- Opowiadanie: exturio - 1454 - 1

1454 - 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

1454 - 1

Jak wskazuje tytuł – kontynuacja 1453. Przed przeczytaniem polecam zapoznać się z poprzednim tekstem. Oba opowiadania są częścią większego, planowanego cyklu.

 

 

 

M, która zmienia moje życie.

 

Styczeń tego roku był niezwykle ciepły. Słońce wisiało nisko na czystym, błękitnym niebie, chyląc się ku horyzontowi, a zachodni wiatr dawał nadzieję, że przez następne kilka dni pogoda nie ulegnie zmianie. Taki stan utrzymywał się już ponad tydzień, od nowiu, czyli czwartego dnia po Trzech Królach.

Objawienie Pańskie było ważnym wyznacznikiem czasu dla komturii toruńskiej. Od tamtego dnia załoga zamku świętowała karnawał jedząc do oporu i pijąc na umór, przygotowując się tym samym do zbliżającego się Postu. Codzienne hulanki nie dotyczyły jednak braci pełniących warty i dyżury, więc przywilej chodzenia w ciągłym rauszu przysługiwał tylko komturowi Albrechtowi.

Alfred z rezygnacją przeszedł kilkanaście kroków po zamkowych blankach, chrzęszcząc nowiutką kolczugą i przeklinając popołudniową wartę. Z drugiej strony, pomyślał, lepsza popołudniowa, niż nocna. Na nocnej warcie można było naprawdę zmarznąć, a do tego przy obecnym stanie zamku poruszanie się po nim po ciemku, nawet z pochodnią, było przedsięwzięciem co najmniej ryzykownym. Cały kompleks wymagał natychmiastowego gruntownego remontu: tynk płatami odpadał ze ścian, cegły kruszyły się i łamały, parapety i ramy okien były przegniłe i nadawały się tylko do wymiany. Jednak wielki skarbnik zakonu regularnie odmawiał pieniędzy na naprawy. Alfred podsłuchał kiedyś, jak Albrecht Kalb pieklił się, rozmawiając z kimś w swojej komnacie. Krzyczał, że Zakon upada, że taki zamek to hańba dla braci. Dużo więcej wtedy krzyczał, jednak Alfred wolał nie słuchać i szybko oddalił się od drzwi. Był tylko zwykłym bratem zakonnym, pokornym żołnierzem Najświętszej Panienki. Nijak było mieszać się mu w sprawy, których nie rozumiał.

Z zamkowego dziedzińca doszły uszu strażnika pierwsze dźwięki zabawy. Jak na razie ograniczały się do śmiechów i nieco podniesionych, zdradzających alkoholowe nuty głosów, jednak wartownik wiedział, że na tym się nie skończy. Zakonni rycerze potrafili bawić się nie gorzej od świeckich, a czasami fantazją nie ustępowali nawet Polakom. Za to głowy do alkoholu mieli zdecydowanie słabsze, dlatego kończyli wtedy, kiedy ci dopiero zaczynaliby zabawę.

Alfred poznał w swoim życiu kilku Polaków. Nawet nie wstydził się znajomości z nimi, choć dla Szpitalnika Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie taka znajomość powinna być ujmą na honorze. Jednak on nie przejmował się tym wcale. Polacy też ludzie, myślał.

Głosy na dziedzińcu przeniosły się dalej. Goście z pewnością wracali do środka, w nagrzanych kominkami salach było przytulniej, niż na dworze. Co prawda na zewnątrz uszy jeszcze nie odmarzały, a ręce nie kostniały zbyt szybko, ale kto chciałby siedzieć na zimnicy, kiedy wewnątrz paziowie podawali na srebrnych tacach góry pieczonego mięsiwa i polewali najlepszego węgrzyna?

Alfred zaś stał na mrozie, obserwując jak przez bramę wyszedł rudowłosy chłopczyk, kierujący niepewne kroki w stronę Starego Miasta. Kilka uderzeń serca po dzieciaku, zamek opuścił wyglądający na kupca brunet w lisim futrze i wysokiej, wschodniej czapce.

Wartownik, wpatrując się w nikły ruch na drodze do Starego Miasta, nie zauważył nawet, kiedy między nogami przebiegł mu wielki szczur.

 

 

***

 

 

Szczur przecisnął się przez szparę między uchylonymi skrzydłami okna, ze spróchniałego i zawilgłego parapetu zeskoczył na podłogę komnaty. W momencie zwierzęca postać znikła, a na jej miejscu pojawiła się szczupła dziewczyna. Czarne, rozczochrane włosy zasłaniały część twarzy, po bladych ustach błąkał się kpiący uśmieszek. Pazurzastymi palcami odgarnęła włosy, ukazując oszpecone bliznami oblicze.

– Się masz, tatku – powiedziała. Komtur podskoczył przed lustrem, starał się opanować przyspieszony oddech. Dziewczyna uśmiechnęła się, kierując wzrok na jadowicie zieloną suknię, którą Krzyżak jeszcze przed chwilą próbował dopiąć. Teraz, z dłońmi przyciśniętymi do podołka, próbował ukryć zakłopotanie. Migotliwe światło świec, zdobiących stół żółtawymi nitkami spływającego wosku, podkreślało zaczerwienione policzki Szpitalnika. Trudno było ocenić, czy Albrecht pokraśniał od wypitego wina, czy ze wstydu.

– Nie jestem – zabełkotał lekko – twoim ojcem, dziecko.

Przymglone oczy błądziły gdzieś między piersiami a ustami dziewczyny, zatrzymując się nieco dłużej na okazałych krągłościach.

– A skoro nie jestem twoim ojcem – ponowił, starannie wymawiając każde słowo – to mogę cię chędożyć. – Końcówkę niemal wybełkotał, po czym zrobił kilka kroków w przód i opadł na masywny stołek.

– Sam się chędoż – odpowiedziała dziewczyna. Zrobiła to bez złości, już dawno przyzwyczaiła się do alkoholowych ekscesów komtura. Człowiek ten, jak większość Krzyżaków, był mocny w gębie, ale w portkach wiele mu brakowało. – Sprawdziłam, o co prosiłeś i wychodzi na to, że masz w swojej załodze szpiegów – rzuciła, siadając na parapecie. Zrobiła to w sposób, który najlepiej prezentował pełne pośladki i kształtne uda, opięte skórą spodni. Albrecht bezwiednie oblizał wargi.

– Polacy? – spytał niemal trzeźwo, kierując wzrok na odsłoniętą do połowy łydkę dziewczyny. – Litwini? Czesi?

– Wielki Mistrz – parsknęła. – Nawet twój zwierzchnik ci nie ufa. Nie dziwię mu się – dodała, uśmiechając się kpiąco.

Albrecht Kalb nie odzywał się dłuższą chwilę. Palcami przeczesywał i szarpał siwiejącą brodę, wpatrując się tępym wzrokiem w ścianę. Pociągła, niemal trójkątna twarz komtura stężała, zastygła w niemym zamyśleniu. W połączeniu z suknią, w którą wbity był rycerz, dawało to dość komiczny efekt.

– Idź już – powiedział, nie odrywając wzroku od spękanego tynku. – Zabaw się trochę.

 

 

***

 

 

Łukasz Watzenrode nalał wina z karafki. Ciecz zachlupotała w potężnych, srebrnych kielichach, wypełniając pomieszczenie silnym zapachem korzeni. Kopernik wyczuwał nuty orzechowe i ciężkie, południowe przyprawy, ale zapachy potraw, którymi zastawiony był stół, mogły mylić. Przy gościu krzątała się żona ławnika – pulchna kobieta o anielskim obliczu, z grubym warkoczem kasztanowych włosów, sięgającym pełnych pośladków. W niczym nie przypominała mieszczańskich kobiet: wystrojonych i wymalowanych, wyzywających w każdym calu swoich idealnych ciał. Mikołaj nie pamiętał jej imienia, ale dałby sobie rękę uciąć, że była to Klara, Barbara albo inna Jadwiga.

Łukasz władczym ruchem kościstej dłoni odprawił małżonkę. Zostali we dwóch, w izbie, przy stole zastawionym misami z parującą kaszą, ogórkami, aromatycznymi wątróbkami, drobiem, mięsiwem wieprzowym i z pełnym dzbanem węgrzyna.

– Częstuj się, panie Mikołaju! – zachęcił ławnik, uśmiechając się szeroko. – Po prawdzie nie jest to uczta godna takiego gościa, jednak nie do jadła, ale do gadki nam łacniej, to i gęb zapychać zbyt ochotnie nie powinniśmy.

Alosza Popowicz vel Mikołaj Kopernik, powstrzymał wesołe parsknięcie. Mowa ławnika toruńskiego, maniera z jaką zwracał się do gościa, nieodmiennie powodowała u zmiennokształtnego wesołość. W dodatku – w Poslce, skąd pochodził Mikołaj, nigdy nikt nie powiedziałby gościowi, że celem wizyty nie jest jedzenie. W Rzeczypospolitej jedzenie i picie zawsze stanowiło najważniejszy punkt każdego spotkania.

Nałożył sobie kaszy, przygryzł słonego ogórka.

– Siedzimy tutaj, popijamy przedniego węgrzyna – powiedział kupiec, a przy wzmiance o winie skłonił się lekko gospodarzowi i nieznacznie uniósł kielich – a ja ciągle nie wiem, jaki jest cel tego spotkania, panie Łukaszu.

Watzenrode uśmiechnął się, co w połączeniu z nieprzełkniętą wątróbką między zębami dało upiornie komiczny efekt.

– Nie sromajcie się, panie Mikołaju – powiedział, przełknąwszy. – Nie sromajcie się. Przyjdzie czas odpowiedni, to i o tym będziemy radzić.

Kopernik dorzucił na swój talerz dużą porcję smażonej cebuli. Złociste krążki pachniały silnie, a w ustach przyjemnie chrupały, podkreślając smak krwistego mięsa.

– Tedy jak u was w interesie, panie Mikołaju? – zainteresował się ławnik.

– Stara bieda, panie Łukaszu – odpowiedział kupiec. – Miedź nie idzie już tak dobrze jak jeszcze trzy, cztery lata temu. Sukno niezmiennie w cenie, tutaj nie ma się co spodziewać rewolucji. Jednak nowe towary zyskują na wartości. Ostatnimi czasy ceny zboża wywindowały w górę, tak samo drewno. Zachód się rozwinął, w Kraju Frankówi na Wyspach ludzi za dużo, nie mają czym żywić, nasze zboże im zasmakowało. A drewno potrzebne na statki. Nic, tylko u Litwina kupować i spławiać, w Gdańsku za większą cenę sprzedać. Gdyby nie tylko to cholerne prawo składu, panie Łukaszu…

Ławnik uśmiechnął się wąskimi ustami. Artur nie potrafił rozszyfrować tego grymasu.

– Ciężkim jest dla kupców – powiedział Watzenrode – gdańskie prawo składu.. Wielki Mistrz nie robi nic, żeby zmienić taki stan rzeczy.

– Wielkiemu Mistrzowi zależy na utrzymaniu statusu quo w tej materii – odrzekł kupiec, przełykając łyżkę kaszy. – Takie zagranie pozwala mu gnębić polski handel i trzymać własnych poddanych w ryzach, jednocześnie nie łamiąc przyrzeczeń złożonych Jogajle. A Gdańsk zarabia krocie. Dwie pieczenie na jednym ogniu, panie Łukaszu.

Ławnik zamieszał łyżką w misce, przyglądał się z zainteresowaniem rozmówcy. Jego chłodne oczy zapłonęły niewielką, ledwie zauważalną iskierką.

– Dużo wiesz, panie Mikołaju. Zaprawdę, wiele.

Mikołaj uśmiechnął się delikatnie, skłonił głowę.

– Dziękuję za uznanie, panie Łukaszu.

Watzenrode skinął.

– Jednak – powiedział – nie po to cię tu zaprosiłem, panie Mikołaju, żeby laudacje czynić. Sprawa, obawiam się, bardziej jest powikłana.

Kopernik słuchał z wyrazem grzecznego zaciekawienia.

– Otóż wiedz, że mieliśmy na ciebie baczenie od dłuższego czasu. Wiemy o twoich niezwykłych… Sprawnościach.

Artur przełknął ślinę. Czuł, jak oblewa go zimny pot, a policzki bledną.

 

 

***

 

 

Hubercik nerwowo machał stopami, wpatrując się we własne kolana. Zgarbiony, z dłońmi schowanymi pod udami, starał się pozostawać niezauważony. Nie było to zadanie szczególnie trudne, biorąc pod uwagę, że karczma pełna była pijanych, tańczących, hałasujących i opróżniających kolejne kufle i kielichy mieszczan. Nieubłaganie zbliżała się Wstępna Środa, a za nią nadciągał Wielki Post, więc kto tylko mógł, szedł wieczorem do karczmy lub tawerny, korzystać z karnawału.

Rudowłosy chłopczyk pociągnął nosem, wiercąc się na ławie. Po raz kolejny otaksował spojrzeniem ludzi w najbliższym otoczeniu. Kilku mężczyzn leżało z tłustymi od mięsa brodami rozpłaszczonymi na stołach. Jeden jeszcze starał się walczyć z sennością, podniósł głowę, oparł ją na dłoni. Spróbował nawet wlać w siebie kolejną porcję piwa, ale głowa ześlizgnęła się po skórze i, jakby nie należała do niego, bezwładnie uderzyła o deski stołu. Chrupnął łamany nos, Hubercik odwrócił wzrok, krzywiąc się boleśnie.

– Nieładnie tak gapić się na innych. – Chłopak podskoczył na ławie, zaskoczony bliskością właściciela wysokiego głosu. – Spokojnie – uśmiechnął się niski chudzielec. – Masz coś dla mnie?

Dzieciak wybłekotał z przejęciem jakieś niezrozumiałe słowa, wpatrywał się w mężczyznę z wyczekiwaniem w oczach.

– Powtórz – zakomenderował chudzielec.

Trzask gdzieś za plecami mężczyzny mógł oznaczać bójkę, albo wypadek przy zbyt ryzykownych tańcach na stole. Na chwilę zaległa całkowita cisza, przez długość kilku oddechów nic się nie działo. I nagle, jakby na komendę, wszystko wróciło do normy. Jednak tańce, pomyślał chudzielec.

– Polerowane zbroje płytowe z Mediolanu – wyartykułował chłopiec.

– Są niczym, w porównaniu do płonących serc braci, rozgrzanych zaszczepioną w nich ideą – zripostował chudy. Coś, jakaś niemal nieuchwytna zmiana na twarzy chłopca powiedziała mu, że nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Teraz było już za późno na wycofanie się.

– Dawaj przesyłkę – warknął mężczyzna, sięgając do ramienia chłopca – albo poderżnę ci gardło.

Hubercik nic nie odpowiedział, ze zwinnością węża, głową do przodu zanurkował pod stół, wyskoczył jak sprężyna i przepychał wątłe ciało między licznymi gośćmi karczmy. Zanim mężczyzna zdążył na dobre połapać się w sytuacji, dzieciak miał za sobą połowę odległości do drzwi.

Chudzielec nie ruszył za małym. Rozejrzał się po sali, lustrując ludzi wokoło. Nikt nie zwrócił uwagi na zdarzenie, wszyscy wciąż oddawali się zabawie. Wzrok mężczyzny zetknął się z wycelowanymi w niego oczami człowieka, siedzącego kilka ław dalej, pod ścianą. Czarnowłosy pociągał piwo z glinianego kufla, wyglądał na zmęczonego i sponiewieranego przez los. Chudzielec uśmiechnął się kącikiem ust, ruszył, przepychając się przez ciżbę, w stronę czarnowłosego.

 

 

***

 

 

Łukasz Watzenrode przytaknął, potwierdził ruchem głowy.

– Znamy twoje niecodzienne umiejętności, panie Mikołaju – powtórzył, uśmiechając się kącikami wąskich ust. – Imponują nam twoje sposoby radzenia sobie z Krzyżakami. Jak to możliwe, że jeszcze niczego nie zauważyli?

Kopernik przełknął ślinę. Dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz rozmówcy, zastanawiając się, co ławnik wie. Dekonspiracja oznaczała dla niego śmierć. Fakt, że Popowicz się nie starzał nie oznaczał, że nie mógł zostać powieszony, ścięty czy utopiony. Mógł i ta wizja nie za bardzo mu się podobała.

Watzenrode nachylił się nad stołem, w stronę gościa.

– Chcielibyśmy wykorzystać twoje koneksje w Polsce, w Krakowie – wyszeptał konspiracyjnie.

Z Kopernika uszło całe napięcie, odetchnął ukradkiem.

– Słucham – odpowiedział, spoglądając rozmówcy prosto w oczy. – Masz całą moją uwagę, panie Łukaszu.

– Jesteś człowiekiem rozsądnym, panie Mikołaju. Pewni… Dobrzy ludzie chcieliby widzieć cię po naszej stronie.

– Która strona należy do dobrych ludzi?

– Ta, po której nie ma złych.

Kopernik uśmiechnął się.

W tym samym momencie drzwi do izby gwałtownie skrzypnęły, pojawiła się w nich, Mikołaj przypomniał sobie imię, Katarzyna, żona ławnika. Podbiegła do męża i padła na kolana, palcami czepiając się watowanej cottehardie. Łukasz już miał się oburzyć i zrugać kobietę, kiedy zwróciła na niego spojrzenie szklistych, przekrwionych oczu. Ściągnięta w bólu twarz nie zwiastowała nic dobrego.

– Basia zniknęła – wyłkała. – Nasza kochana Basia… Nigdzie jej nie ma. – Pociągnęła nosem i rozszlochała się na dobre.

Ławnik najpierw zbladł, później poczerwieniał, na koniec znów zbladł.

– Jak to zniknęła? – Jego głos był niemal spokojny.

Zza futryny, przez otwarte drzwi, zerkały do środka ciekawe twarzyczki pozostałej dwójki pociech państwa Watzenrode: małego, najwyżej siedmioletniego Łukaszka i najstarszej córki – Krystyny. Najwidoczniej widok płaczącej matki nie był niczym nowym, bo żadne z dzieci nie wyglądało na szczególnie zmartwione.

– Wstań – powiedział łagodnie ławnik, nie doczekawszy się odpowiedzi. Delikatnie pomógł podnieś się małżonce, chwiejącą się i zawodzącą posadził na stołku. Rzucił przepraszające spojrzenie Kopernikowi, kiedy kupiec postanowił zostawić rodzinę samą. Po prawdzie uważał, że nic złego stać się nie mogło i dziewczyna po prostu wymknęła się z domu, nie powiadamiając o tym rodziców, ale nie można było wykluczać innych przyczyn zniknięcia. Chociaż, pomyślał Mikołaj, pewnie miała jakiegoś młodego, przystojnego kochanka.

Łukasz odprowadził Kopernika do drzwi.

– Przepraszam cię, panie Mikołaju – rzekł, ściskając prawicę kupca i obejmując jego łokieć drugą dłonią. – Naprawdę przepraszam cię gorąco, ale sam widzisz histerię mojej połowicy. Z pewnością dokończymy naszą rozmowę, urwaną w tak nieodpowiednim momencie.

Kopernik skinął głową.

– Najpierw rodzina, panie Łukaszu – powiedział. – Gdybyście potrzebowali pomocy, dajcie mi tylko znać przez posłańca.

Watzenrode spojrzał na szlochającą małżonkę, zamyślił się.

– Znacie, panie Mikołaju, jakiegoś dobrego aptekarza?

 

 

***

 

 

Nabrzeże portowe żyło własnym życiem. Tutaj ruch nie ustawał nawet po zmroku, cały czas trwał przeładunek towaru, załadunek na statki, tragarze ciągle coś przenosili, gdzieś spieszyli. Zatknięte na wysokich palach pochodnie dawały nieco światła, chybotliwym płomieniem rozjaśniając drogę wzdłuż kei. Na deskach turkotały koła wozów i wózków, gdzieś dalej pijani marynarze intonowali skoczną piosenkę. Pokost nie rozpoznawał słów i dałby sobie rękę uciąć, że nie było to po niemiecku ani po polsku.

– Internacjonalny gwar – rzucił do Kopala. – Rozkoszuj się tym i chłoń mieszankę językowo-kulturową. Zapewniam cię, drogi przyjacielu, kiedyś wszyscy ludzie będą jednakowi, nic nie będzie stanowiło o ich różnorodności etnicznej, kulturowej ani światopoglądowej, dlatego trzeba cieszyć tym uszy, oczy i nozdrza, póki jeszcze mamy możliwość.

– Znów zaczynasz, Pokost?

– Po prostu przyznaj, że twoje możliwości analityczne i poznawcze nie dorównują moim.

– Że co?

– Że nie zrozumiałeś ani słowa.

– Przyznaję.

Wisła falowała niespiesznie, odbijając na swojej powierzchni gwiazdy, mrugające z niemal czystego nieba.

– Właściwie to jak udało ci się zdobyć te listy?

Pokost westchnął przeciągle. Tłumaczenie wielkoludowi metod działania mijało się z celem.

– Zmienili system identyfikacji łączników – powiedział. – Czyli – dodał – nie ma już haseł i odpowiedzi, tylko sprawdzają, kto pobiegnie za szczylem.

– Gdybyś pobiegł, to by znaczyło, że jesteś podstawiony?

Pokost przytaknął. Przez głowę przemknęła mu myśl, że głupota Kopala mogła być tylko wyuczoną pozą, grą dla zmylenia partnera. Zaraz jednak odegnał od siebie podejrzenia.

– Sprytne, muszę przyznać – powiedział beznamiętnie. – Ale dopomógł nam łut szczęścia. Gdybyś nie czekał w pogotowiu przed karczmą pewnie sam bym pobiegł za dzieciakiem.

– I by była kicha – skwitował Kopal.

Chudzielec uśmiechnął się, spoglądając na falującą wodę i odbijające się w niej gwiazdy.

 

 

***

 

 

Czarnowłosy nie odwzajemnił uśmiechu. Był wręcz śmiertelnie poważny, co nie pomagało Pokostowi odnaleźć się w nowej sytuacji. Dosiadł do mężczyzny, próbując przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek słyszał o takim sposobie rozpoznania łącznika. Nie słyszał.

Czarnowłosy obdarzył go przeciągłym, zmęczonym spojrzeniem.

– Polerowane zbroje płytowe z Mediolanu – odezwał się w końcu Pokost, mając niejasne przeczucie, że tego pożałuje. Mężczyzna nic nie odpowiedział, pociągnął piwa, osuszając gliniany kufel. Chudzielec sięgnął do pasa, kładąc dłoń na rękojeści sztyletu, przygotowując się do ewentualnej obrony.

Łącznik wsunął rękę za skórzaną kurtkę, wyciągnął zalakowany zwój.

– Udasz się z tym do Wielkiego Mistrza – powiedział. – Bezzwłocznie.

– Ustne przesłanie? – zapytał, wiedząc, że to standardowa procedura, używana przez łączników krzyżackich.

– Żadnego – odpowiedział mężczyzna.

Pokost skinął głową na znak, że zrozumiał.

– Do kogo z tym? – spytał czarnowłosy.

– Do samego Wielkiego Mistrza.

Mężczyzna skinął głową, nie obdarzając chudzielca nawet najkrótszym spojrzeniem.

– A teraz spadaj – powiedział.

Pokost nie miał zamiaru protestować ani narzekać na brak kultury. Włożył zwój do kieszonki przy pasie, ukłonił się delikatnie i ruszył w tłum, łokciami roztrącając bawiących się mieszczan. Przeciskanie się przez ruchliwą ciżbę szło mu niezwykle łatwo. Nikły wzrost i doświadczenie robiły swoje, zaś odpowiednio wymierzone uderzenia dopełniały całości. Nie minęło kilka chwil, a już był w połowie drogi do drzwi.

Nagle dłoń trafiła nie tam, gdzie powinna. Kasztanowowłosa dziewczyna wyłoniła się znikąd, pojawiła się między kilkoma kobietami, wywijającymi w dzikim tańcu nogami, rękami i tyłkami. Pokost z rozpędu, rozpychając ciżbę, chwycił dziewczynę za pierś i przez dłuższą chwilę nie wiedział, co z tym fantem zrobić. Kasztanowowłosa nie protestowała, zdezorientowanym wzrokiem wodziła od piersi do mężczyzny i z powrotem.

Pokost cofnął rękę, wyszczerzył się do niej i już miał zapaść w tłum, kiedy powstrzymała go silna dłoń, trzymająca za ramię. Odruchowo wyszarpnął się z uścisku, przerzucił ciężar ciała w sposób, który umożliwił mu szybkie odwrócenie się w stronę napastnika. Spojrzał w kaprawe oczka ospowatego drągala.

– Witam szanownego pana – rzucił, siląc się na uśmiech.

Dziewczyna spoglądała na niego tęsknym spojrzeniem, mógłby przysiąc, że w jej oczach kryła się niema prośba.

– Nie będziesz mojej baby obłapiał, psi pomiocie! – zionął alkoholowym odorem ospowaty.

Pokost rzucił szybkie spojrzenie na kasztanowowłosą, zmierzył wzrokiem drągala. Zaryzykował. Kaprawy nie spodziewał się błyskawicznego uderzenia w brzuch, które złamało go wpół, choć i tak uderzenie nie odniosło skutku, jakiego spodziewał się Pokost. Szybkie podcięcie kolan i już miał ciosem z góry złamać przeciwnikowi nos, kiedy obezwładniły go mocarne ramiona. Nawet nie zauważył, kiedy ludzie wokół przestali się bawić, a zainteresowali się niewielkim tarciem między nim a ospowatym.

Karczmarz śmierdział potem i piwem, w dodatku nie był wcale człowiekiem nazbyt postawnym, ale chwyt miał diabelnie mocny. Rzucił chudzielcem o podłogę, zaserwował mu potężnego kopniaka w bok, po czym bez większego wysiłku podniósł Pokosta za tunikę i włócząc nim za sobą, wyrzucił na plac, przed karczmę.

 

 

***

 

 

Kopal odetchnął mroźnym powietrzem nocy. Czyste, ciemne niebo mrugało milionem gwieździstych oczu.

– Jak masz na imię? – odezwał się w końcu, odwracając głowę w stronę skrępowanego chłopczyka, leżącego na wozie z sianem.

Dzieciak zacisnął usta, wyglądał jakby miał się rozpłakać. Zaraz się opanował, tylko kilka niewielkich kropelek uciekło z kącików oczu.

Rynek opustoszał. Pora była już za późna na handel i ubijanie interesów, a za wczesna na wracanie z karnawalowych zabaw, dlatego Kopal nie musiał obawiać się, że ktoś ich zauważy. Nawet nie zakneblował złapanego chłopca. Miał nadzieję, że uda mu się coś wyciągnąć z niecodziennego więźnia, ale nie chciał przyciskać go siłą. W końcu to tylko dziecko. Właściwie, chłopak mógł nic nie wiedzieć.

Drzwi karczmy otworzyły się z hukiem, wypadł z nich, z ledwością utrzymując się na nogach rzucony siłą pchnięcia, Pokost. Potknął się o wystający kawałek kostki brukowej, zatoczył, zaklął i zwyzywał człowieka, stojącego w drzwiach. Tamten nie przejął się wyzwiskami, zakręcił wąsa.

– Żebym cię tu więcej nie widział, bandyto! – ryknął, po czym splunął przez próg i zatrzasnął drzwi.

Kopal spojrzał na towarzysza wyczekująco. Chudzielec uśmiechnął się, ale radość zaraz zniknęła z jego twarzy, kiedy wzrokiem napotkał chłopczyka, leżącego na wozie.

– Co on tu robi?

Kopal wzruszył ramionami.

– Myślałem, że może będziesz chciał z nim pogadać – odpowiedział basowo.

Pokost westchnął, podszedł do wozu, z trudem zwlókł malca na dół.

– Polerowane zbroje płytowe z Mediolanu? – spytał, chyląc się nad młodzikiem. Twarz dziecka skurczyła się, zmieniła kolor na trupio blady. Wielkie oczy zaszły łzami.

– Są niczym – wyjęczał – w porównaniu…

– Dobra, wystarczy – roześmiał się chudzielec. Krótkim nożykiem rozciął więzy na nadgarstkach i kostkach. – Tylko żartowałem. Jak się nazywasz?

– Hubercik – jęknął.

– Świetnie się spisałeś, Huberciku – zadudnił Kopal. – Twój pan z pewnością cię za to wynagrodzi. Od nas za to masz, na osłodę – powiedział, wręczając chłopcu woreczek anyżowych cukierków. Hubercik spojrzał na nie lękliwie, przełamał się, wziął prezent.

– A teraz spieprzaj – z uśmiechem rzucił Pokost.

 

 

***

 

 

Szczur przemknął rynsztokiem, minął kupę śmierdzących odpadków, przeciął błotnistą uliczkę. Przecisnął się między kratami piwnicznego okienka, po ścianie z nierównych kamieni zbiegł na zimną podłogę podziemnej izby.

Ciemne, oświetlone kagankami, pomieszczenie przywodziło na myśl laboratorium alchemiczne. Poustawiane na stołach retorty, alembiki, kolby, kolumny, zlewki, tygle, moździerze, palniki i mnogość innych sprzętów sprawiały, że trudno było się w całym tym bałaganie połapać. Przy jednej ze ścian stał pokaźny atanator, obok niego leżała kupka węgla. W atanatorze płonął delikatny ogień.

Czarnowłosa dziewczyna dłuższą chwilę przyglądała się krzątającemu się przy alchemicznych przyborach gnomowi, czekając, aż ją zauważy. Gnom, nie zwracając najmniejszej uwagi na dziewczynę, krzątał się przy stole, szepcząc coś pod nosem. W końcu usiadł na drewnianym zydlu przy stole, który był jedynym niezagraconym meblem w pomieszczeniu. Na ścianie nad nim widniał starannie wyrysowany rebis. Wprawne oko mogło wychwycić pewne niezgodności z tradycyjną formą znaku: zamiast smoka, na kosmicznym jaju, wił się olbrzymi wąż oplatający nogi androgena. Zmienione zostały również strony Słońca i Księżyca, nie wiadomo – przez pomyłkę czy celowo.

Gnom przyciągnął do siebie lampę naftową, oświetlił deski stołu. Na nim, w dużym wiklinowym koszu, upchane były malutkie, zielone listki. Alchemik wyciągnął z kosza jedną garść, wepchnął je do menzurki.

– Tak, tak, Otto, będą to uwielbiać – mamrotał pod nosem, podchodząc do gabloty. Otworzył skrzypiące drzwiczki, sięgnął po skórzaną sakiewkę. Rozplątując rzemyk wrócił do ławy, wciąż mamrocząc wsypał zawartość do menzurki. Liście błyskawicznie pokryły się białymi kryształkami.

Wytarł dłonie w skórzany fartuch, strzepnął nimi, jakby chciał się pozbyć czegoś niewidzialnego, co się do dłoni przykleiło. Menzurka zachlupotała wlewaną wodą. Po chwili zastanowienia gnom dolał jeszcze odrobinę.

– Co ja bym bez ciebie zrobił, przyjacielu? – spytał, odkładając szkło. Nikt nie odpowiedział.

Odsunął nieco lampę. Sięgnął po gliniane naczynie, odkorkował. Bezbarwnny, oleisty płyn ściekł po szklanej ściance, mieszając się z miksturą. W powietrzu rozszedł się intensywny zapach oleju skalnego.

Korek za nic nie chciał się trzymać. Kiedy już wydawało się, że menzurka jest szczelnie zamknięta, wyskakiwał, upadał na deski, toczył się chwilkę i zamierał w miejscu. Gnom zaklął z cicha pod nosem, podrapał tył głowy. Z szuflady wygrzebał drugi korek, nożykiem obrał boki, tak przygotowany wcisnął w wylot menzurki. Poskutkowało. Przytrzymując kciukiem zatyczkę, wstrząsnął intensywnie szklanym naczynkiem.

– Nie możesz się przywitać, kiedy wchodzisz? – spytał, nie odrywając się od pracy.

Na sitku odcedził liście, płyn przelał do miski. Odszedł od stołu, z regału zawalonego opasłymi woluminami ściągnął księgę oprawioną w czerwoną skórę. Położył ją na pulpicie, otworzył. Z największą delikatnością przekładał pergaminowe karty, w niektórych miejscach przetarte i spękane. Kiedy dotarł do poszukiwanej uśmiechnął się, potarł nos. Zamrugał kilkukrotnie, starając się wysilić zmęczone oczy.

– Miałam nadzieję – uśmiechnęła się drapieżnie dziewczyna – że chociaż trochę cię zaskoczę, Benjaminie.

– Nie zaskoczysz – skwitował, rozglądając się za kolejnym ingredientem z listy.

Potrzebny składnik znalazł na najwyższej półce. Żeby się do niej dostać musiał użyć drabiny, którą z niemałą trudnością wydobył z zawalonego niepotrzebnymi gratami schowka. Dziewczyna ani myślała pomagać. Podział obowiązków był jasny: on produkuje i męczy się w laboratorium, ona znajduje klientów i sprzedaje.

Mimo iż operacja dostania składnika zajęła gnomowi kilka długich chwil i kilka litanii przekleństw – teraz znów uśmiechał się, niosąc w dłoni buteleczkę obciągniętą wygarbowaną skórą. Zanim ją otworzył, naciągnął na twarz maskę, która miała ochronić go przed skutkami wdychania zabójczych oparów cieczy.

– Uważaj – zabrzmiało głucho zza maski. – Nie waż się tutaj zbliżyć. Ty, Otto, możesz. Tobie nic nie grozi.

Odkorkowana buteleczka parowała brunatnie. Kilka kropel dodanych do uzyskanej wcześniej cieczy spowodowało intensywne syczenie i parowanie całego eliksiru. Gnom szybko sięgnął po szklaną łyżkę, zamieszał ciecz. Ponownie dosypał białych kryształków, ciągle mieszając. W misie od eliksiru oddzieliła się brązowa, papkowata substancja.

Alchemik odlał resztę płynu, zostawiając tylko stałą frakcję. Ponownie zerknął do księgi. Na boku wymieszał kolejne dwie ciecze, zalał nimi papkę. Wszystko poszło szybko i bez najmniejszych komplikacji. Brązowa papka rozpłynęła się znów tworząc ciecz i zostawiając na dnie śnieżnobiałe, proszkowate kryształki.

– Gotowe – powiedział z dumą. – Będą się o to zabijać, mówię ci.

– Oby – zabrzmiało powątpiewanie w głosie. – Lepiej, żebyś się nie mylił, Benjamin.

Gnom odwrócił przekrwione, wyłupiaste oczy w stronę dziewczyny.

– Czy to mi grozisz, Olga? – Zrobił kilka kroków w jej stronę. Był od niej o ponad pół głowy niższy, ale kobieta i tak się wycofała.

Oczy gnoma płonęły niebezpiecznie, jak w gorączce trawiącej umysł i ciało.

– Olga, czy to była groźba? – zasyczał ponownie. – Dobrze słyszałem?

Dziewczyna nie odpowiadała, patrzyła na alchemika ze strachem.

– Nie, Benjaminie – wydusiła w końcu przez ściśniętą krtań. – Przepraszam.

Gnom od razu się rozpogodził.

– Widzisz, Otto? – wymruczał pod nosem z uśmiechem. – Mówiłem ci, że to dobra dziewczyna. Bardzo dobra…

Olga bała się gnoma i jego niewidzialnego przyjaciela. Jednak talent alchemiczny Benjamina, zdolność do łączenia ze sobą różnych składników w euforyczne i pobudzające substancje była jej niezbędna. Klienci czekali, a pieniądze same się nie zarobią.

Chwyciła sakiewkę, do której gnom zdążył już wsypać biały proszek, i opuściła chłodną, wilgotną piwnicę, wybiegając między budynki.

 

 

***

 

 

– Zobacz – Pokost szturchnął towarzysza – jakie cudeńko.

Kopal spojrzał we wskazanym ruchem głowy kierunku. Po kei przechadzała się czarnowłosa dziewczyna w skórzanych spodniach. Wyglądała, jakby na kogoś czekała. Pokost oblizał wargi.

– Nie twój typ. Na kurwę to ona nie wygląda – powiedział zza pleców szpiega znajomy głos – ale Panu powierzamy rozsądzenie.

Mnich usiadł na trzeszczącym drewnie, obok Kopala. Klepnął wielkoluda w ramię.

– Wieczór, bracia! – rzucił, bawiąc się cingulum. Biały sznur z trzema węzłami kontrastował z burym habitem. Ubiór nie był nowy, o czym świadczyły liczne plamy, nieumiejętnie pozaszywane i zacerowane dziury oraz przetarcia.

– Jeden kwiat może zadowolić wiele pszczół – sentencjonalnie stwierdził chudzielec.

– Od kiedy to brudne łona kobiet złych są istotą poezji?

– To obietnica cudu, braciszku. Stworzono nas na obraz Boga, powinniśmy takie cuda mnożyć.

Mnich spuścił głowę, pokręcił nią w teatralnym geście.

– Wypaczasz naukę Kościoła, bracie. Ale do rzeczy, czas nagli, a interesy nie znoszą zwłoki, prawda?

– Słusznie – przytaknął Pokost. – List ma Kopal. On z tobą pójdzie, dopilnuje, żeby wszystko dotarło tam, gdzie powinno.

– Nie wnikam w twoje motywacje, Pokost – powiedział powoli mnich – ale ja mam listy polecające i glejty na trzy osoby.

Chudzielec wzruszył ramionami.

– Wynajmij kogoś. Nie mów, że nie masz żadnego funduszu reprezentacyjnego?

– Idziemy, Kopal. Powiedz "do widzenia" Pokostowi.

 

 

***

 

 

Łukasz Watzenrode był zdenerwowany. Roztrzęsiony. Czuł się całkowicie bezradny. Nerwowo chodził po kuchni swojego mieszkania przy ulicy świętej Anny, wydeptując ścieżkę od pieca do stołu i z powrotem. Z początku nieco bagatelizował sprawę zniknięcia córki, uznając to za niezbyt niebezpieczny wybryk nastoletniej latorośli. Nikt nie wiedział, co dokładnie siedziało w głowach siedemnastoletnich dziewczyn, a Łukasz, ławnik toruński i kupiec, nie miał czasu zajmować się niepoważnymi problemikami dziecka. Od tego córka miała matkę. Matka była też od tego, żeby córki pilnować. Teraz zaś wszystko spadało na jego głowę, choć Łukasz miał wystarczająco dużo innych zmartwień.

W pomieszczeniu, prócz ławnika, byli również Mikołaj Kopernik i aptekarz Erazm z Borku. Ten ostatni poratował Katarzynę jakimiś ziołami, które rozszlochana kobieta przyjęła bez najmniejszego sprzeciwu, nie zadając żadnych pytań. Nie minęło wiele czasu, kiedy zmorzył ją dający ukojenie sen.

Ławnik nie chciał żadnych medykamentów, twierdząc, że otępiają umysł. Nic nie dały namowy Kopernika i uczone wywody aptekarza. W efekcie pan domu chodził tam i z powrotem, nie wiedząc, co dokładnie powinien zrobić. Kopernik siedział przy stole, obgryzając udko kurczaka. Aptekarz wodził stalowymi oczami za Łukaszem, śledząc każdy jego ruch.

– Jesteś pewien – spytał Kopernik, wypluwając na miskę kawałek kości – że nie masz pojęcia, kto mógł porwać córkę, panie Łukaszu?

– Jestem pewien! – niemal krzyknął zapytany. – Gdybym wiedział, powiedziałbym wam, panie Mikołaju. Masz mnie za głupca? Chcę odzyskać moją Basię – powiedział, kiedy się nieco uspokoił.

Aptekarz odwrócił się do Kopernika tak gwałtownie, że ławnik niemal podskoczył. Stal oczu Erazma ustąpiła miejsca głębokiej czerni, rysy nieco się wyostrzyły, stwardniały niczym wykute w granicie. Watzenrode przełknął ślinę.

– Też to czujesz? – wyszeptał kupiec, nie zwracając najmniejszej uwagi na pana domu. Uśmiechem skwitował potwierdzenie, dane mu ruchem głowy.

– Wyłaź – rzucił stronę wielkiego pieca, zajmującego miejsce blisko rogu pomieszczenia. Z początku nic się nie działo, po chwili jednak coś zaszeleściło, zatrzeszczało drewno,

składowane między piecem i ścianą, kilka szczap wturlało się wgłąb pomieszczenia.

– Nie bój się – powiedział łagodniej Erazm. Delikatny głos nie współgrał z zaciętą, złą twarzą.

– Pieprz się – zapiszczał cieniutki głosik – cholerny weizonar.

Kopernik parsknął, dławiąc się kawałkiem kurczaka. Aptekarz, choć wydawało się to niemożliwe, pobladł jeszcze bardziej, wymruczał coś pod nosem. Z kąta wystrzeliła malutka karykatura człowieka. Wychudzony tors, łysiejąca głowa i głębokie zmarszczki przywodziły na myśl miniaturę dziada proszalnego, których wielu można było spotkać przy bramach miast i na placach kościelnych.

Watzenrode wydał z siebie zduszony krzyk, Mikołajowi udało się odkaszlnąć mięso, mała wersja żebraka piszczała, mag patrzył na wiszącą w powietrzu, przed jego twarzą, istotę.

– Zamknij się – wybrzmiał zimny rozkaz. Człowieczek ucichł w momencie.

– Co… – zająknął się pan domu. – Co to jest, panowie?

– Pokuć. – Kupiec otarł łzy. – Taka domowa wersja skrzata, czy też krasnoludka, panie Łukaszu. Widać, dawno nie karmiony…

– Nie karmiony, pewnie, że nie – wydarł się piskliwie skarzat, a nie mogąc się odwrócić, zrobił to prosto w twarz Erazma. Zaraz jednak opanował się, widząc spojrzenie aptekarza.

– Domowe duchy – powiedział czarnooki – dużo widzą i słyszą. Powiedz nam, co ty wiesz.

 

 

***

 

 

Nocne, niemal bezludne oblicze Via Reggia znacznie bardziej odpowiadało ospowatemu, niż zatłoczone tłumy, przemierzające ją w obie strony całymi dniami. Główna arteria Starego Miasta, prowadziła od Bramy Żeglarskiej do Bramy Chełmińskiej. Cała droga została wybrukowana, co niezaprzeczalnie ułatwiało komunikację.

Drągal minął pilnującego południowej bramy strażnika, gawędzącego z dwoma łachmaniarzami, z których jeden wyglądał na braciszka mniejszego, a drugi na wielkiego idiotę. Idiota spoglądał na ospowatego z wyraźną niechęcią, ten spuścił więc wzrok, nie chcąc prowokować człowieka, który był od niego samego większy o niemal głowę. Strażnik nie zwrócił nawet uwagi na ospowatego, zajęty rozmową z mnichem.

– Nie, bracie – doleciało uszu rzeźnika – on zostaje. Mam nadzieję, że przypilnuje naszych interesów. Ale – głos zawahał się – w razie czego…

– Rozumiem – odpowiedział strażnik.

Ospowaty wyszedł z furty, owionął go chłodny, wilgotny wiatr od rzeki. Płochliwe, chwiejne płomienie pochodni dymiły nieznośnie, smolisty dym, niesiony ruchem powietrza, wyciskał łzy z oczu. Port był niemal pusty, jeśli nie liczyć uwijających się tutaj bezustannie tragarzy. Na kei siedział jakiś człowiek, wpatrujący się w falującą wodę. Niedaleko niego czarnowłosa tłumaczyła coś garbatemu obdartusowi, który nieco zbyt nachalnie się do niej zalecał. Ospowaty drągal spokojnym krokiem podszedł do szarpiącej się pary, sprawnym uderzeniem powalił podpitego, zadudniło drewno. Garbaty instynktownie skulił się osłaniając brzuch, jednak nie zdążył przed kopniakiem w żebra. Chwycił nogę drągala, ten zaklął, wyszarpnął się i poprawił, w bark i biodro. Zaraz po tym chwycił leżącego za dziurawy kaftan, podciągnowszy w górę postawił na nogach i pchnął.

– Żebym cię tu więcej, kurwa, nie widział – zawarczał za oddalającym się chwiejnie łachmaniarzem.

– Czego chcesz? – spytała gniewnie czarnowłosa.

– Spokojnie, Olga. Nie przyszedłem się żreć.

Dziewczyna zatrzęsła włosami, odgarnęła grzywę z twarzy, odsłaniając oblicze oszpecone bliznami.

– Czego chcesz? – powtórzyła.

– Jest interes. Będzie z tego forsa. – Głos ospowatego zadrżał.

Olga wzruszyła ramionami.

– Spadaj, Janek, klientów mi straszysz.

– Masz trochę tego nowego gówna do spróbowania?

– Chyba śnisz. Nie dam ci nic za darmo.

– Wypchaj się tym swoim prochem – warknął ospowaty. – Przynajmniej posłuchaj, co mam.

 

 

***

 

 

– Tylko tyle? – niemal krzyknął Łukasz Watzenrode, kiedy pokuć skończył krótki wywód na temat problemów jego córki. – Nie wiesz nic więcej?

Demon mlasnął, przełknął kawałek kurczaka i obdarzył pana domu długim spojrzeniem.

– Dawałbyś jeść regularnie, chamie, to bym lepiej szpiegował – odszczeknął. – Głodzić, a potem wymagać, co? Zachciało ci się darmowej siły roboczej, dorobkiewiczu? – Splunął na podłogę.

Ławnik zerwał się z miejsca, doskoczył do pokucia, jednak Kopernik był szybszy, zatrzymał go twardym ramieniem, aptekarz spiorunował porywczego człowieka wzrokiem.

– On się z tobą bawi, panie Łukaszu – szepnął Mikołaj. – Proszę nie dać się mu sprowokować.

– Kiedy dziewczyna wyszła? – Erazm zwrócił się do demona.

Pokuć zmierzył go spojrzeniem, w którym strach mieszał się z nienawiścią. Wielkie wodniste oczy schowały się pod resztkami grzywy, która od kilku chwil błyskawicznie odrastała. Najedzony demon regenerował i odtwarzał ubytki zastraszająco szybko. Zaczęło się od bladej, papierowej twarzy: po kilku kęsach stała się pulchna, naturalna. Zmarszczki zniknęły, oblicze odmłodniało, nabrało rumieńców. Po twarzy przyszła kolej na tors, ręce i nogi, które w kilka chwil nabrały proporcjonalnych wymiarów. Na koniec zmiany dosięgnęły także owłosienia, dzięki czemu pokuć przestał wyglądać niczym proszalny dziad, przybrał za to formę bardziej przypominającą nieco zdeformowane, zarośnięte dziecko.

– Panie weizonar, czy ja wyglądam panu na jakiegoś szpiega?

– Pokuć, nie przeginaj – syknął alchemik. – Nie sądzę, żebyś chciał poznać moją gorszą stronę.

– Rozumiem, że teraz przezentuje pan lepszą? Ta mi wystarczy – stwierdził stwór, po czym wrócił do obgryzania kości. Kopernik rzucił mu kawałek soczystej piersi kurczaka, którą demon od razu chwycił i, odrzuciwszy kość na bok, zaczął pałaszować.

– Jak ci na imię? – spytał kupiec, przypatrując się jedzącemu.

– Teraz to was, kurwa, zainteresowało, co? – Malec w złości wypluł na wpół przeżutego kurczaka na podłogę. Kiedy zorientował się, co właśnie zrobił, spojrzał na trudną do rozpoznania masę smutnym wzrokiem.

– Widzisz, co przez ciebie zrobiłem, psi synu? – warknął do Kopernika. – Zapłacisz mi za ten drób – dodał, wygrażając kupcowi chudym palcem. – Tylko jeden pan weizonar tutaj o mnie dba.

Kopernik prychnął gniewnie, Erazm skierował na demona czarne oczy, podobne dwóm bezdennym studniom.

– Jak masz na imię? – spytał całkowicie beznamiętnie. Futro, które wyrosło na rękach demona nastroszyło się, jak u wściekłego, przestraszonego kota. Pokuć skulił się, można było odnieść wrażenie, że zmalał jeszcze bardziej.

– Mów – ponaglił Kopernik. Stworek odwrócił w jego stronę niewielką postać.

– Imię moje jest Legion, kurwa – warknął wystawiając ostre ząbki – bo jest nas wielu.

Mikołaj spojrzał na Erazma, a w jego spojrzeniu tylko ślepiec nie dojrzałby lękliwego pytania. Alchemik zaprzeczył ruchem głowy.

– Imię – powiedział głośno i wyraźnie. Demon wzdrygnął się, tracąc cały piekielny wygląd.

– Ambroży.

– Drogi Ambroży – wybrzmiał zimny głos – możesz nam powiedzieć, kiedy dziewczyna wyszła?

Pokuć zawiercił się na stołku, podrapał zarośniętą głowę.

– Nie później, jak pięć godzin po południu.

 

 

***

 

 

 

Szczur, przemykając pod dębową podłogą, ominął wysuszone truchło myszy, przystanął, kiedy deski zadudniły pod stopami człowieka. Po chwili ruszył dalej, węsząc i nasłuchując. Przywiązany do jego grzbietu list tarł z cichutkim szmerem o belki, zbierał pajęczyny, naznaczone puchatymi kulkami kurzu.

Zwolnił, kiedy zobaczył chybotliwe światło świecy, przedzierające się pod podłogę dziurą większą, niż wszystkie inne w pobliżu. Ostrożnie podszedł na szczurzych łapkach do krawędzi starego drewna, wychylił wąsaty pyszczek.

Ludzie byli na tyle daleko, żeby gryzoń mógł zaryzykować niezauważone przemknięcie. Wyskoczył na wierzch desek, bezszelestnie dotarł za wielką skrzynię, skąd wybiegł, przemierzając kuchnię wzdłuż ściany.

 

 

***

 

 

Kopernik z uwagą przyglądał się swojemu odbiciu na srebrnej powierzchni widelca. Sprawnie obracał przedmiot w palcach, zastanawiając się nad jego ceną, kiedy poczuł nieznośny zapach gryzonia. Oczywiście, w całym Toruniu pełno było wszelkiego rodzaju szkodników, ich zapachy zlewały się, tworzyły tło dla codziennego smrodu kamienic, odoru ulic i bram. Ten zapach był inny.

Raz jeszcze zważył widelec, okręcając go między palcami, wymach, świst. Metal zabrzęczał cicho, kiedy wbił się w drewnianą ściankę. Szczur pisnął przeraźliwie.

– Do tego właśnie najlepiej nadają się te – zawahał się. – Jak to nazywacie?

– Stutze – odpowiedział mu Witelon, biegły nie tylko w zielarstwie, magii i alchemii, ale również znający języki obce.

Łukasz wpatrywał się w piszczącego i miotającego się po podłodze szczura.

– Takie, kurwa, panisko – pokuć splunął na ziemię – a nie wie, jak widelca używać.

– Anzelmie – Kopernik z rozbawieniem spojrzał na demona – masz naprawdę szczególne poczucie humoru.

– Ambroży, kurwa.

Kupiec nie zwrócił uwagi na niezadowolenie karzełka. Wstał z zydla i spokojnie postukując ciężkimi butami, podszedł do hałasującego gryzonia. Chwycił zwierzątko, wyrwał widelec z drewna. Poczuł, jak matowa sierść stroszy się w dłoni.

– Ciekawe. Jeden szczur. Sam, samiuteńki.

– Dużo dzisiaj niespodzianek – uśmiechnął się Erazm. – Nie interesuje cię, co bestyjka ma do powiedzenia?

– O czym wy raczycie mówić, drodzy panowie? – spytał gospodarz nierad, że nikt niczego mu nie tłumaczy.

Mikołaj odwiązał pergamin, przytroczony do pleców szczura.

 

 

***

 

 

Pokost przeskoczył kupę łajna, skrył się za rogiem drewnianego budynku. Przysadzista chata tchnęła ciszą i spokojem, a nadto dawała schronienie przed spojrzeniem ospowatego.

 

Kiedy drągal zjawił się na nadbrzeżu, nie zwrócił najmniejszej uwagi na chudzielca, który wcześniej, w karczmie, dał mu do wiwatu. Rozmowa z czarnulką nie trwała długo, wyglądało na to, że doszli do porozumienia w jakiejś kwestii.

Po głowie szpiega ciągle kołatał się proszący wzrok kompanki ospowatego. Ciekawość nie dała Pokostowi usiedzieć w miejscu, tak naprawdę decyzję podjął już dawno.

Kiedy ospowaty skończył rozmowę z brunetką i skierował się w stronę murów, szpieg ruszył za nim. Mężczyzna nie przeszedł, wbrew przypuszczeniom, przez Bramę Żeglarską, podszedł tylko pod mury, po czym wzdłuż ceglanej konstrukcji ruszył w stronę Nowego Miasta.

 

Pokost niczym duch wypłynął zza narożnika chaty, podążył za ospowatym, który najwidoczniej znał jakiś tajemny sposób na dostanie się za zamknięte bramy.

Szpieg nie lubił Nowego Miasta. Bywał tam niezmiernie rzadko, nie zapuszczał się na wschód od Postolca bez ważnego powodu, bo rzemieślnicza część Torunia nie cieszyła się najlepszą sławą. Niezliczone zaułki i zakamarki ukryte między drewnianymi lub murowanymi chatami, były rajem dla rzezimieszków najróżniejszego kalibru: od zwykłych drobnych złodziei do gwałcicieli i perwersyjnych psychopatów. Jednak, mimo wszystko, mieszkańcy żyli tam i pracowali.

 

Okolica śmierdziała. Na szczęście niskie temperatury i dobiegająca końca zima ograniczyły rozprzestrzenianie się smrodu, jednak nie udało im się zahamować go całkowicie. Buty ospowatego zamlaskały w nieco tylko stwardniałym od zimna bagnie, brei starych wodorostów, przybrzeżnych roślin i szczątków ryb. Zostawiane ślady powoli zalewała gęsta, brudna woda.

Ospowaty kucnął, wsunął się do przepustu Postolca. Ubłoconymi dłońmi chwycił zardzewiałą, śliską od zielonych glutów kratę, szarpnął, metal ustąpił ze zgrzytem. Drągal przecisnął się na drugą stronę, włożył przegrodę na swoje miejsce.

 

 

 

***

 

 

Pokost denerwował się. Drągala stracił z oczu długą chwilę wcześniej, kiedy ten niemal na kolanach wczołgał się do przepustu w murze. Z początku szpieg pomyślał, że mężczyzna mógł mieć w tam skrytkę, z której chciał coś odebrać. Teraz jednak nabierał uzasadnionego podejrzenia, że mury obronne Torunia nie były tak szczelne, jak wcześniej sądził.

Prześliznął się do ostro sklepionej dziury, zajrzał do środka. Kiedy zorientował się, że otwór jest pusty i nie ma w nim nic, prócz szumiącego leniwie strumienia, zdecydował się wejść do środka. W pierwszym odruchu kopnął masywną kratę, ta zaś niespodziewanie ustąpiła, z pluskiem wpadła do wody, zanurzyła się w miękkim podłożu. Po przejściu na drugą stronę minął niespiesznie pracujące koło młyńskiego oraz drugą linię murów, należących do wznoszącego się majestatycznie po jego prawej stronie zamku. Drugi przelot pokonał podobnie do pierwszego, tym razem jednak postarał się nie narobić wielkiego hałasu. Znalazł się między murami Starego i Nowego Miasta, a ospowatego nie było nigdzie widać.

 

 

***

 

 

Szczur wrzucony do wiadra przykrytego solidną, ciężką deską, hałasuje. Jest to prawda, którą warto zapamiętać.

Pokuć wiercił się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Właściwie nie był już potrzebny ludziom, ale bawiło go delikatne uprzykrzanie im życia. Nadto zaś ciekaw był wyników prowadzonego tutaj śledztwa.

– Tak oto, panie Łukaszu – mówił Kopernik – najpewniej uda nam się rozwiązać zagadkę zniknięcia twojej córki bez opuszczania tego zacnego przybytku.

Ławnik odebrał od kupca pergamin, przeczytał nakreślone rozchwianym, brzydkim pismem litery. Kiedy skończył zbladł, spojrzał na pergamin i zbladł jeszcze bardziej.

– Toż to jawna potwarz dla mojego stanu! – ryknął, czerwieniejąc. – I to jeszcze taka suma?!

Pokuć zeskoczył z ryczki, sprawnie i szybko wspiął się na taboret, na którym siedział Łukasz Watzenrode. Chwyciwszy się ramienia gospodarza nachylił się nad nim i zaczął wgapiać się w pismo. Ławnik nie wytrzymał, strącił go ramieniem.

– I tak nie umiem czytać – żachnął się demon.

– Spokojnie, panie Watzenrode – odezwał się alchemik. – Znajdziemy tego człowieka, kimkolwiek by nie był.

Zagadnięty spojrzał na niego podejrzliwie. W matowych oczach można było dostrzec przebłysk nienawiści.

– Jaką mogę mieć pewność – spytał zjadliwie – że to nie panów robota? Nie znam pana, panie Ciołek.

Kopernik już miał ripostować, oburzony sugestią ławnika, mag powstrzymał go karcącym wzrokiem.

– Proszę nam zaufać, panie Watzenrode – powiedział. – Nie zawiedzie się pan i nie straci ani złamanego grosza. Jeśli będzie inaczej, postawi nas pan przed sąd.

Łukasz, po dłuższej chwili, niepewnie przytaknął ruchem głowy. Mag uśmiechnął się, wyciągnął szczura z wiadra.

– Czas na dalszy ciąg przedstawienia.

 

 

***

 

 

– Mówię ci, Otto, ona wróci – powiedział gnom, zwracając się do kąta w laboratorium, w którym stał niewielki, pusty zydelek.

– Nieprawda. Olga jest cwana, ale jest wobec nas lojalna, przyjacielu. Nie zdradzi nas.

– Dobrze już, dobrze. Nie wściekaj się, Otto, bo ci zaszkodzi. Pójdziemy jej poszukać.

 

 

***

 

 

Skok przez nieduży głaz omal nie skończył się złamaniem nogi, kiedy stopa pośliznęła się na mokrym, gładkim kamieniu. Pokost zaklął, wycierając dłonie z lodowatej wody. Nigdzie nie było widać ospowatego.

Wylot jaskini, który szpieg znalazł we wschodnim zboczu jaru, nie zachęcał do wchodzenia. Niewielka, ciemna dziura tchnęła stęchlizną, zimnem i wilgocią, jednak wyślizgana i prawie czysta podstawa sugerowała, że ktoś dość często używał przejścia. Pokost przemógł się, odrzucając od siebie myśli o biesach, mogących czaić się w mrocznych czeluściach, wsunął się do środka.

Po przeczołganiu się na odległość kilku łokci poczuł, jak podłoga opada delikatnie w dół, a strop podwyższył się na tyle, że mógł bez trudności kucnąć. Kilkanaście łokci dalej wysokość była już na tyle duża, że umożliwiała wyprostowanie się.

Wbrew przypuszczeniom chudzielca przejście nie było całkowicie ciemne. W ścianach, wyglądających na obrobione ludzką ręką, w wygładzonej powierzchni skały, ktoś wykuł niewielkie otwory, z których sączyło się światło poranka, nieznacznie rozjaśniające wnętrze. Idąc dalej, Pokost natknął się na zabezpieczone kratami szyby i wydrążone komory ze zbutwiałymi, rozpadającymi się stołami, krzesłami i pryczami. Ściany tych komnat pokryte zostały różnokolorowymi barwnikami, które niegdyś z pewnością układały się w malowidła, ale teraz, rozmyte przez wilgoć, przedstawiały jedynie zamazane plamy.

W niektórych miejscach tunelu pojawiały się odnogi, jednak kraty i metalowe drzwi postawione u ich wlotów uniemożliwiały dalszą penetrację.

Pokost szedł w głąb, omijając co większe kałuże, wsłuchując się w kapiącą z nacieków na suficie wodę. W końcu tunel rozszerzył się, rozlał w podziemne jezioro, kończące się mrokiem gdzieś daleko z drugiej strony pieczary.

Bliższy brzeg jarzył się różnokolorową poświatą. Chudzielec podszedł, zwabiony feerią barw. Kamieniste podłoże gęsto porastał zielono-błękitny mech, na którym porozrzucane były grzyby o niespotykanych kształtach i kolorach, emanujące światłem, tworzące swoistą zorzę, której kolory przelewały się i mieszały między sobą.

Szpieg otrząsnął się z osłupienia, urwał kawał rękawa koszuli, noszonej pod filcowaną, skórzaną kurtką, ostrożnie odciął jeden grzyb, trzymając go przez materiał. Kiedy odszedł kilka kroków, improwizowana latarenka wybuchnęła o wiele silniejszym światłem, jak rozpalony entuzjazmem młodzik, wyzwolony spod wpływu rodziców.

 

 

***

 

 

Ławnik siedział sztywno, tępo wpatrując się w młodą kobietę z oszpeconą bliznami twarzą, siedzącą na ostatnim wolnym zydlu w jego kuchni. Czarnowłosa została magicznie skrępowana pętami połączonymi z barierą przeciwzaklęciową zaraz po tym, jak Erazm zmusił targającego się, wyciągniętego z wiadra szczura do przemiany. Łukasz nie chciał wiedzieć, jak magowi udało się do tego doprowadzić, interesowało go tylko, gdzie znajduje się jego córka. Mimo to, w tej konkretnej chwili, nie potrafił wydusić z siebie słowa, przyglądał się więc bezczynnie, jak Mikołaj z aptekarzem próbują wyciągnąć z nowego więźnia informacje.

– Kiedy wojowałem przeciw tatarom – opowiadał Alosza Popowicz ustami Kopernika – mieliśmy kilka sprawdzonych sposobów na przesłuchiwanie schwytanych wrogów i zdemaskowanych szpiegów. Na początek zawsze dobrze było zmiękczyć skórę sukinsyna nahajkami i wierzbowymi witkami. Mało kto gada po takich pieszczotach, praktykowaliśmy więc policzkowanie. Oczywiście nie takie, jakie uprawia kobieta na nachalnym zalotniku, ale takie, po którym policzkowany pluł własnymi zębami.

Dziewczyna przełknęła ślinę.

– Następnie – podjął Mikołaj – kiedy nadal mówić nie chciał, wyrywaliśmy takiemu paznokcie. Najpierw u rąk, następnie u nóg. Zabawnie wtedy krzyczeli.

Czarnowłosa zbladła, widząc rozmarzenie malujące się na twarzy kupca.

– Wtedy większość już nie wytrzymywała, panienko. Jednak jeśli ktoś nadal nie chciał dzielić się z bliźnimi informacją, wtedy ściągaliśmy mu skórę z wierzchu dłoni. Taka rana, posypana solą…

– Dość – powiedziała dziewczyna, pochyleniem głowy ukrywając bladość twarzy.

 

 

***

 

 

Benjamin szedł rozmokłą, nieco zmrożoną ulicą. Wiedział, gdzie szukać Olgi, od dawna poił ją magicznym wywarem, który pozwalał mu namierzać ją bez większego problemu. Dziewczyna rozprowadzała wśród mieszczan alchemiczne proszki i płyny, które komponował. Oczywiście, Olga poradziłaby sobie z byle złodziejaszkiem bez problemu. Poradziłaby sobie nawet z kilkoma rosłymi mężczyznami, gdyby zaszła taka potrzeba. Blimszejn nie bał się też o lojalność czarnowłosej. To Otto był tym, który nie darzył jej zaufaniem, zaś z jego zdaniem gnom liczył się najbardziej.

Benjamin skręcił, wszedł w boczną uliczkę. Chwilę zajęło mu zlokalizowanie odpowiedniej kamienicy. Zaklęciem pomógł sobie przy zamku, przeszedł przedsionek i dotarł do kuchni.

 

 

***

 

 

Kopernik wyszedł, kiedy tylko dowiedział się, gdzie przetrzymywana była córka ławnika. Erazm został został na miejscu, pilnując czarnowłosej dziewczyny. Nikt nie wiedział, dlaczego pokuć nie skrył się jeszcze w jakimś ciemnym zakamarku, choć wyglądało na to, że bawiła go cała sytuacja. Watzenrode siedział przy stole, próbując powstrzymać ogarniającą go senność.

Dziewczyna kilkukrotnie próbowała uciekać, jednak jej sztuczki zdawały się na nic w pomieszczeniu chronionym magiczną barierą zainstalowaną przez maga.

Na widok gnoma wchodzącego do kuchni Łukasz podskoczył, obalając krzesło. Erazm wzmocnił barierę antymagiczną. Dziewczyna westchnęła. Pokuć ryknął śmiechem.

Benjamin omiótł całą scenę wzrokiem, ostatecznie zatrzymując oczy na szpakowatym alchemiku.

– Czuję, Otto – wymruczał pod nosem. – Śmierdzi magią na milę.

Erazm rozejrzał się, wysilił umysł, lecz nie mógł dostrzec niewidzialnego Otta. W ogóle nie rejestrował jego obecności.

– Nie, przyjacielu – ponownie odezwał się gnom. – Nie będziemy tak brutalni.

– Do kogo ty gadasz, lilipuciku? – zapiszczał pokuć. Blimszejn zmierzył demona ponurym wzrokiem.

– Porąbaniec! – ponownie rozległo się piszczenie. – Czubek!

– Spokojnie, Otto – wycedził. – Tylko spokojnie.

Erazm postanowił wykorzystać dekoncentrację gnoma, wyszeptał zaklęcie, puszczając jednocześnie barierę, ten jednak zauważył, skontrował tak sprawnie, że postronny obserwator nie zauważyłby nic. Od razu rzucił czarem paraliżującym, mag nie zdążył, padł na ziemię.

– Tak zrobimy, Otto.

Czarnowłosa poderwała się z krzesła, ruszyła w stronę gnoma, ten jednym ruchem usadził ją z powrotem.

– Nie tak prędko, ludzka suczko – zasyczał. – Spokojnie. Otto mówi, że coś tu jest nie tak, a ja mu wierzę. Będę musiał was zabić.

Łukasz Watzenrode, do tej pory stojący jak osłupiały, wydał z siebie nieokreślony dźwięk i padł na ziemię. Olga nie poruszała się, wyglądała na sparaliżowaną. Pokuć bezszelestnie zniknął w ciemności któregoś z kątów.

Benjamin podszedł do maga, starannie wypowiadając zaklęcie. Coś zaświszczało, gwałtownie, a gnom z impetem wylądował na ścianie.

– Nikt nie będzie groził panu weizonarowi w mojej obecności! – pisnął przenikliwy głosik. Pokuć doskoczył do przeciwnika i z całej siły kopnął go w brzuch, jednocześnie atakując zaklęciami. Benjamin zwiotczał, w tym samym momencie Olga ponownie zerwała się ze stołka, znikając za drzwiami.

 

 

***

 

 

Pokost piął się po stromym, wygładzonym ściekającą wodą chodniku. Trzymany przez materiał grzyb rozświetlał szare ściany, od wilgotnych kamieni odbijały się złociste refleksy. Podziemne jezioro zostało kilkadziesiąt sążni za nim. Chłodny powiew od czoła delikatnie chłodził ciało, powodując dreszcze.

Nie maszerował zbyt długo, kiedy dotarł przed uchylone drzwi, zza których sączyło się delikatne światło. Pchnął obite metalem drewno, dłoń uzbrajając w długi sztylet, który zawsze nosił przy pasku. Spodziewany atak nie nastąpił, zaś szpieg znalazł się w głębokiej piwnicy, do której światło wpadało przez kilka niewielkich okienek, umieszczonych wysoko nad podłogą.

Przeszedł kilka kroków po słomianym klepisku, lustrując puste pomieszczenie. Jedyna droga, prócz tej, którą tu dotarł, prowadziła w górę, po wąskich stopniach.

Pokost przeszedł schody, znalazł się w przedsionku jednej z chat Nowego Miasta. Przedsionek z jednej strony kończył się drzwiami wejściowymi, z drugiej zaś otwierała się obszerna izba, której całości nie sposób było zobaczyć z zewnątrz. W izbie ktoś jęknął, Pokost usłyszał kroki. Mocniej ścisnął rękojeść sztyletu.

Komnata okazała się dość ponura, ascetycznie urządzona. Dwie prycze pod ścianą, stoliczek i krzesło, wszystko zaś w stanie sprawiającym wrażenie rozpadu. Na jednym z prowizorycznych łóżek leżała skrępowana i zakneblowana kobieta, obok której kręcił się ospowaty.

Szpieg już robił krok wprzód, żeby po cichu zlikwidować, kiedy brzdęknęło, świsnęło, a drągal padł na ziemię, z lotką sterczącą między łopatkami. Zdążył tylko stęknąć i zatrzepotać nogami, po czym znieruchomiał.

– Wyłaź – powiedział zimny głos, gdzieś z wnętrza komnaty, z miejsca, którego Pokost nie mógł dostrzec. Szpieg poczuł, jak dreszcz przebiega mu w dół kręgosłupa, a nogi odmawiają posłuszeństwa. Wsunął sztylet do rękawa, z trudem zrobił kilka kroków, wchodząc do środka.

Człowiek o zimnym głosie wsunął się do pomieszczenia przez rozbite okno. Skórzana kurtka rozcięła się w kontakcie z ostrymi kawałkami szkła, Pokost zauważył niewielką kuszę w dłoni. Łoże było puste.

Nie wahał się ani chwili, skoczył do napastnika, wysunięty z rękawa sztylet zalśnił w dłoni, wymierzony w wątrobę cios nie mógł chybić. Mężczyzna zrobił nieznaczny unik, zabalansował ciałem w sposób przeczący prawidłom nauki, ostrze rozdarło kurtkę na brzuchu. Pokost poczuł uderzenie w szczękę, zaraz potem drugie, w bark. Zachwiał się, podcięcie stopy zwaliło go na klepisko. Na karku poczuł ostrze.

– Kim jesteś? – rozbrzmiał nieprzyjemny głos.

– Gówno ci do tego – powiedział szpieg, wypluwając z ust krew. Poczuł, jak przygniatające go do ziemi kolano dociska mocniej.

– Nie mam ochoty cię zabijać – usłyszał – ale nie potrzebuję świadków.

Szpieg zobaczył, jak napastnik przytyka mu do nosa i ust kawałek śmierdzącego materiału. Chciał się wyrywać, ale ręka nieznajomego trzymała jego głowę z siłą, która uniemożliwiała mu jakiekolwiek ruchy. Obraz rozmył się powoli, zafalował i zniknął, a Pokost zanurzył się we wszechogarniającej błogości.

 

Alosza Popowicz wstał powoli, upewniając się, że przeciwnik jest nieprzytomny. Leżący na ziemi nie zerwał się, nie wykonał najmniejszego ruchu, nie zareagował nawet na szturchnięcie czubkiem buta w żebra. Zmiennokształtny schował długi sztylet, podszedł do pryczy.

Na niechlujnym posłaniu leżała, skrępowana i zakneblowana, kasztanowowłosa piękność. Spoglądała na Popowicza wystraszonym spojrzeniem ciemnych oczu.

– Nie bój się – powiedział łagodnie, rozwiązując pęta. – Jesteś bezpieczna.

Ściągnął knebel, Barbara Watzenrode odetchnęła świeżym powietrzem.

– Nazywam się Mikołaj Kopernik – kontynuował Alosza – i jestem przyjacielem twojego ojca. Bardzo się o ciebie martwi.

Dziewczyna spróbowała podnieść się na łokciach, ale drżące z emocji ręce odmówiły jej posłuszeństwa.

– Musisz wypocząć – stwierdził kupiec, łagodnie masując sine ślady po sznurze na nadgarstkach dziewczyny.

– Dziękuję – powiedziała. Kopernikowi jej głos skojarzył się z szumem ciepłego wiatru, grającego na jasnozielonych liściach odżywających po zimie drzew.

– Nie masz za co – odrzekł. Dałby sobie głowę uciąć, że w jego brzuchu szalało stado rozochoconych wiosną motyli.

Koniec

Komentarze

Właściwie nie mam się do czego przyczepić. Gdybym mogła oceniać, dałabym 5. Cóż, ja po prostu uwielbiam Twoje teksty - mój klimat, dialogi jakie lubię, historia jakie lubię, no i Alosza Popowicz, którego w życiu nie spodziewałabym się spotkać w opowiadaniu fantastycznym. Część I za szybko i za dziwnie się skończyła, dlatego cieszę się na wieść, że napisałeś drugą i masz w planach następne. Dzięki Ci, exturio, dzisiejszy dzień jednak zaliczę do tych miłych :)

Miałem wypisane błędy, ale przypadkowo skasowałem :P Dużo ich nie było, to spróbuje z pamięci:
Piwrwsze zdanie - straszne. Pierwsze zdanie ma zachęcić, gdybym nie wiedział, że dalej będzie dobrze, to by zniechęciło.
Szpieg - szczurołak - jedzie na mile Sapkowskim i jego pomurnikiem.
Mało Aloszy, właściwie mogloby go nie być w tym opowiadaniu. Gdzieś tam był zjedzony wyraz.
A z pozytywów? Jest dobrze, ten sam styl, czyta się jednym tchem. Fajne postacie (chociaż ich motywacja na razie trochę szwankuje)
Widać, że to przedsmak, nie pozamykałeś wątków, które wydają się być ciekawe. I znów przyjdzie czekać na kolejną część cyklu.
Ale nie zawiodłeś :)
Piórko pewnie będzie :)

A ja mam sie do czego przyczepić:
1. Jaki sens ma podkreślanie od samego początku, że „dobra jak na styczeń pogoda panuje", skoro kilka zdań później skupiasz się na udowadnianiu, że jednak jest mróz?
2. „W momencie zwierzęca postać znikła". W którym momencie?
3. Komtur podskoczy przed lustrem - czas przyszły?
4. „Masywny stołek". Stołki rzadko bywają masywne. Zwykle mają zbyt małą wagę, by okreslać je jako „masywne". Ale co tam, stolarz też człowiek, może zaszalał z materiałem?
5. Jak można usiąść i jednoczesnie zaprezentować pośladki?
6. „Palcami przeczesywał i szarpał siwiejącą brodę, wpatrując się tępym wzrokiem w ścianę". Czemu opis jest dopiero teraz? Przez cały akapit wyobrażałem go sobie bez brody, a ty tu nagle z taką niespodzianką wyjeżdżasz. Nieładnie.
7. Silny zapach korzeni czy zapach korzenny? Naprawdę, to jest duża różnica.
8. Opróżniających kolejne kufle i kielichy mieszczan... i jednego gościa, który pod koniec akapitu z jakiegoś nieznanego powodu dostał piwo w glinianym kubku.
9. „W tym samym momencie drzwi do izby gwałtownie skrzypnęły, pojawiła się w nich, Mikołaj przypomniał sobie imię, Katarzyna, żona ławnika". Językowy łamaniec, nie da się inaczej tego napisać?
10. mieszaknę = mieszankę
11. Lampę naftową wynaleziono w dziewiętnatym wieku, może gnom był inteligentny, ale bez przesady. Zostawmy Łukasiewiczowi co do niego należy.
12. Słowo „liliput" wymyslił Swift w roku 1726. Wcześniej nie istniało.
13. „Od razu rzucił czarem paraliżującym". Czar można rzucić, czarem nie można rzucić. Chyba, że ksiegą, która czary zawiera.

Wiecej błędów nie wypisuję, bo nie o to chodzi.

Ogólnie: za dużo bohaterów, za dużo wątków. Chaos, w dodatku mało interesujący, bo oprócz licznych dialogów o niczym, wiele się nie dzieje. Ot, chodzą sobie po mieście, zwiedzają, spotykają się, czasem trochę pokonspirują. Ale głównie chodzą.
Jak na opowiadanie na stronie internetowej zbyt mało dynamiczne. Myślę jednak, że gdyby to była ksiażka, można byłoby się w nią wciągnąć, bo potencjał jest duży.

Podobał mi się styl i tło historyczne.

Byłbym zapomniał - pozdrawiam.


Dzięki za komentarze.

@endy

1.  dobra pogoda w styczniu oznacza, że jest słonecznie i nie sypie. Kiedy nie ma chmur, zauważ, zwykle jest zimą mroźno.
2.  W momencie.
3. Zapomniałem "ł", wybacz.
4. Rzadko, ale bywają.
5. Usiąść bokiem, z premedytacją wypinając zad. Naprawdę tak trudno na to wpaść?
6. Może nie zauważyłeś, ale jakoś nie mam w zwyczaju opisywać wyglądu postaci, dlatego broda nie mogła pojawić się wcześniej. Taki styl, rozumiem, że komuś może nie pasować.
7. Fakt, nawaliłem z korzeniami.
8. Glinianym kuflu, jak napisano. Kufle z zasady były gliniane. 
9. Jak dla mnie brzmi całkiem OK, nie wiem, gdzie sobie język łamiesz...
10. Czeski błąd, zdarza się.
11. Wiem, zrobił to dokładnie w 1853 roku, który to rok Polacy uznają za początek przemysłu naftowego. Ogólnie w świecie przymuje się rok 1859 (jeśli dobrze pamiętam) czyli pierwszy odwiert wykonany metodą pensylwańską, nomen omen w Pensylwanii. Zdawałem sobie sprawę z tego faktu, pisząc tekst. Tak, gnom jest mądry. Może zauważyłeś, używa też nafty do wytworzenia czystej kokainy. Tak - nafta nie była jeszcze wtedy wydestylowana, a o kokainie w Europie nie miano zielonego pojęcia.
12. Nie wiedziałem, kajam się. Słowo zostaje.
13. Rzucił, bo czar miał formę nieregularnego czegoś, czym można rzucać, jak piłeczką.

 Ogólnie: za dużo bohaterów, za dużo wątków - już na początku napisałem, że to nie jest zakończona całość, więc wprowadzenie większej ilości bohaterów jest podyktowane rozwojowością tekstu.

Jak na opowiadanie na stronie internetowej zbyt mało dynamiczne - nie znam żadnych wyznaczników dobrego opowiadania na stronę internetową. Ktoś to jednak czyta, komuś nawet przypada to do gustu. Możesz więc przyjąć, że piszę dla tych właśnie ludzi. :)

Dzięki za krytykę.
Pozdrawiam 

Widać, że jest to dopiero pierwsza część. Dużo nowych postaci, których powiązanie ze sobą jest nie do końca wyjaśnione. Niezamknięta fabuła. Troszkę jestem zawiedziony, że nie wyjaśniło się jaki związek ma z tym wszystkim Kopernik, bo podejrzewam, że to nie jest przypadek, że pod takim nazwiskiem działa teraz Alosza. Powiem tak: zachęca do dalszego czytania i z niecierpliwością oczekuję następnej części. Pozwolę sobie zostawić przywilej oceny na koniec, kiedy wszystkie wątki się zamkną, a intryga się wyjaśni. 
Pozdrawiam. 

Troszkę jestem zawiedziony, że nie wyjaśniło się jaki związek ma z tym wszystkim Kopernik, bo podejrzewam, że to nie jest przypadek, że pod takim nazwiskiem działa teraz Alosza - myślałem, że prequel (którego istnienie zasygnalizowane jest na początku) jasno mówi, że to zwyczajna igraszka losu. :)
 
Dzięki za komentarz.
Pozdrawiam 

Prequel mówi o przyczynie, a mi chodzi o skutki. Zastanawiam się po prostu, czy Aloszę będzie coś łączyło z odkryciem teorii heliocentrycznej, poza tym, że będzie ojcem Mikołaja młodszego. No i jaki będzie miał związek z wojną trzynastoletnią. Tak czy siak, czekam.

Nie planuję dojść do potwierdzenia teorii heliocentrycznej, szczerze mówiąc. Nie chcę w to mieszać Popowicza, choć może coś się w tej materii zmieni. Na razie koncentruję się na kolejnym epizodzie, który, w myśl komentarza endiego, zawierać będzie więcej akcji, przy mniej więcej tej samej ilości paplaniny. Może wyjdzie z tego coś ciekawszego. :P

Pozdrawiam 

Początek strasznie się ciągnie. Poza tym narrator momentami przejmuje język, który moglibyśmy uznać z właściwy postaciom, a w innych relacjonuje wydażenia jak ktoś nam współczesny. Przekonujące są natomiast elementy przywołujące realia państwa zakonnego z połowy piętnastego wieku - widać, że co najmniej lubisz sięgać po literaturę historyczną, jeśli nie zajmujesz się historią zawodowo.

Nowa Fantastyka