- Opowiadanie: kasjang - Dziwnorąk

Dziwnorąk

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziwnorąk

Kiedy brzuchaty kapłan zaczął krzyczeć, Taf znajdował się już daleko, po drugiej stronie targowiska. Opływały go podejrzliwe spojrzenia, ale powstrzymał się od biegu. Trzecia zasada: płyń z prądem. Nawet jeśli zamierzałeś iść w przeciwnym kierunku, poddaj się fali. Znajdź sposób, żeby zaniosła cię tam, dokąd chcesz. Więc Taf ignorował wytykające go palcami dzieci (fascynowała je dziwna rączka), otarł się o stojącego przy straganie z bronią najemnika i wrócił w miejsce, z którego uciekł. Zgodnie z przewidywaniami, kapłana już tam nie było.

 

Dla drobnego złodziejaszka stragany u bram miasta stanowiły kopalnię złota. Podróżni zatrzymywali się z rozdziawionymi buziami, próbując zmierzyć wzrokiem wysokość świątynnych wież. Szklane płytki ścian oślepiały jak pustynne brylanty, rozlewając się ciepłem w stęsknionych za przepychem sercach. Nic dziwnego, że rozrzucone jak stokrotki na polu plamki biedy wzbudzały tak silne pragnienie zadośćuczynienia. I wtedy na scenę wchodził mały żebrak.

 

Taf wysunął zniekształconą kończynę, pozwalając, by wzbudzała litość i niezdrową fascynację. Taki się urodził – z trzema paluszkami i przykrótkim ramieniem. Druga ręka wyglądała na zdrową. Tylko wyglądała, nie potrafił nią poruszać. Czasami wydawało mu się, że to zabawka, przyszyta do ramienia, żeby dodać mu otuchy.

 

Miał dobrą pamięć do twarzy. Nigdy nie zaczepiał miejscowych. Stosowana przez niego technika wymagała anonimowości. Na szczęście u bram nigdy nie brakowało podróżnych. Weźmy na przykład tego muzyka… Przypięta do pleców lutnia naciągała materiał koszuli, pod którą zarysował się wyraźny kształt sakiewki.

 

– Chlebka… panie… Chlebka… – jęknął Taf, kurcząc się w sobie.

 

Muzyk rozejrzał się. Mógłby przysiąc, że jakieś dziecko… Nagle poczuł coś delikatnie pociągającego za wysoką cholewę. Pierwszym, na co zwrócił uwagę, była dziwna rączka. Z zażenowaniem odwrócił wzrok i pośpiesznie wydobył sakiewkę spod koszuli.

 

– Masz, dzieciaku… Wyglądasz na zabiedzonego. -

 

Taf umyślnie upuścił niewielki pieniążek. Muzyk przykucnął, zmieszany własnym brakiem wyobraźni. „Biedactwo, pewnie nie ma w niej czucia" pomyślał, rzucając okiem na rączkę. Taf zachwiał się pod wpływem nagłego ruchu mężczyzny. Całe szczęście, że zdążył złapać się koszuli muzyka. Brzęknęły potrącone struny lutni.

 

– Trzymaj mocno – odezwał się mężczyzna, z desperacją wpychając pieniążek między trzy przypominające robaczki palce. Były wilgotne i chłodne. Lekko się wzdrygnął, po czym szybko się wyprostował i oddalił w nieokreślonym kierunku, potrącając mijających go przechodniów.

 

Taf wypatrzył najbliższy stragan i niezauważony przez nikogo przycupnął pod ladą. Otworzył ukradzioną sakiewkę, po czym nie sprawdzając jej zawartości, wrzucił do środka pieniążek, zacisnął postrzępione sznurki i schował zdobycz do spodenek. Mógł nosić w kieszeniach naprawdę duże przedmioty, nikt ich nie zauważał, dzięki podwójnej pieluszce. I dzięki temu, że Taf miał bardzo małą pupę, co odkrył zupełnie niedawno, kiedy przy zalewach spotkał kąpiące się dzieci.

 

„To dobry moment na wizytę u dobrej kobiety" zdecydował.

 

Przeskakując między tyczkami straganów i nisko usytuowanymi kotarami, oddalił się od bram miasta. Zostawił za sobą rybi smród i brzęczenie insektów (któregoś dnia przestało być dla niego słyszalne) i zanurzył się w kwiecistą otchłań rezydencji szlacheckich. Kiedyś, kiedy zjawił się tutaj pierwszy raz, przegoniono go jak szczura. Miałby nieźle pogruchotane kości, gdyby nie kiepska celność strażników. Wrócił dopiero, kiedy odzyskał pewność siebie i nauczył się wyciągać korzyści ze swojej budowy. Dzisiaj niewiele pozostało dziur, przez które nie mógłby się przecisnąć.

 

Potrafił godzinami czatować między dwoma budynkami (zbudowano je ściana w ścianę, ale po długotrwałych deszczach odsunęły się od siebie) i czekać, aż ktoś właśnie w tym miejscu ustawi kosze z mięsem albo oprze się plecami. Zwykle zabierał z sobą hak. Sięgał nim po to, na co miał ochotę, a potem śmig! ukrywał się pod przytarganym wcześniej kartonem i nikomu nawet się nie przyśniło, że mógłby się w nim zmieścić człowiek.

 

Zanim skręcił na schody wiodące do rezydencji dobrej kobiety, wspiął się po doniczkach na szczyt pergoli. Za chwilę przejdą tędy żony Kaidana. Wszystkie jednakowe, otulone pomarańczowymi, bordowymi i fioletowymi szatami. Ze złotymi bransoletami na nadgarstkach i plecionymi koszami na głowach. Taf zapatrzył się na kryształowe niebo, odprowadzając wzrokiem przelatujące nad fontannami gołębie. Kiedy usłyszał rytmiczny brzęk dzwoneczków, położył się na brzuchu i cierpliwie oczekiwał, aż pierwsza kobieta i jej kosz znajdą się na wyciągnięcie dłoni. Jest! Dziś pomarańcze! Ucieszył się, wpychając krótką rączkę między różane gałązki (już wcześniej zadbał o to, żeby pozbawić róże kolców). Zacisnął paluszki na soczystym owocu, który niestety okazał się zbyt duży, żeby przeciągnąć go przez otwór w pergoli. Taf wstrzymał oddech. Odczekał, aż kosz drugiej żony znajdzie się tuż pod nim. Upuścił do niego pomarańczę i błyskawicznie zacisnął dłoń na rozgrzanych słońcem daktylach. Szybko przesypał owoce do rękawa drętwej rączki i sięgnął po zawartość trzeciego kosza. Kaidan miał dwadzieścia żon, ale zwykle wychodziły na zakupy piątkami. To i tak z nawiązką starczało, żeby nasycić głód Tafa, który – ponieważ był bardzo mały – nie potrzebował dużych porcji.

 

Ten dzień niczym się nie różnił od poprzednich. Kocią drogą przecisnął się do piwnicy, a potem wspiął się na pierwsze piętro nieużywanym zsypem towarowym (dobra kobieta mieszkała w dawnej manufakturze, budynek pełen był zakamarków i schowków, które stanowiły prywatne królestwo małego żebraka). Czymkolwiek zajmowała się dobra kobieta, Taf uwielbiał zapachy jej rezydencji. Słodkie, ale nie duszące. Jak beza cytrynowa. Albo nie! Jak mleko kokosowe. Cynamon, kadzidła, czereśnie… Podłogi błyszczały czystością, przy której Taf czuł się jak psia kupa. Nawet przy dziesiątej wizycie nie potrafił odepchnąć tego wrażenia. U górnego krańca zsypu znajdował się wysoki stół. Ciężki błękitny obrus zakrywał wylot. Taf uniósł kraniec materiału i wszedł pod blat. Dobra kobieta zapewniła mu tę kryjówkę, ponieważ po rezydencji często kręciły się obce osoby. Na dywaniku pod stołem stało drewniane pudełko, na widok którego chłopcu zabłyszczały oczy. Uniósł wieko drżącymi paluszkami. „Och! Z rodzynkami!" zachwycił się duchu. Pojemnik wypełniały kostki czekolady. Taf rozwiązał rękaw i przesypał do niego czekoladę, która nie zmieściła mu się w ustach (bardzo starał się nie mlaskać, ale w tym momencie – co tu wiele mówić – nie bardzo nad sobą panował). Rodzynkowa słodycz rozlała się po jego ciałku, pompując do krwi nową energię. Czuł się niezwyciężony. Na koniec sięgnął do spodenek, wydobył ukradzioną sakiewkę i z szacunkiem umieścił ją w drewnianym pudełku.

 

Teraz miał w sobie dość energii na to, co zaplanował na początku tygodnia. Na pójście do Kuny.

 

Kunę nazywano „dorosłym", chociaż prawdziwi dorośli mogli mieć w tej kwestii inne zdanie. Ponieważ był najwyższy i miał legalną pracę, dzieci uznały go za mentora. Chłopcy mówili, że Kuna jest najlepszym złodziejem w mieście. Ale – jak się okazało – był również wrednym sukinsynem. Taf wiedział, że każdy drobny złodziejaszek musi stanąć przed Kuną. Prędzej czy później. Dlatego wolał iść do niego sam.

 

Kryjówka Kuny znajdowała się w dzielnicy portowej. Taf nie do końca pamiętał drogę i stracił kilka godzin, zanim rozpoznał nabazgrany na ścianie symbol (to miała być kuna, ale Taf, z której strony nie patrzył, ciągle widział kulawego psa).

 

Dziwnorąk – to Kuna nadał chłopcu takie imię. Nawet się nie krył z tym, że zniekształcone rączki Tafa go obrzydzają.

 

– Ty chcesz zostać złodziejem? Z tym?! – kiwnął głową na trójpalczastą dłoń (jeszcze się nie dowiedział, że to akurat była działająca rączka Tafa).

 

– To nie jest zajęcie dla kalek. Do tego potrzebne są sprawne ręce. Najlepiej dwie. -

 

Taf poruszył trzema palcami, wywołując szepty wśród zebranych chłopców. Środkowy palec wyginał się nie w tę stronę, co powinien. To przesądziło sprawę.

 

– Możesz odciągać od nas uwagę… – zasugerował Kuna.

 

Taf się wahał. Metoda „na kalekę" kosztowała go wiele wyrzeczeń. Nie chciał, żeby cała banda bogaciła się jego kosztem. Zrobiło się cicho i Taf zrozumiał, że za późno na oburzenie. Dlatego też zrezygnował ze słów i zalał się łzami. Potrafił wywoływać płacz na życzenie. Czasami też udawało mu się zasmarkać całą buzię. Chłopcy próbowali go uciszyć, bo zebranie miało być tajne. W końcu, dla świętego spokoju, Kuna zgodził się przyjąć Tafa na szkolenie. Mały żebrak udał rozradowanego, co przyszło mu z łatwością, bo w duchu śmiał się z otaczających go dzieci. I śmiał się z Kuny. Nie nadaje się na złodzieja? Tak się składało, że dwa lata wcześniej uczynił sobie za punkt honoru jeść tylko kradzione jedzenie. I wcale nie schudł. Z drugiej strony, w ciągu ostatniego roku urósł tylko centymetr. Chudy Pip, który ma pięć lat, przegoni go lada miesiąc i wtedy Taf zostanie najniższym dzieckiem w dzielnicy. Nie licząc tych, które nie umiały jeszcze chodzić. Już teraz wszyscy patrzyli na niego z góry, chociaż zawsze trochę się wstydzili, kiedy wysuwał z rękawa dziwną rączkę.

 

Potem Kuna oszalał i kazał im się uczyć wszystkich tych głupich zasad. Nazywał je „śliskimi". Śliskość to najważniejsza cecha złodzieja. Musicie być jak węże – mówił Kuna. Węże, ale takie z rękami (i patrzył na Tafa, a reszta chłopców zastanawiała się, po co o tym wspomniał).

 

Taf w życiu nie słyszał większych bzdur od „śliskich zasad". „Zawsze wybieraj dłuższą drogę" albo „Nigdy nie wchodź do nory karła". Taf urodził się w sąsiednim mieście, gdzie co trzecia osoba była karłem. Co więcej, jego matka pracowała w norze karła jako praczka. Nie raz tam wchodził i nic mu się nie stało. Właśnie w drodze do domu minął stragan karła-handlarza, ale zarówno sprzedawca jak i chłopiec byli zbyt niscy, żeby wymienić spojrzenia ponad zawaloną belami materiału ladą.

 

Zgłoszenie się do Kuny okazało się sprytnym posunięciem, ale po jakimś czasie Taf zmęczył się stałym towarzystwem tak zwanych kumpli. Starał się nie zdradzać im swoich prywatnych metod i sposobów, i pewnie dałby radę prowadzić podwójne życie, gdyby nie fakt, że Kuna kazał go śledzić. Gdziekolwiek się udał – do bram miasta, w okolice pergoli, czy między przytulone domki – nie potrafił zgubić ogona. Po jakimś czasie zaczął mu doskwierać głód. Nawet sobie nie wyobrażał, że miałby w takiej sytuacji odwiedzić dobrą kobietę. Nie mógł jej przecież narażać na przykrości.

 

Po dłuższym namyśle zdecydował się na konfrontację.

 

– Jestem gotowy – oświadczył stając przed Kuną (tego dnia strasznie lało i kulawy pies wyglądał, jakby sikał). – Zadaj mi jakieś zadanie, ponieważ chcę udowodnić, że nadaję się na złodzieja.

 

– Zadanie? – Kuna podparł się pod boki, jak to zwykle robią dorośli, kiedy chcą się wydawać więksi. – Nigdy nie będziesz dobrym złodziejem. Masz dziwną rękę.

 

– Boisz się, że okażę się lepszy od ciebie? – odparł bezczelnie Taf. Czuł, że przesadza, ale nie przyszło mu do głowy żadne inne rozwiązanie. Jeśli Kuna zdenerwuje się dostatecznie mocno, może da mu spokój.

 

– Lepszy ode mnie? Musiałbyś ukraść coś naprawdę wartościowego. Coś jedynego w swoim rodzaju. Tak jak ja to kiedyś zrobiłem, zanim zostałem Królem Złodziei. Ukradłem czarną perłę. Słynną czarną perłę, która zdobiła narzutę bóstwa w świątyni, tuż przed wielkim pożarem – przypomniał Kuna. Taf zaśmiał mu się w twarz:

 

– Ty durniu, nikt cię nie nazwał Królem Złodziei! Sam się tak nazwałeś. A teraz ja, kaleki żebrak, udowodnię ci, że jestem lepszy od ciebie. Czarna perła? Mógłbym ci przynieść całą narzutę, gdybym nie był taki mały! -

 

Taf wyglądał na pewnego siebie, ale w rzeczywistości bał się ruszyć. Gdyby zdołał się odwrócić, zauważyłby, że oczy pozostałych chłopców zrobiły się wielkie jak spodki. Rzucił wyzwanie Kunie! Nazwał Kunę durniem! To się nie skończy dobrze…

 

Kuna, żeby zachować twarz, przyjął wyzwanie. Jego nienawiść do Tafa przekroczyła już wszelkie granice. I gdyby nie wrodzona ciekawość, sprałby chłopca na kwaśne jabłko i zapomniał o sprawie. W rzeczywistości Kuna przeczuwał, że może wykorzystać sytuację na swoją korzyść. Dodatkowo umocnić swoją pozycję. Bezczelne przechwałki Dziwnorąka zjawiły się w samą porę, ponieważ – a chłopcy szeptali o tym już od kilku tygodni – Kuna prawie nic nie wnosił do ich wspólnych łupów. Gorzej, zabierał najlepsze kąski.

 

Czarna perła. Taf wracał na targowisko, przekonany, że widział już kiedyś coś podobnego. Dostanie się do świątyni wykraczało poza jego możliwości. Nawet nie zamierzał próbować, zwłaszcza że wszystkie cenne przedmioty zniszczył wielki pożar i narzuta, o której wspomniał Kuna, z pewnością w ogóle już nie istniała. Chyba że odtworzono ją z czegoś innego… Z jakiegoś materiału i sztucznych kryształków albo szklanych kulek.

 

I wtedy Taf pomyślał o karle, sprzedawcy tkanin i świecidełek. Godzinami przesiadywał w okolicach jego straganu, przyglądając się pięknym przedmiotom i pięknym osobom, wieszającym je na swoich uszach i szyjach. Wiedział, że to tylko podróbki, bezwartościowe błyskotki. Zaopatrujący się w nie klienci również o tym wiedzieli, ale ich prześwitujące sakiewki również nie raziły przepychem.

 

Kuna wciąż go obserwował. Taf kręcił się między straganami, w takt grających marsza kiszek. Zrobiłby wszystko, by móc choć polizać słodką kostkę z pudełka dobrej kobiety. W końcu zdecydował się zasięgnąć języka u karła. Wskoczył na drewniany stojaczek na buty i spojrzał na znajdującego się po drugiej stronie lady sprzedawcę (karzeł też stał na stojaczku, okazał się on znacznie stabilniejszy od zapadającej się, drewnianej skrzynki).

 

– Przepraszam… szukam czegoś… podobnego do czarnej perły… -

 

Taf był przekonany, że jego głos nie przebił się przez targowy gwar. Tym bardziej zdziwił się, kiedy karzeł powoli skinął głową i wskazał dłonią na spuszczoną kotarę, prowadzącą do nory. „Towar spod lady" pomyślał Taf. „Tylko czym mu zapłacę? Wszystko oddałem dobrej kobiecie".

 

I wtedy, jak grom z jasnego nieba, spadło na Tafa olśnienie. A może raczej groza. Śliskie zasady! Nauki Kuny. Nigdy nie wchodź do nory karła! Za późno. Ciężka, skurzona kotara opadła za jego plecami, dławiąc ostatnie promyczki światła. Taf wstrzymał oddech i rzucił się na podłogę, przetaczając się w nieokreślonym kierunku. Coś brzęknęło. Zaklął po nosem. Jeśli będzie robił hałas, karzeł na pewno go dopadnie. Nie będzie przecież uderzał na oślep… Taf starał się nie oddychać, ale serce waliło mu tak głośno, że obudziłby smoka. Spróbował się przesunąć, po lewej stronie stało coś kwadratowego, podciągnął się niezdarnie. Nagle oślepiło go światło, Taf zamachał rozpaczliwie rękami i wleciał do skrzyni. Otoczyły go chłodne brzdęki. Ocieranie się kuleczek, drobnych przedmiotów, srebrzyste podzwanianie łańcuszków.

 

– Co ty robisz, do cholery?! – usłyszał syk karła. Spróbował się podnieść, bezskutecznie.

 

„To koniec! Zaraz mnie zatłucze!" uświadomił sobie. Jakaś malutka cząstka Tafa bardzo się ciekawiła, jakiego narzędzia użyje karzeł. Mógł to być młot albo wałek, albo butelka, albo obcęgi, albo metalowa rurka, albo nawet but!

 

Zamiast buta, przed nosem chłopca pojawiła się włochata ręka:

 

– Wyłaź stamtąd, uszkodzisz trofea! -

 

Taf próbował zacisnął trzy paluszki na kciuku karła i pozwolił się wyciągnąć ze skrzyni.

 

– Zdaje się, że pytałeś o czarną perłę! – kontynuował karzeł, zapalając rozstawione po kątach nory lampki. Taf z zaskoczeniem odkrył, że otoczenie w ogóle nie jest straszne. Na wypełnionych półkami ścianach stały pudełka i sakiewki. Niepodpisane i tajemnicze, ale karzeł doskonale orientował się w swoim dobytku.

 

– To twój magazyn? – zapytał Taf, poddając się fascynacji, która poprowadziła jego malutką osobę wzdłuż niekończących się kolekcji pojemników.

 

– Mój? – Karzeł przerwał poszukiwania i kiwnął na chłopca, który podszedł do niego ostrożnie, wciąż przygotowany na atak butem. Pudełka, na których skoncentrował się karzeł, wyglądały na znacznie bardziej zadbane od pozostałych. Skonstruowano je z jasnego, lakierowanego drewna, a malutkich zawiasików w ogóle jeszcze nie tknęła rdza. Taf poczuł wiercenie w żołądku. Przypomniała mu się czekolada dobrej kobiety. Ten kącik pachniał jak jej korytarz. Beza cytrynowa, kadzidła, czereśnie…

 

– To twoje zbiory, mały – oznajmił karzeł, otwierając pierwsze z brzegu pudełko. – Tylko je przechowuję. Jeśli chcesz, sprzedam je po korzystnej cenie! -

 

Moje zbiory! Taf gapił się na jasnobrązowe pudełka, wyobrażając sobie, że wypełnia je czekolada. Dobra kobieta… zjadł już tyle kostek, a ona nie przyjęła zapłaty…

 

– Przyszedłem po coś, co przypomina czarną perłę. Jeśli jej nie zdobędę, Kuna mnie zabije – wyznał. Karzeł podrapał się za uchem, co u karłów zwykle oznaczało intensywne myślenie.

 

– Ostatnia sakiewka. Jestem pewien, że widziałem tam perłę – odparł, po czym zniknął na moment, a kiedy wrócił, niósł ze sobą wysoką drabinę. Umożliwiła mu ona dostanie się do najnowszego pudełka. Taf własnoręcznie uchylił pachnące wieczko. Leżały obok siebie – sakiewka kapłana i sakiewka muzyka. W ten drugiej pobrzękiwały monety, za to pierwsza była tak lekka, że Taf – w dniu, kiedy ją ukradł – omalże ją wyrzucił. Wszystko przez to, że nigdy nie sprawdzał zawartości!

 

W sakiewce kapłana, zgodnie z zapewnieniem karła, spoczywała czarna perła. A towarzyszyły jej cztery gigantyczne rubiny, na widok których Taf przeraził się nie na żarty. Przypomniały mu się procesje pierwszego dnia wiosny, kiedy kapłani nieśli ulicami posąg Kaidana, czterookiego boga. Taf zawsze miał wrażenie, że płonące ślepia patrzą prosto na niego. Teraz też patrzyły, więc wrzucił je z powrotem do sakiewki i zatrzasnął wieczko.

 

– Dziękuję serdecznie – uśmiechnął się do karła, który z zadowoleniem odłożył pudełko na miejsce.

 

– Lepiej wracaj do Kuny. Na pewno się niecierpliwi. -

 

Taf ukłonił się grzecznie i popędził w stronę kotary. W ostatniej chwili zatrzymał się i spojrzał na złażącego z drabiny karła:

 

– Czy przechowa pan dla mnie resztę zbiorów?

 

– Ależ oczywiście, mały. U mnie są bezpieczne.

 

– Więc będę mógł tu wrócić?

 

– Możesz tu wracać, kiedy tylko zapragniesz. -

 

Mały żebrak zacisnął trzy paluszki na perle i pognał przed siebie, obliczając w głowie najkrótszą drogę do kryjówki Kuny. Nie musiał biec daleko. Za pierwszym zakrętem coś ciężkiego spadło mu na plecy, stracił równowagę i upadł na pupę (pieluszki zmniejszyły bolesność upadku). Czarna perła wypadła mu z dłoni i poturlała się po nierównym bruku, prosto pod nogi Kuny.

 

– Udało mi się! Znalazłem ją! – obwieścił triumfalnym, choć zdyszanym głosem Taf.

 

– Ty? Zdaje się, że ja ją właśnie znalazłem – odparł Kuna, podnosząc perłę. Nawet nie poczekał, aż Taf podniesie się z ziemi. Mały żebrak zacisnął zęby, zrywając się z miejsca. Jeśli się postara i rozpędzi bardzo, bardzo mocno, powinno mu się udać zwalić Kunę z nóg. W razie czego, zawsze może ugryźć go w tyłek. Jeszcze tylko pięć kroków. Bez szmeru, bez szurania, tak nagle, z zaskoczenia.

 

Kuna dotarł do wylotu uliczki i stanął jak wryty.

 

– To on?

 

– Tak. -

 

Ciężkie ręce strażników świątynnych opadły mu na ramiona, podczas gdy brzuchaty kapłan wziął się za przeszukiwanie kieszeni.

 

Taf zahamował w ostatniej chwili. Podciągnął zsuwające się spodnie (od kiedy Kuna zaczął go śledzić, stracił trochę na wadze) i zawrócił ku bramom miasta. Po drodze rozmyślił się i popędził doskonale znanymi sobie szlakami, chcąc się upewnić, że nikt go nie śledzi. Przez moment zastanawiał się, czy nie odwiedzić kryjówki Kuny i nie ogłosić się nowym Królem Złodziei. Marzenia o czekoladzie szybko stłumiły jego pretensje do władzy.

 

Koniec

Komentarze

Nie bardzo dociera do mnie trochę rzeczy w tym tekście... Skąd ten karzeł miałe perłę i diamenty w swoim składzie? Może nieuważnie czytałe, ale jakoś nie wyłapałem tego. I czemu kapłan wskazał Kunę jako złodzieja?

Opowiadanie fajne, tylko trochę w nim, przynajmniej dla mnie, niejasności.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki za uwagi, Fasoletti. Postaram się pilnować narracji, żeby w przyszłości pozbyć się niejasności.

Mnie też się podobało.

Postać kalekiego dziecka/żebraka/złodzieja robi wrażenie. Ta trójpalczasta, oślizgła dłoń będzie mnie prześladować przez jakiś czas:D Fajnie zestawiłaś kalectwo i biedę z akcentami humorystycznymi. Poza tym historia wciąga, a opisy nie są nudne (co się rzadko zdarza).
Piąteczka się należy.

Aaa.. zapomniałam o najważniejszym: bardzo dobry tytuł:)

Dziękuję Ci, Selena. Naprawdę rozjaśniłaś mój dzień. :)

Zwróciłem uwagę na to samo co Fasoletti. Dla mnie też nie jest jasne, skąd się wzięły perły w składzie karła. Fajnie skonstruowałeś głównego bohatera, jako dziwoląg (dziwnorąk) jest przekonujący.

Opowiadanie napisane ładnym, plastycznym językiem. Podobało mi się.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka