- Opowiadanie: chmielu - Kobiety błogosławionych

Kobiety błogosławionych

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kobiety błogosławionych

Lubiła, kiedy szeptał jej wiersze do ucha. Lubiła dźwięk jego głosu, drżący, przepełniony pożądaniem, ale też troską i czułością. Lubiła czuć jego ciężar na swoim ciele. Lubiła w końcu to, że mówił do niej „Moja Pani", a nie „Węgierska kurwo" czy „jebana dziwko".

Mówił jej, że te wiersze sam pisał. Siedział nad nimi do późna w nocy, opatulony tylko w srebrne światło księżyca, rozgrzany miłością i rozmyślał, przypominał sobie ich spotkania, a potem przelewał wypełniający go dziki potok uczuć na papier. Nie rozumiała tych wszystkich słów, rymów, metafor, ale wiedziała, że są piękne. Tak piękne, że prawie pękało jej serce.

Czasami wpadała przez niego w kłopoty. Nie zawsze miał piefniądze i wtedy musiały jej wystarczyć same wiersze. Nie potrafiła i nie chciała odmówić, kiedy słyszała jego miękki, kojący głos, deklamujący kolejne wersety miłosnych sonetów. Później, kiedy już go nie było, jej opiekunka biła ją batem za karę. Tylko po plecach, żeby nie zostawić śladów na piersiach, tam gdzie mężczyźni lubili ją dotykać.

Nigdy tego nie żałowała. Jeśli miała cierpieć dla tych krótkich chwil, kiedy leżeli nago obok siebie, spełnieni, gorący od buzującej jeszcze w ich krwi miłości, a on całował ją w czubek głowy i nazywał swą różą, to będzie cierpieć. Zapominała wtedy o krakowskim burdelu, o własnym upokorzeniu, o niewoli i o tym, jak miejscowy felczer uczynił ją jałową jak pustynia. Łzy napływały jej do oczu, bo czuła się szczęśliwa. To było jak zbawienie, jak święta komunia, jak uśmiech Boga.

Kiedy rozległ się krzyk, poderwała się z łóżka. Chwycił ją delikatnie za ramiona.

– Połóż się– poprosił.

Prawie go posłuchała. Już miała się oprzeć głowę na jego piersi, żeby poczuć rytmiczne uderzenia serca ukochanego, kiedy krzyk rozległ się po raz kolejny. Przerażający, ostry jak czubek rzeźnickiego noża, bolesny jak uderzenie bata.

Nim przebrzmiał, była już na nogach. W dłoni miała kozik, który wyciągnęła spod łóżka. W jego oczach coś zabłysło. Strach? Ale bał się jej, a nie tego, co się działo za ścianą. Nie miała czasu o tym myśleć.

Całkowicie naga, z dłonią zaciśniętą na rękojeści noża, wybiegła na korytarz. Inne dziewczyny, kierowane tą kurewską troską o siebie nawzajem, były tuż przy niej. Każda z ostrzem lub pałką, które trzymały ukryte we wezgłowiu łóżek. Zaniepokojeni klienci wyglądali na korytarz, żeby zaraz schować się do pokoi, szybko się ubrać i uciec z tego burdelu, w którym wszystkie dziwki najwyraźniej powariowały.

Jeszcze jeden krzyk. Tym razem inny, bolesny, ale słaby. Jeżyły się od niego włosy na karku.

Uderzyła ramieniem w zamknięte drzwi. Jeszcze raz i jeszcze raz, aż stare drewno wygięło się i pękło. Wpadła do środka i poślizgnęła się na krwawym strzępie rozszarpanego ciała. Ramieniem uderzyła w ścianę, ale utrzymała równowagę.

W oknie siedział demon. Potężny, czarny i tłusty jak smoła, a jego szpony ociekały czerwienią. Patrzył wprost na nią, a w jego spojrzeniu była i groźba, i drwina. Węgierce serce stanęło ze strachu. Lecz potwór nie rzucił się na nią, tak jak się spodziewała, a tylko wyszczerzył kły, jakby się uśmiechał, i skoczył prosto w krakowską noc.

Arlet nie myślała długo. Popędziła po pomoc z powrotem do swojego pokoju. Ale jej kochanka, błogosławionego Aldousa de Sand w środku już nie było.

1.

Aldous musiał przyznać, że nawet jak na wysokie krakowskie standardy posłaniec miał ładny tyłek.. Kształtne pośladki, delikatne, lekko dziewczęca twarz, miłe i przyjazne usta, blada cera – któryś z akademików musiał się zainteresować tym dwunastolatkiem. Mag przez chwilę zastanawiał się, czyim młodzieniec może być ulubieńcem.

– Mówisz, że wzywa mnie rektor?

Chłopak przełknął ślinę.

– Tak błogosławiony – przytknął – Powiedział, że chce cię widzieć błogosławiony natychmiast i nie ma mowy o żadnych wymówkach. Tak powiedział.

– Przekaż w takim razie Jego Magnificencji, że niezwłocznie się do niego udaję.

Posłaniec dygnął grzecznie, zakręcił zgrabnym tyłkiem i popędził na Akademię.

Aldous przemył twarz w miednicy i wypróżnił się do nocnika. Posmarował brodę niewielką ilością czernidła i podkręcił wąsy, żeby nadać im trochę bardziej arystokratyczny i dostojny wygląd. Założył czyste nogawice oraz wyjściowy wams obszyty srebrną nicią. I tylko buty miał stare, zniszczone, znoszone z widocznymi śladami licznych napraw u szewca.

Wyszedł na Szewską i szybkim krokiem ruszył w stronę wiecznie zatłoczonego i ruchliwego rynku. Przeciął go, mijają żydowskich, ormiańskich, polskich, niemieckich, włoskich handlarzy, rzemieślników, kantory i lichwiarzy, knajpy, karczmy i piwnice, skąd zalatywała pociągająca woń piwa i świniaka, i wszedł we Floriańską. Już z daleka widział wybijający się nad okoliczne kamienice budynek Akademii – ponury, wyniosły i co tu dużo mówić, brzydki, przypominający bardziej twierdzę obronną niż uniwersytet gmach. Niewiele pomogła tu niedawna przebudowa wykonana przez specjalnie sprowadzonych z Włoch architektów, która miała nadać mu bardziej przyjazny, otwarty charakter, dodać lekkości i gracji. Akademia pozostała Akademią – twardym sercem chrześcijańskiej magii.

Aldous zastanawiał się, czego rektor mógłby od niego chcieć. Zrobił szybki rachunek sumienia. Nic nie przeskrobał, niczym się nie zasłużył. Czuł jednak głęboko w żołądku, że powód, dla którego go wzywano, nie jest miły ani przyjemny. Obawiał się, że jego wczorajsza wizyta w burdelu mogła coś mieć z tym coś wspólnego. Co prawda uciekł stamtąd, zanim pojawili się strażnicy miejscy, ale ktoś mógł go zauważyć i donieść.

Nie miał czasu się martwić. Kiedy tylko przekroczył grube mury Akademii, jeden z sekretarzy, mężczyzna o nudnych rysach twarzy i krótkich, świńskich nóżkach, chwycił go za ramię i popędzając zaprowadził do rektora. Aldous to ciągnięty, to popychany ledwo za nim nadążał. Nim się obejrzał już znajdował się przed dobrotliwym obliczem Jego Magnificencji błogosławionego Ludwika ze Wrocławia. Staruszek na widok de Sanda rozłożył ramiona i uśmiechnął się szeroko.

– Aldousie! Chodź tu chłopcze!

Nie czekając, sam objął Aldousa i ucałował maga w oba policzki.

– Dobrze cię widzieć chłopcze. Słyszałem, że jesteś w Krakowie, ale coś rzadko nas odwiedzasz.

– Cóż…

– Nie ważne chłopcze, nie ważne. Mamy sprawy, dużo spraw do omówienia.

Oprócz Aldousa i rektora w pokoju znajdowało się jeszcze dwóch mężczyzn. Na widok jednego de Sand poczuł nieprzyjemne mrowienie w okolicach kręgosłupa. Błogosławiony Ignacy Vasqez był dokładnie taki, jakie sprawiał wrażenie. Wysoki, chudy, o łysej, podłużnej czaszce, orlim nosie i ponurym spojrzeniu, był najsroższym nauczyciel, jaki kiedykolwiek wykładał w Akademii. Tam gdzie inni widzieli występek, on widział zbrodnię, to co inni nazywali zwątpieniem, on nazywał herezją. Nie znosił sprzeciwu, a rózgi używał więcej niż chętnie.

Drugiego z mężczyzn Aldous nie znał. Był to człowiek na oko trzydziesto kilko letni, ubrany zupełnie na czarno. Nosił się po żołniersku, taką też miał postawę. Mag wyczuwał drzemiący w tym człowieku gniew, podobny do wściekłego psa, który nie rzucał się na innych tylko dla tego, że trzymany był na grubym łańcuchu wojskowej dyscypliny.

– Błogosławionego Vasqeza oczywiście znasz…

Aldous pokłonił się głęboko i z szacunkiem Hiszpanowi, na co ten odpowiedział tylko ledwo dostrzegalnym ruchem głowy.

– Nasz gość zaś to kapitan Henryk Gruber, dowódca Czarnej Straży.

Aldous ukłonił się żołnierzowi. Ten, jakby tego nie zauważył.

– Jak pewnie wiesz Aldousie Czarna Straż służy Namiestnikowi…

– Służymy Jego Królewskiej Mości– przerwał opryskliwie rektorowi Gruber– natomiast rozkazy wydaje nam, wobec nieobecności Jego Wysokości w królestwie, jego namiestnik.

W gabinecie zapadła niezręczna cisza. Magowie patrzyli po sobie, nie do końca pewni jak powinni zareagować nie tyle na słowa, ale na wrogi, agresywny i lekceważący ton, którym zostały wypowiedziane.

– Widziałem kilku z waszych ludzi panie kapitanie na ulicach– zdecydował się odezwać Aldous – Nie do końca wiem, czym się zajmujcie.

– Zostaliśmy powołani do łapania przestępców w Królewskim mieście Kraków.

– To chyba zadanie Straży Miejskiej.

– Straż Miejska jest nieliczna, niekompetentna, przekupna i nieudolna. Błogosławiony, jeszcze niedawno mogłeś zadźgać człowieka na ulicy i jeśli nikt nie złapał cię za rękę, to uszłoby ci to płazem… A Kraków, to jakby nie patrzeć, królewskie miasto. Nasze zadania są inne niż te Straży. Oni mają pilnować porządku. My mamy znajdywać tych, którzy zabijają, kradną, przemycają, cudzołożą, oddają się sodomii i przyprowadzać ich przed oblicze sądu.

– Kapitan Gruber przybył do nas, żeby prosić Akademią o pomoc i Akademia zdecydowała się mu tej pomocy udzielić. Rektor, za moją namową, zdecydował się powierzyć to zadanie tobie– włączył się do rozmowy Vasquez.

– Tak chłopcze – przytknął rektor – Tak właśnie było. Błogosławiony Vasquez przypomniał mi, jakim bystrym i zdolnym młodzieńcem jesteś. Wspólnie uznaliśmy, że jesteś najlepszy do tego zadania.

Aldous zaklął w duchu. Zdolny i bystry– puste pochlebstwa. Gdyby rektor naprawdę tak uważał, to zamiast przydzielać go do pomocy Czarnej Straży, wysłałby go na dwór do Pragi, Paryża, Londynu, Madrytu, czy do jakiegoś magnata, dowódcy, hetmana, gdziekolwiek gdzie mógłby coś osiągnąć i do czegoś się przydać.

– W czym miałbym pomóc kapitanie? Odczynić jakichś urok? Uleczyć waszych ludzi?

– W Krakowie doszło do zbrodni błogosławiony– przerwał mu kapitan– I to nie jednej. Do tej pory zamordowano w bestialski sposób cztery kobiety. Chcemy, żeby Akademia pomogła nam wyjaśnić tą sprawę…

– Sprawę? Mówimy o czterech zabójstwach. Rzecz to przykra, ale w tak wielkim mieście, jak Kraków…

– Wydaje nam się, dokonała ich jedna i ta sama osoba – przerwał magowi kapitan.

– No cóż… Nie chcę pytać, na jakiej podstawie wyciągacie tak daleko idące wnioski kapitanie, niemniej dlaczego Akademia ma wam pomagać? Błogosławieni nie zostali powołani do tego, żeby uganiać się po Krakowie za pospolitymi rzezimieszkami.

– Morderca posługuje się magią– odpowiedział za kapitana Vasquez. – To coś straszniejszego i groźniejszego niż ci się wydaje błogosławiony de Sand. Świadkowie mówią o demonach, o mrocznych, krwiożerczych duchach. Jeśli to prawda, to Akademia ma prawo i przede wszystkim obowiązek zająć się tą kwestią. I ty zostałeś do tego wyznaczony.

Aldous nie wierzył w ani jedno wypowiedziane słowo, ale wiedział już, że nie uda mu się wymigać. Czy tego chciał, czy nie, najbliższe dni spędzi ścigając pospolitego mordercę, co gorsza, będąc na usługach pospolitego żołnierza. Zmusił się do uśmiechu.

– Z radością więc pomogę, panie kapitanie– skłamał gładko.

Rektor klasnął w dłonie.

– Znakomicie chłopcze. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. W takim razie sprawę możemy uznać za załatwioną.

– Tak, panie rektorze.

– To do roboty chłopcze, do roboty!

– Panie rektorze– odezwał się Vasquez– Nim pozwolimy panu kapitanowi oraz błogosławionemu de Sand opuścić ten gmach, chciałbym zamienić z młodym Aldousem jeszcze kilka słów na osobności.

– Tak, tak, oczywiście.

– Błogosławiony de Sand…

 

Wyszli na dziedziniec. Hiszpan wziął maga pod rękę. Nieliczni studenci najpierw obrzucali ich zaskoczonymi spojrzeniami, a potem na wszelki znikali z pola widzenia srogiego wykładowcy. Nie wiedzieli, w jakim jest humorze, więc woleli nie ryzykować. W gniewie Vasquez był straszny. Nie krzyczał, nie wściekał się, nie bił, ale z zimnym, wyrachowanym okrucieństwem zadawał kolejne kary za najmniejsze przewinienia. Całą noc leżenia krzyżem, pięć uderzeń rózgi na gołe plecy, cały dzień w kozie o wodzie i chlebie.

– Nie jesteś zadowolony de Sand– odezwał się Vasquez.

– Służę Akademii i z radością…

– Bzdura de Sand – przerwał mu brutalnie Hiszpan – Jesteś próżnym, rozpuszczonym i do tego, jak podejrzewam, niezbyt mądrym młodzieńcem. Nie wiem, jak mając takiego wspaniałego ojca, wyrosłeś na kogoś tak… bezużytecznego.

Aldous zaczerwienił się jak burak.

– Nie udawaj oburzonego. Doskonale wiesz, co o tobie myślę.

– Błogosławiony…

– Jesteś jeszcze jednak młody Aldousie. Bardzo młody. A ja Aldousie popełniam straszny błąd, zapominając o tym, jaki sam byłem w twoim wieku.

Hiszpan zatrzymał się, a de Sand wraz z nim. Vasquez spojrzał młodemu magowi prosto w oczy.

– Nie różniłem się od ciebie aż tak bardzo de Sand. Zaskoczony? Młodość ma swoje prawa, a przecież i sam święty Franciszek mocno w swoim czasie nagrzeszył.

– Nie wiem, co odpowiedzieć błogosławiony.

– Najlepiej nic nie mów de Sand. Podczas rozmowy u rektora doskonale widziałem, że nie podoba ci się zadanie. Pewnie wolałbyś raczej znowu wyruszyć do Danii do króla Christiana czy na służbę u jakiegoś magnata kresowego, prawda?

Aldous długo wahał się, jakiej odpowiedzi udzielić.

– Gdybym miał wybór panie, pewnie bym tak właśnie postąpił. Jednakże w tej sytuacji…

– Zamilcz de Sand. Do Danii wyruszyłeś, bo akurat nikogo innego chętnego nie było, a ci bardziej odpowiedni do tego zadania wcale nie kwapili się z wyjazdem. Na Ukrainę też pojechałeś tylko dlatego, że najwyraźniej wszyscy prócz ciebie spodziewali się najazdu Litwinów i woleli go oglądać z perspektywy Krakowa niż Schlissenburga. Jest nas błogosławionych tak niewielu, ale zamiast wyruszać tam, gdzie nas naprawdę potrzebują, to każdy jeden tylko kombinuje jak uwić sobie wygodne gniazdko na dworze jakiegoś króla czy innego magnata. W Grenadzie Arabowie tylko czekają na sygnał do podboju reszty Hiszpanii, Turcy mierzą w Węgry, Litwini w Ukrainę i Polskę. Kiedyś się w końcu na nas rzucą i rozszarpią. A my nie staramy się nawet temu zapobiec.

Hiszpan zacisnął pięści.

– Tam gdzie cię wysłaliśmy błogosławiony, poradziłeś sobie lepiej niż można by się po tobie spodziewać.

Dopiero teraz Aldous poczuł się naprawdę zaskoczony. Nie spodziewał się pochlebstw.

– Tak przynajmniej wynika z listów, raportów, zeznań, do których dotarliśmy– kontynuował Hiszpan.– Ale nie mam wątpliwości, że odległość zniekształca obraz wydarzeń. Zadanie, które otrzymałeś Aldousie, to test. Ja, rektor oraz inni wykładowcy, chcemy sprawdzić, czy naprawdę jesteś taki zdolny, jak na to wygląda. Osobiście w to wątpię, czego nie omieszkałem się zaznaczyć na wstępie naszej rozmowy Aldousie. Nie wykluczam jednak, że będę musiał zmienić opinię o tobie.

– Co się stanie jeśli się wykażę?

– Na Pragę to jeszcze nie będzie wystarczyło de Sand, ale są inne miejsca, gdzie możemy cię wysłać i gdzie przysłużysz się nie tylko chrześcijańskiemu światu, ale również kilku możnym, którzy o tobie nie zapomną. A tego właśnie chcesz Aldousie, prawda?

Hiszpan nie czekał na odpowiedź. Spojrzał w stronę schodów.

– Kapitan już się niecierpliwi.

Żołnierz zszedł po schodach na dziedziniec i podszedł do magów.

– Panie de Sand, czy możemy zabrać się do pracy.

– Oczywiście kapitanie Gruber. Pan de Sand jest już gotowy– odpowiedział za Aldousa Vasquez.

Hiszpan pokłonił się obu mężczyznom i odszedł.

 

Gruber po zatłoczonej Floriańskiej maszerował tak, jakby właśnie na czele armii zjednoczonego chrześcijańskiego świata zdobywał Istambuł. Nawet mocne w gębie krakowskie przekupki robiły mu miejsce, a złodziejaszki wstydliwie odwracali głowę lub znikali w najbliższym zaułku na sam widok czerni kapitańskiego munduru.

– Jesteście bandą podłych kutasów– powiedział Gruber.

– Słucham?

– Jesteście bandą podłych, samolubnych kutasów– powtórzył Gruber.

Wypluwał z siebie słowa, jakby każde jedno było wymierzonym policzkiem.

Aldous nie wiedział, co odpowiedzieć. Ale nim zdążył się dobrze zastanowić, już znaleźli się na rynku, strażnik nagle skręcił i wszedł w bramę jednej z kamienic, aby zniknąć w jej wnętrzu. Mag poszedł za nim. Znaleźli się w kwaterze Czarnych Strażników. Było to zaledwie kilka małych pokoi, zapełnionych papierami, skrzyniami oraz bronią, gdzie panował nieustający harmider. Co chwilę ktoś wchodził, ktoś inny wychodził, skryba zapisywał kolejne karty w grubej księdze, a z piwnic dochodziło niepokojące, pełne bólu i udręki jęczenie zatrzymanych. Światła było mało, pod niskim sufitem unosił się dym z nielicznych, zapalonych świec.

Minęli kłócącego się ze skarbnikiem o żołd strażnika, który na widok kapitana stanął natychmiast na baczność i przeszli do kolejnej ciemnej, brudnej klitki, gdzie był tylko stół, krzesło oraz długa ława, i gdzie czekał na nich inny mężczyzna w czarnym mundurze. Na jego widok Aldousowi serce ścisnęło się ze strachu.

– Banda kutasów– mruknął jeszcze Gruber.– Czekajcie tutaj błogosławiony.

Kapitan wyszedł. Drugi mężczyzna nieśpiesznie podszedł do Aldousa i stanął tuż za plecami maga. Błogosławiony czuł jego ciepły oddech na karku.

– Jeśli powiesz komukolwiek słowo o tym, co się wydarzyło na Ukrainie, to cię zabiję.

Mag zamknął oczy. Przed powiekami przesuwały mu się obrazy z niedawnej przeszłości. Zdradzona kobieta, upiór na bagnach i zdrajca o szerokim uśmiechu, który doprowadził do śmierci młodego księcia ze Schlissenburga.

– Zagajniczek…

– Aldous…

Mag przełknął ślinę. Gardło miał suche jak pieprz.

– Nie odważysz się– szepnął.– Nie jesteśmy na Ukrainie, tylko w Krakowie. Nic mi nie możesz zrobić.

– Tylko tak myślisz…

– Jeśli choć mnie tkniesz, to trafisz pod katowski topór.

– Może trafię, może nie trafię, ale wcześniej na pewno zdążę wbić sztylet lub dwa w plecy. No, może trzy, jeśli mi się poszczęści.

– Nie odważysz się– powtórzył, ale już sam w to nie wierzył. Magowi wydawało się, że na plecach, w okolicach kręgosłupa poczuł delikatne, ale wyraźne ukłucie.

– Wypróbuj mnie błogosławiony. Powiedz tylko słowo o tym, co się wydarzyło na Ukrainie. Teraz masz szansę…

I rzeczywiście, Gruber wrócił do pomieszczenia. Kapitan trzymał w rękach kilka kartek papieru. Bez słowa siadł za stołem.

– Banda z was kutasów błogosławiony– powtórzył po raz kolejny Gruber. – Zapatrzone w siebie, samolubne świnie… Tylko z tym Hiszpanem da się dogadać… Tylko on mnie rozumie.

Nagle kapitan walnął pięścią w stół. Jakby to był sygnał, do pomieszczenia wbiegła mała dziewczynka z dzbankiem i drewnianym kubkiem. Położyła je przed strażnikiem i natychmiast uciekła. Gruber nalał sobie wina i wypił jednym haustem.

– Banda kutasów…

– Prawdziwe z nich chuje– dodał Zagajniczek.

Nim Aldous zdążył mrugnąć żołnierz chwycił kubek i rzucił nim w Zagajniczka, trafiając młodzieńca prosto w czoło. Ten krzyknął z bólu i zaskoczenia.

– Trzymaj język za zębami pieprzony przybłędo!

Zagajniczek chwycił się za głowę. Uśmiech zszedł mu w twarzy.

– A teraz podaj mi kubek.

– Tak jest.

Młodzieniec niechętnie podniósł naczynie i położył je obok dzbana.

– Myślisz, że jesteś wyjątkowy, co?

– Nie panie kapitanie.

– Nie mówiłem do ciebie przybłędo, tylko do maga!

Aldous próbował się skupić. Nie miał powodów, żeby się bać. Był w końcu błogosławionym, magiem, wybranym. Przed sobą miał zwykłego i najwyraźniej szalonego strażnika. Nie musiał się go obawiać. Gruber nie mógł mu nic zrobić. Pamiętał jednak, że pokora jest najcenniejszą ze cnót.

– Nie panie kapitanie– odpowiedział.

Gruber nalał sobie wina do kubka. Wypił. Tym razem powoli. Stróżki wina spływały mu po brodzie. Odłożył kubek i otarł usta rękawem.

– Myślisz, że jesteś lepszy od nas, szaraczków. Widzę to w twoich oczach błogosławiony. W tym, jak się zachowujesz, co mówiłeś w Akademii. Tylko, że to nie ma żadnego znaczenia. Dostałeś zadanie i masz je wykonać błogosławiony, prawda?

– Nie czuję się lepszy panie kapitanie. Pokora…

– W dupie mam twoją pokorę. Chcę wiedzieć tylko, czy będzie warto?

– Warto?

– Przecież obiecali ci jakąś nagrodę, co błogosławiony? Jaka ona jest? Kopniak w górę, pocałowanie ręki, wdzięczność rektora, sakwa złota czy magiczna różdżka?

Zagajniczek ciągle trzymał się za głowę, ale już uśmiechał się szeroko, widząc zmieszanie Aldousa.

– Chcę po prostu wiedzieć, czy ci będzie zależeć błogosławiony?

– Oczywiście panie kapitanie. Jestem błogosławionym, naszą misją jest…

Kapitan uderzył pięścią w stół tak potężnie, że dzbanek aż podskoczył, a później przewrócił się na blat schodu. Gruber poderwał się z miejsca, chwycił za naczynie i natychmiast je postawił, ale wino już zdążyło się wylać i ściekało na podłogę.

– Szlag by to… Potrafisz to naprawić?– zapytał i spojrzał wprost na Aldousa.

Mag domyślił się, że kapitan chciał, żeby błogosławiony cofnął czas lub w inny, czarodziejski sposób wlał wino z powrotem do dzbana.

– Ja? Raczej nie.

– Szkoda. Myślałem, że może jakieś wasze czarodziejskie sztuczki… Dobre wino– jęknął kapitan i opadł na krzesło. Zupełnie się nie przejmował, że napój lał mu się wprost na spodnie.

– Zabierz go Zagajniczek do burdelu, pokaż wszystko i obserwuj uważnie. Potem powiesz mi, czy będzie się przejmował, czy nie.

– Tak jest panie kapitanie.

– Wynocha.

Zagajniczek bez słowa, za to z uśmiechem, pociągnął Aldousa za rękaw. Mag chciał zaprotestować, zareagować, coś powiedzieć, ale nie za bardzo mu to wyszło, bo zanim się obejrzał już był na krakowskim rynku, a Zagajniczek prowadził go w niewiadomym kierunku. Wesoło przy tym pogwizdywał, a mag doszedł do wniosku, że cała ta przygoda zaczęła się robić po prostu szalenie nieprzyjemna.

 

2.

Cios był tak potężny, że świat zawirował mu przed oczyma i nawet nie poczuł, kiedy upadł nosem wprost w kałuży zaschniętej krwi. Kopniak w podbrzusze pozbawił go tchu i sprawił, że nadtrawione resztki śniadania podeszły mu do ust. Zdołał stłumić wymioty i przełknąć rzygowinę.

– To, żebyś pamiętał, z kim masz do czynienia– powiedział Zagajniczek.

Aldous zobaczył jego buty tuż przed twarzą. Zamknął oczy i oczekiwał na kolejnego kopniaka. Zamiast tego młodzieniec poderwał go do góry za szmaty i postawił na nogi. Uśmiechał się szeroko. I znienacka wymierzył magowi pstryczka w nos.

– Pamiętaj błogosławiony– powiedział i roześmiał się.

Aldous na drżących nogach zrobił kilka kroków i usiadł pod ścianą. Spojrzał na leżące przed nim ciało i po raz kolejny rzygowiny podeszły mu do ust.

Znajdowali się w burdelu. Tym samym, który mag opuścił w takim pośpiechu poprzedniej nocy. Wtedy jednakże sądził, że doszło w nim do pospolitego morderstwa popełnionego przez zazdrosnego lub niespełnionego kochanka na zwykłej dziwce. Nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Ktoś mógłby donieść o jego pobycie w „Domu pod Różą" na Akademię, a to z kolei nie spotkałoby się ze zrozumieniem. Niby wszyscy wiedzieli, że błogosławieni byli tylko mężczyznami i jak to mężczyźni, mieli swoje potrzeby i jakoś musieli je zaspokajać, a celibat był ledwie zaleceniem, ale przyjęło się, że rzeczy te należy załatwiać dyskretnie i bez zbytniego zwracania na siebie uwagi. Utrzymanki w ustronnych podkrakowskich wioskach, ulubieni uczniowie wykładowców, serdeczni przyjaciele i przyjaciółki, miłe gosposie, tak to wyglądało w przypadków błogosławionych. Kurew i burdeli nie było na tej liście. Dlatego Aldous uciekł. I teraz, patrząc w martwe oczy leżącej przed nim kobiety żałował tego, jak mało czego w życiu.

– Niezły noten toten burdel– powiedział Zagajniczek i zatoczył ręką krąg.

– Nomen omen– poprawił go mimowolnie Aldous.

– Obrażasz mnie?

– Nie!

– No…

Zagajniczek pogroził Aldousowi palcem.

Mag wstał z klęczek. Zadrżał. Wydawało mu się, że martwa dziwka śledziła go wzrokiem. Na tyle ile pamiętał, była ładna. Czarnowłosa, trochę starsza od niego, ale smukła i zadbana. Dużo się śmiała, a kiedy to robiła, to obejmowała się za brzuch i pokazywała nierówny rząd drobnych, żółtych zębów.

Nie pamiętał jej imienia, ale pamiętał jej śmiech– szczery i pogodny. A teraz leżała przed nim. Biała jak śnieg. Udekorowana szerokimi liniami szarpanych ran i głębokimi dziurami brunatnej czerwieni, spomiędzy której wystawały błękitne wstęgi wnętrzności. I martwe oczy o fiołkowej barwie.

Był tutaj wtedy, kiedy ją mordowano. Kiedy ta bestia wbijała kły i pazury w jej drobne ciało. Nie zrobił nic, żeby to powstrzymać.

– Napatrzyłeś się?

Kiwnął głową. Był blady, oddychał ciężko i wiedział, że już na zawsze zapamięta ten widok, to zmasakrowane ciało porzucone jak niepotrzebna lalka. Tego się nie dało zapomnieć.

Zagajniczek zasłonił trupa brunatnym kocem. Aldous odetchnął głęboko i otarł łzy rękawem. Dopiero teraz znalazł w sobie dość sił, żeby rozejrzeć się po pokoju. Próbował się skupić i ogarnąć wzrokiem całość, wyłapać szczegóły. Wybite okno i błyszczące w jesiennym słońcu jak diamenty kawałki szkła na łóżku, zakrwawiona pościel. Mnóstwo krwi, którą znaleźć można było niemal wszędzie: niewielkie kropki na ścianach, szerokie smugi na ścianach, podłodze i… Podniósł wzrok. Na suficie ujrzał wyraźny, czerwony napis: Jesteś głupi!

Zagajniczek dał mu kuksańca w bok.

– Podoba mi się jego poczucie humoru.

– Jesteś chory – wyszeptał Aldous z trudem.

– Oj tam, oj tam. To że mam inny gust niż ty, nie znaczy od razu, że jestem chory. Ty chyba nie lubisz, jak ktoś ma inne zdanie niż ty, co błogosławiony? Zauważyłem to już na Ukrainie. I nie ma się czego wstydzić. Ja na przykład nie lubię, kiedy ktoś jest zabawniejszy ode mnie. Dlatego też, Bóg mi świadkiem!- Zagajniczek podniósł palec w górę, tak że wskazywał krwawy napis– Człowieka, który to zrobił po prostu nienawidzę!- zakończył.

Napis na suficie nie był jedynym. Na ścianach morderca nabazgrał dziwne, kwadratowe i spiralne symbole. Były wśród nich pojedyncze litery żydowskiego i ormiańskiego alfabetu, a także długie węże arabskiego pisma. Obok nich kilka magicznych znaków, większość w jakichś sposób związana z czarną magią. Wszystko to wymalowane w chaotyczny sposób, bez sensu i składu. Dzieło szaleńca.

– Jestem synem Kaina– przeczytał Zagajniczek.– Co to znaczy?

Aldous najpierw zdziwił się, że zbrojny potrafi czytać, a potem spojrzał na wskazany przez młodzieńca napis.

– Po zabiciu Abla Kain został ukarany przez Boga w ten sposób, że przez resztę swojego życia miał się tułać samotnie po świecie. Żaden człowiek nie mógł go zabić, dlatego też Bóg naznaczył go piętnem, dzięki któremu rozpoznawać mieli go inni. Przyjmuje się, że od Seta, ostatniego syna Adama i Ewy wywodzi się ród Noego, a od Kaina ta część ludzkości, która zginęła w Potopie. Kilku błogosławionych próbowało dowiedzieć się, czym było owo piętno. Podejrzewano go o wampiryzm lub inne przekleństwo. Istniała też heretycka sekta zwana kainitami, która oddawała Kainowi cześć jako wysłannikowi prawdziwego Boga.

– Ładnie pięknie, ale co to znaczy?

– Nie wiem– przyznał Aldous i postanowił zmienić temat – Kto był ostatnim klientem tej dziewczyny?

– Pewien szewc. Wszedł, zapłacił za godzinę, zrobił, co miał zrobić i wyszedł po piętnastu minutach. Dziewczyna tutaj została, żeby się zdrzemnąć. Pracowała od rana i…

Zagajniczek nie zdążył skończyć, kiedy drzwi do pokoju otworzyły się i do środka wpadła niczym huragan Arlet. Krucha blondynka rzuciła się Aldousowi na szyję, objęła jego biodra chudymi nogami i zaczęła całować gwałtownie.

– Kochany! Żyjesz, nic ci nie jest! Widziałam cię, ale nie wierzyłam! Sądziłam, że coś ci się stało, kiedy wczoraj… rzuciłeś się w pogoń za… bestią!- mówiła między pocałunkami.– To było takie… straszne. Jak ja… się bałam– trajkotała jak najęta.

Aldous z trudem skłonił ją, żeby zeszła na ziemię.

– Nic mi nie jest– powiedział, kładąc palec na jej ustach– Nic mi nie jest węgierska różo. Goniłem bestię, ale uciekła mi.

– Ale dzisiaj wróciłeś!

– Tak… Wróciłem, żeby ją odnaleźć i powstrzymać.

– Kochany!

– Arlet!

Głos, który usłyszał Aldous, był głęboki, tubalny i szorstki. Należeć powinien do wielkiego, ciężkiego i zaprawionego w bojach żołnierza-hulaki. Tym większe było zdziwienie, kiedy w drzwiach stanęła chuda, wysoka kobieta o suchej, naciągniętej na wielką czaszkę skórze, tak cienkiej, że gdzieniegdzie widać było biel kości. Była ubrana skromnie, niemal jak zakonnica. Nie miała brwi, co sprawiało upiorne wrażenia, za to długie, poskręcane włoski wyrastały z najróżniejszych części jej twarzy. Oczy miała tak maleńkie, że powinny natychmiast wypaść z otworów ocznych i spaść na podłogę.

Stało za nią dwóch drabów z pałkami w dłoni. Obaj bliźniaczo do siebie podobni, wielcy, umięśnieni, z czerwonymi nosami i mętnym, znudzonym, bezmyślnymi spojrzeniem. Aldous dałby sobie uciąć rękę, że lekko przysypiali.

– Ty…– syknęła i kościstą dłonią wskazała na maga– Jesteś mi winien wiele pieniędzy. Ty– przeniosła palec na Arlet– wynoś się stąd. Masz klienta, któremu trzeba dobrze obciągnąć. Ty– przeniosła palec na Zagajniczka– Chcę tutaj w końcu posprzątać. Pokój mi się marnuje i dziewczyny muszą pracować po piwnicach.

Arlet puściła jeszcze do Aldousa oczko i wybiegła z pokoju. Zagajniczek skłonił się natomiast dworsko, niemal dotykając czołem ziemi.

– Szanowna pani moja kochana. Co do pokoju, to jak dla mnie mogłaby go pani posprzątać już wczoraj w nocy, aby od razu działy się w nim rzeczy cudne i wspaniałe, w których specjalizuje się pani zakład, ale powiedzmy sobie szczerze, że pierwsze i ostatnie słowo należy w tej sprawie do kapitana Grubera. A on nie raczył się jeszcze na ten temat wypowiedzieć. Co prawda mogłaby pani szanowna nie zważać na naszego kapitana, ale wszyscy przecież wiemy, jak on się potrafi zachować, kiedy coś się dzieje nie po jego myśli.

Burdelmama zacisnęła wargi tak mocno, że nie udałoby się wcisnąć między nie nawet cienkiej igły.

– Ty– sapnęła wreszcie i spojrzała na Aldousa– Zawróciłeś w głowie tej biednej Węgierce. Wiesz ile razy musiałam ją wybatożyć, bo nie raczyłeś zapłacić za usługę…– zamilkła i dopiero teraz dojrzała zwisający z szyi maga medalion-… błogosławiony.

– Cóż…

– Błogosławiony, czy nie, nie wyjdziesz stąd gnojku, dopóki nie uregulujemy rachunku.

Ochroniarze dla poparcia jej słów mocniej ścisnęli pałki. Aldous przez chwilę zastanawiał się, czy Zagajniczek stanie w jego obronie, ale po pierwsze nie liczył na to, po drugie, wątpił, żeby nawet w dwójkę dali radę drabom z pałkami. Spojrzał w kierunku okna, ale szybko wykalkulował sobie, że skok z drugiego pięta nie skończyłby się niczym dobrym. Młodzieniec chrząknął.

– Chociaż jestem rozbawiony szczerze tą sytuacją i z chęcią dalej bym obserwował, jak się powiększa ta mokra plama na spodniach błogosławionego, to muszę od razu zaznaczyć, że błogosławiony jest osobistym przyjacielem– położył nacisk na to słowo– i wysłannikiem kapitana Grubera. Przynajmniej tak długo, jak jest użyteczny dla Czarnej Straży. Muszę więc powiedzieć, że kapitan Gruber nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że coś się błogosławionemu w twoim szanowna pani przybytku stało. Jeśli jednakże, na co gorąco namawiam, uważasz, że powinnaś z poczucia obowiązku, szacunku dla samej siebie, kazać połamać temu oto magowi nogi, to zapraszam serdecznie i z przyjemnością poobserwuję robotę twoich chłopców.

Wszystko to Zagajniczek powiedział na jednym wydechu. Burdelmama, o ile to możliwe, ścisnęła wargi jeszcze mocniej, tak że wydawało się, że nie ma ust. Nagle odwróciła się na pięcie i wyszła z pomieszczenia. Ochroniarze poszli bezmyślnie za nią, jak dwa, zapatrzone we właściciela kundle.

– Upiorna kobieta– powiedział Aldous.

– Całkiem miła– odpowiedział Zagajniczek– Ale na twoim miejscu szybko bym sprawdził, co masz do sprawdzenia i wynosił się stąd. Ona jeszcze może zmienić zdanie i jednak połamie ci nogi. Ja nie będę interweniował. Nie dlatego, że cię nie lubię, w końcu uratowałeś mi życie na tej Ukrainie, ale po prostu lubię patrzeć na ludzkie cierpienie… Swoją drogą, ta mała dziwka, co ją obrabiasz… No, no, no… nie spodziewałem się błogosławiony. Zostało mi trochę z żołdu, może powinienem do niej pójść i…

– Zamknij się!

– Chyba nie jesteś zazdrosny, co? Przecież to dziwka tylko. Robótki ręczne, ustne i kroczne to jej praca.

– Przeszkadzasz mi myśleć…

– A właśnie propo myślenia. Wiesz, że jesteś mi winien pieniądze?

Aldous zamrugał gwałtownie.

– Słucham?

– Na Ukrainie, kiedy wspólnie zabiliśmy upiora…

– Ja ją zabiłem, a ty nas zdradziłeś. Mnie i młodego księcia. Wprowadziłeś nas wprost w jej sidła.

– Oj tam, oj tam… drobne szczegóły. Nie kłóćmy się o takie rzeczy. Kłóćmy się raczej o pieniądze. A więc, ja zabrałem szkatułę, która była przytroczona do jej nogi, gdzie, jak mi wmówiłeś, jest złoto, a ty udałeś się do księżnej po nagrodę.

– Niczego ci nie wmawiałem. Sam zabrałeś szkatułę grożąc mi szablą, a kiedy wróciłem do księżnej, to wrzucono mnie do lochu i trzymano tam o chlebie i wodzie.

– Możesz mi nie przerywać?

Zagajniczek podszedł do Aldousa i podsunął mu palec niemal pod oko.

– Wmówiłeś mi błogosławiony, że w szkatule jest złoto. Ja się na to dałem nabrać, nie wierząc, że jesteś skłonny do takiej podłości. Sam zaś zabrałeś nagrodę od księżnej. A upiora zabiliśmy razem. Dlatego chcę połowę nagrodę od księżnej. Ile to było? Sto, dwieście, tysiąc złotych?

– Ale…

– Przyjmijmy, że dwieście. Chcę moje sto złotych błogosławiony.

– Chyba żartujesz!

– Nigdy nie żartuję błogosławiony. Nigdy!- powiedział Zagajniczek i uśmiechnął się szeroko. A później poklepał Aldousa przyjacielsko po plecach.

Zdążyli tego dnia odwiedzić jeszcze dwa inne miejsca zbrodni. Do trzeciego nie było sensu iść, ponieważ pokoik zajmowany przez młodą praczkę był już od dawna wynajęty. Co do pozostałych ofiar to pierwszą była szanowana krakowska matrona, żona kupca przyprawami. Zginęła we własnym domu, w kamienicy na samym rynku. Aldous przypominał sobie, że słyszał o tej sprawie. Druga ofiara była zwykłą gosposią. Samotną, młodą, spokojną kobietą, pracującą u bogatych rzemieślników. W obu miejscach mag znalazł krwawe napisy na ścianach, wzmianki o „synu Kaina", wulgarne rysunki, a także te same, dziwaczne symbole. Te ostatnie go niepokoiły. Gdzieś je widział, ale nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Wysłuchali jeszcze opowieści dwójki świadków, którzy opowiedzieli o morderstwie tylko dlatego, że Zagajniczek ich do tego zmusił. Trudno się było temu dziwić. Historia powtarzana tysiąc razy ich samych już nudziła. Mówili o tajemniczej bestii spowitej w mrok, o stalowych pazurach i jarzących się w ciemności oczach. Również Zagajniczek wydawał się być znużony, kiedy powiedział Aldousowi najdziwniejszą rzecz tego wieczora.

– To była jego siostra, wiesz?

– Czyja siostra?

– Ta gosposia, której dom odwiedziliśmy, to była siostra kapitana Grubera– powiedział Zagajniczek i uśmiechnął się szeroko.– Powinieneś się przyłożyć więc do tego zadania. Miłej nocy błogosławiony.

Młodzieniec zostawił Aldousa samego na środku ciemnej, krakowskiej ulicy.

Aldous poszedł do burdelu pod Różą. Uregulował rachunki z właścicielką, która od razu zaczęła patrzeć na niego łaskawszym okiem. Wolał zapłacić burdelmamie niż dopuścić, żeby resztka pieniędzy z Ukrainy wpadła w ręce Zagajniczka. Później wziął Arlet do pokoju na górze, tego samego, który jeszcze kilka godzin temu pełen był krwawych rysunków i rzucił ją na łóżko, obok którego jeszcze niedawno leżało zimne ciało. Tym razem nie prawił jej komplementów, ani nie deklamował wierszy. Nie nazywał węgierską różą ani najpiękniejszym kwiatem Cesarstwa. Zerżnął ją szybko i mocno, a później opadł bez sił na posłanie.

Obudził się po kilku, może kilkunastu minutach drzemki. Rybi pęcherz, którym zastąpiono wybitą szybę wyginał się i szeleścił. Węgierka leżała na jego nagiej piersi i wpatrywała się w niego, jakby był świętym lub aniołem.

– Jesteś na mnie zły?– zapytała.

– Nie jestem– odpowiedział.

– Byłeś jakichś dziwny.

– Nie byłem. Odpowiedz mi lepiej o tej dziewczynie, którą tutaj…

– O Beatrycze?

– O Beatrycze.

– Naprawdę nie nazywała się Beatrycze tylko Zosia, wiesz? Ja też nie nazywam się Arlet, ale Biborka. Trochę się przyjaźniliśmy. Ona była stąd, spod Krakowa, ja z Węgier, ale ona również miała swojego maga.

– Maga?

– Tak, maga. Nazywał się chyba Baltazar…

Było dwóch błogosławionych Baltazarów. Pierwszy Baltazar Winfred od dawna przebywał w Hiszpanii, drugi Baltazar z Plizna nieustannie kursował pomiędzy Pragą, a Krakowem. Stolicę Królestwa Polskiego opuścił niecały miesiąc wcześniej, wrócić miał za dwa, trzy z raportami z dworu cesarskiego i królestwa Czeskiego.

– Była nawet z nim w ciąży, wiesz? Ale on podał jej jakieś zioła i poroniła. Potem bardzo żałował. Myślisz, że kiedyś ja będę w ciąży? Chciałabym mieć dzieci.

– Na pewno będziesz mieć dzieci. Dużo dzieci– skłamał gładko. Wiedział, co zrobił jej felczer. Po czymś takim z zajściem w ciąże miała by problemy sama Niepokalana Panienka – A teraz opowiadaj o Beatrycze.

– To była dobra dziewczyna. Pracowita, wiesz? Bardzo się mną opiekowała. Dużo opowiadała o tym swoim Baltazarze. On jej powiedział, że ją stąd wykupi, że pomoże jej stanąć na nogi i będą żyć potem razem, gdzieś tam… nie wiem, gdzie… Chyba mieli wyjechać gdzieś tam, do Czech… A my gdzieś kiedyś wyjedziemy?

– Wyjedziemy Arlet.

– Naprawdę?

– Naprawdę.

– To wspaniale, bo ja bym chciała…

Węgierka zaczęła mówić, ale Aldous już jej nie słuchał. Zasnął.

Kiedy po godzinie wychodził z burdelu, zobaczył na dole, w karczmie Dawida Giddensa. Szkot siedział w kącie, nad kuflem piwa. Wydawał się być starszy niż powinien. Aldous nie odważył się podejść do dawnego przyjaciela. Jak najszybciej opuścił przybytek.

Wciąż myślał o Beatrycze i o tym, że pozwolił ją zabić.

 

Kapitan Gruber dopił piwo, odstawił kufel i wyszedł za Aldousem. Śledził błogosławionego, nie kryjąc z tym zresztą szczególnie i próbował wyrobić sobie zdanie na temat młodego maga. To, że jeszcze tego nie zrobił, irytowało go, bo uważał, że ma dar do oceniania ludzi. Podczas wojen z Turkami na pierwszy rzut oka potrafił stwierdzić, który z jego żołnierzy będzie posłuszny, z którym będą problemy, który pójdzie za nim jak w ogień, a który ucieknie z pola walki. Tak samo było w Czarnej Straży, kiedy wybierał ludzi. Od razu wiedział, że taki Zagajniczek będzie bił, ranił, walczył, kłócił się i żartował, ale można jego energię ukierunkować w odpowiednią stronę. Jeśli raz zdobyło się jego podziw, był posłuszny. I tylko w chwilach nudy, kiedy nie było nic do zrobienia, nikogo do pobicia ani zastraszenia, mógł sprawiać problemy. Wszystko się sprawdziło. Co do joty. Ale z Aldousem było inaczej. Nie dlatego, że był skomplikowany. Wręcz przeciwnie, można go było przejrzeć na wylot: ambitny, cyniczny, uważający się za alfę i omegę, chełpiący się swoim statusem i oczekujący tego, że świat będzie przed nim klękał i bił pokłony. Bezużyteczny głupiec, który uczyni więcej szkody niż pożytku. A jednak Gruber dostrzegał w nim jeszcze coś. Czuł, że podobnie jak z Zagajniczkiem, jeśli maga się odpowiednio ukierunkuje, jeśli wskaże mu się cel, to on nie odpuści i zrobi wszystko, żeby go zdobyć. Była w nim naiwność i szlachetność, gotowość do poświęceń dla czegoś więcej. Tylko dla czego? Czy te martwe zamęczone kobiety wystarczą? Czy będą dość dobre?

Gruber zachwiał się, kiedy mimowolnie przypomniał sobie siostrę. Dziwne, nie pamiętał, jak wyglądała po śmierci, chociaż spędził przy jej ciele długie godziny na przemian krzycząc, płacząc i modląc się. Kiedy przymykał oczy, widział ją taką, jaka była za życia-radosna, szczęśliwa, pełną nadziei.

Ich rodzice zmarli, kiedy on miał już czternaście, a ona dopiero trzy lata. Zabrała ich choroba, jedna z wielu, która w tamtych czasach zbierała żniwo wśród wsi i miasteczek Śląska. Zaopiekował siostrą. Zadbał o to, żeby trafiła do dobrych ludzi, a potem sam zaciągnął się do wojska, bo tylko tam widział dla siebie miejsce, a dla niej szansę. Przez szesnaście lat wojował wszędzie tam, gdzie wysyłało go Cesarstwo: Ukraina, Włochy, Węgry. Zawsze był pierwszy do żołdu i podziału łupów, ale co miał, to spieniężał i wysyłał siostrze. Na jej utrzymanie i naukę. Potem na posag, który zamierzał jej dać w dzień ślubu. Właśnie dlatego wrócił do Krakowa i zajął się organizowaniem Czarnej Straży. Chciał być blisko siostry, żeby znaleźć jej dobrego męża. Nie zdążył.

Przez te wszystkie dni po jej śmierci, zastanawiał się, dlaczego właśnie ona zginęła. Co takiego zrobiła? Nie wiedział ani on, ani nikt inny. A potem były kolejne morderstwa. Równie krwawe i bezsensowne. Ilekroć oglądał kolejne ciało, widział w zamordowaną siostrę. I za każdym razem, od nowa przeżywał jej śmierć. Gdzieś w Krakowie czaił się zabójca i kapitan Gruber przysiągł, że go odnajdzie i własnoręcznie skręci mu kark. Dla siostry, dla tych wszystkich kobiet i dla własnego spokoju. A Aldous de Sand miał mu w tym pomóc.

 

3,

Tigranes z Awarajrem w swoim domu we Florencji niedaleko kościoła męczył się nad ważeniem kolejnej miłosnej mikstury. Była to ciężka i męcząca praca, która do tego tak pobożnemu człowiekowi, jakim był Tigranes sprawiała niemalże fizyczny ból. Modlił się codziennie długo i żarliwie, w kościele bywał, kiedy tylko mógł i nie szczędził ofiar. Nie tylko wierzył, ale również wiedział, że Bóg za pomocą swoich aniołów bacznie obserwuje jego kroki. Czuł zresztą to pełne potępienie spojrzenie anioła na swoich plecach i mógł mieć tylko nadzieję, że Bóg jest naprawdę miłosierny i litościwy, i wybaczy Tigranesowi jego słabość oraz to, że nie sprostał postawionemu przed nim zadaniu. Bo też życie Ormianina było niczym innym, jak tylko jedną próbą jego pobożności. Jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że Tigranes, czego tknął to zepsuł, miał dwie lewe ręce i nie potrafił zapamiętać żadnej pożytecznej informacji. Od tej reguły był tylko jeden wyjątek – czarna magia, warzenie eliksirów, stawianie horoskopów, wszystkie te heretyckie czynności tak Bogu niemiłe. Jednak Ormianin był człowiekiem słabym, nie potrafił się oprzeć pokusie łatwego zarobku i płakał, pokutował, żałował, dawał hojne datki na tacę, i wciąż warzył miłosne mikstury wzywając przy tym imiona dawnych ormiańskich duchów. I dobrze na tym zarabiał.

Tigranes miażdżył w moździerzu kolejne składniki mikstury i mamrotał pod nosem pogańskie modlitwy, starając się ignorować anioła stróża. Monotonna inkantacji wyznaczała rytm uderzeń tłuczka w mosiężne dno. Nagłe łupnięcie wybiło go z pracy. Obrócił się i wstrzymał oddech. Lecz prócz anioła stróża w pracowni nie było nikogo. Ormianin przeżegnał się na wszelki wypadek i wrócił do pracy. Kolejne uderzenia, mocniejsze i mocniejsze. Słowa starożytnych zaklęć, które miały wbić iluzję miłości w oporne serca kochanków zlewały się w jednostajny, śpiewny ciąg. Tłuczek przyśpieszył. Ludzie nigdy nie potrafili uczciwie pracować na swoje szczęście. Nigdy. Zawsze szli na łatwiznę. Zamiast pogodzić się z odrzuceniem, zamawiali napoje miłosne. Zamiast znieść porażkę, przełknąć obelgę, zgasić w sobie ogień nienawiść, płacili za klątwę, sprowadzenie choroby lub zamawiali truciznę.

Tigranes nienawidził tych ludzi. Nienawidził ich złości, słabości oraz pieniędzy, którymi mu płacili i odbierali szansę na zbawienie. Kolejne słowa zaklęcia, kolejne składniki, jeszcze szybsze ruchy tłuczka i kolejne łupnięcie. Tigranes zamarł. Obrócił się powoli, bardzo powoli. Zbladł i odruchowo się przeżegnał.

– Nie zdążyłem się wyspowiadać– wyszeptał.

Mordercy to nie obchodziło.

 

Ludwik z Wrocławia był człowiekiem tak poczciwym, przyjaznym i sympatycznym, że widok jego zmartwionej twarzy był dla Aldousa po prostu przykry. Natomiast oblicze Ignacego Vasqueza nie wyrażało żadnych emocji. Kiedy de Sand zdawał relację z wydarzeń dnia poprzedniego, rektor nie raz otwierał zdziwiony usta, kręcił głową, mamrotał coś pod nosem. Za to Hiszpan wysłuchiwał sprawozdania z grzeczną ciekawością, kogoś, kto tylko czeka na okazję, żeby powiedzieć– a nie mówiłem.

– Mówisz więc Aldousie, że to naprawdę, ktoś używa magii, żeby popełniać te wszystkie zbrodnie?

– Najprawdopodobniej tak. Wskazują na to zeznania świadków. Ale nawet gdybyśmy ich nie mieli, to same krwawe napisy na ścianach świadczą o niepokojącej znajomości czarnej magii i starożytnych herezji.

Ludwik z Wrocławia pokręcił głową.

– Aż trudno w to uwierzyć. Pod samym naszym nosem?

– Wielokrotnie mówiłem Waszej Magnificencji, że jesteśmy zbyt pobłażliwi w stosunku do tych wszystkich heretyków, którzy rozpanoszyli się po mieście– powiedział błogosławiony Ignacy Vasquez.

Rektor obrzucił go złym spojrzeniem.

– Rzeczywiście, wspominałeś o tym.

– Powinniśmy podjąć stanowcze kroki…

Ludwik przerwał mu stanowczym gestem dłoni.

– Chciałbym zostać naszym przyjacielem błogosławionym de Sand sam.

Vasquez najpierw podniósł brwi, a potem pokłonił się i wyszedł z pokoju. Aldousowi wydawało się, że rektor uśmiechał się kpiąco pod nosem.

Rektor tymczasem podszedł do swojego gabinetu, sięgnął do jednej z szuflad i wyciągnął z niej karafkę z winem.

– Napijesz się mój drogi?

– Z przyjemnością rektorze.

Ludwik nalał do dwóch kryształowych kieliszków czerwonego wina i podał jeden z nich Aldousowi. Błogosławiony utopił usta w słodkim napitku.

– Zdajesz sobie sprawę, że to Vasquez najmocniej naciskał, żeby usunąć cię z Akademii?– powiedział rektor.

Aldous niemal zakrztusił się winem.

– Chodzi o tą sprawę z książką – wyjaśnił Ludwik.

Księgą Cieni. Aldous nawet po latach nie miał odwagi, żeby wymówić jej nazwę. Kiwnął tylko głową.

– Kiedy rozmawialiśmy na temat tego, co z tobą zrobić, wszyscy wykładowcy, twój ojciec, inni błogosławieni, to Vasquez najmocniej naciskał, żeby raz na zawsze wyrzucić cię z Akademii. Miał też, że tak powiem, bardziej interesujące pomysły. Sąd biskupi, oficjalne oskarżenie o herezję. Och… Jakim on wtedy płonął świętym oburzeniem!

Rektor zachichotał na samo wspomnienie.

– Dopiero mnie, no i twojemu ojcu oczywiście, udało się go przekonać, żeby przestał się wygłupiać. Uratowałem cię wtedy Aldousie.

de Sand aż za dobrze pamiętał tamte duszne, czerwcowe popołudnie, kiedy spocony, obolały od cielesnych kar i drżący oczekiwał wyroku Rady Akademii. Nigdy w swoim życiu, nawet stając w oko w oko ze starożytnymi demonami na północy Norwegii ani walcząc z upiorem na Ukrainie, nie czuł takiego strachu tamtego dnia. Wyrok był łaskawy. Ale winny musiał się znaleźć. To był ich warunek. Pokuta i wyznanie. Aldous dał im wtedy jedno i drugie.

– Chcę, żebyś o tym pamiętał Aldousie. Vasquez ma język jak żmija, potrafi omotać każdego. Zresztą sam pewnie już zauważyłeś, że wokół niego krąży stado wielbicieli, prawdziwych pretorian, którzy spijają słowa z jego warg. Ale ty do nich nie należysz prawda Aldousie?

– Nie.

– Właściwie nie muszę o to pytać, prawda? Vasquez jest Hiszpanem, i tak jak oni wszyscy ma tą swoją fobię na punkcie niewiernych. Chciałby nas wszystkich wysłać jako szpiegów na Litwę, na Grenadę, czy do imperium Inków. Przecież to niedorzeczne!

– Oczywiście panie rektorze.

– A nasze zadanie jest przecież inne Aldousie! Jest nas zbyt mało, żeby samemu obalić kolejne papiestwo! Musimy być przy tronach, na dworach, przy uchach władców i magnatów, musimy im doradzać, szeptać odpowiednie słowa, prowokować wydarzenia, a nie w nich uczestniczyć! Rozumiesz Aldousie, o czym mówię!?

– Tak panie rektorze.

Ludwik z Wrocławia obracał w palcach kieliszek.

– Taki morderca, o jakim mówisz, to tylko woda na młyn Vasqueza i jego popleczników. Oczywiście, ofiarami są tylko jakieś mało znaczące kobiety, ale Vasquez rozdmucha to do takiego poziomu, jakby zagrożone było życie samego Cesarza. Morderca posługujący się czarną magią pod samym nosem Akademii… Och, jaka to dla niego okazja… A właściwie jesteś pewien, że ten morderca posługuje się czarami?

– Cóż, krwawe symbole nawiązujące do magii żydowskiej, ormiańskiej, pogańskiej

– Mógł je namalować każdy. To takie pomieszanie jednego z drugim. Każdy wie, jak wygląda gwiazda Dawida czy pieczęć Salomona.

– Wyczuwałem tam pewną energię. Aurę…

– Och, mogło ci się zdawać Aldousie. Poza tym przy takim nagromadzeniu okrucieństwa aura miejsc mogła ulec znaczącej przemianie.

– Zeznania świadków o bestii…

– Wybacz Aldousie mój drogi, ale wiesz, jacy są ludzie. Zobaczą malca ze scyzorykiem, a opiszą później dwumetrowego draba z rzeźnickim tasakiem. Oczywiście, szanuję twoje zdanie, twoje podejrzenie i chcę, żebyś dalej pomagał Czarnej Straży się zajmować tą sprawą, tak na wszelki wypadek, ale jestem pewien, że kiedy w końcu złapiecie zabójcę okaże się, że nie miał on nic wspólnego z magią i czarami. Nic wspólnego. Rozumiemy się Aldousie?

de Sand skinął powoli głową.

– To znakomicie. Musisz wyczuć Aldousie mój drogi skąd wieje wiatr. Musisz wyczuć. A moim zdaniem – rektor zawiesił głos – wieje w stronę Pragi lub Paryża. No, a teraz wracaj do pracy.

Rektor uśmiechnął się promiennie i wyraz zatroskania zniknął z jego szacownej twarzy. Aldous skłonił się i wyszedł. Przy bramie Akademii spotkał gońca z listem od Czarnej Straży. Przeczytał notatkę, która nakazywała mu niezwłocznie udać się do Florencji. Po drodze pokłonił się jeszcze Vasquezowi, którzy przechadzał się po dziedzińcu w otoczeniu kilku młodzieńców, którym właśnie udzielał wykładu. Aldous skupił się na tym, żeby zapamiętać twarze pretorian Hiszpana.

 

Podkrakowska Florencja miała swój urok, być może trudny do uchwycenia, ale miała. Duża ilość karczm i burdeli, tańszych niż w samym Krakowie, a niewiele im ustępujących. Do tego więcej kupców z całego świata niż w Sukiennicach: Żydzi, Ormianie, Włosi, Francuzi, Niemcy, Arabowie, Turcy, a nawet kilku czarnych jak smoła Etiopczyków. Gdyby tylko nie te drewniane budynki, ciągłe pożary, bandy agresywnych i pijanych rabusi, wieczne błoto na rozjeżdżonych ulicach, świnie, psy i krowy, byłoby to całkiem niezłe miejsce do życia. Byłoby… dobre słowo.

Zagajniczek odnalazł Aldousa na wielkim, florenckim rynku i zaprowadził go wprost na miejsce zbrodni. Był to wąski, drewniany dom, wysoki na jedno piętro, brudny i zakurzony. Na parterze znajdywała się apteka, pomieszczenie pełne tajemniczych mikstur, ziół i wypchanych zwierząt zastygłych w drapieżnych pozach. Przyczepione ogonami, zwisały z żerdzi niczym firany, suszone jaszczurki, żmije i zaskrońce. Wokół unosił się mocny zapach wody życia – spirytusu. To co najciekawsze znajdowało się jednak na piętrze. Mała sypialnia, łóżko ze śmierdzącym, chyba gnijącym już siennikiem oraz szeroki stół, a na nim kolby, menzurki, moździerze, aparat do destylacji, przyrządy astronomiczne, lunety, tabele, piec alchemiczny, substancje płynne i gazowe zamknięte w butelkach. Do tego notatki, zaklęcia, amulety oraz księgi. Niektóre tytuły Aldous znał i czytał, o niektórych tylko słyszał. Była tam też Biblia, zniszczona i poplamiona od ciągłego czytania. A na końcu ciało. Zmasakrowane, tak że z trudem można było rozpoznać w nim istotę ludzką.

de Sand wiedział, że Zagajniczek go obserwuje, że tylko czeka na to, aż mag padnie na kolana i zacznie rzygać na lewo i prawo. Błogosławiony postanowił nie dać mu tej satysfakcji. Stłumił mdłości i starał się ignorować krwawe napisy i znaki na ścianach. Bladości i potu na czole nie mógł jednak ukryć.

– Co o tym sądzisz błogosławiony?– zapytał kapitan Gruber.

Strażnik podnosił, oglądał i odkładał, znajdujące się na stole przedmioty.

– Był magiem– odpowiedział Aldous.– I to bardzo, patrząc na jego kolekcję, doświadczonym.

– Nazywał się Tigranes z Awarajrem. Słyszałeś o nim?

Aldous powoli skinął głową.

– Tak. Ormianin. Przybył do Krakowa jakieś piętnaście lat temu. Stawiał horoskopy, przyrządzał proste mikstury miłosne, ale patrząc na to laboratorium podejrzewam, że mógł zajmować się czymś dużo bardziej poważnym.

– To znaczy?

– Panie kapitanie…– wziął głęboki oddech– Stawiać horoskopy może każdy. Ludzie we wszystko uwierzą. Co do mikstur miłosnych, to też nie jest to specjalnie trudne. Wystarczy wykopać lubczyk pierwszego października. Ale te księgi tutaj, te przyrządy, służą do czegoś więcej niż do wykonywania prostych zaklęć. To czysta herezja.

Gruber podszedł do biblioteczki i wyciągnął jedną z ksiąg. Przekartkował ją, zatrzymując wzrok na dłużej na kilku rcinach.

– Mógłbym za ich czytanie powędrować na stos?

– Bardzo prawdopodobne panie kapitanie.

Gruber odłożył książkę.

– Jesteś również lekarzem, prawda?

– Tak,

– Spojrzysz na ciało magu?

Aldous wyprostował się gwałtownie.

– To zabronione.

– Wiem. Ale nie ma tutaj nikogo oprócz nas. Po prostu na nie spójrz błogosławiony. Nie proszę cię o sekcję.

Aldous z wahaniem podszedł do ciała i kucnął obok. Poczuł charakterystyczny zapach śmierci, połączenie octu i mocznika. Długo i uważnie przyglądał się ranom. Zauważył rumieńce na małżowinach usznych i karku oraz zielonkawe zabarwienie na podbrzuszu. Wstał, podszedł do stołu, wziął z niego lupę do czytania i wrócił do oględzin. Pomimo całej obrzydliwości tej sytuacji odczuwał radosne podniecenie. Miał ochotę wziąć nóż, rozkroić trupa i na spokojnie przyjrzeć się temu, co jest w środku. Zbytnio jednak się bał. Bardzo starał się, żeby nie dotknąć ciała, ale wiedział, że byle nadgorliwiec mógłby uznać, że właśnie bezcześci zwłoki. Skończył najszybciej, jak mógł. Odłożył lupę na stół i zszedł na parter, gdzie czekali na niego Gruber z Zagajniczkiem

– I co błogosławiony?

– Zabił go ktoś silny. Nawet bardzo. Głębokie ciosy. Przypominają uderzenia pazurami lub kłami. Wyrwano kawałki ciała.

– Bestia, czy człowiek?

– Bestia. Jakichś stwór. Trudno mi powiedzieć.

– Wilkołak błogosławiony?

Aldous pokręcił głową przecząco.

– Na pewno nie. Ale są demony, pogańskie duchy, upiory.

– A co z napisami na ścianach?

– Takie same jak w dwóch poprzednich miejscach. Magiczne symbole, odwołania do syna Kaina…

– Trup jest świeży błogosławiony. Może mógłbyś przywołać ducha tego Ormianina?– zaproponował Zagajniczek.

Aldous był przerażony i zaskoczony. Nie tylko samą propozycją, ale też tym, że sam Gruber nie widział w niej nic niestosownego. Strażnik pytająco spojrzał na maga.

– Nekromancja jest zabroniona pod karą śmierci– szepnął błogosławiony.

– Nikt się nie dowie– odpowiedział Gruber.– Moi ludzie będą pilnować, żeby nie podkradł się tutaj żaden obcy.

– Nikt, nigdy, niczego się nie dowie– dodał Zagajniczek.

– Nekromancja to najcięższy grzech, jaki może popełnić mag. Czysta herezja, a do tego…

– To już kolejna ofiara magu! Ile jeszcze ludzi ma zginąć, nim zrobisz coś pożytecznego?!

– Do tego zmarli kłamią!- wrzasnął Aldous.

Gruber zamilkł.

– Zmarli kłamią panie kapitanie – powiedział ciszej już błogosławiony – Potępione dusze, zagubione duchy, zbrodniarze i zwyczajni ludzie. Wszyscy kłamią, szczują, intrygują gorzej niż za życia. Trzeba naprawdę długo studiować nekromancję, żeby oddzielić prawdę od fałszu, zmusić zmarłych do szczerości, a jeszcze odróżnić prawdziwą duszę od demona, który się tylko pod nią podszywa. Ja tego nie potrafię panie kapitanie.

– To w takim razie czego was tam uczą na tej Akademii?

– Jak odnajdywać takich ludzi panie kapitanie.

Gruber podszedł do Aldousa, położył mu rękę na ramieniu i uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia.

 

5.

Każdy musi mieć swojego Żyda. To była życiowa mądrość studentów Akademii. Dla kogoś, kto swojego Żyda nie miał, krakowskie getto było niczym innym, jak tylko miejscem absolutnie i ostatecznie obcym. Nieznany język, nieznane zapachy, nieznani ludzie. I to nie dlatego, że Żydzi nie lubili chrześcijan. Ale miejscem spotkania, ubijania kolejnych geszaftów mogła być Florencja czy dawna żydowska ulica w Krakowie. Getto miało być schronieniem, miejsce swoim, własnym, bezpiecznym. Wolnym od chrześcijan, ich agresji, wrogości, niechęci, od opowieść o macy wyrabianej z krwi niemowląt. Getto był twierdzą w każdym tego słowa znaczeniu. Chrześcijanie, którzy tam zawitali, mogli tylko przejść się jedną ulicą lub drugą, zrobić proste zakupy u milczących sprzedawców. Ale wszyscy będą ich ignorować, nikt nie zamieni z nimi słowa, a kobiety będą przed nimi zamykać drzwi swoich domostw.

Chyba, że miało się własnego Żyda. Wtedy getto odkrywało swoje tajemnice: antykwariaty, kramy z przyrządami magicznymi, przyprawami, materiałami, złotnicy, bankierzy, karczmy, lichwiarze, szewcy, zbrojmistrze, aptekarze i jeszcze więcej. W gettcie można było znaleźć wszystko. Trzeba było tylko poszukać. No i mieć Żyda.

Tak się akurat składało, że Aldous swojego Żyda miał. A właściwie dostał go od ojca błogosławionego Daniela de Sand w dniu bodajże piętnastych urodzin. Ojciec wziął go wtedy na przechadzkę i Aldous po raz pierwszy przekroczył bramę krakowskiego getta. Stanowiło ono tak naprawdę osobne miasto, które tylko do stolicy Królestwa Polskiego się przytuliło kilka dziesiątków lat temu. Na Aldousie ogromne wrażenie zrobiły własne mury dzielnicy, wieże obronne i solidna, mocna brama.

– To ma ich chronić przed gniewem hołoty podczas Wielkanocy, tradycyjnej chrześcijańskiej pory polowania na Żyda– wyjaśnił Daniel.

Ojciec zaprowadził Aldousa do Izaaka, który już wtedy był stary. Miał białą jak śnieg brodę, przygarbione plecy i długie, kościste palce. Siwe pasma włosów wystawały mu spod jarmułki na wszystkie strony jak węże na głowie meduzy.

Izaak siedział przed swoim domem na ławeczce, strugał kozikiem patyk i popijał jakichś śmierdzący, ziołowy napój z drewnianego kubka. Ojciec skłonił się przed tym i zaprezentował Izaakowi Aldousa. Żyd bez słowa zmierzył młodego de Sanda wzrokiem i pstryknął palcami. Niby spod ziemi wyrósł młody chłopak, w przykrótkich spodniach z otwartą księgą w jednej i piórem z kałamarzem w drugiej ręce. Nie miał butów i niemal do kolan jego nogi pokrywała gruba warstwa zaschniętego błoga i łoju. Izaak sięgnął po pióro, napisał kilka słów w swojej księdze i pstryknięciem palców odesłał chłopaka.

– Zaopiekuję się twoim synem– powiedział Izaak i wrócił do strugania patyków.

Aldous zdał sobie sprawę, że audiencja została zakończona. Był rozczarowany i trochę smutny. Dopiero po latach zdał sobie sprawę, że ojciec dał mu na piętnaste urodziny wyjątkowo cenny prezent. Izaak bowiem wiedział o gettcie i jego mieszkańcach wszystko. Wszystko też potrafił załatwić i do każdego dotrzeć.

Tak jak wiele lat temu, tak i teraz Izaak siedział przed domem i strugał kozikiem patyki. Ziemia pod jego nogami pokryta był dywanem drobnych drzazg. Na widok Aldousa i Zagajniczka skinął tylko głową, ale nie przestał strugać.

– Witaj Izaaku– powiedział Aldous.

– Witaj Aldousie, mój przyjacielu.

– Jak zdrowie Izaaku?

– Oj, oj… nie najlepiej Aldousie, nie najlepiej. Będziesz w moim wieku, to będziesz sam wiedział. Plecy bolą, nogi bolą, serce boli… Kim jest twój przyjaciel Aldousie?

– To Zagajniczek Izaaku, żołnierz Czarnej Straży.

Żyd zmrużył oczy i długo, bardzo długo przyglądał się Zagajniczkowi. W końcu wzruszył tylko ramionami i wrócił do strugania patyka.

– Czego chcesz Aldousie?

– Szukam kobiety z Endor.

Żyd przerwał na chwilę struganie patyka.

– Gdybym był jednym z was, chrześcijan, to bym się przeżegnał.

– Ale nie jesteś– przypomniał mu Zagajniczek.

– Ano– zgodził się Żyd i podrapał skryty za śnieżnobiałą brodą podbródek.

Przez chwilę stali w milczeniu przed chatą Izaaka, a życie uliczne toczyło się własnym tempem. Wyróżniali się w tłumu. Dwóch chrześcijan na środku getta. Zagajniczek tylko oglądał się to w jedną i drugą stronę uważając, żeby żaden Żyd nie dotknął go nawet przypadkiem.

– Mamy pieniądze– powiedział Aldous.

– No! W końcu mówisz językiem dla nich zrozumiałym!- krzyknął Zagajniczek.

Izaak przyjrzał się raz jeszcze młodzieńcowi. Wskazał na niego drżącym, kościstym palcem.

– Nie lubię ciebie.

– Ja ciebie też nie.

Izaak pokiwał głową.

– Dobry z ciebie chłopak, przynajmniej szczery.

– Izaaku, naprawdę muszę znaleźć kobietę z Endor. Zapłacę ci za to, i to dużo.

– Aldousie, przyjacielu… To co proponujesz jest nie tylko wstrętne Panu, ale i przeciw waszemu, chrześcijańskiemu prawu. A ja jestem bogobojnym Żydem, bliskim śmierci, który musi zadbać o to, co się z nim stanie po tym, jak wyda ostatnie tchnienie.

Mag z trudem powstrzymał westchnięcie ulgi. Przeszli do etapu targowania się.

– Jaka będzie twoja wina Izaaku w tym, że wskażesz nam jedną z tych występnych kobiet?

– Ano…– powiedział Żyd i zamilkł.

Aldous nie wiedział, co właściwie to miało oznaczać.

– Daj mu złoto– szepnął Zagajniczek.

– Izaaku, przecież to nie grzech, że wskażesz nam jedną z tych występnych kobiet. A i dobry uczynek…

– Dobry uczynek?– zainteresował się Żyd.

– Wskazują jedną z nich grzechu nie popełnisz, a dostaniesz nagrodę, którą będziesz mógł przekazać na bożnicę. A to przecież Bogu miłe.

– Ano…– powiedział Żyd, ale tym razem w jego głosie było słychać więcej aprobaty.– Tylko Aldousie, ile według ciebie byłoby Bogu miłe?

– A według ciebie Izaaku?

– Ty jesteś uczony Aldousie.

– A w chrześcijańskich naukach, a nie w waszych sztukach. Jakbyś mnie spytał, ile na kościół dać, to bym powiedział, ale na bożnicę?

– Ano…

Zagajniczek uderzył się otwartą dłonią w czoło. Aldous i Izaak patrzyli sobie w oczy świadomi tego, że grają w grę, w której ten, kto pierwszy powie cenę, przegrywa.

– Nie wiem, w jaki sposób te gadki mają nam pomóc złapać mordercę, ale jak matkę kocham, jeśli zaraz się nie dogadacie to wam obu wsadzę po patyku w tyłek do strugania!- ryknął Zagajniczek.

Stary Żyd powoli odłożył patyk na ławkę obok i chwycił się za brodę.

– Mordercę? Szukasz mordercy Aldousie? Tego od tych dziewczyn i malunków?

Plotki szybko się rozchodziły.

– Tak. Wiesz coś o nim?

– Zabił też jedną u nas. Kilka tygodni temu.

– Nie słyszałem.

– Nie chwalimy się tym.

– Zanieśliście jej ciało do kobiety z Endor?

– Nie. Jej rodzice to bardzo religijni ludzie. Bardzo dobrzy ludzie. To była piękna dziewczyna. Szkoda jej było. Cała gmina płakała. Ale ty masz ciało Aldousie, które możesz zanieść do kobiety z Endor?

-

Koniec

Komentarze

Jak tu zacząć..? Opowiadanie jest rewelacyjne, barwne i piekielnie wciągające. Bohaterowie... no po prostu brak mi słów. Prawdziwi, wyraziści i naprawdę niesamowici.

Jest jedno "ale". Gdzie jest reszta, ja się pytam?! Wiem, ta stronka ma limit znaków na jedno opowiadanie. Mój tekst musiałam wrzucać w czterech częściach.

Daj resztę, proooooszę!

I wrzucam 6. Czuj się wyróżniony, to moja pierwsza ocena (dziś odblokowało mi możliwość ich wystawiania ;))

Ale jak nie wrzucisz reszty, to się serio zezłoszczę ];>

@ Ranferiel
Przepraszam, nie wiedziałem o limicie znaków na stronie i po prostu nie zauważyłem. Część 2 już jest.

http://www.fantastyka.pl/4,3457.html

P.S. Dzięki za wyróżnienie. Mam nadzieję, że część 2 równie bardzo się spodoba.

Bardzo, bardzo dobre. Jestem w miarę świeżo po "Młocie na czarownice" i wiesz co? Wolę Ciebie od Piekary. Fajni bohaterowie, świetnie zbudowany świat przedstawiony, a do tego wciąga jak nie wiem co!!! Co do błędów, to parę wyłapałam i może zdążysz jeszcze poprawic ortograficzne i literówki: "stróżki łez" na "strużki łez", "Przeciął go, mijają żydowskich..." na "mijając żydowskich", "Wskazują jedną z nich grzechu nie popełnisz..." na "wskazują" - no chyba że bohater specjalnie nie wymawia końcówek :P
Przede wszystkim rewelacyjny klimat. Lecę czytać drugą część - myślę, że opowiadanie kwalifikuje się na wyróżnienie w tym miesiącu. Pozdrawiam.

Zgadzam się z Dreammy - wyróżnienie się należy, jak nic. Dawno nie czytałam czegoś tak dobrego. Tekst jest spójny, dopracowany i pełen urzekających szczegółów... No po prostu nie umiem wyrazić mojego zachwytu słowami.

Może to nie jest typ fantastyki, który z reguły czytam, ale na serio mnie przekonałeś. Najbardziej podobały mi się te drobne szczegóły, dopracowany styl. Wszystkko jest na swoim miejscu. Mam nadzieję, że wrzucisz jeszcze jedno opowiadanie, bo czyta się z przyjemnością :)

rewelacyjne opowiadanie!

Fenomenalne. Fascynująca kreacja świata, bohaterów i intrygi. Czyta się szybko i z przyjemnością. Sugerowałbym tylko usunięcie części rozdziału i w to miejsce wklejenie linka do kontynuacji.

Pozdrawiam i czekam z niecierpliwością na wiecej przygód.

Bardzo, bardzo mi sie podobało. Wiesz ostatnio czytałem sporo fantastyki (bestsellerów!) zagranicznych twórców i 
pod wieloma względami naprawdę nie ustępujesz im pola. Gratulacje naprawdę rewelka 

A ja się wyłamię z grona zachwyconych, ponieważ powiem, że przeczytałam to, co jest zamieszczone w tym wątku, kawałek kontynuacji (jakoś tak do drugiej wizyty u Żyda w getcie), potem coś mnie oderwało, więc odłożyłam wydruk i... już do niego nie wróciłam. Bo nic mnie nie zahaczyło na tyle, by zainteresowały mnie dalsze losy postaci. Poza tym cięgiem dziabała mnie w oko wadliwa interpunkcja i kupa drobnych potknięć. Przykro mi.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

No, historia jest fajna i wciagajaca, ale jezykowo mocno kuleje. Szkoda niszczyc ciezka merytoryczma prace formalnym niechlujstwem.

Pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka