytelnik może pomyśleć, że może bohaterka jest nieciekawym Narcyzem, a nie, że dzieje się coś nieciekawego.

Nieprawidłowy zarost u kobiet nie pojawia się w formie szczeciny, co najwyżej rzadko rozmieszczonych włosków, takich jak u nastolatka, poobserwuj ludzi w autobusie/tramwaju. Szczecina występuje u mężczyzn, ponieważ wzmacniacie włosy na brodzie goląc się, są też u was dużo gęstsze.

Metafory takie, jak "ciężka kotara irytacji" uważam za mocno przeładowane, ale to subiektywne. Jeżeli naprawdę zgrzyta, zawsze można liczyć na to, że redaktor wytnie.

Masz też zamieszanie z opisami w scenie z mutacją. Trochę się pogubiłam. Ale ogólnie git.

Aha, pisząc, że redaktor wytnie, nie zalecam autorom lenistwa. Po prostu pierwsze redakcje uczą.

Bardzo dobre opowiadanie.
Zgrabny opis narastajacego, destrukcyjnego wku**a (przepraszam za słownictwo, ale frustracja zawodowa to trochę za słabe określenie ;) )
Wizja idealnego świata - przerażająca, ciarki przechodzą, jak sobie wyobrażam siebie wtłoczoną w tę machinę spokoju i szczęśliwości.
Świetna kreacja bohaterów, opisy obcych ras super :)

Pomimo wymienionych zalet, nie czytałam tego z przyjemnością - odetchnęłam z ulgą, że nareszcie koniec. Nie dlatego, że sam tekst źle się czyta, bo przeciwnie - połyka się go gładko i szybko. Chyba napisałeś to zbyt plastycznie i udzieliły mi się negatywne odczucia bohaterki, ok czwartego dnia stwierdziałm, że jeszcze trochę i sama coś rozwalę ;)

Znalazło się parę literówek i przecinków nie tam gdzie trzeba, ale nie zaznaczałam ich sobie na bieżąco, zresztą nie wpływają one zancząco na odbiór całości, a i elvicka wypisała większość.

PS: czemu piątek jest dniem 6?

Z rzeczy technicznych, odzieży się nie ubiera. Można ubrać się w bluzkę, można założyć bluzkę, ale "ubieranie bluzki" to błąd, który się parę razy przewinął.
Całość wygląda na mocno inspirowaną Zajdlem, nie będę wypisywać po kolei co mi się z czym skojarzyło, ale inspirację widać. Kilka nieścisłości - skąd bohaterka zna pojęcie "konflikt zbrojny" skoro takowych nie ma od stuleci? Gaz o "cząsteczkach tak dużych jak owady ale nie można tego udowodnić" to chyba jakaś paranoja :p Obiekt wielkości owada raczej dałoby się zauważyć. Pomijając już fakt, że związki o dużych cząsteczkach (vide polimery) nie bywają gazami. Nie wiem, czy "Plaforma" to miało być jakieś nawiązanie polityczne, ale w zasadzie to nie widać w tekście czemu akurat platforma i jak ma wyglądać konstrukcja poziomów. Zamiast nieba - sufit? Ale przecież są chmury, więc niekoniecznie. Akcja się dzieje na Ziemi? Nad Ziemią? Na innej planecie? Odniosłam wrażenie, że autor się nieco pogubił we własnej wizji. Fragmenty ciuchowo/kosmetyczno/babskie są na dłuższą metę męczące. Za dużo tego stanowczo. No i na początku przeładowane metafory, nieco zniechęcają do tekstu.
Niemniej, opowiadanie się wyróżnia. Na plus całkiem niezłe przedstawienie rosnącego wkur...zenia bohaterki, to wyszło fajnie. Na minus - za dużo nazw, zdążyłam się kilka razy zgubić przy dochodzeniu "kto jest kto". No i Bobbels - który podobno w ogóle nie może mówić i konsekwentnie przez całe opowiadanie pisze karteczki/wyraża uczucia gestami na koniec wypowiada cale zdanie, co prawda sepleniąc, ale jednak się okazało, że jak się uprze to da radę mówić. A samo zakończenie to już nawet seplenienia nie widać. Imo niekonsekwencja.

Podobało mi się tak bardzo, że nawet nie zauważyłam zadnego z w.w. błędów.

świetne, jedno z najlepszych opowiadań, jakie tu czytałam :) błędy, nawet jeśli jakieś się trafiły, nie przeszkadzają... przede wszystkim udało Ci się stworzyć niesamowity nastrój, taką strasznie napiętą atmosferę, że aż mnie trzepało pod koniec - super! ;) już pomijając, że lubię takie klimaty...

PS. Mnie się to trochę kojarzy z Pupilkiem Bułyczowa - cała sytuacja... ale to tylko takie luźne skojarzenie :)

it's time for war, it's time for blood, it's time for TEA

Dziękuje za komentarze:)

Udane opowiadanie posiadające znakomity, zimny i surowy, klimat. Umiejętnie budujesz napięcie, z pozoru nic się nie dzieje ale wciąga strasznie. Bohaterowie nieprzyjaźni, odpychający jak i cały ten świat - to wszystko opisane przez Ciebie robi wrażenie. Podobało mi się.
Pozdrawiam

Reklama: "Co by było gdyby Bridget Jones dołączyła do teamu X-men? Odpowiedź znajdziesz w tym opowiadaniu!" Żart ;) A serio - kawał porządnego tekstu. Fajne postaci i bardzo pomysłowy setting - brawo! No i atmosfera wk... wienia, która rzeczywiście udziela się w czasie czytania :D 5

Bardzo dobry tekst.
O ile z początku wypisywałam sobie różne błędy czy niezgrabności, to później tak mnie wciągnęło, że już nic nie zauważyłam. Chociaż powtórzenia mi nie podeszły, myślę, że można uzasadnić narastającym wkurwieniem bohaterki. Opisy kreacji trochę się dłużą, ale one też mają swoje uzasadnienie.
Ciekawie wyszło porównanie pasty do robaka na samym początku. Wprowadza niepokój i jest w pewien sposób zapowiedzią tego, co dzieje się później. A końcówka wręcz genialna.
Cieszę się, że nareszcie przeczytałam coś oryginalnego:)

To chyba mój ulubiony tekst w całych eliminacjach. Znakomite charakterystyki postaci. Szef stosujący sexual harassment jako wyróżnienie - niepokojąca wizja przyszłości. Betty i Mona...czekaj, czekaj, chyba pracowały także w mojej firmie?? Charakterystyki innych gatunków - cacko. No i ta mutacja na koniec...! Ode mnie 5.

Dla mnie super.

Dzięki:)

Nowa Fantastyka