- Opowiadanie: syf. - Bulwar złamanych marzeń

Bulwar złamanych marzeń

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Bulwar złamanych marzeń

 

 

I

Mężczyzna leżał na pryczy i patrzył w bielony sufit. Czekał, a w ustach czuł smak pomarańczy. Obok jego łóżka stał wojskowy plecak, przy drzwiach żołnierskie buciory, a na stole przetarty futerał na broń. Do środka pokoju wpadały czerwieniejące promienie zachodzącego słońca. Za oknem było widać wzburzone morze.

Kroki na korytarzu.

Korytarzem szedł człowiek, stąpając spokojnie i ufnie, jakby tę trasę przemierzył już cztery miliony razy i był zupełnie świadom wszystkiego, co może się na niej przytrafić.

Dostrzegłszy wymięte toboły, zatrzymał się. Na jego czole drgnęła jedna, jedyna zmarszczka i, można by pomyśleć, posypały się drobiny kurzu. Poprawił okulary na wyschłym nosie i zapytał:

– A pan to kto?

– Porucznik Majewski. IV pułk reaktywowany obrony przeciwchemicznej – odparł mężczyzna. Gdy wstawał, łupiny pomarańczy spadły na beżową wykładzinę. – Kobitka w recepcji powiedziała, że mogę gdzieś kimnąć, bo na ordynatora trzeba będzie długo czekać. A tu było wolne.

– Ja – powiedział człowiek – jestem ordynatorem. Doktor Michał de Walden. Niezbyt fortunnie wybrał sobie pan pokój do spania. Moment – dodał, sięgając do teczki po jakieś papiery. – Majewski… Andrzej, zgadza się?

– Tak jest. W sprawie badań nad somniatropiną. – Z plecaka wyjął plik dokumentów opatrzonych kwadratowymi i okrągłymi pieczątkami, jedną trójkątną, godłem RP i paroma zamaszystymi podpisami. – Tutaj, proszę, jest zezwolenie dowódcy okręgu, a to od naczelnego lekarza. Co jest nie tak z tą klitką?

– Izolatka. Zazwyczaj trzymamy tu przypadki beznadziejne – odpowiedział lekarz. Szybko przejrzał kartki, dwie zabrał, resztę oddał żołnierzowi. Uśmiechnął się, skrzywiwszy wąskie wyschnięte wargi, i rzekł: – Letalne.

Majewski zaczął pospiesznie pakować swoje rzeczy.

– Przepraszam pana bardzo – powiedział doktor – ponure żarty. Im dłużej człowiek pracuje w tym miejscu, tym więcej potrzeba mu dystansu do rzeczywistości. Wieczorem dostanie pan porządny pokój. Na razie proszę tutaj zostawić bagaże i zapraszam ze mną. Z chęcią pan coś zje, prawda?

 

*

Na talerzu leżało kilka kawałków ugotowanego mięsa, papka tłuczonych ziemniaków i trochę skarlałej, pokrzywionej marchwi. Majewski patrzył na warzywa i dziwił się, że podają takie w szpitalu. Gołym okiem widać było efekty ekspozycji na negatywne czynniki środowiskowe. Pewnie promieniowanie, ale chemii biodegradującej też nie można wykluczyć. Z drugiej strony głupio zwracać uwagę. Dobrze, że w ogóle dali jeść, więc się nie odzywał.

– Co pan wie o somniatropinie? – spytał doktor.

– Substancja psychoaktywna, która pojawiła się zaraz po wojnie. Silnie uzależnia – Majewski skupił się, próbując przypomnieć sobie medyczne farmazony, nie chciał wyjść na niedouczonego durnia – przede wszystkim w aspekcie psychologicznym.

– Taak – lekarz pokiwał głową, złożywszy palce w piramidę.

– Wywołuje stan, no, euforii pamięciowo -

– Marzeniowo-halucynogennej – dokończył doktor. – Wskutek zaburzenia inhibicji neuroprzekaźników w obszarze hipokampu…

Majewski siedział i słuchał, jak proste wyjaśnienie – człowiek się nahajcuje i ucieka w świat swoich marzeń – zmienia się, odkształca, przepoczwarza w naukowy bełkot, oderwany od istoty sprawy. Jedno przecież nie ulega wątpliwości: tacy ludzie są niebezpieczni. Pal licho cywilów, którym zdarza się zdechnąć z głodu czy innego choróbska. Problem w tym, że jeden naćpany żołnierz może załatwić całą kompanię. Somnia-syfu nie ma jak wykryć w organizmie, w każdym razie nie w warunkach polowych, a na wojnie nie wiadomo, czy komuś odwala, czy się naćpał. A odwala każdemu, szczególnie na wschodzie.

Dowódca z kolei nie będzie przebierał. Masz dwie nogi i ręce, to karabin w dłoń. Psia jego mać, co za czasy, klął w duchu Majewski. Z jednej strony, niby cieszył się z przydziału naukowego – mógł wreszcie odetchnąć od okropieństw frontu. Z drugiej jednak już czuł niedostatek adrenaliny i niepokojącą lekkość na ramionach.

– … walka z uzależnieniem jest dosyć prosta, ale czasochłonna. Badamy stopień zmiany rzeczywistości i sukcesywnie wraz z odstawianiem narkotyku demontujemy urojenia.

– My raczej nie zajmowaliśmy się badaniem dalszych postępów uzależnienia, tym bardziej leczeniem – powiedział żołnierz. – Jak ktoś był potwierdzony, to żeśmy odsyłali na tyły, ale wie pan, aberracje czy wróg, oni zazwyczaj wcześniej załatwiają niepoprawnych marzycieli.

– Tak, chorzy trafiają do nas. Szczęśliwie wymyślony przeze mnie system odsiewu osób uzależnionych zaczyna działać, prawda? – de Walden znów wykrzywił wargi w uśmiechu.

– Ano, ostatnio jest jakby mniej wypadków – potwierdził Majewski. – Przepraszam, gdzie mogę dostać jakieś leki? Rozbolała mnie głowa, słońce strasznie dzisiaj prażyło, i, jeśli można, chciałbym się już położyć.

– Ależ oczywiście. – Lekarz notował coś w zeszycie. – Zejdzie pan do ambulatorium, sala numer szesnaście na parterze. Zaraz obok przygotowaliśmy panu pokój.

– To świetnie, dziękuję.

– Dobrej nocy życzę.

 

**

Majewski wrzucił do ust garść proszków i popił wodą. Potem ułożył się na łóżku, przekręcił na bok i zasnął. Za oknem na bezchmurnym niebie wisiał księżyc.

 

***

– Kurwa mać! Cholerny zawór. Romek, kombinerkami rozkręć!

Horyzont obleczony mdłym świtem niby bladym całunem rozbłyskiwał wystrzałami armat. Dudnienie niosło się między zrujnowanymi budynkami, ziemia drżała, z okien sypało szkłem.

Aleją, między połamanymi drzewami, skradali się trzej mężczyźni, umazani w błocie i cuchnący gównem. Kamienice po obu stronach ziały pustymi oknami. Tu i ówdzie wisiały grudy żółtawego szlamu, jak resztki mózgu z przestrzelonych głów.

Łoskot dział.

Majewski na plecach miał baniak z paliwem do miotacza ognia, zwiadowca niósł karabinek laserowy, a Romek w dłoniach trzymał poczciwego starego beryla. Kucnęli przy przewróconej wiecie autobusowej. Nerwowo spoglądali na zegarki, peta strach było zapalić.

Majewski podniósł zgnieciony bilet. 3.80 zł, ulgowy całodobowy, MPK Lublin. Jak już człowiek krąży po całej Polsce i wschodnich rubieżach, to niechaj chociaż jakieś pamiątki przywiezie. Więcej tu już nie przyjedzie. Nie ma po co.

Drżenie asfaltu.

– Pospieszcie się z tą plujką – szepnął chłopak usmarowany sadzą. Zapałka, którą miętosił, wypadła mu z drżących palców. – Za cztery minuty ma wjechać czołg. Stary mówił, że puszczą świecę dymną. Wtedy my wybiegamy i smażymy skurwieli za barykadą.

Kurz w powietrzu.

– Cholera, aż dziwne, że nie zaminowali kanałów – powiedział Romek, kaszląc.

– Nie pieprz – przerwał mu Majewski – tylko zrób coś z zaworem.

– No już, już. Chyba działa.

– Chyba?

– Na pewno. Fest dają z tych haubic.

– Ej, wiecie, czym zajmował się batalion chemiczny przed wojną? – spytał chłopak usmarowany sadzą. Nawet pod warstwą brudu widać było paskudną bliznę na policzku, jakby po ugryzieniu.

– No? – Majewski udał zainteresowanie, choć żart był już leciwy.

– Na pewno nie mordowaniem jakichś pomutowanych stworów – szepnął Romek.

– No, tym na pewno nie.

– Zajmował się… O kurwa! Czołg ruszył. Szykujemy się.

Trzask odbezpieczanych zamków, syk pompy. Szlauch dyspensera napalmu naprężył się jak kobra gotowa do ataku. Majewski poczuł, jak z okolic nerek rozchodzi się po ciele przyjemne mrowienie, serce wali szybciej, potnieją dłonie, wzrok się wyostrza. Sam stał się wężem, który za chwilę opluje ofiarę jadem.

Zawalił się kawał ściany. Wyjechał czołg. Świeca dymna wybuchła jak bańka z mlekiem.

Mężczyźni poprawili maski i ruszyli za znacznikiem laserowym. Ciężki karabin Ukraińców terkotał, ranni krzyczeli. W czołg poleciała rakieta. Zgrzyt rwanego żelaza.

– Hajcuj Majewski, smaż! – Czyjś głos.

Ktoś wrzeszczał. Wybuchł granat.

Majewski docisnął spust. Żywy ogień bluzgnął wprost w okna umocnionego budynku. Dziki ryk śmierci dudnił w jego głowie.

Zapadła cisza. Po chwili załomotały żołnierskie buciory. Wszyscy czekali, aż wiatr rozwieje zasłonę dymną. Żołnierze rozeszli się zabezpieczyć teren.

– Dobra robota, stary.

– Wiem.

Romek z młodym poszli sprawdzić zaułek ze śmietnikami. Rozmawiali i palili papierosy. Majewski im machnął i odetchnął, żeby się uspokoić. Nagle kątem oka dostrzegł ruch w stercie śmieci, usłyszał mlaskanie, chłopcy ledwie się obrócili, on tylko zdążył podnieść wzrok.

Wyskoczyła na nich jak pajęczyca Szeloba. W istocie przypominała pająka. Kobieca głowa i piękne kasztanowe włosy na pomarszczonym cielsku, sześć par odnóży, zakończonych pazurami, dłońmi, stopami, lepka i cuchnąca. Jak mogli jej nie zauważyć? Ludzka aberracja, dziecię wojny, córa naukowych demiurgów.

Żołnierze stali jak sparaliżowani, gry rozpruwała i żarła ich kolegów. Majewski poczuł znajome mrowienie w plecach, teraz silniejsze i bardziej bolesne. Organizm był przemęczony. Z zaciśniętymi ustami podbiegł, odbezpieczył miotacz i plunął, jak zła kobra, jadem. Gdy skończyło się paliwo, a ogień trawił nawet asfalt, Majewski stał i wsłuchiwał się w wycie w swojej głowie. Teraz byli to jego kumple z oddziału.

 

II

– Lubi pan zabijać? – zapytał doktor de Walden podczas południowego obchodu.

Żołnierz skorzystał z okazji, żeby zobaczyć dzienną rutynę szpitala i robił notatki.

– Tak – odparł. Oderwał wzrok od kartki i dodał: – Znaczy się, wynaturzenia i wrogowie stanowią zagrożenie dla Polaków, ktoś musi to robić…

Wyszli do ogrodu, gdzie kilku pacjentów plecami do dróżki siedziało na wiklinowych krzesełkach, obserwując Bałtyk. W dole widać było spory kawał molo, które mimo braku konserwacji wciąż wrzynało się w wodę. Rosło tu trochę trawy i kilka drzew. W cieniu biegał pies.

– Lubi pan pomarańcze, prawda?

– Tak.

– Po wojnie się ociepliło. Na pana szczęście przyjęły się tutaj.

– Racja, zauważyłem – odparł Majewski. – Jedno drzewko rośnie nawet pod moim oknem. Nie omieszkałem, wybaczy pan, zerwać sobie kilka owoców z rana.

– Na zdrowie. – Lekarz odhaczył coś w papierach. – Tutaj trzymamy chorych w pierwszym stadium leczenia. Tych o uwarunkowaniach pasywnych, oczywiście.

– Słucham?

– Somniatropina różnie wpływa na ludzi. Niektórzy całkowicie pogrążają się w swoich marzeniach, inni dostosowują odbieraną rzeczywistość do swoich potrzeb. Jakby oglądali świat przez różowe okulary. Tych pierwszych możemy trzymać na świeżym powietrzu. Wie pan, że Sopot był kiedyś popularnym kurortem?

– Jak byłem mały, to spędziłem tu wakacje z rodzicami.

– Wracając do tematu, to osoby o częściowych zaburzeniach najczęściej prowokują niebezpieczne sytuacje. W ich umysłach tylko niektóre elementy prawdziwego świata zostają zastąpione urojeniami. Przykładowo, przyjmowanie narkotyku jest w świadomości zastąpione jakimś całkowicie innym zachowaniem. Problem rodzi się wtedy, gdy pojawia się zbyt duży dysonans między rzeczywistością a tym, co siedzi w ich głowach. Podobnie jest, gdy narkotyku zaczyna brakować albo organizm się przyzwyczai do dawki. Rezultaty z pewnością widział pan na froncie.

– Tak, jeden facet nie był w stanie zaakceptować istnienia aberracji. Jawiły mu się chyba jako psy. Któregoś dnia, gdy miał wartę, próbował nakarmić stadko – opowiadał żołnierz – i nas nie zaalarmował. Na szczęście mieliśmy działko szybkostrzelne na samochodzie.

– Zdarza się panu marzyć o zabijaniu?

– Słucham? – i szybko dodał: – Nie.

– Przepraszam, pan mi wybaczy – de Walden poprawił, inne niż wczoraj, rogowe okulary, które zsunęły mu się po spękanym nosie – zawodowa ciekawość.

– Na froncie doświadczyłem dosyć zabijania, żebym nie musiał o tym myśleć – szorstko dodał Majewski.

Lekarz tylko się uśmiechnął i poszli dalej.

– Co to jest, tam na dole? – zapytał żołnierz, wskazując na spory budynek niedaleko plaży, dookoła którego kręciło się sporo osób.

– Budynek jednego z hoteli. Przetrwał wojnę i pożary. Teraz naturalnie nikt nim nie zarządza.

– A kim są ci ludzie?

– Oni są wyleczeni. Już nie marzą w sposób niepoprawny. Siedzą na plaży albo spacerują do Gdyni i z powrotem, próbując przyzwyczaić się do świata, przed którym uciekali w rojenia.

Na redzie poprzewracane kadłubami do góry jak śnięte ryby na falach bujały się statki i okręty. Ponad leśnym pogorzeliskiem i błyszczącymi wydmami, na tle piaskowego klifu jak oskarżycielskie palce sterczały obnażone filary wieżowców, kościołów i szpitali. Plaża powoli wchodziła między zabudowania. Jak starożytne ruiny, pomyślał Majewski. Kto może ten próbuje uciekać. Nie ma co się dziwić, ale też nie ma gdzie.

– Kiedyś był to całkiem urokliwy deptak nadmorski. Morze zostało, ale turystów jakby mniej. Pielęgniarki nazywają to miejsce bulwarem złamanych marzeń. Ci na dole chyba też.

– Co się z nimi dzieje?

– W końcu idą w swoją stronę. Mało który decyduje się na bardziej radykalne kroki.

Żołnierz już się nie odzywał. Patrzył tylko na grupki ludzi, na pojedynczych ludzi, jak suną beznamiętnie po wypalonym chodniku.

W cieniu budynku lekarz odezwał się:

– Może mnie pan później znaleźć w gabinecie. Obchód skończony, ja natomiast mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Do zobaczenia na obiedzie.

Szpital znajdował się w jednym z dawnych domów wypoczynkowych. Jak na panujące warunki, był czysty i zadbany. Dwupiętrowy budynek ze spadzistym dachem i dobudówką stał pośród ogrodowych grządek i małego sadu. Wszystko otoczone było wysokim drutem. Na skraju zabudowań był taras widokowy. Mężczyźni weszli do środka. Słońce zaczęło już mocno prażyć.

 

*

Majewski kręcił się po szpitalu. Zaglądał do otwartych pomieszczeń, w bibliotece przejrzał książki. Na ścianach w dużej sali wisiało kilka obrazów, w gablotach stały zwierzęce preparaty, w kącie zrolowane tablice poglądowe. Było duszno i parno.

Mężczyzna przypomniał sobie, jak podczas owych wakacji nad morzem rodzice zabrali go do jakiejś galerii sztuki. Jako dziecko naturalnie się nudził, od bieli korytarzy bolały go oczy, szczypało w nosie z powodu klimatyzacji, obrazy zaś były nudne. Jednak jedna praca przyciągnęła jego uwagę na tyle, że przez lata powracał do niej w gorące dni, kiedy słońce stało wysoko i złośliwie smażyło wyczerpaną zieleń. Była to zresztą jedyna rzecz z dawnych lat, którą nosił w świadomości.

Nie była to chyba zasługa samego obrazu. Na ścianie wisiał jakiś abstrakcjonizm, kartonowy kwadrat, białe tło, pomarańczowa kula na środku. Spędziwszy cały dzień na zabawach na plaży, Majewski doznał akurat w tym momencie udaru. Gdy patrzył na tę plamę, przed jego oczami pojawiły się mroczki, krążące jak robaki ścierwojady, jakby pożerały słońce. Gdy wyszedł, poczuł słodki zapach cytrusów i upadł.

Wezwana karetka przyjechała szybko. W szpitalu lekarze troszczyli się o niego jak niemalże o niemowlę. Czuł się bezpiecznie i spokojnie, a pomarańczowa plama mu o tym przypominała.

Dokładnie w środku białej okiennej ramy wisiała świecąca kula. To pewnie stąd artyści biorą inspirację, pomyślał Majewski. Bezużyteczne odkrycie, dzisiaj i tak już nikt nic nie tworzy.

– Cholera – mruknął – trzeba porobić coś sensownego. Pistolet sam się przecież nie wyczyści.

Idąc do swojego pokoju, usłyszał krzątaninę. Przez uchylone drzwi dostrzegł pielęgniarkę zajmującą się pacjentem. Poczuwszy się jak podglądacz, chciał szybko odejść, ale coś przykuło jego uwagę. Kobiece majtki, powyciągane i mokre, wiszące na poręczy krzesła.

Pacjent, jeden z tych nieobecnych, leżał na kozetce twarzą w stronę bielonego sufitu – twarzą przysłoniętą kawałkiem szmaty – a opiekunka, zsunąwszy jego spodnie, nawilżyła dłonie kremem i pobudziła jego penisa, by po chwili podciągnąć kieckę i go dosiąść. Wydała z siebie cichy jęk i zaczęła się poruszać. Chory leżał nieruchomo, obojętny, z rozrzuconymi rękoma.

Majewski poczuł, jak gorąco uderza mu na twarz. Najciszej jak mógł odszedł i szybko ruszył do swojego pokoju.

 

**

– Widziałem coś niepokojącego – przy obiedzie powiedział żołnierz.

– Proszę mówić – odparł lekarz, krojąc kotleta na małe równe kawałki.

– Pielęgniarka – zrobił pauzę – zgwałciła jednego z pacjentów.

Nóż zazgrzytał o powierzchnię talerza.

– Od jak dawna nie był pan z kobietą?

– A co to ma za znaczenie? Ja mówiłem o tamtej babie, która skakała po zaćpanym chłopie. O niej możemy porozmawiać.

– Nie, nie trzeba. Skoro mnie pan o tym poinformował, to oczywiście się tym zajmę. Ostatecznie to mój personel.

– Dlaczego się pan pyta o takie rzeczy? Co pan sugeruje?

– Doprawdy, nic. – Lekarz przetarł spękane wargi chusteczką, uśmiechnął się, odłożył sztućce i podrapał się po nosie. – Proszę odpowiedzieć.

– Dobrze, ale pan mi powie, po co te pytania – odparł Majewski i zamyślił się. – Cztery i pół miesiąca temu, jak żeśmy stacjonowali pod Białymstokiem. Dałem jej dwie konserwy, pudełko aspiryny i pół litra wódki. Teraz pan, panie doktorze.

– Jest pan bardzo ciekawym człowiekiem.

– Wspaniale – wtrącił – i co z tego?

– Chciałbym zaproponować panu mały eksperyment. – Podniósł rozłożone dłonie. – Chciałbym, aby przyjął pan kontrolowaną dawkę somniatropiny.

– Pan oszalał? Co tu się kręci?

– Pojedyncza dawka nie jest zagrożeniem, zwłaszcza w warunkach ambulatoryjnych. Pańskie zachowanie może pomóc mi odpowiedzieć na wiele ważnych pytań. To dlatego tyle o panu rozmawialiśmy.

– Cholera -

– Może pan pomóc wielu ludziom. Nie będzie bolało, a ja panu opowiem o wszystkim, co pan robił.

Po dłuższej chwili Majewski odpowiedział:

– No dobrze. – Od dawna nie myślał o sobie w kategoriach człowieka, który prócz obowiązku może mieć także potrzeby. Skoro wszystko jest pod kontrolą, to być może nadarzy się okazja do dowiedzenia się czegoś interesującego o sobie.

– Przyjdę do pana za godzinę. Proszę się zrelaksować.

 

***

– Dom wariatów – szeptał, idąc korytarzem. Uśmiechnął się. Z niektórych pomieszczeń, zza zamkniętych drzwi, dochodziły odgłosy jednoosobowych rozmów, walk, imprez, w innych było cicho.

Pokręcił się po pokoju. Usiadł wreszcie i otworzył futerał z bronią. Plazmowe ogniwa jarzyły się purpurą na tle skórzanych zaczepów. Emaliowana powierzchnia odbijała światło, błyszczała się. Pistolet doskonale leżał w dłoni. Po odbezpieczeniu włączyło się wspomaganie celowania, na ścianie rozbłysł znacznik, ukształtowany jak egipski hieroglif. Symbol boga Ozyrysa.

Żołnierz dostrzegł, że zapodziało się gdzieś zasilanie akceleratora. Cholera, mruknął, w magazynach złodziej na złodzieju i złodziejem pogania. Dobrze, że człowiek się na wszystkim zna. Wygrzebał z plecaka śrubokręt, zerwał kawałek obudowy, rozciął jakieś kable, złączył w innej kolejności i obkleił taśmą izolacyjną. Strzeli z pięć razy i na śmietnik, ale lepszy rydz niż nic.

Majewski, skończywszy, siedział i machał pistoletem aż do przyjścia doktora. Gdy usłyszał kroki, wrzucił broń między ciuchy a futerał pod stół.

– Nie zmienił pan zdania?

– Nie.

– Zatem zaczynajmy.

– Tak.

Lekarz z kieszeni fartucha wyciągnął ampułkę i podał Majewskiemu. Mężczyzna ją wziął, rozpieczętował i żołnierskim ruchem na raz-dwa opróżnił.

– Kiedy to zacznie działać?

– Średnio w przeciągu kwadransa. Po dwóch godzinach przestanie. Nie powinien pan być świadom żadnych zmian. Rzeczywistość jakby wpadnie na drugi tor i będzie się tamtędy toczyć podczas działania narkotyku. Potem jak po zwrotnicy wróci pan do nas. – Lekarz rozłożył przenośny aparat EEG i dodał: – Jeszcze to.

– Nie ma sprawy – powiedział Majewski. Pomyślał, że albo to on oszalał albo popieprzyło załogę tego szpitala. Najwyraźniej po wojnie wszystko zeszło na psy i już nigdzie nie można odnaleźć chociaż odrobiny normalności. A skoro tak, to nie ma co się stawiać. – Zobaczymy, o czym marzę.

Pomarańczowe promienie popołudnia przez otwarte okno wpadały do pokoju razem z wiatrem, który niósł bałtycki jod. Zrobiło się jakby chłodniej, być może szykowała się zmiana pogody. Nad morzem różnie to bywa.

Do pomieszczenia weszli dwaj pielęgniarze. Skóra na ich głowach była zbrązowiała, wypalona na słońcu jak gliniane maski. Twarze były gładkie, wypolerowane z chropowatości emocji. Majewski patrzył na nich zmęczonym wzrokiem.

Zabrali futerał i plecak. Wynieśli ostre przedmioty. Dobra zabawa, pomyślał. Może jednak trochę głupia. Liczył, że będzie marzył o czymś znacznie bardziej interesującym niż para smutnych typów, kręcących się po białym pokoju.

Spojrzał na zegarek. Zbliżał się koniec eksperymentu. Lekarz siedział przed monitorem, a na jego twarz była sztywna jak kamień. Pielęgniarze stali przy drzwiach. Wybiła druga godzina.

– I jak, panie doktorze?

– Źle, jest pan tak uzależniony, że dawka standardowa pozostaje bez wpływu na pański mózg. Zero reakcji, zero niepoprawnych marzeń.

– Co? Przecież jestem specem wojskowym, ja mam walczyć z tym narkotykiem, nie przyjmuję go! – krzyknął Majewski, wstając. Szybko usiadł, gdy pielęgniarze naprężyli się, gotowi do zrywu.

– Rozkaz ze sztabu to pańskie rojenie, kryjące prawdziwy powód przebywania tutaj. Potrzebę pomocy, negowaną przez pańską chorą świadomość – mówił doktor. – Rzeczywiście był pan żołnierzem. Jednym z pierwszych, których odłowiłem w ramach planu eradykacji somniatropiny z jednostek frontowych. Zapewniamy panu doskonałą ochronę i leczenie, ale pan wydaje się być opornym na nasze metody.

– Żartujesz pan, do kurwy nędzy.

– Niestety nie. Proszę się nie martwić, to nie jest tak, że jak nasze pomysły nie działają, to dostanie pan kulę w łeb albo wytniemy panu płat czołowy. Wkładam całą moją energię w odkrycie sposobu uwolnienia pana od rojeń i umożliwienia powrotu do normalności. Wojna przecież się skończyła.

– Nie wierzę wam. Wojna się nie skończyła, to niemożliwe, a wy jesteście bandą opętanych szarlatanów. Jeżeli w przeciągu czterech dni nie zgłoszę się w sztabie północnym, to możesz pan być pewien, że ktoś tu wpadnie i mnie wyciągnie.

– Jutro zaczniemy od nowa. Podamy panu silniejszą dawkę i zresetujemy pana marzenia. Proszę iść spać.

 

****

– Na terenie starego kombinatu fabrycznego założyliśmy ze trzy tygodnie temu szpital polowy. W walkach pod Grodnem w pył poszły pułki I Dywizji Kadrowej – opowiadał oficer, prowadząc żołnierzy z obrony przeciwchemicznej przez halę maszynową. – Mieliśmy tutaj prawie dwa tysiące rannych, których nie udało się ewakuować. Teraz odbiliśmy miasto i szpital. Panowie, za tymi drzwiami jest robota dla was i dla jajogłowych.

Szybu, upstrzone krwią, śluzem i brudem wyglądały jak witraże. Światło, które wpadało do środka przestronnego pomieszczenia niosło ze sobą blask starych katedr. Wrota wskazane przez oficera wyglądały jak ołtarz, upstrzone symbolami, ciało leżące przed nimi jak pokutujący mnich. W powietrzu unosił się zapach lęku przed grzechem. Wszyscy jednak wiedzieli, że grzech został już popełniony.

Ludzie przeszli na drugą stronę.

Majewski wiedział, co go czeka, dlatego nie jadł śniadania, z kolacji też zrezygnował. Mimo to, żołądek zwinął mu się tak, że mało nie wyrzygał dwunastnicy. Paru żołnierzy wybiegło z krzykiem, ktoś zemdlał.

Do słupów przywiązano ciała, inne leżały na hałdach pod ścianą. W świetle pochodni i latarek błyszczały beczki z mutagenami, konserwantami, wiadra pełne nóg, palców, oczu.

– Piekło – wyszeptał Majewski.

– Jakbym oszalał – powiedział ktoś obok.

– Dokładnie, jakbyśmy wszyscy oszaleli – powtórzył Majewski.

Jeden z pojemników pękł, żółtawa substancja wylała się na podłogę, na kupę odciętych dłoni. Kilkadziesiąt z nich zrosło się w potworny organizm, który łopotał i zwijał się jak ryby wyciągnięte z wody, które zdychają na brzegu.

– Mówicie, że są dwa tysiące ciał?

– Tak, nie ma co gadać, bo się do wieczora nie uwiniemy.

– A żeby was szlag trafił – dodał Majewski. – Taki świat nie ma prawa istnieć. Komuś coś się popieprzyło.

 

III

Na podłodze leżało trochę łupin pomarańczy.

W pomieszczeniu było zimno, mimo że ognisty okrąg wisiał nad horyzontem. Majewski zobaczył, że okno jest rozbite. Na ścianie dopiero teraz dostrzegł zacieki grzyba. Bolało go gardło, kaszel ściskał oskrzela. Drzwi były zamknięte.

Pomyślał o tych wszystkich szczegółach, które mu nie dawały spokoju: żywność, zachowanie personelu, zabawy z narkotykami, izolatka dla najgorszych przypadków – to miejsce jest zepsute i go też chce zepsuć. Trzeba uciekać, bo wszystko się rozpada.

Mężczyzna odkopał w stercie ciuchów swój pistolet. Odbezpieczył go i przestrzelił zamek. Plazma przepaliła kawał drzwi i futryny. Majewski wyszedł na korytarz.

Pozostałe pomieszczenia były pootwierane. Zaglądał do nich po kolei. Wszyscy pacjenci siedzieli twarzami w stronę okna. Podszedł do któregoś z nich i pociągnął go za ramię. W pacjencie zobaczył samego siebie, otępiałego, z rybimi oczyma. Sprawdził następnego, i jeszcze jednego. Pobiegł wreszcie do pokoju ordynatora.

Wpadł do środka. Wewnątrz przywitał go gęsty zapach papierosowego dymu. Żaluzje były zasunięte. Drobiny kurzu zawisły nieruchomo w strugach światła.

– Jasna cholera! – krzyknął pielęgniarz.

– Nie zabraliście mu broni? – piszczała pielęgniarka.

Jeden ordynator siedział spokojnie za biurkiem, a w jego pomarszczonych ustach tlił się papieros. Powiedział:

– Agresja jednak w panu jest.

– A żebyś pan wiedział.

Przymierzył i wystrzelił. Pierwszy pielęgniarz, drugi, pielęgniarka.

– Usiłowaliście bezprawnie zatrzymać oficera Wojska Polskiego – powiedział i strzelił w lekarza. Klatka piersiowa de Waldena rozlała się po podłodze, rozpuszczona plazmą i zmieszała się z sokami pielęgniarki.

Pistolet zamrugał i zgasł. Majewski rzucił go w kąt. Podszedł do biurka i podniósł notes. Przeczytał ostatnie zapisy: Pacjent, mimo negatywnej reakcji na leki, zaczyna krytycznie reagować na przedstawioną rzeczywistość. W miejsce eskapistycznej postawy pojawiła się agresja. Oznacza to, że wreszcie przestał uciekać w rojenia i marzenia, gdy nie jest w stanie poradzić sobie z problematyczną sytuacją. Jest to przełom w leczeniu porucznika Andrzeja Majewskiego, pozwalający sądzić, iż w przeciągu dwóch do trzech miesięcy będzie on mógł opuścić szpital.

Majewski uśmiechnął się. Demontowanie urojonej rzeczywistości. Oznaki rozkładu. Udało im się to. Podjął działania. Przestał uciekać. Doktor może być z siebie dumny.

– Panie de Walden – krzyknął. – Można skończyć tę szopkę. Już rozumiem, gdzie tkwił problem. Proszę wyjść! Chcę panu pogratulować sukcesu.

Trupy tymczasem dogorywały na podłodze. Krew, śluz i spalone tkanki zdążyły wypełnić szpary w podłodze.

– Nażarłem się świństwa i marzyłem, że jestem zdrowy. Możecie zacząć zmniejszać dawki – mówił – przecież jaki lekarz zostawiłby broń choremu człowiekowi. To musi być rojenie. Kurwa, odezwijcie się!

Trupy przestały nawet skwierczeć.

Majewski wyszedł na zewnątrz. Pomarańczowa kula prażyła. Zszedł na plażę. Ludzie odsuwali się od niego. Zaczął biec bulwarem złamanych marzeń w stronę słońca. Po paru kilometrach potknął się i upadł w drgawkach.

 

**

Majewski zerwał się na nogi, gdy haubice rozpoczęły poranny koncert. Szlag by trafił tych artylerzystów, pomyślał. Bolała go głowa, a biel sufitu raziła oczy.

– Co jest? – zapytał żołnierz warty.

– Miałem sen.

– O czym niby?

– O bezpieczeństwie. O tym, że ktoś jeszcze myśli o takich ludziach, jak my, mordujących się z potworami na froncie.

– I dlatego się obudziłeś?

– Sen źle się skończył.

– Nie ma co się dziwić, bezpieczeństwo się skończyło, jak poleciały bomby. Teraz nawet go sobie nie wymarzysz.

– Racja. Człowiek nie umie zapanować nawet nad własną wyobraźnią. Nie ma gdzie uciec.

Do sali wyszedł chłopak z koszem owoców.

– Łap, dzienna porcja witaminek – krzyknął, rzucając Majewskiemu pomarańczę. Puścił oko. – Nawiać zawsze można.

Mężczyzna ją złapał. Potem usiadł i patrzył na nią, myśląc o słowach lekarza. Nie wiedział, czy zjeść owoc czy może wyrzucić, bo czymże on jest. Z drugiej strony bardzo lubił słodki smak pomarańczy. Może jednak dać się skusić?

 

 

 

fin

 

Koniec

Komentarze

Nooo, pięknie. Tradycyjnie mnie wylogowało i taki ładny komentarz przepadł ;/ No nic, będzie krócej, ale zawsze coś - opko skojarzyło mi się z Shutter Island, jeśli chodzi o umiejętne rozmycie prawdy i fikcji... w fikcji. Ty jednak nie wkręcasz czytelnika, żeby zrobić na końcu zwrot o 180 stopni; u Ciebie to elegancka manipulacja odbiorcą, którego najpierw karmisz delikatnymi sugestiami, by doszedł do najoczywistszych wniosków i uznał, że tak szybko rozszyfrował autora, a potem bach. Nic z tego. Okazuje się, że tekst wcale nie jest taki znów przewidywalny i do samego końca niełatwo za Tobą nadążyć. Jeśli dodać naprawdę niezły warsztat, otrzymujemy coś, co czyta się z przyjemnością i w pełni docenia dopiero po zakończeniu i przyjrzeniu się całokształtowi Twojego konceptu. Włożyłeś w pomysł wystarczająco dużo własnej inwencji, żeby nie wiał wtórnością, nie rozumiem tylko, po co rzeczy w stylu "diabelskiej twarzy słońca" z samego początku. Nieco kiczowate i zupełnie nie pasuje. To chyba jedyne, co mi zgrzytało, bo technicznych błędów się nie dopatrzyłam :)

Merci beaucoup. Ja, napisawszy dłuższy komentarz, kopiuję go, aby przechytrzyć odświeżanie tej strony.

Shutter Island widziałem, wywarło na mnie wrażenie i podejrzewam, że w pewnym stopniu oddziaływało na kształtowanie się tego opka. Cóż, bardzo dziękuję za pochwałę warsztatu -- staram się go rozwijać.

Owa twarz przeszła przez moje sito, przez sito mojego Czytelnika, a jakby się zastanowić, to faktycznie wieje kiczem, ale jak już się stała częścią tekstu, to niech w nim pozostanie.

pozdrawiam

I po co to było?

Świetny tekst, jeden z lepszych jakie tu ostatnio czytałem. Faktycznie, trudno sie połapać w tym co jest fikcja, a co prawdą. I tak w sumie to do nadal nie wiem do końca, czy prawdą było front, czy szpital. Do tego bardzo dobrze napisany , czytało się z prawdziwą przyjemnością.


zwiadowca niósł karabinek laserowy, a Romek w dłoniach trzymał poczciwego starego beryla. - tylko tu mi się śmiać chciało jak cholera. Ciekawe czy kolega beryl sie ucieszy z epizodu w Twoim opowiadaniu :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Powtórzę za Fasolettim - świetny tekst. Porwał mnie i zaintrygował. Urojenia przeplatają się z rzeczywistością i naprawdę trudno się połapać, gdzie leży prawda. Klimat obłędu i beznadziei wojny wyniszczającej świat ująłeś w sposób, który bardzo mi się spodobał.

Pozdrawiam.

No to wspaniale. Sporo się zastanawiałem, jak wywołać takie wrażenia, więc tym bardzej jestem zadowolony z pozytywego odbioru tekstu.
pozdrawiam

I po co to było?

zwiadowca niósł karabinek laserowy, a Romek w dłoniach trzymał poczciwego starego beryla. - tylko tu mi się śmiać chciało jak cholera. Ciekawe czy kolega beryl sie ucieszy z epizodu w Twoim opowiadaniu :P

Ucieszyłem się, gdyż mój nick właśnie od starego poczciwego beryla się wywodzi ;-) Głównie.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

No to świetnie. Każdy jest z czegoś zadowolony.

I po co to było?

Bardzo ciekawy klimat. Potrafisz nieźle wywrócić umysł na lewą stronę. Do samego końca nie byłem pewien co jest prawdą, a co jedynie snem, ułudą. Mam oczywiście rozumieć, że wszelkie podobieństwa tytułu twojego opowiadania i pewnej piosenki Green Day'a, są jak najbardziej zamierzone? Niezależnie od odpowiedzi, świetnie się to czyta, przy tej nucie :D

Krążyło mi gdzieś po głowie, że istnieje piosenka o podobnym tytule, ale dopiero później sprawdziłem to w internecie. Jej tekstu tak czy tak nie znam, ale miło mi, że pojawił się kolejny komentarz. 

 

pozdrawiam

I po co to było?

Witaj!

Zgodnie z zapowiedzią zjawiłem się i przeczytałem. "Dzieci słońca" podobały mi się jednak bardziej, ale nie ma się co dziwić. "Bulwar..." to wcześniejszy tekst. MImo tego spędziłem na prawdę przyjemne 15 minut, było warto. Pisz więcej, a ja zajrzę do każdego nowego opowiadanka Twojego autorstwa. :)

Pozdrawiam
Naviedzony

dzięki,
pozdrawiam

I po co to było?

no i naturalnie zapraszam do czytania kolejnych tekstów

I po co to było?

Hmmmm. Jakoś nie potrafię zatopić się w narkotycznych wizjach i pomieszanie realności z fantasmagoriami do mnie nie przemawia. I trochę irytuje mnie, że po przeczytaniu opowiadania nic o nim nie wiem.

Babska logika rządzi!

Mam wrażenie obecności jawy, snu, omamów jakichś, wspomnień i trudno powiedzieć czego jeszcze, co skutecznie gmatwa i mąci, a mimo wszystko przeczytałam bez najmniejszej przykrości i choć nie do końca wszystko pojęłam, to nie mogę powiedzieć, że niczego nie rozumiem. ;)

Nie podoba mi się tylko to, że tekst zawiera całkiem sporo usterek. Czy kiedyś nie zwracano na nie uwagi?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No – to jest chyba pierwsze poważne opowiadanie, jakie napisałem  ; P

I po co to było?

Pierwsze, powiadasz No to świetnie, bo potem było już tylko lepiej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Wciągające opowiadanie. :)

Dzięki za komentarz : ) 

I po co to było?

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Witam.

Lubię opowiadania o wojnie, więc i te mi się podobało.

Świat postapokaliptyczny stworzony w opowiadaniu jest bardzo dobrze wykreowany, odkrywamy go stopniowo. Bohater posiada skomplikowaną osobowość, ma swoje problemy i marzenia. Zakończenie jest zaskakujące, trudno je przewidzieć. Świetny opis potyczki, sytuacja strategiczna opisana z punktu widzenia zwykłego żołnierza, Grodno przechodzące z rąk do rąk, przerażająca scena wizyty w odbitym szpitalu. Doskonale opisane bohaterstwo żołnierzy, okropieństwa wojny, dramat weteranów. Same plusy.

Piórko w pełni zasłużone.

Pozdrawiam, Feniks 103.

audaces fortuna iuvat

dzięki

I po co to było?

Nowa Fantastyka