- Opowiadanie: Montinek - Kolej rzeczy - cz. I

Kolej rzeczy - cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kolej rzeczy - cz. I

Ocknął się. Leżał u końca niepozornej drogi, z obu stron otoczonej ścianą lasu. Przez korony drzew przebijały się nieliczne promienie światła, próbujące przegnać wszechobecny mrok. Jeden z nich padł na twarz Verne'a. Przyjemne ciepło rozlało się po jego skórze, zacierając wciąż świeże wspomnienie bólu, chłodu towarzyszącego upływowi krwi. Podniósł się. W oddali roślinność się przerzedzała. Silny blask przysłaniał dalszy widok. Przybysz uśmiechnął się. Tak, istne światełko w tunelu…
Ruszył powoli w tamtym kierunku. Odprowadzał go cichy szept, dobiegający spomiędzy pni. Jakby każde drzewo miało mu do opowiedzenia jakąś historię.

Otworzyła się przed nim niewielka polana, część większej równiny, brutalnie wcinającą się w gęstwinę lasu. Verne otoczony był morzem zbóż. Wiatr co chwila przeczesywał kłosy, ziarna złotego pyłku unosiły się w powietrze. W niektórych miejscach rozlewały się purpurowe plamy wrzosów. Baśniowego krajobrazu dopełniały samotnie stojące brzozy, ich liście mieniły się jesiennymi barwami. Wszystko jednak przyćmiewał ogień zachodzącego słońca. Fiolet i purpura dominowały na niebie, nadawały każdej rzeczy nowy wygląd. Nieziemski.

Chociaż jak mogłoby być inaczej w takim miejscu, jak to?

Nie zważając na nic, przybysz puścił się biegiem. Zbyt wiele razy miał okazję odwiedzać to pole, z zachwytu, jakie budziło za pierwszym razem, nie pozostało nic. Ogarniało go przygnębienie. Exitus pewnie się go spodziewał.

Jak zawsze, Verne zastał go siedzącego nad strumieniem.

Czy tu wszystko jest za każdym razem takie samo?

– Dla twojej osoby zawsze będzie. – odezwał się niskim głosem. Przybysz zastygł. Po chwili zaskoczenie go opuściło. Przecież to oczywiste. Teraz nawet myśli nie należą tylko do niego.

– Jak tak dalej pójdzie, nic mnie już nie zdziwi. – odparł i przysiadł się obok. Oboje dłuższą chwilę milczeli. W wodzie odbijały się ich postacie. Verne długo przyglądał się ostrym rysom twarzy, kruczoczarnym włosom, kaskadami opadającym na ramiona, lodowato zimnym oczom i trupiobladej skórze… Exitus wyglądał naprawdę złowieszczo. Adekwatnie do jego roli.

– Nie męczy cię to wszystko? Raz po raz wracasz do mnie, doświadczasz czegoś, czego każdy inny wolałby nie czuć więcej niż raz. Nawet, gdyby miał taką możliwość. – skierował wzrok na Verne'a.

– Zadajesz to pytanie, by mnie zdołować?

– Nie, z czystej ciekawości – powiedział i odsłonił w uśmiechu rząd nieskazitelnie białych zębów – Tak wiele już przeszedłeś, a cel twej wędrówki wydaje się być równie odległy, jak na początku…

– Mylisz się. Jestem bliżej, niż kiedykolwiek. Niedługo przestaniemy się widywać.

– O to bym się nie martwił… – syknął pod nosem, gładząc palcem klingę czarnego ostrza. Przybysz nawet nie zauważył, gdy Exitus go dobył. Od broni leniwie odrywały się obłoki ciemnej mgły, jak gdyby metal parował.

– Więc wracasz na ścieżkę?

Verne raz jeszcze spojrzał na zachodzące słońce.

– Wracam.

Dla niej.

 

Strażnicy sanktuarium wybrali naprawdę niezwykłe miejsce na wzniesienie budowli. Ogromny klif, każdego dnia targany falami morza, nie wydawał się zbyt bezpieczny. Mimo to potężne ściany z piaskowca trwały tu niewzruszenie od wieków.

Verne, skryty pod kapturem, zdecydowanym krokiem zbliżał się do masywnego łuku bramy. Silna bryza zdążyła przemoczyć całe jego ubranie, zaś pochmurne niebo zwiastowało tylko gorszy obrót sprawy. Nadmorskie sosny, wyniszczone surowymi warunkami, nie zapewniały żadnej osłony przed pogodą.

Sanktuarium widziane z bliska nie było tak wspaniałe, jak mogłoby się wydawać. Zachowało wiele ze swej dawnej świetności, ogromne kolumny i zdobienia wciąż budziły podziw… Jednak kamienne bloki były w wielu miejscach popękane, brutalne żywioły odcisnęły na nich swoje piętno. Dłoń Verne'a powoli przesunęła się po chropowatej powierzchni. Spojrzał w górę. Z dachu prawdopodobnie nie zostało już nic. Taki obraz niezbyt pasował do jednej z piękniejszych świątyń tego świata.

– Hej! Podróżny! – czyjś krzyk z trudem pokonał huk morza. Wiatr się wzmagał. Pierwsze krople deszczu uderzyły w skały.

Zawołanie wyrwało Verne'a z rozmyślań. Uświadomił sobie, że od kilku minut stoi i głaszcze kamienną ścianę.

– Heeeej!!!

Ktoś gestem zapraszał go do środka. Szybko wbiegł do sanktuarium. Akurat zaczęło padać.

– Witaj. Nieczęsto spotyka się tu wędrownych, zwłaszcza w taką pogodę. – odezwał się wysoki strażnik, który go wołał. Kolczuga i srebrne płyty pancerza chrzęściły przy każdym jego ruchu. Wizerunek dwóch ptaków na piersi nie pozostawiał wątpliwości, w jakiej sprawie służy. Uderzył drzewcem trzymanej w dłoni halabardy o ziemię.

– Co cię sprowadza w te strony?

– A cóż innego, jeśli nie najwspanialsza w świecie świątynia? – odparł dyplomatycznie Verne. Postanowił unikać rozlewu krwi. Do czasu.

Postawny mężczyzna uśmiechnął się.

– Zaprawdę, czuję, iż godnego człowieka będziemy dziś gościć. Chodź, wejdź do naszego przybytku. Coraz rzadziej ktoś odwiedza to miejsce… – dodał ze smutkiem w głosie.

Poprowadził Verne'a długim korytarzem. Ciemność rozpraszało światło pochodni. Nieliczne wyrwy w piaskowcu zapraszały do wnętrza trochę świeżego powietrza. I strugi deszczu.

Po chwili weszli do obszernej sali, głównej części całego sanktuarium. Verne mimowolnie ściągnął kaptur i rozchylił usta w niemym zachwycie. A przecież ten świat nie miał już dlań znaczenia.

Naprzeciwko niego wznosił się monumentalny ołtarz, wsparty o wysoką ścianę. Podstawę stanowiły kamienne księgi, rzeźby zwierząt pięły się ku górze, połyskując czerwienią i błękitem umieszczonych w nich klejnotów. Wśród nich stał szeroki marmurowy stół, którego gładka powierzchnia odbijała w sobie całe pomieszczenie. Z wielu miejsc dyskretnie błyskały złoto i srebro, nie burząc jednak minimalistycznego piękna całości. A ponad wszystkim…

– Wspaniałe, prawda?

– Niesamowite…

… Górowały trzy kilkumetrowe, purpurowe witraże, osadzone w strzelistych oknach. Dwa po bokach przedstawiały wizerunki ptaków: kruka i łabędzia. Lecące ponad wielkim lasem, oba kierowały głowy ku środkowemu witrażowi, największemu. Widniała tam wielka kula jasności – symbol stwórcy. Dla jednych słońce, dla innych początek świata. Biegnące od niej złote promienie, obejmowały tak ptaki, jak i rozległe pola w tle.

Wystarczyło tylko, by nawet najsłabsze światło padło na ich powierzchnię, a szklane postacie ożywały.

Za przepięknymi okiennicami kłębiły się morskie bałwany. Fale bez przerwy obmywały kamień świątyni. Starały się sięgnąć jak najwyżej, jednak wytraciwszy całą moc na skałach, ledwie muskały wysuniętą nad wodę ścianę.

Pomału zauroczenie zaczęło opuszczać Verne'a. Zdecydowanie pomógł w tym fakt, że poza ołtarzem roztaczał się obraz przemijania i niszczenia. Dobrze, przynajmniej nie będzie odczuwał skrupułów, naruszając świętość tego miejsca.

Wartownik zdał się dostrzec niknący zachwyt na twarzy przybysza.

– Rozumiem, że sala zdążyła już stracić wiele ze swej dawnej świetności? – mruknął Verne, wyprzedzając słowa strażnika.

Przez dziurawy dach widać było ciemnoszare niebo. Sącząca się z góry woda zdążyła utworzyć na kamiennej posadzce wielkie kałuże.

– Wyjąłeś mi to z ust. Może gdyby wiara wróciła do serc ludzi, ktoś podjąłby się odbudowy świątyni. Niestety, tak naprawdę nie został tu już prawie nikt, poza starszymi kapłanami i nami – strażnikami. Cały czas, który nie jest przeznaczony na modlitwę i pracę nad księgami, spędzamy na dbaniu o sanktuarium… Ale nie widać żadnych tego efektów. – wartownik zrobił dłuższą pauzę – Młodzi ludzie, przyprowadzeni tu przez powołanie, są rzadkością. Nawet pielgrzymi zdają się omijać to miejsce…

– Pielgrzymi nie omijają tego miejsca. Ich po prostu zaczyna brakować. – przerwał Verne. Mężczyzna w kolczudze zamyślił się, jego wzrok spoczął na barwnym szkle witraży.

-Boję się, że kiedyś świat o tym wszystkim zapomni. O świątyni, i o wierze…

Zapadła cisza. W całej sali, zdolnej pomieścić setki ludzi, stało tylko ich dwóch.

Verne rozumiał smutek wartownika. Znał go. Uczucie, którego nie da się należycie opisać. Ból, przejmujący duszę, świadomą tego, że… Że wszystko kiedyś przemija.

Radość. Szczęście. Piękno. Życie.

Ludzie.

Dość. Dość! Trzeba iść do przodu.

Przyszedł tu w konkretnym celu. Nie, by użalać się nad niesprawiedliwością losu. Musiał dostać się do zbioru świętych ksiąg.

– Mógłbym pobyć tu chwilę sam? – spytał się cicho strażnika. Starał się brzmieć, jakby następne godziny miał spędzić na odciskaniu sobie kolan przed ołtarzem.

– Oczywiście. Jeśli będziesz potrzebował ciepłej strawy, tudzież miejsca do spania, wróć na mój posterunek. Ja, bądź też któryś z mych towarzyszy wskaże ci odpowiednią komnatę. – odparł strażnik. Odwrócił się i powoli odmaszerował korytarzem. Odgłos jego ciężkich kroków jeszcze dłuższą chwilę odbijał się od starych ścian.

Czas poszukać wejścia do biblioteki.

Całe sanktuarium zostało zbudowane w celu przechowywania wszelkich zapisków, w których zawarta była wiedza na temat historii świata i, przede wszystkim, religii. Rolą kapłanów tu przebywających było utrwalanie każdego ważnego wydarzenia na kartach ksiąg oraz – dla którego to przywileju niegdyś wielu podążało w te strony – czytanie i rozszyfrowywanie najstarszych przekazów od proroków… A więc po części od samego stwórcy.

Księgozbiór mieścił się w labiryncie korytarzy i komnat, przed wiekami wydrążonych w litej skale klifu. Setki regałów trwały od lat głęboko pod ziemią, możliwe, że nawet poniżej poziomu morza, skrywając największe tajemnice dziejów. Mało wiedziało o istnieniu tego miejsca, jeszcze mniej kiedykolwiek widziało je na oczy. Na całym świecie istniało tylko kilka pergaminów, które zawierały informacje o tej świętej bibliotece.

Szczęśliwie, jeden z nich znalazł się w moich rękach – pomyślał Verne. Nieszczęśliwie dla reszty świata.

 

Godziny przemykania w cieniu opłaciły się. Był prawie u celu, a nikt nie zorientował się o jego obecności w tej części świątyni. Jedynie strażnik spod bramy mógłby zacząć coś podejrzewać.

Wejście do podziemi sanktuarium znajdowało się na końcu korytarza, opartego na samej krawędzi klifu. Z poszarzałych okien otwierał się niesamowity widok na szalejące morze. Podobnych wrażeń dostarczała wielka wyrwa w konstrukcji. W dole fale wyładowywały swą furię na skałach.

Verne ostrożnie ominął niebezpieczne miejsce, przytulając się do przeciwległej ściany. Silny podmuch gwałtownie szarpnął jego ubraniem, o mało nie wytrącając go z równowagi. Przybysz odwrócił swój wzrok od przepaści, wypuścił z płuc wstrzymywane dłuższą chwilę powietrze. Spojrzał przed siebie.

Ostatnie parę metrów! W chwilowym uniesieniu zaczął biec. Dobiegł do skrętu, za którym prawdopodobnie kryło się zejście w dół. Nagle, zza rogu wypadł zbrojny, z całą siłą tnąc mieczem horyzontalnie. Verne w ostatniej chwili spróbował się zatrzymać, wpadł w poślizg i upadł na plecy. Stal klingi mignęła mu przed oczyma i z głuchym brzękiem uderzyła w ścianę. Posypał się pył. Za plecami wartownika pojawiło się kilku kolejnych.

Musieli pilnować wejścia. Niewidoczni dla kogoś idącego korytarzem, zostali zaalarmowani echem kroków Verne'a.

Odtoczył się do tyłu i gwałtownie podniósł na nogi. Odrzucił swą płachtę, dobył wiszącego u pasa ostrza. Jego niezwykła, grafitowa barwa za każdym razem dodawała mu otuchy.

Niebo przeszyła błyskawica. Grzmot zagłuszył chrzęst zbroi i kolczug. Strażników było czterech. Rozstawili się na całej szerokości korytarza, każdy z nich dzierżył krótki miecz. Zaczęli się zbliżać. Verne szybko ocenił sytuację. Przeciwko takiej ścianie żelastwa nie miał szans, tym bardziej, że musiałby bronić się plecami do rozpadliny. Niewiele myśląc, odwrócił się i pognał w kierunku przepaści. Wartownicy ruszyli za nim. Wykonał długi, rozpaczliwy skok. Ze względu na ciężar ich rynsztunku, jego przeciwnicy nie mogli pozwolić sobie na podobne akrobacje. Musieli pojedynczo przechodzić wąskim pasmem ocalałej podłogi. To dawało Verne'owi szansę na zabicie ich pojedynczo… Jednak z niewiadomych powodów oni zatrzymali się przy krawędzi. Na co czekali?

Świst powietrza za plecami Verne'a rozwiał wszelkie wątpliwości. Ktoś zdołał się zakraść do niego od tyłu i zamierzał zadać zdradliwy cios w plecy.

Wykonując szybki obrót, przybysz zbił atak na bok. Wraz z drugim obrotem ciął adwersarza w twarz. Koniec klingi rozpłatał skórę od ucha aż po oczodół, gruchocząc przy tym kości czaszki. Wróg ryknął z bólu, wypuścił oręż z ręki i zatoczył się. Dobrze wymierzony kopniak posłał go na spotkanie z kojącym chłodem posadzki.

– Nie, Emil! – krzyknął z rozpaczą jeden ze zbrojnych.

– Szybko, biegnij ostrzec pozostałych! – rzucił jego kompan – My go zatrzymamy! – dodał trochę niepewnym głosem.

Strażnik odłączył się od grupy i pobiegł w kierunku wejścia do biblioteki. Zdążył uczynić trzy kroki, nim padł bez życia na podłogę. Spomiędzy łopatek sterczał krzywo wbity, grafitowy miecz. Napastnicy w osłupieniu przenieśli wzrok z trupa na przybysza. Verne przyglądał się swojej ręce, zastygłej w powietrzu. Sam zdawał się nie wierzyć do końca w to, co uczynił.

– Zginiesz, cholero!

Porzucili jakąkolwiek taktykę. Ze wściekłością w oczach zaczęli biec, nie zważając na ziejącą obok przepaść. To nie byli najemnicy, dla których jedyną wartością był pieniądz, utrata kompanów musiała dotknąć ich do żywego.

Verne podniósł z ziemi upuszczony przez Emila miecz. Po raz kolejny poczuł w ustach gorycz. Czy dla jednego istnienia warto poświęcać tyle innych?

Błysk. Grzmot. Jeden z biegnących potknął się, runął w dół klifu. Fale roztrzaskały jego wątłe ciało o kamienie.

Zostało dwóch. Dopadli do Verne'a. Dało się słyszeć brzęk stali uderzającej o stal. Kolejna błyskawica rozświetliła sylwetki walczących. Cięcie, krzyk, upadek. Wiekowy piaskowiec świątyni po raz kolejny mógł nasycić się posoką.

Jeden.

Cios wyprowadzany ukośnie od dołu nie stanowił większego zagrożenia. Przybysz bez trudu uskoczył do tyłu. Spróbował zaatakować sztychem. Kolczuga strażnika jakimś cudem wytrzymała napór ostrza. Verne powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo i uskoczył przed potężnym cięciem z góry. Na powrót podniósł broń w powietrze, po czym uderzył szybko i zajadle niczym wąż.

Wartownik nie miał wiele czasu na reakcję. Zdołał tylko lekko odchylić głowę. Metal przeciął mu bok szyi. W powietrze trysnęła mała fontanna krwi. Pod biedakiem ugięły się nogi. Padł, na podłodze powoli zaczęła się tworzyć plama szkarłatu. Długa podróż tego człowieka po ścieżce żywota właśnie dobiegała końca…

Rzęził i wydawał z siebie nieartykułowane dźwięki. Verne nie potrzebował rozumieć jego słów. Jedno spojrzenie w wybałuszone, załzawione oczy wystarczyło. „Za co?"

Przybysz jeszcze chwilę stał w milczeniu nad ciałem, dopóki w źrenicach strażnika nie ostała się ani jedna iskierka życia. Palcami przymknął mu powieki. To samo zrobił z pozostałymi.

Exitus będzie miał dziś wielu gości – pomyślał, wyszarpując swój miecz z pleców trupa.

Za zakrętem znajdowały się wielkie, dębowe drzwi. Nie miały zamiaru przepuścić mordercy, jednak nadgryzione przez ząb czasu drewno musiało się ukorzyć pod silnym kopnięciem. Do zbioru ksiąg prowadziły kręte schody w dół.

Po kilkunastu minutach schodzenia powietrze zrobiło się suche. Verne był naprawdę głęboko. Pokonał jeszcze kilka metrów, na ścianie pojawiło się migotliwe światło świecy. Usłyszał czyjąś rozmowę. I stukot zbroi. Położył dłoń na rękojeści.

 

– Jak, jak? – z paniką w głosie powtarzał młody strażnik. Odpowiedzi na to pytanie dostarczał ociekający posoką miecz Verne'a.

– Przecież nie… Mieli nie dopuścić.. Oni nie…

Pozostali zdążyli uciec w ciemność korytarzy. Leżał na ziemi, pośród porozrzucanych pergaminów i przyborów. Pomału odsuwał się od mrocznej, naznaczonej krwią postaci przybysza. W końcu drogę ucieczki odcięła mu ściana. Oparł się o zimny kamień, ubranie ubrudził rozlanym atramentem. Bał się. Bał się, że do koloru atramentu dołączy niedługo inny. Czerwony.

– Cenisz sobie swoje życie? – wyszeptał cicho Verne celując ostrzem między oczy strażnika.

– Tak! – spazmatyczny szloch wyrwał się z gardła młodzieńca.

– Puszczę cię wolno, jeśli wcześniej doprowadzisz mnie do starszej części biblioteki.

– Ale ja nie… Ja nie mogę… N-nie mogę…

– To ostrze zaraz sprawi, że będziesz mógł! – wycedził przez zęby i chwycił go za koszulę, niebezpiecznie zbliżył broń do lica ofiary.

– Nie wiem! Nie wiem, gdzie to jest!

– W takim razie na wiele mi się nie przydasz.

Miecz uderzył. Sumienie cicho chrząknęło w zakamarkach jego duszy.

Rozejrzał się po niezbyt obszernej komnacie. Miała kształt ośmiokąta, cała spowita była sprzyjającym tajemnicom półmrokiem. Nieliczne świece stały na stanowiskach pracy kapłanów – introligatorów, skrybów i kronikarzy. Stoły zajmowały środkową część salki. Przy bocznych ścianach setki pergaminów i ksiąg zalegały na regałach. Za plecami Verne'a było tylko jedno przejście… Za to przed nim otwierały się cztery korytarze. Szybkie oględziny potwierdziły jego obawy – prowadziły one do identycznych komnat, jak ta, w której się znajdował.

Wizja błądzenia po podziemnym labiryncie nie była nadto kusząca. Potrzebował znaleźć jakiegoś przewodnika, inaczej będzie mógł szukać potrzebnych mu zapisków do…

Do końca świata – pomyślał, szybko wypierając ze świadomości słowo „śmierć".

Postanowił wybierać ciągle najbardziej wysunięte na prawo przejścia. Dokądś ta ścieżka powinna go zaprowadzić. Było bardzo prawdopodobne, że po drodze znajdzie jeszcze jakichś kapłanów. Nawet, jeśli zostali ostrzeżeni przez swoich braci w wierze, nie mogli ujść daleko. W każdym bądź razie tak by wynikało z logicznego myślenia.

Liczba korytarzy w salach po pewnym czasie zaczęła się zmniejszać. Szybko pozostała tylko jedna możliwa droga, która doprowadziła go do ślepego zaułka. Komnata, w której się znalazł, była pogrążona w ciemnościach, światło pochodni zawieszonych w prowadzącym do niej tunelu ledwo sięgało jej progu.

Dla pewności powoli przyjrzał się całemu pomieszczeniu. Nie wyróżniało się niczym szczególnym na tle pozostałych. Postanowił wrócić do głównej sali. Skręcając tym razem cały czas w lewo, powinien trafić bez trudu.

Wtem usłyszał za sobą niewielki hałas. Gwałtownie obrócił się, lecz jego wzrok nie potrafił przebić się przez kurtynę mroku. Trwał w miejscu i powoli sięgał w kierunku swojego miecza… Znów – kroki, szybki oddech, szelest ubrania. Na szyję przybysza spłynął chłód. Czyjaś stal oparła się o jego kark, obce ramie pochwyciło go od tyłu. Skryty w cieniu adwersarz wziął przerywany, głębszy wdech. Nie wydawał się być zbyt pewny siebie, nacisk metalu na szyję zelżał. Verne wykorzystał tę chwilę słabości, chwycił broń przeciwnika i jednocześnie uderzył go piętą w piszczel. Szybkim obrotem wyrwał się z objęcia, wykręcił mu rękę. Ostrze nieznajomego z brzękiem upadło na ziemię.

Człowiek rzucał się na wszystkie strony, próbując odzyskać przewagę. Mocniejsze wygięcie ręki wyrwało z jego gardła okrzyk bólu. Przybysz zaciągnął niedoszłego zabójcę do światła. Blask pochodni ujawnił młodzieńcze rysy twarzy. I aksamitną szatę kapłana. Fakt, że jak dotąd nie spotkał nikogo w podeszłym wieku, wydał się Verne'owi trochę nie na miejscu. Podobno w sanktuarium brakowało ludzi młodych.

Wyciągnął zza pasa miecz. Syk głodnego krwi ostrza musiał przerazić chłopaka. Mimo potwornego cierpienia, szarpnął się jeszcze raz. Przybysz puścił go. Młodzieniec z rozpędu wpadł na ścianę, przywarł do niej jak osaczone zwierzę.

– Jak masz na imię? – zadał pytanie Verne. W szklistych oczach kapłana nie było widać zrozumienia.

– Pytam się, jak masz na imię. – powtórzył i zbliżył się do niego. Chłopak spróbował czmychnąć w korytarz. Grafitowa klinga uderzyła kamień świątyni tuż przed jego nosem, krzesząc w powietrze parę iskier. Zaskoczenie powaliło go na podłogę.

– Przede mną nie uciekniesz. Spytam raz jeszcze, jak się zwiesz?

– A-artemis… – wydyszał.

– A więc, Artemisie, czy byłbyś skory zaprowadzić mnie do najstarszej części podziemi?

– Gdzie? J-ja nie wiem…

– Nie udawaj głupca przede mną, dobrze wiesz o czym mówię. Od tego, czy mi pomożesz, zależy w tej chwili twoje życie.

– Moje… Co?

Verne, dotychczas stojący spokojnie nad Artemisem, szybko skoczył ku niemu. Wziął krótki zamach, koniec miecza przejechał po posadzce z kaleczącym uszy zgrzytem, o włos mijając głowę kapłana.

– O boże! – wrzasnął łamiącym się głosem chłopak i odturlał się na bok.

– Dosyć, już dobrze! Oszczędź! Już… Ja… Ja zaprowadzę cię tam.

– Wreszcie przemówiłeś głosem rozsądku. Wstań. Szybko. Młodzieniec wedle rozkazu podniósł się.

– Mogę tylko wrócić do komnaty na chwilę? To dla mnie ważne… Tam…

– Tam został twój sztylet? – bardziej stwierdził, niż zadał pytanie. Przymknął na chwilę powieki. – Drwisz sobie? Prowadź – wskazał mieczem korytarz – Idź przodem, ale nawet nie próbuj myśleć o ucieczce. Miej świadomość, że ta klinga niczego nie pragnie więcej, jak zatopić się w twoich plecach.

– Zapamiętam.

 

– Jesteś już tak blisko… A ja na to pozwalam. Nie mogłem…

Już długi czas przemierzali labirynt podziemi. Artemis co chwilę zmieniał kierunek marszu, nie ważył się jednak oddalić od ciemiężyciela dalej, niż na parę metrów.

– Dlaczego nie mogłem?

– Czego nie mogłeś?

– Nie mogłem… Zabić.

Verne nie odzywał się. Pamiętał chwilę wahania młodzieńca.

– Myślałem, że w obronie tego, co ważne, jestem zdolny uczynić wszystko. Przysiągłem – położył na to słowo szczególny nacisk – że uczynię wszystko. Ale jak się okazuje, nie potrafię.

Na chwilę zapadła cisza. Artemis zwolnił kroku.

– Dlaczego? Wszystko powinno inaczej wyglądać…

– Czemu mi to mówisz?

Chłopak stanął w miejscu. Głowa, cały czas opuszczona, opadła mu jeszcze niżej.

– Bo… Teraz nie zostało mi już nic. Jeśli nawet zachowasz mnie przy życiu, nie będzie tu dla mnie miejsca. Wprowadziłem do biblioteki mordercę… Sprzeciwiłem się własnym ideałom. I odkryłem, jak słaby jestem. – zakończył z goryczą w głosie młodzieniec.

Czekali. Kapłan zdawał się przeżywać wewnętrzną burzę. Sprzeczne ze sobą emocje musiały silnie targać jego osobą.

– To nie twoja wina.

Po raz kolejny obudziło się w nim sumienie. Dziwne, gdyż na swej drodze powinien je już całkowicie zatracić.

– Uwierz mi, póki wciąż żyjesz, możesz zmienić wszystko. Masz przed sobą przyszłość.

– Dlaczego mi to mówisz? – tym razem pytanie zadał Artemis.

– By uświadomić, że wciąż ci coś zostało.

Wiedział, jak okropna jest bezradność wobec losu.

To jest chore. Zabijać i pocieszać. Tak beztrosko obchodzić się z istnieniami innych.

By ona istniała. Dla niej. Ale… Czy tego by chciała?

Co ja robię? Po co? Dla niej? Dla siebie?

Zwariowałem.

– … Przyszłość, powiadasz? – z trudem doszło do Verne'a.

Przybysz nie zdążył jeszcze się opanować. Z każdym kolejnym czynem budziły się w nim nowe wątpliwości. Sens wędrówki przykrywał coraz gęstszy opar mgły. Walczył z tym.

Zajęty sobą, nie zdążył zareagować, gdy Artemis skoczył do ściany i porwał wiszącą tam pochodnię. Nim sięgnął ku swej broni, musiał uchylić się przed mknącym w kierunku jego głowy łuczywem. Rzucił się do tyłu, w jego dłoni w końcu znalazł się znajomy ciężar oręża. Ogień trzaskał.

– Nie wiem, czy obronię to miejsce. Ale jeśli zginę, to ze świadomością, że próbowałem! – krzyknął chłopak i po raz kolejny zaatakował. Verne szybko zszedł z linii ciosu. W chwilę znalazł się za plecami młodzieńca, ciął po ścięgnach. Nie chciał od razu zabijać.

– Nie to zamierzałem osiągnąć rozmawiając z tobą.

– Kiedy właśnie to przyniosło mi spokój. – stęknął w odpowiedzi Artemis, osuwając się na podłogę.

– Jeśli zadbasz o siebie, może się nie wykrwawisz.

Przybysz powoli ruszył dalej. Sam.

– Zbiory świątyni są poza twoim zasięgiem! – usłyszał za plecami cichy jęk.

– To się dopiero okaże. Kolejna komnata przechodziła w misternie rzeźbione schody.

Z dołu, po stopniach mozolnie wspinało się delikatne światło.

 

Musiał na chwilę przysłonić oczy, dać czas źrenicom na przystosowanie się do nowych warunków. Przed nim otworzyła się wspaniała sala. Swym ogromem mogła wprawić w zakłopotanie nawet niezwykły ołtarz sanktuarium. To niewątpliwie była słynna biblioteka, miejsce w świątyni, gdzie przetrzymywano najstarsze pisma w ich nienaruszonej formie.

Parę metrów nad ziemią wisiały żyrandole, wielkie drewniane koła, każde mieszczące dziesiątki świec przykrytych kloszami. Ich ciężar utrzymywały metalowe łańcuchy, pnące się ku górze i ginące gdzieś w ciemnościach. Mimo takiego oświetlenia niemożliwe było dostrzeżenie stropu. Gdyby nie fakt, że znajdował się pod ziemią, Verne uznałby, że ma nad sobą nocne niebo.

Pomieszczenie było w istocie jaskinią, przed wiekami wydrążoną w skale przez siły natury. Przestrzeń wypełniał las regałów. W wielu miejscach stały drabiny, pomocne przy osiąganiu najwyżej położonych miejsc. Aleje pomiędzy górami pergaminów i manuskryptów ciągnęły się w nieskończoność. Drobiny kurzu leniwie sunęły ponad wszystkim. Przybysz zakasłał. Nawet bez nich oddychanie przychodziło mu z pewną trudnością. Duchota i suchość powietrza dawały się płucom we znaki.

Pierwsze z brzegu półki przykuły jego spojrzenie. Grzbiety woluminów znaczyły słowa w niezrozumiałym dla niego języku. Skierował swe kroki w głąb biblioteki. Regały tworzyły wcale nie mniej skomplikowany labirynt, niż wcześniej komnaty i korytarze. Zapiski, których szukał, choć w rzeczywistości były na wyciągnięcie ręki, oddzielała od niego przepaść. Niemożliwa do przebycia.

Los jednak nie miał zamiaru tak szybko kończyć jego wędrówki. Rychło po tym, jak Verne zapuścił się między rzędy ksiąg, jego uszu dobiegł jakiś odgłos. We wszechobecnej ciszy nawet najmniejszy dźwięk jawił się jako uderzenie dzwonu.

Z nadzieją podążył w kierunku zasugerowanym przez słuch.

Pod niebotycznie wysoką ścianą, w otoczeniu szaf z pergaminami stał mały, zaskakująco skromny stół. Niewielka świeca z trudem oświetlała postać siedzącego przy nim starca. Powolnymi ruchami ręki przepisywał dzieło zapewne starsze od niego samego. Jego spokoju nie zburzył ich nawet zbliżający się stukot czyichś butów. Jedynie delikatne drgnięcie głowy zdradziło cień zainteresowania, pióro na chwilę zatrzymało się w powietrzu.

Przybysz zatrzymał się za jego plecami. Delikatnie oparł się o blat, dłoń odruchowo kładąc na rękojeści.

– Więc w końcu, po tylu latach, ktoś zdołał się wedrzeć do starej biblioteki? – niespodziewanie zapytał się kapłan, nie okazując najmniejszych oznak niepokoju. Nie raczył nawet podnieść wzroku – całą uwagę skupiał na kreślonych literach, okazjonalnie poprawiając na nosie grube szkła.

– Na to wygląda. Nie zaskakuje cię to?

– Nie. Wiedza tu zgromadzona przyciąga ludzi niczym ogień ćmy. Było kwestią czasu, że kiedyś próg sanktuarium przekroczy osoba, która progu tego przekraczać nie powinna. Zaiste ciekaw jestem tylko, w jakim celu tu przybywasz, nieznajomy. – mruknął bibliotekarz.

– Za chwilę się dowiesz. – odparł Verne. Końcem grafitowej klingi szturchnął leżący przed kapłanem pergamin. Światło płomienia złowieszczo zatańczyło na powierzchni metalu. Oczy starca błysnęły zza okularów.

– Czy to… Przecież to ostrze… Ono pochodzi z świątyni na Esthart… To stamtąd wiesz o starej bibliotece? Tyle lat temu… Płomienie strawiły wszystko… Jak?

– A czy ma to teraz jakieś znaczenie?

Przybysz krótkim machnięciem strącił na podłogę kałamarz i stos papierów. Kapłan nie ruszył się z miejsca.

– Pomożesz mi znaleźć informacje, których potrzebuję.

– Na jakiej podstawie śmiesz tak sądzić?

Widząc wymowne spojrzenie Verne'a na oręż, starzec tylko się roześmiał. Po chwili złapał go atak spazmatycznego kaszlu.

– Śmierć mi nie jest straszna. Wszystko, co osiągnąłem i co dla mnie ważne, przetrwa w tych woluminach – ogarnął ręką całą bibliotekę – będzie trwało po wieki. Możesz mnie zabić. To i tak nic nie zmieni.

Pewność siebie bijąca z jego słów zdawała się być niezachwiana. Przybysz w dalszym ciągu opierał się o blat, mierzył kapłana wzrokiem. To zadziwiające, jak wiele siły może tkwić w starym umyśle.

– Co teraz zamierzasz począć? Nie łudź się. Język tych ksiąg dalece odbiega od znanej dziś mowy. Bez pomocy nie zdołasz nawet odczytać tytułów… Co ty…

Nim zdążył dokończyć zdanie, Verne uderzył stojący na stole świecznik. Świeca wypadła z metalowego uchwytu, jej płomień z radością ogarnął leżące dookoła papiery. Iskry zawirowały ku górze, tańcząc razem z drobinami pyłu.

Bibliotekarz gwałtownie jak na swój wiek poderwał się w górę, z urywanym jękiem spróbował sięgnąć płonących kart. Przybysz na to nie pozwolił. Pchnął starca z powrotem na krzesło. Mebel przejechał kawałek do tyłu po kamieniu, bolesnym skrzypieniem oznajmiając o granicy swojej wytrzymałości.

– Nic nie masz do stracenia? – zapytał się stanowczo Verne, biorąc do ręki kawałek pergaminu z gorejącego już stołu. Powoli zbliżył go do najbliższego regału. Język ognia szarpał się na wszystkie strony, pragnął już strawić całą bibliotekę.

– Stój! Nie!

Powstrzymał swe ramię. Kapłan podbiegł do stołu i zaczął rozpaczliwie walczyć z żywiołem. Zdjął szatę, rękawami tłukł na wpół spopielone zapiski. Po chwili materiał zapalił się, a starzec skrył się w obłoku dymu. Przybysz przyglądał się temu, nie kryjąc satysfakcji.

 

– Którą kronikę?

– A jak myślisz? Pierwsze zapiski.

– Boże przenajświętszy…

– Już!!!

Dwa tomy ciężko upadły na dębowy blat stołu. Znajdowali się po przeciwnej stronie sali, choć biorąc pod uwagę odległość, jaka dzieliła ich od miejsca pracy kapłana, równie dobrze mogła to być połowa drogi na powierzchnię. Skala biblioteki była zbyt wielka, by człowiek mógł ją ogarnąć myślą.

– Co najpierw? – jękliwie zaczął kapłan. Prowizoryczna pochodnia trzymana przez Verne'a cały czas straszyła widmem pożaru. Świątynia mogła skończyć równie marnie, jak budowla na Esthart…

– Na początek rad byłbym zapoznać się z księgą równowagi.

Tak naprawdę Verne niewiele wiedział o tym, jaki jest jego cel. Kogo ma odnaleźć i dlaczego. Exitus rzucił mu ledwie imię. Wszelką wiedzę musiał gromadzić samodzielnie, błądząc w mrokach dziejów.

Starzec drżącymi dłońmi rozwarł stronnice mniejszego woluminu. Chwilę przyglądał się bogato zdobionym rycinami marginesom, po czym podniósł pytający wzrok na Verne'a.

– Na co czekasz, starcze? Nie znam tego języka, czytaj.

– Ale o czym mam czytać?

– Na początek chcę usłyszeć trochę o Vicie… A potem o Exitusie. Wiem, że to tomiszcze traktuje między innymi o nich.

– Vita to zaledwie jedno z wielu imion…

– Dalej, czytaj. Tylko nie waż się łgać. Być, albo nie być tego miejsca zależy teraz wyłącznie od ciebie.

Bibliotekarz przełknął ślinę, na jego czole zalśniły w świetle ognia krople potu. Przerzucił parę stron, zlustrował pergamin i pokonując chrypę, zaczął czytać.

– …Dusza jednak, choć doskonałością była, nie mogła zaistnieć w nowym świecie. Dalece odmienna od powstałego miejsca, potrzebowała czegoś, co pozwoliłoby jej zbliżyć się do materialności. Dlatego też bóg wybrał najszlachetniejsze oraz najczystsze ze swych dzieci, by z jego pomocą wzbogacić ów twór dusze. By zapoczątkować życie. Istocie tej swą postać zawdzięczają wszystkie zwierzęta, wszystkie rośliny, a także wszyscy ludzie. Ciała, w których zamknięta jest ponadmaterialna świadomość… Oddech, bicie serca, w tym wszystkim przejawia się ręka wybranki. – starzec odchrząknął, po czym kontynuował – Ręka Vity. Jej stwórca powierzył pieczę nad życiem. Każde kolejne poczęcie zależy tylko i wyłącznie od niej…

– To wszystko?

– Naturalnie, że nie. Mam tu do czynienia z bardzo skróconą wersją wydarzeń, mającą za zadanie jedynie nakreślić obraz stworzenia… Gdyby nie to, dla wielu odnalezienie się w dalszych zapiskach i interpretacjach byłoby co najmniej problematyczne. Oczywiście, to, co usłyszałeś, to tylko część owego streszczenia.

– Dobrze więc. Kontynuuj.

Nie obawiał się łgarstwa. Większość z tego, co chciał usłyszeć, kapłan nieświadomie mu czytał. Wiedza elementarna dla bibliotekarza w rękach Verne'a miała zadatki, by stać się straszliwym orężem. Jak bardzo, pojęcia nie miał nawet on sam.

– Hmm… Ach, więc tak. – podjął na nowo monolog – W końcu jednak wyszła na jaw niedoskonałość nowego porządku. Świat, nazwany wtenczas Ziemią, nie był bez granic, dlatego też nie mógł przyjmować kolejnych dusz w nieskończoność. Zaszła potrzeba zmian. Stwórca musiał znaleźć coś, co byłoby przeciwwagą dla dzieła Vity. Wobec tego odmienną istotę obarczył zadaniem udoskonalenia tworu życia. Dusza ta, przybrawszy na jedno z licznych mian imię Exitus, postanowiła ograniczyć jego ilość w świecie materialnym. Niesiona przez Exitusa śmierć – zakończenie wędrówki po tej ziemi – sprawiła, że zaistniała równowaga. Od tego momentu będąca priorytetem dla boga… Zaś by stało się jaj zadość, tak strażniczka życia, jak i strażnik śmierci otrzymali cielesną reprezentację na Ziemi.

– Przez co mam rozumieć cielesną reprezentację?

– Nie wiesz? – kapłan w zdziwieniu uniósł krzaczaste brwi

– A cóż takiego widnieje na każdym ołtarzu? Zdobi witraże?

– Dwa… Ptaki? Przecież to tylko religijne symbole, metafora!

– Nikt nigdy nie mówił, żeby doszukiwać się we wszystkim drugiego dna.

– Czyli to znaczy, że nie dość, iż Vita jest… Jest początkiem naszego istnienia… To na dodatek też stąpa po Ziemi?

– Dlaczego dopytujesz się tylko o Vitę?

Przybysz zamilkł. Spostrzegawczość starca wytrąciła go z równowagi.

A więc do tego sprowadza się moja misja. Do tego muszę się posunąć w swych działaniach… Skoro jednak już tak daleko zaszedłem, czy jest jeszcze możliwość odwrotu? Dokonane wybory nakreśliły już moją drogę… Tak? Nie wiem.

Jednak… Póki na końcu tej wędrówki oczekuje mnie nawet najmarniejsze światełko nadziei… Póki oczekuje mnie ona… Będę brnął dalej, bez względu na skutki.

– To nieistotne. Rozumiem, że pierwsza kronika dotyczy czasów bezpośrednio po ustaleniu porządku świata? – zmienił temat. Dotknął palcami drugiego, znacznie masywniejszego woluminu. Przetarta i poobdzierana skóra okładki nie pozostawiała wątpliwości co do wieku książki.

– Nie. Żadne przekazy z tego okresu nie dotrwały do dziś. Właściwie to nie jestem pewien, czy w ogóle tamte wydarzenia były w jakiś sposób udokumentowane… Nie mam pojęcia, od kiedy nasz zakon istnieje. Czy ludzie mogli być na tyle świadomi tuż po stworzeniu, by pisać? Pomiędzy utworzeniem się równowagi, a spisaniem tej oto kroniki, w historii świata jest wielka, czarna plama.

– A jakich zdarzeń dotyczy ta kronika? Jest w niej zawarte coś o owych… Ptakach?

– Chcesz wiedzieć, to przeczytaj. – kapłan przesunął księgę w stronę przybysza.

– Ale jak… Mówiłeś, że to wszystko jest…

– Nie wierz we wszystko, co ci mówią.

Zachowanie bibliotekarza wydawało się zagadkowe. Mimo wszystko Verne odsunął na bok podejrzenia i rozpoczął lekturę. Ostrożnie przewrócił pierwszych parę stron, silnie nadwątlonych przez ząb czasu. Duża część tekstu była nie do odczytania, gdzieniegdzie karty były poobdzierane…

Coraz silniejsze wątpliwości targają mą duszą. Czy nie posuwamy się w naszych działaniach zbyt daleko? Nakazy pierwszych kapłanów trzeba respektować, lecz nie powinno to się odbywać takim kosztem. Im dłużej jestem zmuszony jej pilnować, tym mniej wierzę w słowa Anzelma. Chociaż ogród, w którym przebywa, jawi mi się jako najwspanialsze miejsce na tym świecie, w jej oczach widzę smutek. Czuję smutek. Tak przyziemna forma, jak łabędź, nie tłumi jej… Prawdziwej istoty. Ona zdaje się do mnie mówić. Do innych też. Tylko że nikt z nas nie potrafi jej zrozumieć. Niezwykłe to zjawisko, albowiem wokół kruka nie da się odczuć niczego. Pomijając chłód, który przenika każdego w jego pobliżu.

Właściwie dlaczego to robimy? Wbrew wszystkiemu, co głosi Anzelm, wydaje mi się, że nasz świat spokojnie przetrwałby bez zakonu. Strażników rolą jest utrzymywanie równowagi, niepotrzebna jeszcze nasza ingerencja w te sprawy. Stwórca już ustalił porządek. Naprawdę wątpię, żeby w jego woli było udoskonalanie go przez ludzi.

Przecież na wolności obojgu nic by się nie stało. Ten świat nie ośmieliłby się skrzywdzić filarów, na których opiera swe funkcjonowanie.

Chociaż… Może my izolujemy ich nie od świata, a od siebie? Właśnie. Nigdy o tym nie myślałem… Jak wyglądałoby spotkanie życia i śmierci? Dwie odwieczne, skrajnie różne siły… Nie wiem. I, po dłuższym namyśle, chyba nie chcę wiedzieć.

Ostatnio Arkadia straciła wiele ze swego piękna i wspaniałości. Nie mówię jednak o wyglądzie zewnętrznym. Nie. Coś się zmienia. Niegdyś nie znałem miejsca, w którym czułbym się lepiej. Tutaj byłem wolny od trosk i problemów świata. Teraz to wszystko przemija. Nie wiem czemu, ale tracę poczucie bezpieczeństwa, a obawy, niczym chłód w mroźną noc, swym ciężarem zalegają w moich piersiach.

To kruk mnie przeraża. Nie potrafię już nawet patrzeć na niego. Gdy siedzi pośród konarów w swym azylu, nie zdradza oznak życia, trwa w bezruchu i tylko lustruje wszystko swym czarnym niczym smoła okiem… Gdy poświata księżyca upiornie odbija się srebrem od jego piór… Budzi we mnie straszliwy lęk. Z trudem przyznaję się do tego przed samym sobą, ale od zawsze wyczuwałem w nim coś, od czego w głębi duszy pragnąłem znaleźć się w każdym innym od tego miejscu. Problem w tym, że dawniej otaczająca mnie rzeczywistość w jakiś sposób uspokajała. Upewniała, że nic się nie stanie. Teraz już tak nie jest…

Vita, przyrzekłbym, podziela moje uczucia.

Według wyliczeń Anzelma, dziś przypadnie zaćmienie słońca. Nigdy nie byłem zabobonny, ale w tym przypadku mam przeczucie, że to zły znak. W obecnych okolicznościach skłonny jestem uwierzyć we wszystko.

Wymarła. Arkadia wymarła. Jednak nie w takim sensie… Boże, jak ja bym chciał, żeby tak było. Wszyscy gdzieś zniknęli… Lecz zdecydowanie nie uciekli.

Nie wiem, co się stało. Wstawszy dzisiejszego dnia, nie zastałem nikogo w ogrodach. Korytarze świeciły pustką. Mimo to mam pewność, że pozostali tu są. Przez ściany dochodzą mnie przytłumione ryki, brzmiące, jak gdyby nie pochodziły z ludzkiego gardła. Rozpoznaję jednak w nich głosy mych przyjaciół. Nie mam pojęcia, czy to dobrze, czy też źle.

Powinienem coś zrobić. Przecież ptaki wciąż są swych ogrodach, a wokoło zdecydowanie nie dzieje się nic dobrego. Śmiertelnie się boję.

Słyszałem szczęk stali.

Exitusa nie było w azylu. Chyba odczułem z tego powodu większą ulgę, niż obawę… Nie wyobrażam sobie, jak miałbym się do niego zbliżyć choćby na trochę.

Nie byłem po Vitę. Uciekłem. Uciekłem…

Porzuciłem to miejsce zaraz po tym, jak znalazłem jednego z braci. Leżał na boku, w kałuży krwi, zaraz przy kratach od ogrodu kruka. Od mostka po krtań biegło paskudne rozcięcie. Rana zdecydowanie wyglądała na zadaną mieczem.

Światło słońca padało na jego blade lico, na próżno starając się doszukać życia w jego źrenicach. Gdy przymykałem mu powieki, cały się osunął na plecy, ubrudził mnie krwią. Złamałem się.

Uciekłem.

Położenie Arkadii uwieczniłem na wielu mapach. Może kiedyś tu wrócę. Może kiedyś ktoś inny tu wróci. Nie wiem. To zależy… Co się stanie z Vitą? Co się stało z Exitusem? Co w ogóle zaszło w Arkadii? Chyba tylko sam stwórca wie… Boję się jednak, jakie będą skutki tych wydarzeń.

Jaki wpływ to wszystko będzie miało na nasz świat.

 

Verne odwrócił stronę. Dalej atrament był wyblakły, nieliczne słowa odbijały się czernią na tle pożółkłego papieru. Niewiele zachowało się z dawnych lat… Krótkie fragmenty historii, choć nie dawały wielu odpowiedzi, rodziły niezliczoną ilość pytań.

– I to są najstarsze przekazy? – skierował pytanie do bibliotekarza.

– Owszem… – odparł chrapliwie starzec. Wyglądał na podenerwowanego. W każdym bądź razie bardziej, niż był do tej pory. Głęboko osadzone oczy, z początku utkwione w jakimś punkcie za Vernem, skierował szybko na podłogę. W tym momencie jednak przybysz przestał zwracać na cokolwiek uwagę.

Z pomiędzy kart księgi wsunęło się parę rycin. Delikatnie poszybowały w dół, lecz nim dotknęły podłogi, zacisnęły się na nich jego palce. Podniósł je powoli do góry, gładząc powstałe zagięcia. Oto właśnie wiedza, której poszukiwał w starej bibliotece… Trzy mapy, ze szczegółowo opisanym położeniem Arkadii i niezbędnymi współrzędnymi. Wnętrze Verne'a przepełniła dzika euforia, uczucie nieporównywalne z niczym innym. Miejsce to było w jego zasięgu…

Tak blisko. Tak niewiele zostało do wypełnienia złożonej przysięgi.

Już nic mnie nie zatrzyma. Nie martw się.

Rozedrganymi dłońmi przysunął papiery do twarzy, próbując odczytać dokładne współrzędne. Czterdzieści stopni… Północ…

Szkarłat. Rzędy liter pokryły plamy szybko rozprzestrzeniającej się czerwieni.

Sopel lodu przeszył klatkę piersiową, by po chwili eksplodować ogniem. Panicznie spojrzał w dół. Z pomiędzy żeber potwornie wystawało mu długie ostrze mizerykordii.

Nie teraz!

Stal wyrwała się z jego ciała, po drodze prawdopodobnie gruchocząc kilka kości. Nie mógł być co do tego pewien, poszczególne ogniska cierpienia połączyły się w jeden, przyćmiewający wszystko płomień. Ostrze ukąsiło po raz drugi, przeszyło bark.

Przeciwstawiając się niemocy, skupił całą uwagę na kartach. Nieudolność dzierżącego sztylet musiała mieć granice.

Trzecie pchnięcie trafiło w kręgosłup. Przez całą długość pleców i szyi przybysza przebiegła rozdzierająca nerwy błyskawica. Zwiotczał i począł osuwać się na stół.

Mężczyzna stojący za nim puścił rękojeść i odsunął się do tyłu.

Chociaż morderca zginął, bibliotekarza i świątynnego strażnika nie chciało opuścić przerażenie.

Twarz trupa wykrzywiał uśmiech.

Koniec

Komentarze

Niepozorna droga (a jak wygląda pozorna?) otoczona ścianą lasu (czyli nie droga, skoro las ja otacza, zamyka dookoła; placyk zabaw?), promienie słoneczne z trudem przedzierające się, ranny i osłabiony upływem krwi... Sopel lodu przeszywający klatkę piersiową i zamieniający się w ogień, paniczne spojrzenie w dól na zakończenie... Superklasyka. Wymiękłem. Może ktoś inny wykaże się takim zatwardzeniem, pardon, samozaparciem, że przeczyta --- ja się nie podejmuję.

O, akapity się pojawiły! I jakby krótsze się zrobiło...

Nie martw się, po prostu pierwszy raz coś tu zamieszczam i chwilę mi zajęło nauczenie się, jak sobie radzić z akapitami. Resztę dorzucę jutro, dziś najzwyczajniej w świecie już nie mam siły...
Teraz odnośnie komentarza u góry - Adamie, jestem początkujący, trochę wyrozumiałości na początek :P.
Rzeczywiście, z tą drogą nie wyszło, ale "odczucia" chłodu oraz gorąca miały nadać trochę plastyczności opisowi bólu i nie uważam ich za złe... Zobaczymy, czy ktoś inny dotrwa do końca :). 

Bez obrazy, bo to stwierdzenie faktu, nie zamiar dokuczania --- widać po tekście i temacie, że dopiero zaczynasz przygodę z pisaniem. No dobra, poszło mi właśnie o typowość --- i głównego założenia fabuły (jakaś zemsta czy coś w rodzaju), i rozpoczęcia opowieści. Ta nieszczęsna droga przez gęsty, ciemny las, te promienie słońca z trudem --- toż to kalka kalek. Bohater albo musi zginąć, jak u Ciebie, albo zatriumfować i coś / kogoś przed czymś / kimś ocalić...
Ale dobrze, od czegoś trzeba zacząć.
Jak się uda, jutro poczytam uważniej, nie wyrywkami.

Jeden z nich padł na twarz Verne'a. - Podbiegł i padł. Plackiem. Chodzi mi o to, że promienie nie biegają i padają ot, tak sobie. Zwykle padają cały czas, niezależnie od tego, kiedy narrator raczy nas o tym powiadomić.

wciąż świeże wspomnienie bólu, chłodu towarzyszącemu upływowi krwi  - rozumiem, że to był jakiś promień-cudotwórca? padając na twarz ogrzał całe ciało tak, że zniknęło uczucie chłodu, a pewnie jeszcze niedobór krwi uzupełnił? A, jeszcze: towarzyszącego, nie towarzyszącemu...

Silny blask przysłaniał dalszy widok - Panie! Co to za wszechobecny mrok był! Tak wszechobecny, że dalej był silny blask! Ale ten blask to się, panie, zaraz kończył, bo wszechobecny mrok był... (gdzie tu jakaś logika?!) Bądź konsekwentny w tym, co piszesz: jeśli wszędzie jest mrok, to niech będzie mrok. Światło ma to do siebie, że w jednorodnym ośrodku rozchodzi się liniowo we wszystkie strony, nie można powiedzieć, że: o, tam, sto metrów dalej jest światło, a tu, bliżej, jest wszechobecny (czy tam wszechogarniający, wszystko jedno) mrok.

Odprowadzał go cichy szept, dobiegający spomiędzy pni. Jakby każde drzewo miało mu do opowiedzenia jakąś historię. - Nie dajesz słów, to ich nie opisuj. Bo... Jakie słowa? W ogóle to wtrącenie o szeptach brzmi jakoś tak nieautentycznie. Wzięte z... No, sam wiesz, o co mi chodzi.

Otworzyła się przed nim niewielka polana, część większej równiny, brutalnie wcinającą się w gęstwinę lasu. - Jasne. A dalej był dukt, który był częścią mniejszej wyżyny. WTF? Co ma polana do równiny? Jeśli już chcesz wprowadzać takie opisy, to najpierw daj przynajmniej znać, że koleś schodzi z wzniesienia, albo coś. Tyle by się prydało. Bo tak - mam wrażenie, że coś z tym opisem jest nie tak, nagle jakaś równina się pojawia. Dlaczego? Po co? No i - co się wcinało w gęstwinę lasu - równina? Bo polanki to raczej z zasady brutalne nie są i się nie wcinają, bo są w środku lasu, między drzewami. Wcinać to się może to coś, gdzie drwale drzewa wycinają. Zapomniałem nazwy, cholera.

Verne otoczony był morzem zbóż - przepraszam, czy my mamy tutaj do czynienia z oniryzmem? Jeśli tak, to przynajmniej przerzuć to zdanie do nowej linii. Jeśli nie to... Skąd morze drzew w lesie? Na polanie?! Może bohater byłby łaskaw najpierw z lasu wyjść? 

ziarna złotego pyłku unosiły się w powietrze - że co? Autor był kiedyś na polu może? Czy zna pole tylko z anime, gdzie faktycznie można zobaczyć złoty pyłek unoszący się w powietrze. To jest bzdura (mówię to jako syn rolnika, wnuk rolnika i prawnuk rolnika. Zresztą wystarczy zobaczyć pole późnym latem, przez żniwami, żeby się zorientować, że nia latają tam żadne złote pyłki).

(...) ogień zachodzącego słońca. Fiolet i purpura dominowały na niebie (...) - Fioletowy i purpurowy ogień? Dziwne to słońce. :|

Nieziemski - nie czuję tego. Nieziemskość oddaj opisem, jeśli już tak tego potrzeujesz.

Chociaż jak mogłoby być inaczej w takim miejscu, jak to? - znaczy w jakim? Na wcinającej się w las równinie po horyzont zasłanej zbożem? Pomijam już wątek polanki, żeby nie gmatwać.

z zachwytu, jakie budziło za pierwszym razem, nie pozostało nic - to po jaką cholerę, pytam się ja, te wszystkie opisy wcześniej?!

- Dla twojej osoby zawsze będzie. - Moja osoba się dziwi. Moją osobę śmieszy to zdanie.

W wodzie odbijały się ich postacie. - Moja postać chichocze. Szczególnie po zdziwieniu mojej osoby.

odrywały się obłoki ciemnej mgły - Mgły? Formalnie mgla to zawiesina, unosząca się w powietrzu. Czyli takie kropelki cieczy, które utrzymują się siłą oddziaływań elektrostatycznych. Do zdania: Dym - tak. Para - tak. Mgła - nie.

Może kiedyś pokuszę się na więcej, na teraz mam dość. A to właściwie tylko jeden (czy dwa) akapit (-y).

Na przyszłość: po pierwsze - dużo czytaj. Po drugie - myśl, co piszesz. Po trzecie - zostaw test przynajmniej (minimum!) na kilka dni, potem przeczytaj, dobrze by było na głos. I poprawiaj. Korekta jest tak samo ważna, jak dobre przygotowanie do pisania!

Pozdrawiam 

> Przez korony drzew przebijały się nieliczne promienie światła, próbujące przegnać wszechobecny mrok. Jeden z nich padł na twarz Verne'a. Przyjemne ciepło rozlało się po jego skórze, zacierając wciąż świeże wspomnienie bólu, chłodu towarzyszącemu upływowi krwi. Podniósł się. W oddali roślinność się przerzedzała. Silny blask przysłaniał dalszy widok. Przybysz uśmiechnął się. Tak, istne światełko w tunelu... > to "się" mnie denerwuje. Się podniósł. Się przerzedzał. Się uśmiechnął. Faktycznie ten promień musiał być cudotwórcą.

>Verne otoczony był morzem zbóż.Wiatr co chwila przeczesywał kłosy, ziarna złotego pyłku unosiły się w powietrze.< O ile dobrze wiem to na dzikich łąkach nie rośnie zboże, lecz różne rodzaje traw. Chyba, że ta polana była polem jakiegoś rolnika, co zmnienia postać rzeczy. Chyba jednak nie było to pole uprawne. Poza tym drugie zdanie jest nieco dziwaczne. Moja rada jest taka: Najlepiej idż do lasu, do jak największej dziczy w Polsce i zobacz jak wyglądają leśne polany. Z tymi promieniami też radzę wybrać się do lasu, w tym przypadku najlepiej do iglastego.

Czytanie, czytaniem exturio. Tutaj autor musi wybrać się do lasu. Rzeczywiście na polanach rosną brzozy, więc za to plus. Ale zboże na dziko? Nie za bardzo mi się to widzi. Taka wyprawa z jakimś towarzyszem będzie lepsza niż czytanie książki, a przy okazji zobaczysz jak wygląda łono Mamci natury.

Nie najgorsze to opowiadanie, choć jest dużo błędów. Pisz dalej! I popraw to rzecz jasna.
Idę czytać kolejne części twojego opowiadania.

Dzięki :). Co warte jednak zaznaczenia, redagowałem ten tekst i to nie raz...

Będę starał się poprawić... Ale na początek proszę Cię, przeczytaj najpierw całość tekstu, a dopiero potem zabierz się za krytykę najbardziej rzucających się w oczy, khm, "rodzynków".

Opisy, które wymieniłeś, odnoszą się do miejsca poza światem materialnym (że się tak górnolotnie wyrażę), wobec czego nie powinny dziwić szepczące drzewa, pył na wietrze i specyficzna barwa nieba.

Promień słońca - "rozlał się ciepłem po skórze", nigdzie nie zaznaczałem, że ogrzał całe ciało.

Mrok i blask - chodziło mi o efekt, gdy, będąc pośród ciemności (z okazjonalnymi promieniami słońca, przebijającymi się przez korony drzew, żeby nie pozostawiać wątpliwości :) ), widzimy w oddali dalszą drogę, przysłoniętą przez ścianę blasku. Bardziej naukowo mówiąc, nasze oczy są przystosowane do mroku wokół nas, przez co nie jesteśmy w stanie dostrzec czegokolwiek w silniejszym świetle.

Wyjście bohatera z lasu zaznaczone jest w zdaniu "otworzyła się przed nim niewielka polana.

"Towarzyszącemu" już skorygowałem.

I to by było na tyle mojej rozpaczliwej obrony :P

Do mojego wyższego posta: morze drzew - chodziło mi, oczywiście, o morz zbóż.

@Areot:
Czytanie ma poprawić styl i jakość zdań. Ogólnie wspomóc całość. Jestem za wycieczką na pola, do lasu i tak dalej. Dobrze jest mieć pojęcie, o czym się pisze. Jednak z pewnością stylu to nie poprawi.

Co do tych nieszczęsnych zbóż - wydaje mi się, że autor miał na myśli raczej pole przed lasem, tylko zapomniał zaznaczyć, że bohater opuszcza knieje. W efekcie wyszło... Jak wyszło.

Pozdrawiam 

Wiem, co ma poprawić czytanie, ale wycieczka też dużo może zdziałać exturio.

Montinek
Nie masz się po co bronić. W gruncie rzeczy powiem tak, czytam twoje opowiadanie i czytam i nie wiem o co chodzi. Może to wina tego, że czytam Krzyżaków, a to nie jest zbyt porywająca książka jak dla mnie. No ale niestety taki obowiązek przeczytać i Krzyżaków. Co dziwne "W pustyni i w puszczy" bardzo mi się podobało, a to, no nie za bardzo. Krzyżacy.

Czekaj, to główny bohater zmarł, czy też ta kraina jest jak ja to mówię "Duchową Krainą" ?

@Montinek:
(nie zauważyłem wcześniej Twojego posta)

Ja mam na to (na Twojego posta) jedną, dość mocną odpowiedź: Co z tego, skoro ja, czytelnik, odbieram tekst tak, jak zostaje mi przedstawiony, a nie tak, jak Ty sobie wyobrażasz, że przedstawiłeś? Nie odbieraj tego jako napaść, to nie tak. Po prostu autor inaczej widzi swoje dzieło. Ty widzisz zamysł, ja - efekt końcowy. Cała sztuka polega na tym, żeby z tych różnych perspektyw tekst wyglądał tak samo.

przeczytaj najpierw całość tekstu, a dopiero potem zabierz się za krytykę najbardziej rzucających się w oczy, khm, "rodzynków" - problem w tym, że nie zaciekawiły mnie dwa pierwsze akapity. Nie jestem masochistą. Poczekam na kolejny tekst, być może lepszy, tekst.

Wyjście bohatera z lasu zaznaczone jest w zdaniu "otworzyła się przed nim niewielka polana. - Chyba nie do końca rozumiesz znaczenie słowa "polana". A już "niewielka" przy "morzu zbóż" zakrawa o absurd.
 
Pozdrawiam 

Poczekam na kolejny tekst, być może lepszy, tekst. - drugi "tekst" wkradł mi się przypadkiem. Nie powinno go tam być.

Póki jeszcze pamiętam: zapis dialogów miejscami jest zły. Gdzieś na stronie jest poradnik Mortycjana, jak zapisywać dialogi. Polecam do przeczytania.

Dobrze mówi exturio. Mnie też się jako autorowi podobał mój zamysł, ale niestety wyszło "gówno w bagnie" i zakończyłem na tym niepowodzeniu i teraz piszę coś nieco innego. Za pewne też okaże się, że wyszło kolejne "gówno w bagnie" No ale niestety nie wszytko wychodzi od pierwszego razu. Rozumiem Cię Montinek. Wymyśliłeś sobie to opowiadanie, cieszyłeś się swoim pomysłem i szczęśliwy zrealizowałeś go w komputerze jako tekst. Ucieszony zamieściłeś opowiadanie na Fantastyce i nagle sielankę przerywa wstrętny Areot i mówi, że nie jest zbyt piękne. W tym momencie świat dla Ciebie się zawalił. Desperacko próbujesz wytrwać w starym przekonaniu, lecz ono odchodzi. Niestety ale tak jest. Trzeba chyba czyjeś prace oceniać bardziej wyrozumiale, a przy tych wyjątkowych mówić "super, super, super" itp.

Świat się nie zawalił Montinek. Bierz się do roboty i wymyślał następne opowiadania, a nóż któreś wyjdzie super i zostaniesz drugim Sapkowskim albo Tolkienem.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka