- Opowiadanie: lubor - Tournee, czyli Jakub Wędrowycz kontra prawo rynku

Tournee, czyli Jakub Wędrowycz kontra prawo rynku

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Tournee, czyli Jakub Wędrowycz kontra prawo rynku

Jakub Wędrowycz siedział przy drodze w cieniu wierzby i rozmyślał nad przy­szłością. Nie rysowała się ona nazbyt różowo jako, że Wędrowyczowi pozostały już tylko dwie butelki samogonu, z których jedna i tak lada chwila miała dokonać żywota, gdyż Jakub trzymał ją już w dłoni, a przed sekundą fachowo odkorkował.

 

– Nu, tak, umrzeć przyjdzie jak nic – westchnął Jakub. Pociągnął spory łyk z flaszki i powrócił do roztrząsania problemu, który zaprzątał jego myśli już od kilku dni – skąd wziąć bimber. Rozwiązanie tego problemu jest łatwe tylko pozornie. Wiadomo, wy­starczy cukier, woda, drożdże i trochę sprzętu. Jakub przerabiał to już wielokrotnie. Mierzył się też z trudniejszymi wyzwaniami. Z braku cukru pędził już z landrynków, żyta czy grochu. Niestety, była już połowa września i żadne z płodów rolnych nadających się do przerobu nie leżały już na polach. Na landrynki nie miał co liczyć od kiedy zamknięto gminny GS, co w dużej mierze było zasługą Jakuba, ponieważ to właśnie jego nazwisko widniało najczęściej w zeszycie kredytów. Zamówień na egzorcyzmy nie miał od dawna nawet z odległych wsi. Albo złe się przyczaiło, albo za dobrze z nim walczył, przy okazji likwidując popyt na swoje usługi. Do sąsiadów wstyd było chodzić, zwłaszcza, że od jakiegoś czasu nabrali niemiłego zwyczaju i na widok zbliżającego się do ich obejścia Jakuba chyłkiem opuszczali domostwa unosząc zapasy gorzałki i zakąski w las.

Tak więc siedział Jakub pod wierzbą i trudził się nad rozwiązaniem starożytnego równania alchemików. Pół równania było wiadome, więc dla lepszej wizualizacji napisał je sobie patykiem na piasku: ….. = bimber.

Rano obudził Jakuba skrzyp wozu Macieja Masłochy, jedynego gospodarza, który na widok Wędrowycza nie uciekał w popłochu. A to z tej przyczyny, że był skąpcem od urodzenia a niepijącym z wyrachowania.

– Pochwalony, Jakubie – rzekł Masłocha zatrzymując konia.

– Pochwalony, Macieju – odparł Jakub podnosząc się z ziemi i otrzepując portki.

– Praca, Jakubie, praca. Tego brakuje.

– E? – burknął Jakub przecierając przekrwione oczy.

– W waszym równaniu na piasku, praca winno być w pierwszej części.

– Taa…? – spytał, niezbyt zaciekawiony brzmieniem słowa „ praca” egzorcysta.

– Tak. Znaleźlibyście pracę, odłożyli pieniędzy, kupili kilka krów czy prosiąt, sprzedali, kupili młode, wynajęli parobka żeby wam gospodarkę obrabiał, a sam…

– Nu, co?

– A sam moglibyście Jakubie siedzieć pod wierzbą i pić bimber do woli. – zakończył tryumfalnie Masłocha.

– A niby co ja teraz robię? – spytał retorycznie Wędrowycz pociągając łyk z ostatniej już flaszki. Spojrzał pogardliwie na Macieja i ruszył ku wsi.

Jakub wszedł do gospody z podniesioną głową udając, że nie widzi kilku postaci żwawo czmychających na jego widok. Nim doszedł do kontuaru oszacował liczbę pozostałych klientów. Następnie wykonał prawie replikę gestu Rejtana odrywając pokaźną część podpinki od sfatygowanej marynarki, pogmerał chwilę za pazuchą i pańskim gestem rzucił na ladę złotą dziesięciorublówkę.

– Piwo dla wszystkich, dwie butelki żytniej a reszty nie zapomnij wydać – zaordynował.

Barman zrealizował zamówienie, wpierw dyskretnie sprawdziwszy kruszec w zębach. Jakub trzymając dwie butelki podszedł do stolika, przy którym siedział jego druh serdeczny Semen Korczaszko.

– Witaj Semen – powiedział Jakub stawiając flaszki na stół i siadając naprzeciw Semena. – Po radę przyszedłem, bo sam już nic wymyślić nie mogę…

– A to w jakiej kwestii? – spytał zdziwiony Semen.

– W kwestii środków do życia. – westchnął Jakub, a potem opowiedział o swych przemyśleniach w sprawie alchemicznego równania, którego nijak rozwiązać nie potrafił i o innych rozterkach, które nim targały a którym nie potrafił sam stawić czoła.

– Maciej mógł mieć rację, ale nie do końca. – Rzekł Semen. – Wszelako masz kwalifikacje a przynajmniej praktykę jako egzorcysta. Powinieneś iść z duchem czasu i skoro praca nie chce przyjść do ciebie, to ty powinieneś poszukać pracy. Prawo rynku. Takie jest moje zdanie. Okolicę oczyściłeś ze zjaw, upiorów i wampirów, trzeba ci teraz ruszyć na tournee po kraju.

– Ale jak? – jęknął nie przekonany wciąż Wędrowycz.

Na obmyślaniu tej kwestii zeszły im kolejne trzy godziny i dwie butelki. Jakub początkowo nie był przekonany do pomysłu Semena. Przez chwilę pomyślał nawet, że jego przyjaciel chce się go pozbyć, ale szybko oddalił od siebie tę myśl. Przysłowie mówi, że żeby kogoś poznać trzeba z nim zjeść beczkę soli, ale kto by to liczył. W stosunkach Jakuba z Semenem przekładało się to na samogon. Wspólnie wypili już na pewno cysternę i nigdy nie wyliczali czyjego bimbru kto wypił więcej. Tak więc niedługo po północy Jakub zgodził się, że jedynym wyjściem jest czasowa emigracja zarobkowa. Posterunkowy Birski, który wpadł po służbie na piwo, podobnie jak reszta bywalców knajpy przysłuchiwał się dyskusji i na chwilę wstąpiła w niego nadzieja, że może uda mu się wreszcie pozbyć jednego z uciążliwszych mieszkańców Wojsławic, podszedł do Jakuba i przyjacielsko poklepał go po ramieniu.

– A może wam się Jakubie w mieście spodoba i zostaniecie…

– Nie bójcie się. Cztery niedziele nie miną i wrócę z tego, no…tournee.

Rano Semen odwiózł Wędrowycza na przystanek PKS-u, na pożegnanie wręczył mu dwie butelki świeżo wydestylowanego płynu i patrzył jeszcze długo w kierunku, w którym odjechał autobus rozmyślając, czy aby na pewno dobrze doradził przyjacielowi.

W Ustrzykach Jakub bez trudności odnalazł gmach z napisem Rejonowy Urząd Pracy, a w nim pokój z napisem „Informacja” . Zapukał, wszedł i na pytające spojrzenie zza biurka rzekł:

– Pracy szukam…

Chwilę później pani zza biurka wykonała krótki telefon, zaś po minucie do pokoju prawie wbiegł młody człowiek, który przedstawił się jako pracownik socjalny Jacek Ziętek i o mało co wycałowałby Jakuba w oba policzki, ale z okazywaniem entuzjazmu powstrzymał się dopóki nie sprawdził zameldowania w dowodzie. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że posiadacz powyższego podlega terytorialnie pod urząd w Ustrzykach wypełnił niewielki formularz, następnie zaprowadził Jakuba do fryzjera, gdzie go ogolono, ostrzyżono i uperfumowano, potem do marketu, w którym zakupił Jakubowi dwa komplety ubrań, walizkę i niezliczoną ilość drobiazgów, w jego mniemaniu niezbędnych do życia, a na koniec do noclegowni gdzie pokazał nowemu podopiecznemu przytulny pokoik, wręczył sto złotych, kazał pokwitować i poprosił o stawienie się nazajutrz o dziewiątej w pokoju numer siedemnaście. Jakub oszołomiony tym co działo się wokół jego skromnej osoby zdobył się tylko na kiwnięcie głową, następnie wzmocnił się połową semenowego daru i zapadł w głęboki sen.

Wystawne przyjęcie Wędrowycza w Ustrzykach wynikało z prozaicznego faktu. Urząd Miasta otrzymał sporą dotację od Unii Europejskiej na tworzenie nowych miejsc pracy i aktywizację bezrobotnych. Pieniędzy tych było zbyt mało, by otworzyć fabrykę czy choćby montownię czegokolwiek, a zbyt dużo by rozdysponować je na codzienne potrzeby tutejszych bezrobotnych. Minęły trzy kwartały, a miasto zużyło ledwie ćwierć kwoty, czyniono więc wszystko żeby wydać pieniądze zgodnie z przeznaczeniem do końca roku, bo zgodnie z logiką dotacji, jeśli nie przepuści się wszystkiego do końca, następna dotacja, jeśli nastąpi, ani chybi będzie mniejsza.

Następnego dnia, kilka minut przed dziewiątą Jakub wszedł nieśmiało do pokoju numer siedemnaście. W środku, na krzesłach ustawionych w półkole siedziało ośmiu facetów w nowych ubraniach. Jakub spoczął na jednym z wolnych krzeseł i tak jak inni, bez większego zainteresowania zaczął oglądać powieszone na przeciwległej ścianie kolorowe plansze pełne strzałek, rozgałęzień i odnośników. Chwilę później do siedzących dołączyło jeszcze dwóch ludzi w nowych ubraniach, a punktualnie o dziewiątej wszedł do sali Jacek Ziętek w towarzystwie drugiego mężczyzny – niewysokiego brodacza po czterdziestce.

– Witam panów – rozpoczął Jacek – i przedstawiam pana Zygmunta Zmarszcz-Bronowskiego, który jest psychologiem z Krakowa i poprowadzi nasze tygodniowe warsztaty aktywizacji zawodowej.

– Dzień dobry. Dziękuję panu za wprowadzenie i żeby nie tracić czasu rozpocznijmy zajęcia – psycholog miarowym krokiem przechadzał się po cięciwie łuku utworzonego z krzeseł. – A więc, może na początek każdy z panów krótko nam się przedstawi. Wiek, dotychczasowa kariera zawodowa i plany na przyszłość.

Pierwszy z odpowiadających nie zrobił na psychologu wrażenia. Trzydzieści dwa lata pracy w tartaku. Tartak splajtował to go zwolnili. Robić by chciał byle co, byle za niezłe pieniądze. Drugi, robotnik leśny z Ustrzyk, lat czterdzieści jeden, zwolniony „w papierach” za pijaństwo ale tak naprawdę, jak zapewniał z ręką na sercu to on nietrunkowy a wyrzucili go przez złośliwość kierownika. Wielki, czerwony nos na twarzy właściciela zdawał się krzyczeć „kłamie, kłamie”. A co by chciał robić?

– No, w dzieciństwie to marzyłem, żeby kosmonautą zostać. Ale teraz już chyba za późno – dodał ze smutkiem.

–Taa, chyba za późno – odparł psycholog bez przekonania. – A pan ? – Zwrócił się do Jakuba.

– A ja panie, to nie na kursa tu przyjechał, tylko pracy szukać.

– To świetnie, świetnie. A jako kto?

– Ano jako egzorcysta.

– I pięknie, i bardzo dobrze. – Twarz psychologa rozpromieniła się. – Widzicie panowie, chyba najstarszy z was a jak przyszłościowo myśli. Koniec wieku, mistycyzm, czarna magia, nastroje milenijne to wszystko stwarza koniunkturę. Ludzie chcą wróżek, jasnowidzów, egzorcystów i trzeba im to dać. A co pan robił przedtem?

– Nu, egzorcystą był.

Entuzjazm psychologa oklapł nieco, natomiast Jacek wpadł na pomysł. Zabrał Jakuba do innego pokoju i tam przedstawił mu swój projekt. Prasa to potęga – wystarczy dać parę ogłoszeń i praca dla egzorcysty na pewno się znajdzie. Za ogłoszenia zapłaci oczywiście Urząd Pracy, a jakby jakiś sprzęt fachowy do wykonywania zawodu był mu potrzebny, to niech mówi śmiało. W miarę możliwości da się załatwić.

– Najważniejsze, żeby pan szybko zaczął się utrzymywać z pracy i uniezależnił się od pomocy, taki jest przecież nasz cel. – powiedział Jacek tonem faceta, który wierzy w prawdziwość tego co mówi.

Ogłoszenia miały się ukazać w trzech pismach branżowych: „Wróżce”, „Czwartym wymiarze” i „Nieznanym świecie”, ale ponieważ to miesięczniki, warto też zamieścić jedno w tygodniku ogłoszeniowym – przekonywał Jacek. Wspólnie ustalili treść ogłoszenia, która brzmiała: „Egzorcysta z praktyką podejmie się prawie każdej pracy.”

– Bo ja tam panie nie będę ganiał po lasach za wilkołakiem, za stary jestem – wyjaśnił Wędrowycz.

– A co panu potrzebne z wyposażenia?

– Na wampira to ino osinowy kołek i butelka z wodą święconą, na wilkołaka kula srebrna, ale srebro próby przynajmniej 6 25, na strzygę…– Jacek zapisywał pilnie.

Następny tydzień upłynął Jakubowi, przedpołudniami na słuchaniu wykładów i zajęciach warsztatowych, a popołudniami na wędrówkach z panem Zbyniem, właścicielem czerwonego nosa, szlakiem miejscowych wytwórców bimbru. Wędrowyczowi podobały się zwłaszcza zajęcia popołudniowe, ale nie tylko z tego powodu nie wracał do Wojsławic. Jeszcze pierwszego dnia wysłał Semenowi sześćdziesiąt złotych przekazem pocztowym. Miejsca na korespondencję na odwrocie odcinka nie było wiele, ale Jakub się nie rozpisywał. „Za wszystko kup cukru i wiesz co zrób” – brzmiała cała treść. Tak, że wracać już miał do czego, ale głupio tak wracać z pustymi rękami. Postanowił, że zgodnie z zapowiedzią daną Birskiemu zostanie dwa, trzy tygodnie i w najgorszym razie wróci z pieniędzmi z zasiłku, czy innej zapomogi. Zawsze to coś. Nie licząc nowinek technicznych z rynku prywatnego gorzelnictwa. Podwójna chłodnica podpatrzona na którejś z wypraw z panem Zbyniem wprawiła Jakuba w zachwyt.

– To takie proste, tylko trzeba na to wpaść – rzekł z zadumą.

– Tak, tak panie Jakubie. Monopol stwarza zagrożenie przez brak konkurencji na rynku – po raz kolejny powtórzył pan Zbynio, chyba jedyne zapamiętane z wykładów zdanie. – Za przełamanie monopolu – dodał podnosząc szklankę.

Ostatniego dnia kursu z sali wykładowej wywołał Jakuba Jacek.

– Panie Jakubie, jest pierwsza odpowiedź na ogłoszenie! Grudna, wieś pod Gorzowem. Nie podali szczegółów, ale chyba nie chodzi o wilkołaka – uśmiechnął się. – Tu są pieniądze na bilety, proszę pokwitować i po powrocie przynieść bilety i resztę. Wie pan, musimy rozliczać się z każdej złotówki. Ogłoszenia ma pan opłacone na kwartał. A tu mam dla pana taki prezent pożegnalny – powiedział wyjmując spod biurka niewielki neseser. – Otworzył walizeczkę i oczom Wędrowycza ukazały się różne znajome przedmioty poumieszczane we wgłębieniach gąbki wyścielającej dno. – Prawie wszystko z pańskiej listy zapotrzebowania. Taki zestaw „Mały Egzorcysta” – powiedział Jacek przesuwając neseser w stronę Jakuba i dodał – Proszę pokwitować odbiór w komplecie.

Podróż zabrała Jakubowi prawie cały dzień. Późnym popołudniem wysiadł z autobusu PKS-u i po trzykilometrowym marszu dotarł do tabliczki z napisem „Grudna”. Wieś nie była duża. Około trzydziestu domów w większości postawionych w pobliżu drogi, która w środku wsi rozgałęziała się na dwie odnogi. Za domami widać było pole ciągnące się jakieś trzysta metrów, aż do lasu, którego ciemnozielona linia zamykała horyzont. Jakub przystanął, z kieszeni marynarki wyjął nie używaną do tej pory chustkę do nosa otrzymaną wraz z ubraniami, dogłębnie wyczyścił nos i nabrał powietrza. Oprócz swojskiego zapachu wsi wyczuł coś jeszcze, nie zapach właściwie ale… Sam nie potrafił tego opisać słowami. Nie spotkał jeszcze nikogo, kto tak jak on wyczuwał te drgania powietrza, czy niewidzialne fluidy wskazujące na działanie sił nadprzyrodzonych.

Jakub znalazł dom sołtysa stojący w pobliżu rozwidlenia dróg i śmiało wszedł na podwórze. Zbliżając się do drzwi usłyszał fragment głośnej rozmowy toczącej się wewnątrz.

– …a niby co miałem robić skoro i ksiądz zawiódł ?! – podniesiony męki głos zdawał się traktować to pytanie jako retoryczne. Odpowiedział mu głos spokojniejszy, choć też zdradzający oznaki zdenerwowania.

– Zawiodłem, dobrze, zawiodłem ale może i wasza mała wiara miała w tym swój udział. To jeszcze nie powód, żeby od razu świeckiego…

– Niech będzie świecki, niech będzie sam diabeł, byleby nam pomógł!

Jakub energicznie zapukał do drzwi. Rozmowa zamilkła. Dopiero po dłuższej chwili usłyszał szuranie i szczęk zamka. Drzwi uchyliły się. Zza nich wyjrzał starszy, postawny mężczyzna, otaksował Jakuba od stóp do głów, uchylił drzwi nieco bardziej i spytał:

– Słucham?

– Dzień dobry, ja do sołtysa – odparł Jakub.

– Wilczyński. Jan. Sołtys Grudnej – mężczyzna wyciągnął dłoń.

– Wędrowycz. Jakub Wędrowycz. – Przedstawił się egzorcysta ściskając prawicę sołtysa i dodał – Ja z ogłoszenia.

Oczy Wilczyńskiego rozbłysły radością, otworzył drzwi na oścież i szerokim gestem zaprosił Jakuba do środka. Z sieni przeszli do dużego pokoju, w którym za stołem siedział młody, rudy mężczyzna w sutannie. Sołtys przedstawił go egzorcyście.

– Ksiądz Marchewa.

– Andrzej Marchewa – dodał ksiądz, niechętnie wyciągając rękę w stronę Jakuba i bacznie przypatrując się jego twarzy w poszukiwaniu choćby cienia uśmiech, ale Jakub zachował pokerową twarz.

– Jakub Wędrowycz. Miło księdza poznać.

– A więc to pan ma być tym panaceum? – Marchewa uśmiechnął się krzywo.

– Niby czym?

– Niech ksiądz nie zaczyna – przerwał sołtys. – Pan po podróży, pewnie zmęczony. Może coś do jedzenia, kawy, herbaty? – zwrócił się do Jakuba.

– Szczerze mówiąc wolałbym coś mocniejszego.

– Oczywiście, oczywiście. Mam świetną wiśnióweczkę – sołtys wyjął z barku karafkę i trzy kieliszki. Nalał.

– Zdrowie naszego gościa. – Wilczyński podniósł kieliszek. Wypili.

– A więc cóż to za sprawa? – Spytał Jakub delikatnie przesuwając kieliszek w stronę sołtysa.

– Właściwie nie wiem od czego zacząć – zasępił się Wilczyński.

– Najlepiej od samiuśkiego początku – odparł Wędrowycz trącając naczynie paznokciem. Sołtys napełnił kieliszki i wspomagany wtrąceniami Marchewy opowiedział Jakubowi wszystko od początku, kiedy to sześć tygodni temu Stanisław Dubaj, gospodarz tutejszy, wracał pod wieczór furmanką z miasta. Niedaleko wsi w bladym świetle księżyca zobaczył sylwetki trzech postaci, które gdy zbliżył się do nich zagrodziły mu drogę. Trzech żołnierzy, po niemiecku zażądało dokumentów, zrewidowali go a potem przeszukali furmankę. W to ludzie może by i uwierzyli, mimo silnie alkoholowego zapachu Dubaja, który po całym zajściu wjechał do wsi furmanką niczym rydwanem, ze spienionym koniem i drąc się w niebogłosy. W końcu na pobliskim poligonie nie raz gościły wojska NATO i różne rzeczy mogły się zdarzyć. Ale Dubaj twierdził uparcie, że żołnierze bynajmniej nie byli współcześni a z drugiej wojny. Miał wtedy tylko siedem lat ale mundury poznał, choć zniszczone i niekompletne. Zresztą i sami żołnierze wedle jego relacji byli niekompletni. Dokładnie opowiedzieć nie chciał tylko trząsł się i szlochał. Jedni twierdzili, że ze strachu inni, że z delirium.

Minęło kilka dni i kolejnego gospodarza spotkało to samo. Urzędowe niejako potwierdzenie dał zjawisku sam sołtys, który napotkał patrol w niedzielny wieczór wracając swoim UAZ-em od leśniczego. W świetle reflektorów widział ich wyraźnie – trzech żołnierzy Wehrmachtu w zniszczonych mundurach. Gdy podjechał bliżej jeden z nich wyszedł na drogę i podniósł rękę. Wtedy Wilczyński zobaczył jego twarz podobną do mumii. Wiedziony strachem wcisnął gaz do dechy. Żołnierz trafiony potężnym zderzakiem przeleciał kilka metrów a potem przejechały po nim prawe koła samochodu. Wilczyński natychmiast pojechał na posterunek policji, gdzie najpierw musiał dmuchać w alkomat a potem wraz z posterunkowym Biedziakiem wrócił na miejsce zdarzenia. Trupa nie było, nie znaleźli też żadnych śladów krwi.

Następnego wieczora kolejny z mieszkańców spotkał patrol. Było ich trzech. Na wieś padł strach. Ludzie bali się nawet wychodzić z domu po zmroku, nie mówiąc już o używaniu dróg. Próbowano zaradzić sytuacji. Pięciu miejscowych kłusowników wytropiło patrol i ostrzelało pociskami na dzika, przy czym każdy zarzekał się, że trafił przynajmniej jednego z żołnierzy. Tamci odpowiedzieli ogniem niewiele sobie robiąc z dziur w mundurach. Potem wieś uchwaliła, żeby wysłać księdza Andrzeja z wodą święconą. Ksiądz Marchewa z duszą na ramieniu i butelką wody święconej przez kilka wieczorów spacerował trzema drogami odchodzącymi ze wsi. Wreszcie spotkał ich. Odmówił modlitwę i obficie pokropił żołnierzy wodą święconą, lecz zamiast dziur wypalanych w ciałach opanowanych przez demony zobaczył wszystkie gwiazdy po celnym trafieniu go kolbą karabinu w głowę. Później sołtys pojechał do Poznania, do Towarzystwa Psychotronicznego „Inny Świat” po pomoc. Przyjechali półciężarówką pełną sprzętu elektronicznego i z anteną satelitarną na dachu. Zażądali tysiąc złotych za dzień pracy i nie dawali żadnych gwarancji. Po pięciu dniach na zebraniu wsi pokazali pół setki wydruków i długo rozwodzili się nad tym, że zjawisko faktycznie istnieje tylko subiektywnie, bo ich przyrządy niczego nie wykrywają. Na pytanie jak pozbyć się patrolu odpowiedzieli, że konieczny będzie jeszcze tydzień badań. Ludzie ze sztachetami gonili ich dobry kilometr od granicy wsi.

– A kilka dni temu znalazłem pana ogłoszenie – kończył sołtys. – I jest pan naszą ostatnią nadzieją. Ludzie się boją, a tu zima idzie, zmrok coraz wcześniej zapada. I co, przyjdzie nam od trzeciej do rana nosa z domu nie wyściubiać? A jak dzieci do domu wrócą, przecież żaden kierowca gimbusem tu nie przyjedzie.

– No i co pan na to? I ile pan sobie życzy za dzień pracy? – spytał kpiąco ksiądz ośmielony wiśniówką. Wciąż miał żal do wsi. Po nieudanej walce z patrolem jego autorytet podupadł i chociaż po porażce miastowych odzyskał go nieco, miał nadzieję, że po przegranej samozwańczego egzorcysty ludzie będą po dawnemu okazywać mu należny szacunek.

– Konsultacje gratis – odrzekł Jakub. – Mam pewne podejrzenia ale muszę sam zbadać sprawę. Pożyczy mi pan, sołtysie furmankę i ubranie?

Godzinę później Jakub ubrany w drelichowe spodnie, kufajkę i gumofilce chwycił lejce w dłoń i ruszył ku skrzyżowaniu dróg. Skręcił na zachód. Tak podpowiedział mu szósty zmysł i nie mylił się. Niespełna pół kilometra za wsią zobaczył trzy sylwetki stojące na drodze. Jeden z żołnierzy podniósł rękę, gardłowym głosem krzycząc „Halt”. Jakub zatrzymał wóz. Żołnierze podeszli ale widząc, że furmanka jest pusta machnęli żeby jechał dalej. Jakub za zakrętem zawrócił, zatrzymał konia i zapalił papierosa. Kiedy wracał patrolu już nie było. Ksiądz z sołtysem wraz z kilkunastoma mieszkańcami czekali przed domem sołtysa.

– I jak, są? – spytał Wilczyński.

– Są – odparł Wędrowycz oddając mu lejce i zeskakując z furmanki. – Ale już niedługo. – Przez tłumek przeszedł szmer. – Pojutrze już ich nie będzie – dodał.

– Niech pan mówi, co i jak – krzyknął ktoś z zebranych.

– Muszę się naradzić z sołtysem. Ale to jutro. Jutro. Późno jest – Jakub ziewnął.

– Właśnie. Ludzie rozejdźcie się, pan Jakub musi odpocząć. – Sołtys zaprowadził Wędrowycza do pokoju gościnnego i upewniwszy się, że niczego mu nie brakuje udał się na spoczynek. Jakub natomiast nie mógł zasnąć. Pozbycie się zombi nie stanowiło problemu, robił to przecież nie raz. Kłopot sprawiało mu hasło „Bądź kreatywny”, które kołatało mu się w głowie od początku pobytu w Grudnej. A wszystko przez zajęcia z twórczego rozwiązywania problemów, na których dowiedział się, że nie zawsze najprostsze rozwiązanie jest najlepsze. Normalnie wziąłby ze sobą dwóch ludzi ze sobą, z zaskoczenia szpadlem, szablą czy siekierą odcięliby głowy zombim, a potem zakopali głowy i ciała oddzielnie i po sprawie. Ale na pewno istniało korzystniejsze rozwiązanie. Wystarczyło je tylko znaleźć. Bez wódki nie rozbieriosz – westchnął Jakub, wstał z łóżka i z walizki wyjął ostatnią z butelek podarowanych mu przez Semena, a trzymaną na czarną godzinę. Już dawno zauważył u siebie coś co uczeni mogliby nazwać fenomenem Wędrowycza. Podczas gdy u większości ludzi coraz większa dawka alkoholu powoduje liniowo rosnące upośledzenie funkcji motorycznych i umysłowych, u Jakuba im ciało słabsze, tym umysł mocniejszy.

Rankiem sołtys wychodząc z domu prawie potknął się o Jakuba siedzącego na ganku, patrzącego w dal i trzymającego pustą butelkę.

– Dzień dobry – powiedział Wilczyński przysiadając obok.

– Dzień dobry – odparł Jakub.

– Niech pan mi powie, tak po prawdzie, ma pan sposób na te upiory?

– Technicznie rzecz biorąc, to nie są upiory.

– A co?

– Zombi. No wie pan, żywe trupy – dodał widząc zdziwioną minę sołtysa.

– Skoro trupy, to jak żywe?

– Tak się mówi. One są właściwie żywe i nieżywe, bo duszy to one nie mają ale kieruje nimi energia, taka co ją mają zwierzęta, rośliny to, no… biopole znaczy.

– A skąd się biorą te zombi?

– A różnie. Pewnie jaki amator duchy chciał wywołać i pokiełbasił zaklęcia, a oni z nie poświęconej ziemi wstali. Pewnie we wojnę ktoś ich zabił i w lesie zakopał.

– I jak toto załatwić?

– Tajemnica zawodowa. – Jakub uśmiechnął się. – Ale parę rzeczy będę potrzebował na wieczór.

– Niech pan mówi. Jak się da, załatwię.

– Moje warunki są takie. Tona cukru, niemiecki mundur oficerski z czasów wojny, trzy trumny i potrzebny mi będzie samochód. Ciężarówka z kierowcą na tydzień, góra dziesięć dni. Za to obiecuję panu, że nikt więcej nie zobaczy tu tego patrolu.

– A co z zapłatą?

– Bycie egzorcystą to nie praca, to powołanie. Mnie za zapłatę starczy wasza gościna i radość, że pomóc mogłem.

Sołtys przekalkulował żądania Wędrowycza.

– Dożywotnia gwarancja? – spytał wstając i wyciągając rękę.

– Dożywotnia. – Jakub także wstał i uścisnął dłoń Wilczyńskiego. – A niech mi pan jeszcze powie, jest tu w okolicy jakaś zielarka?

– A jest. Stara Rembichowa, w lesie mieszka. Dzieci na nią czarownica wołają. Myśli pan, że to ona?

– Nie, mówiłem, że to amator jakiś. Ja ziół dla siebie potrzebuję, na reumatyzm.

Zjedli śniadanie. Sołtys powiedział Jakubowi gdzie szukać domu zielarki a sam wsiadł w UAZa i wyruszył kompletować zamówienie Wędrowycza. Cukier kupił w pobliskiej cukrowni za śmiesznie niską cenę, dostawę trzech najtańszych trumien zamówił na szesnastą, na pożyczenie stara namówił leśniczego a za kierowcę zgodził się Antek Zgorzalski, młody chłopak z PGR-u. Problem był tylko z mundurem. W powiatowej izbie pamięci nie chcieli słyszeć o pożyczeniu, a co dopiero sprzedaży munduru. Pojechał więc do znajomego, który w Lwówku prowadził teatr amatorski. Trop okazał się częściowo dobry. Wprawdzie okazało się, że chwilowo nie mają żadnego munduru na stanie, ale znajomy zadzwonił do teatru w Poznaniu skąd zwykle wypożyczali rekwizyty i namówił magazyniera na sprzedaż.

Wilczyński wrócił do Grudnej o piątej po południu. Przed jego domem stał już star, obok leżały trzy trumny. Przy samochodzie zgromadziła się prawie cała wieś, otaczając Antka, który stał się już prawie lokalnym bohaterem i księdza Marchewę, który kończył właśnie jakiś skomplikowany wywód.

– …i właśnie dlatego, że się wody święconej nie boją nie są to sługi diabelskie i kościół w tej sprawie pomóc nie może. Konsultowałem się nawet z biskupem.

Marchewa przerwał. Ludzie rozstąpili się, by sołtys mógł przejechać. Wilczyński zatrzymał UAZa przed domem i wysiadł trzymając w ręce mundur w pokrowcu.

– I jak sołtysie, załatwione? – Dubaj jako „odkrywca” zjawiska chciał dopilnować sprawy do końca.

– Będzie załatwione. I z gwarancją. Pomożecie przerzucić trumny i cukier na ciężarówkę?

– Pewnie. Ale powiedz pan. Trumny trzy, znaczy dla nich. Ale cukier? Będzie w nich cukrem rzucał czy jak?

– Tajemnica zawodowa – sołtys zrobił tajemniczą minę i dodał – Czy to ważne? Gwarancja jest. Jutro ich już nie zobaczycie.

Załadunek poszedł sprawnie i kwadrans później Wilczyński zapukał do pokoju Jakuba.

– Wszystko gotowe. Mam i mundur. Powinien być dobry.

Jakub przebrał się. Mundur był nieco za duży ale prezentował się całkiem dobrze. Po przymiarce uniform wrócił do pokrowca a Jakub stwierdził:

– No, to pora będzie w drogę.

– Jeszcze jasno, panie Jakubie. A i strzemiennego wypadałoby wypić…

– Ano wypadałoby – Jakub nie dał się długo prosić. Po drugim kieliszku sołtys nie wytrzymał.

– Powiedz mi pan, trumny to rozumiem, ale po co panu cukier i mundur?

Wędrowycz był przygotowany na to pytanie.

– Powiem panu, bo wiem co to ciekawość. Ale nie rozpowiadaj pan o tym. – Sołtys skinął głową. – To niemieccy żołnierze, więc wykonają każdy rozkaz przełożonego, czyli mnie. – Jakub zerknął na pokrowiec z mundurem. – A ja im każę ukryć się w trumnach. Potem wystarczy obłożyć trumny cukrem, który o czym mało kto wie osłabia działanie sił nadprzyrodzonych i zawieźć na cmentarz w Wojsławicach.

– A czemu akurat tam?

– To nie jest zwykły cmentarz. Na zaklętej ziemi leży i żaden człowiek nie jest tam pochowany. Same strzygi, upiory, wampiry co pan chcesz. Z całego kraju są tam zwożeni, a czasem i zagranicy – Jakub wychylił kolejny kieliszek.

Kiedy skończyli butelkę zaczynało zmierzchać. Jakub wraz z mundurem wsiadł do szoferki. Sołtys postawił walizkę Wędrowycza na pace stara i samochód ruszył w stronę rozstajów. Sołtys uniósł dłoń w geście pożegnania a następnie odpowiadając na pytające spojrzenia tłumu stwierdził:

– Uda mu się. To zawodowiec…

Jakub kazał Antkowi zatrzymać samochód na rozstajach. Sięgnął do kieszeni i podał kierowcy niewielką buteleczkę.

– Wypij to. Jest gorzkie i kiepsko pachnie, ale uchroni cię przed siłami nieczystymi.

Wędrowycz przebrał się w mundur. Na krzyżówce skręcili w lewo i dwieście metrów dalej zobaczyli patrol.

– Zatrzymaj – powiedział Jakub i wysiadł z szoferki. Poprawił pas i sprężystym krokiem ruszył w stronę zombich. Żołnierze na jego widok stanęli na baczność. Wędrowycz wygłosił kilka zdań po niemiecku. Na to żołnierze stuknęli obcasami i karnie wdrapali się na pakę stara. Tam ułożyli się w trumnach. Egzorcysta pozakrywał wieka i przebrał się w garnitur. Kwadrans później jechali drogą numer dwa w kierunku Poznania.

W ciągu następnych dwóch tygodni w Tykadłowie pod Kaliszem i w Osinach niedaleko Kielc miały miejsce dziwne wypadki. Najpierw jedna, potem druga wieś zostały sterroryzowane przez niewiadomego pochodzenia siłę nieczystą w postaci trzyosobowego patrolu Wehrmachtu, który niewiele sobie robiąc z faktu, że od wojny minęło pół wieku wykonywał swą misję poszukiwania radiostacji partyzantów. Rozkazem nowego dowódcy rozszerzyli działania operacyjne na domy i obejścia miejscowej ludności. Ludność zaś wyczerpawszy dostępne im środki oporu jak wybawcę przyjmowała przejeżdżającego przypadkiem egzorcystę.

Było wczesne popołudnie gdy star podjechał pod gospodę w Wojsławicach. Jakub wszedł do środka i rozmowy zamilkły nagle. Wędrowycz zamówił dwa piwa i przysiadł się do Semena przesuwając jeden z kufli w jego stronę.

– Witaj stary druhu.

– Witaj Jakubie.

– Dobrze mi doradziłeś, Semenie – Wędrowycz upił spory łyk piwa i wierzchem dłoni otarł usta. – Tak, tylko ciebie i „Perły” brakowało mi przez te cztery tygodnie. – Stwierdził rozglądając się po twarzach obecnych w gospodzie. Prawie wszyscy spuszczali wzrok pod jakubowym spojrzeniem, z którego jeszcze większa moc biła niż przed miesiącem.

– Muszę się jeszcze rozpakować, ale zapraszam cię na wieczór. Pogadamy.

– Przyjdę.

Przed ósmą Semen przyjechał do domu Jakuba przywożąc cztery flaszki jako podziękowanie za przekaz. Przy pierwszej Jakub opowiedział mu co robił w Ustrzykach.

– A kierowcy na kolację nie zaprosisz? – spytał Semen otwierając drugą butelkę.

– On już dawno ziółek dostał, tych co wiesz. Jak wróci do miejsca w którym je wypił wszystko zapomni. To po co trunek marnować?

– Racja – przyznał Semen i polał do szklanek.

Druga butelka przeminęła przy zachwytach nad podwójną chłodnicą i potęgą ludzkiego rozumu. Trzecia na opowieści o Grudnej i kreatywności Wędrowycza. Czwartą wzięli do szopy, gdzie Semen długo podziwiał stojące na paletach trzy tony cukru.

– Sam wniosłeś?

– Nie, chłopaki wnieśli. – Zerknął w stronę trumien. – Mówiłem ci, że wykonają każdy rozkaz. – Wędrowycz wzniósł szklankę.

– Twoje zdrowie Semen. Dzięki tobie pojechałem do miasta. Nauczyłem się wiele i pokonałem prawo rynku. Teraz będę mógł stworzyć popyt na usługi egzorcysty, gdy tylko zabraknie nam cukru. Twoje zdrowie!

 

 

 

 

 

Powyższe opowiadanie zostało napisane w 1998 lub 1999 roku jako prezent dla mojej Żony, wielbicielki Jakuba. Były to czasy, gdy opowiadania o Wędrowyczu ukazywały się rzadko na łamach śp.Fenixa, a Andrzej Pilipiuk dopiero rozpoczynał karierę. Spragniony nowych przygód Jakuba postanowiłem napisać tą podróbkę – fanfik.

Opowiadanie zostało upublicznione w celach niekomercyjnych za domniemaną zgodą twórcy postaci Jakuba Wędrowycza. http://www.valkiria.net/index.php?p=newpost&toid=1817&pp=15&num_pages=1&area=20

 

 

Koniec

Komentarze

Z tego płynie jeden istotny wniosek:

...istnieją w przyrodzie wielbiciele Jakuba W. ....

Cóż, trzeba się z tym pogodzić...

Bardzo sympatyczny i sprawnie napisany fanfik.

Sympatyczny tekst. Spodobał mi się pomysł Jakuba. Nie ma to jak kreatywność. To potęga! :-)

– Na wampira to ino osinowy kołek i butelka z wodą święconą, na wilkołaka kula srebrna, ale srebro próby przynajmniej 6 25,

Liczby w beletrystyce raczej słownie, a w dialogach to już obowiązkowo.

Miał wtedy tylko siedem lat ale mundury poznał, choć zniszczone i niekompletne.

W pierwszej chwili pomyślałam, że miał siedem lat, kiedy narąbany jechał furmanką i spotkał patrol. Niby możliwe, ale dziwne. Potem doszłam do wniosku, że to o II światową chodziło. Ale w którym momencie miał siedem lat? Bo ona dłuższą chwilkę trwała…

Babska logika rządzi!

Moje pierwsze spotkanie z Jakubem Wędrowyczem. Udane, choć postać, jak wyznaje Autor, jest podróbką. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka