- Opowiadanie: k.stelmarczyk - Lecimy ze szwagrem w kosmos (KOSMIKOMIKA 2011)

Lecimy ze szwagrem w kosmos (KOSMIKOMIKA 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Lecimy ze szwagrem w kosmos (KOSMIKOMIKA 2011)

No i polecieliśmy ze szwagrem w kosmos.

Czas był ku temu najwyższy, bieda we wsi taka, że szwagier zębami zgrzytał, a jak zgrzyta, to nie ma zmiłuj się, tak zgrzyta, ale ja tam nie narzekam na biedę, ani na szwagra zgrzytanie, bo mnie ani ziębi, ani parzy. Ogólnie smarkam na jednego i drugie, bo nic szwagrowi i biedzie do mnie. Jeno dopieka mnie sromotnie, ostatnimi czasy zwłaszcza, życie w stanie kawalerskim, szeroko obecnie singlem zwanym na Ziemi całej i nieważne, jakiej płci taki singiel, po to ino chyba, żeby się płcie, gdy się, choć jedna ze sobą spotka, nie kłóciły, choć mnie tak jakby z muzyką się kojarzy, ale jak szwagier mawia: smarkał pies, co się kojarzy szwagier, parszywy i marny los singla, rozumiesz, bez kobiety durnieje, a od tego głupie baby chodzą po wsi i gadają, że jest inny – tak szwagier mówi, a jak mówi to zgrzyta i nikt nie rozumie, co mówi, bo ino zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt z ust jego wszyscy słyszą i ja jeden jedynie szwagra rozumiem, choć smarkam wielce na to, co rozumiem. W ogóle to szwagier może mnie nazgrzytać, ale przynajmniej ma chłopina do kogo gębę otworzyć, no i siostra moja, a żona szwagra, też zadowolona, gdy szwagier sobie pogada, jakoś wtedy mniej tak jakby zgrzyta i rozumiem żonę szwagra, znaczy siostrę, bezwzględnie, bo jak nikt szwagra nie rozumie, to zgrzyt rozlega się taki, że szyby w oknach brzęczą, chałupa trzęsie, pajęczyny i święte obrazki ze ścian lecą, kto żyw z obejścia spiżdża ino się kurzy, z psem, kotem i wszelkim stworzeniem, które się w chałupie zaplątało, we wsi okiennice i drzwi zatrzaskują, a jeśli kto wyjść musi, to protezę, znaczy sztuczne zęby, w domu zostawia, bo u nas we wsi tak już jest, że przez szwagra nikt zębów nie ma innych, jak sztuczne tylko, znaczy protezy, bywa, że po dziadku w spadku, bo na nową, to nie ma co liczyć, to w domu, w szklance każdy zostawia lub nie wychodzi, aż szwagier zaśnie albo ja z nim porozmawiam, a dlatego, że szwagra rozumiem ja jedynie, a jemu tylko o zrozumienie chodzi i swój chłop jest, to się ze mną lubi, nawet jak wypije, a mnie to we wsi nikt nie lubi, tylko szwagier, to i ze szwagrem trzymam.

Jakoś tak jest, że u mnie to zawsze na opak do wszystkich we wsi.

Wszyscy mają sztuczne zęby, nawet szwagier, ino ja swoje mam, trochę dziurawe, ale co robić? Pojechać do takiego doktora gdzie? Ja nie pojadę, bo czym i za co, to nie wiadomo, a doktor, co pół roku się zjawia, towarzysko, zobaczyć, czy komu protezy nie potrzeba, choć wie dobrze, że nikomu, skoro nikt nowej i tak nie dostanie; zęba na miejscu taki nie zalepi, bo czym nie ma, jak i gdzie, warunków i materiałów brak, bakterie, gronkowiec i inna salmonella, a tak w ogóle, to on nie jest na etacie i nikt mu za to nie płaci, i on pierwszy raz na ochotnika oddelegowany, i jest nieprzygotowany, i nikt go nie ostrzegł, a przecież w dobrej woli, w misji społecznej, żeby raport o stanie sztucznego uzębienia naszej wsi właściwym ludziom przedstawić, doktorom wysoko postawionym, a nawet ministrowi samemu i za pół roku zjawi się u nas znowu, i tym razem będzie przygotowany, ho, ho, tak przygotowany, że nawet dwa zęby mi zrobi, a trzeciego zacznie i skończy następnym razem, ale ja smarkam wielce i ogólnie na dentystyczną misję społeczną w naszej wsi, bo wracać za pół roku doktor ten sam nie wraca; do tego pasty do zębów nie daje, a takiej pasty to od dawien dawna w kiosku pod krzyżem, co to ciągle puściusieńki i otwarty stoi, nikt u nas we wsi nie widział, tym bardziej, że już nie produkują, a nawet gdyby produkowali, to nie kupiłby, a to dlatego, że wszyscy wyrzucili szczoteczki. Ino nie ja, bo mi się jeszcze jedna pasta ostała, co to ją tak oszczędzałem, raz w tygodniu zęby myjąc. To i zęby dziurawe.

Z pustym kioskiem pod krzyżem to jest tak, że stoi taki pusty już długi czas i co ma nie stać, gdy na półki do położenia nie ma nic. Kiosk postawili za czasów, jak jeszcze wszystko było, a dawno to było, najstarsi ino pamiętają kiedy, ale gadają, że był kiosk pełen, sołtys nie warzył jeszcze, a nawet sklep stara Grzybowa prowadziła, ale potem jak wszystkiego zabrakło, Grzybowej się zeszło, sklep upadł i sołtys zaczął warzyć, to kiosk pustoszał, pustoszał, aż na półce to tylko pasta do zębów została, której nikt nie potrzebował, tylko ja, a stara kioskarka siedziała przy okienku i przewracała bez przerwy strony zeszytu, w którym zapisywała, ile się należy od każdego ze wsi. W tym kiosku, to do końca nie było nic, prócz tej pasty, która znikała po jednej, gdym nowej potrzebował, aż znikła ostatnia.

A kiedy wszystkiego w kiosku zabrakło, to stara jakoś tak tydzień później umarła. Nikt to się tą śmiercią w naszej wsi za bardzo nie przejął, bo na emeryturę wzięła kobieta i zwariowała. Jak kupiłem tę ostatnią pastę, rozumie się na zeszyt, to stara zamknęła kiosk, że niby inwentaryzację robi i nie wychodziła, nie jadła, tylko trochę piła i wciąż przy okienku siedziała, aż umarła i tak ją rano przy tym okienku znalazłem. Jak ludzie do kiosku weszli, żeby ciało wynieść, to zobaczyli na każdej półce wyryte w politurze, kto na zeszyt ile zalega, a zeszytu nie było.

Było, nie było, kiosk został pod krzyżem i nikt wywieźć, ni rozebrać nie śmiał, jakby go jaka siła chroniła, a przy tym, zeszyt to dokument o wadze prawnej i zgodnie z prawem, dokumentu takiego wywozić i rozbierać nie można.

Kiedyś nawet pomysł dałem, żeby w tym kiosku to monstrancję i inne święte duperele trzymać, by ksiądz nie musiał ich każdym razem ze sobą zabierać, gdy się na mszę do nas na niedzielę wybiera i pomysł we wsi wziął, ale sprawa się rypła, bo przestał klecha nawet od święta do nas z mszami przybywać i ludziska we wsi, jak się pod krzyżem na mszę, co to jej nie było, schodziły, zawsze mówiły, że to przeze mnie. Ja tam nie wiem, czy przeze mnie, tych mszy nie ma, ale kioskarkę to mam na sumieniu, gdybym zęby mył rzadziej i tak często pasty nie kupował, to siedziałaby przy swoim okienku do dzisiaj żywa.

Jest i tak, że we wsi nie pracuje nikt, ale tylko ja nie zgrzytam z tego, gdy u nas, to wszyscy zgrzytają, ale nikt, jak szwagier, poza tym, co mam zgrzytać, jak będzie praca, to przyjedzie do sołtysa taki ważny łysy gość w garniturze i powie nam, że jest – obiecał już będzie ładnych kilka wiosen temu, gdy przyjechał z miasta i wszyscy dowiedzieliśmy się, że jest nas teraz bardzo dużo ludzi na świecie i wszędzie żyjemy teraz bardzo długo przez coraz wspanialszych lekarzy w zaszczytnej służbie zdrowia człowieka, co to ich mamy i mniej nas umiera teraz, ale niestety rodzi się też mało i pracować komu nie ma, by ci, co bardzo długo już pracują, na emeryturę przejść mogli, ale nie mogą z powodu tych, co się nie rodzą, to wciąż i wciąż pracują i nie ma miejsc dla młodych i teraz to długo będą czekać, aż ktoś ze starych umrze, żeby do pracy pójść, ale nadejdzie ten dzień i on w ten dzień przyjedzie do nas, gdy umrze wreszcie tylu, że każdy bezrobotny, znajdzie pracę i on, ważny łysy gość w garniturze, oraz sam pan Minister z panem Przewodniczącym, będzie się starał ze wszystkich sił swoich, by dzień ten nadszedł ku chwale bezrobotnych ludzi pracy. Na koniec powiedział, że tak to jest na całej Ziemi, i nie jesteśmy sami, więc powinniśmy czuć się lepiej, że ktoś inny też nie ma pracy, a nie tylko my i wziął się był ukłonił, ręką sołtysa potrząsnął, pogratulował wszystkim i za spokój ducha pochwalił, za wyrozumiałość dla pana Ministra i pana Przewodniczącego podziękował, na brak ludzkiej wdzięczności pożalił, po czym znów się ukłonił i opuścił sołtysową stodołę, gdzie się wszyscy schodzili w razie ważnego zebrania jakiego i odjechał.

O dzieckach, to prawdę gadał. We wsi już się żadne nie rodzą, a najmłodszy z całej wsi to ja jestem, choć lat mam prawie trzydzieści, ale o tych staruszkach, co nie mogą przestać pracować i dopiero jak umrą, to się miejsce zwolni, to dziwne nieco się zdało, bo u nas staruszków pełno, a żaden pracy nie ma i ciągle któreś umiera, a miejsce jak się nie zwalnia, tak nie zwalnia, choćby chciał człowiek po ludzku na emeryturę pójść i tak jak należy umrzeć, ale jakem, próbował to we wsi powiedzieć, to się jeno po głowie stukali i mówili, że gdzie indziej inaczej niż u nas we wsi jest, co dziwnym mi się zdało, przecież łysy mówił, że na świecie, to jak u nas we wsi, ale też się pukali.

Mnie tam i tak to do emerytury i umierania nie spieszno, ale od pory tamtej wszyscy tak we wsi zgrzytają, że był u nas zeszłego lata jeden doktor, co to niczego leczyć nie umiał, tylko miejsc szukał, gdzie się na Ziemi ziemia trzęsie i biegał ten na niby doktor od chałupy do chałupy z taką na niby patelnią i słuchał z gębą rozdziawioną wielce, co owa patelnia, przez taki kabelek do wielgachnych słuchawek na małej główce doktora, do niego pikała i coś o epicentrach gadał, a szwagier to ponoć najstraszniejsze ze wszystkich. Ten doktorek jak ochłonął, to powiedział jeszcze, że gdyby tak wszyscy z naszej wsi usiedli w jednym miejscu i zgrzytali przez, jakie, sto lat bez przerwy, to ziemia zatrzęsłaby się daleko za lasem, a szwagier, bo się przysłuchiwał, tylko splunął i zazgrzytał, że diabla to sprawka, aż doktorek podskoczył. Potem coś na mapie zapisał, a ja smarkam i gwiżdżę te epicentra i nibydoktorka pisanie, choć chciałbym to zobaczyć, jak nasi przez te sto lat zgrzytają i co z tego wynika.

A na opak mam jeszcze tak, że wszyscy we wsi są mężami lub żonami, bywa, wiele razy, ino ja nie. Właściwie to nie moja wina, że we wsi całej jak na lekarstwo panny nie uświadczysz. Ja pierwszy do tego jestem, by przyznać, że tęskniłem do jakiej, z którą to mógłbym podzielić się moim wolnym czasem, a mam go dużo bo pracy przecież nie ma, ale niestety jeśli się jaka trafiła, to na pogrzebie i nie panna, a wdowa, choć to teraz też singiel, ale jak dla mnie to ona nie jest panna – ja na pogrzeby nie chodzę już ze trzy lata.

Przykra sprawa taki pogrzeb, wszyscy na mnie wilkiem patrzą, bo najmłodszy jestem i do umierania mi najdalej i pracę pewnie przed śmiercią dostanę, a szwagier tak wtedy zgrzyta, że nie ma zmiłuj się, to na pogrzeby nie chodzę, ale jak człowieka nie ma, gdy drugiego zakopują, to jak tu się na stypie pokazać wypada, a tam to właśnie wdowy dawały po słowie, ale mdłe takie wdowie dawanie. Mnie się to zwykła panna widzi.

Na koniec tylko wspomnę, że tak się też złożyło, że na świat się wydałem odrobinę nieśmiały i w kontaktami między płciami od reszty naszej wsi zawsze za późny byłem.

A tak w ogóle, to wołają za mną Licho, co nijak nie pomaga. Z tego to niby wołają, że ja częste noclegi przy pogodzie lubię w lesie. Las wieś naszą z każdej strony otacza, a pełno w nim roślin niezwykłych, gdy kto wie, gdzie szukać; a niektórych to już na Ziemi znaleźć nie można prawie. Tak stoi w księdze Botaniki, którą zawsze w lesie czytam – stoi w niej wszystko o każdej zielenince na Ziemi, a stara i mądra to książka, starsza i mądrzejsza nawet od tych maszyn, które teraz wiedzą wszystko. Teraz umieszcza się wszędzie taką przemądrzałą maszynę, tylko u nas nie.

Ze dwa w nazad lata, jeden modernizator, przypadkiem do wsi zawitawszy, opowiadał, że mógłby nam takie maszyny do wsi przywieźć i nikt by nie musiał więcej pracować, ale stwierdził w końcu, że i tak nie pracujemy, a w ogóle to szkoda dla nas tej mądrości z maszyn, gdy gdzie indziej potrzebne. Wziąłem i go zagaiłem, czy chce powiedzieć, że my tu niepotrzebni jesteśmy, to słowa już nie powiedział, tylko tak dziwnie na szwagra i na mnie spojrzał i odjechał.

To polecieliśmy ze szwagrem w kosmos. Trochę to nawet i wyjścia nie było. Bo było to tak:

Akurat jakoś tak noc wiosną nastała, gdy szwagier wziął mnie był zaczepił przy kiosku pod krzyżem i zazgrzytał, że lecimy w kosmos.

– A gdzie konkretnie? – ja na to.

A szwagier na moje to, że smarka na to gdzie, bo jak na razie, to nigdzie, ale na pewno konkretnie jutro i tak zazgrzytał, że od razu wiedziałem, coś śmierdzi, a do tego szwagier też śmierdział i to z daleka, znaczy sołtysa wywarem. U nas, to ino sołtys, nie wiadomo, jakim sposobem i z czego, specyfik w parniku jeszcze warzy i jak kto śmierdzi w dzień powszedni, znak to, że z urzędu musiał się z tym śmierdzielem widzieć.

Ni z tego szwagier padł na kolana, jakby przed najświętszą relikwią padał i zasnął. Nie było co go budzić, to zastukałem tam, gdzie u nas we wsi sołtys urzęduje.

– Przyjdź rano. Urzędowo – odpowiedział głos.

– Ja w urzędowej sprawie sołtysie właśnie!

Drzwi uchyliły się i ukazała się wielka sina bania, z takimi jakby namalowanymi ustami, oczami, wąsami i brwiami, a była to głowa sołtysa.

– Czego licho po nocy niesie?

– A kiedy? Jutro w kosmos trzeba ruszać. Trochę mi śpieszno.

To go zatkało, wylepił gały, jakby się zakrztusił i uszły z niego wszystkie promile.

– To się nazywa entuzjazm w eksploracji kosmosu! – z głębi izby usłyszałem drugi głos.

Drzwi otworzyły się i, było nie było, wszedłem do pustej prawie sali. Kiedyś tu szkoła była, gdzie w ławce siedziałem. Teraz szkoły i ławek nie było, za to pod ścianą wciąż stało biurka nauczycielki, której się odumarło wieki temu. A na biurku to tylko flaszka sołtysowej i trzy szklanki, a za biurkiem siedział łysy w garniturze, daleko siedział, ale i tak śmierdziało z daleka – sołtysem i kosmosem. A najmocniej sołtysówką.

– Ja do sołtysa – rzekłem łysolowi.

– Czego?

– Grzeczniej sołtysie pionier z wami rozmawia – na to łysy.

– Czego chce osoba?

– Sołtysie, jak to z tym kosmosem ma być, szwagrem i mną?

– Jutro z rana lecita. We dwa. Napije się czego?

– Mnie osobiście nie przeszkadza i tak tu zdechnąć bez pracy przyjdzie, ale że szwagier się w kosmos wybiera się jutro, to nic mi nie wiadomo.

– Niechaj gotuje się na świtanie. I ty z nim.

– Gotować, to on się gotuje, wierzajcie. Masz ty sołtys papier na ten kosmos?

– Dosyć bezrobotne darmozjady! – jak sołtys nie wrzaśnie nagle, a głos to taki piskliwy miał. – Dosyć zgrzytania i smarkania na wszystko! Jutro lecita w kosmos jako ci pionierzy, by nowe ziemie w onym na chwałę wieczną zdobywać i powiadam ci, jak chceta we wsi zostać, to jutro was nie ma! Zacznijta co eksplorować pasożyty jedne! Jeden dzień i noc, miast się do roboty wziąć jakiej, w lesie książki czyta, a drugi nic tylko na wszystkich zgrzyta! Ja mam ci na to papier! Taki papier, że niech cię, Licho!

I wziął, i dech stracił, bo z sinego, to się czerwony stał cały, ale pokraśniał zaraz, a od tego pewnie, że uczenie tak przed łysym gadał, a ten to tylko gapił się na sołtysa i uśmiechał, ale tak strasznie jakby. Nie dawałem po sobie pozoru, że wiem, o tym jego strasznym uśmiechaniu, taki głupi nie jestem i dalej na spokojnie sołtysa maglowałem, bo nie tylko on, sinica jedna, uczone verbum zna.

– Dawajcie tutaj ten papier sołtysie. A i szwagier powinien nadejść w momencik, jeno pomodlić się musi.

– A o co? – na to łysy zapytuje.

– A o celność kamieni, którymi chce szyby sołtysowe wytłuc – niby do łysola, sołtysa konfabulowałem.

Ten jak nie podskoczy i dawaj do okna. Zaraz wziął wyglądać, co się na polu wyrabia.

– Jest! Klęczy u stóp świętych, bodaj by go piekło z tego miejsca porwało!

– Dawajcie no tu ten papier sołtysie.

– Niech cię, Licho.

– Ze szwagrem rozmówić się będziecie musieli sami.

– Już biegnę.

– Nudniście sołtysie – na to ten łysy. – Temu po papier, tamtemu po szklankę. Nic tylko biegacie i biegacie. To pobiegnijcie i córce każcie, jakie przekąski podać. Niech no tam mięso będzie, wiecie, o czym mówię?

– Ależ panie… ja…

– No już, już biegnijcie sołtysie. I coś na ciepło po przekąskach, żeby było. A i jeszcze naszemu pionierowi coś do spoczynku podajcie.

Sołtys stał i gapił się na łysego, a na gębie wszystkie kolory przybierał, raz nawet taki plamisty mignął. Mnie to okrutnie śmiać się chciało, ale łysego cały czas w poważaniu i na uwadze miałem. Nie widział się, to pozór dawałem.

– No nie stójcie sołtysie jak ten słup soli, nie czas na religijne pozy. Do dzieła!

Sołtys zerwał się, jakby batem go kto zdzielił, i wybiegł. Zaraz z krzesłem wrócił, ale biurko szerokaśne było i musiał się łysy ku mnie, gdy mówił, pochylać, a zaczął, jak tylko usiadłem. Od tego, że wszystko jest tajne i nikomu mówić nie wolno, inaczej kula w łeb i czy ja zainteresowany jestem? Komedię pierwsza klasa odgrywał, bo z tym pionierstwem to odgórnie już udupiona sprawa i moje ochotnictwo to nic jeno mina do gry była. Szczęściem szwagier sen zawsze miał lekki i słuch jak nietoperz. Wystarczyło gwizdnąć w specjalny sposób.

– Mnie tam interesuje, skąd u sołtysa córka. Nie słyszałem, aby miał. Baby we wsi by gadały.

– Sołtys córkę w mieście chował, do szkół posyłał, ale jak pracy w mieście zabrakło, to przywiózł pewnej nocy i od ośmiu lat potajemnie w domu chowa.

– Łajdaczyna. Ładna, choć ona?

– Co wy mi tu oczy jakąś córką mydlicie!? Na pytanie czyście zainteresowani odpowiadajcie – zeźlił się łysy.

– Przecież lecę, nie – uspokoiłem go, ale córka sołtysa przed oczami mi się jawiła, mglista jeszcze nieco.

– No. To się nazywa godna postawa.

– A dlaczego córkę chowa, nie wiecie?

– A co wy z tą córką? Żenić się miarkujecie? W kosmos jutro lecicie.

Obraz córki rozmył się, bo prawdę rzekł łysy i okazja na ożenek koło nosa przechodziła, a przecież to panna była, nie jaka wdowa, lecz nic to i naszła mnie myśl, jak za sto lat z kosmosu wrócę, to jej pewnikiem wśród żywych już nie znajdę, a jak znajdę, to już od dawien dawna panną nie będzie, w jednej książce Albert, się zwał, tak pisał. Pozoru łysemu po sobie nie dawałem, a on znowu zaczął o tajności i kulach w łeb.

– A kiedy ze szwagrem z tego kosmosu wrócić mamy? Za sto lat? Z żywych, co pamiętają, zostanie kto?

Łysy oczami ze zdziwienia zamrugał, ale pozór po sobie dał.

– Widzę, że wiecie więcej, niż po sobie pokazujecie.

Ja na to nic.

– Trudny z was rozmówca. Nie ma co. Szczerze mówiąc, dla mnie to różnica żadna, ale niech wam będzie. Głupi nie jesteście, to i w bawełnę owijać nie będę. Wiecie, że na Ziemi straszny tłok się ostatnio zrobił. Rozwiązujemy ten problem od dłuższego już czasu, przygotowując się do eksploracji kosmosu.

– Czytałem.

Łysego zatkało. I cały jego pozór poszedł w pizdu. Gębę to tylko rozdziawił i gały wytrzeszczył. Ja się nie odzywałem i z miny łysy satysfakcję czerpałem, nie będzie żaden łysy w garniturze przyjeżdżał i nie będzie mu się zdawało, że kim głupim do czynienia ma. Niech gębę rozdziawia.

– Skąd?

– Taki jeden, z ważnymi wiadomościami, przyjechał rano.

A łysy z głupia frant zaczął do rękawa gadać: – Podejrzenie przecieku.

– Kto to był? – zwrócił się do mnie i cały tym razem mój pozór poszedł w pizdu. Bo jak tu łysemu wytłumaczyć, że w mojej biblioteczce o tej eksploracji kosmosu w jednym magazynów stoi, które udało się cudem zdobyć.

– Jak się zwał? – znów zaciekawił się łysy. I niech mu było.

– Kurier Poranny – zasunąłem mu z głupia frant nazwą ostatniej gazety we wsi. Ostatniej to znaczy, jedynej, która się ostała po wygódkowym pogromie sprzed wiosen kilku. W częściach.

– Kurier Poranny – wolno powtórzył łysy do rękawa.

Znów na mnie popatrzył i chyba zrozumiał, bo znowu gębę rozdziawił, a mnie śmiać zachciało się okrutnie i nie utrzymałem, i uśmiechnąłem się, ale tak do siebie, niby grzecznie, ale łysy dojrzał i widząc ten mój uśmiech, w sekundę pozbierał się do kupy i natychmiast do mnie w poważny ton uderza.

– Niech wam się nie wydaje, że możecie sobie żarty stroić.

– Smarkam na ten kosmos. Nigdzie nie lecę. Może wcześniej, jak sołtys córki nie miał, to poleciałbym, nawet ze szwagrem, ale teraz, gdy córka u sołtysa jest i wolna, to sytuacja się zmienia.

– Wydaje wam się, że macie jakiś wybór?

– Tak długo, jak pan tu siedzisz.

– Tak?

– Tak.

– Mogę was zmusić.

– Smarkam na to, co możecie i wasze zmuszanie. Jeśli o mnie chodzi, to w tej chwili możecie wracać skąd przybyliście – drażnić zaczynał niemożebnie.

– Ważcie słowa. Mogę was i szwagra, kazać zapakować w worki, wrzucić do tego pieprzonego kosmolotu i wystrzelić w pizdu, w każdej chwili. Wystarczy, że przemówię do Ręki.

– Czego?

– Ręki?

– Czego?

– Jesteś głuchy czy głupi?

– Gadaj do ręki – zaśmiałem się.

Odwróciłem, i zagwizdałem na palcach. Szwagier z kilometra by się zbudził.

– Zdaje wam się, że modlitwy szwagra pomogą? A może sam szwagier – na to łysy zaczął się śmiać.

Ino mu się brzuszysko trzęsło, ale tylko na łysego, jak na wariata popatrzyłem, bo on chyba szwagra nie znał i każdy jest wariat, gdy się ze szwagra śmieje, zwłaszcza, że szwagier wszedł, do tego całkiem trzeźwy, bo szwagier tak już ma, że gdy choć chwilkę drzemnie, to natychmiast trzeźwieje i takiego kaca dostaje, że słychać tylko jęki i zgrzytanie zębów; a wszedł, jak w zwyczaju ma na kacu wchodzić, pierdykając drzwiami o ścianę, a pierdyka, że szyby, pajęczyny z powały i tak dalej.

Łysy śmiać się przestał i zbladł. A bladziutki był, jak ściana ot, co bielona. I wiem, dlaczego. Twarz skacowanego szwagra widziałem nie raz i nie cztery, to się nie oglądałem, ino w cichy zgrzyt zza plecami wsłuchałem i pewniej poczułem. Po prawdzie to ciekawił mnie ten kosmos. Takiego zobaczyć, to nie co dzień się zdarza i już czułem, jak mnie licho bierze, znaczy się w świat mnie ciągnie, by inne miejsca od tego naszego Zgrzytowa i lasów okolicznych zobaczyć, no a wiadomo, pracy nie ma i nijak wyjechać się nie da, a mnie raz na czas jaki, licho nosiło, to pakowałem książki i po lasach włóczyłem. Tak na mnie Licho wołać zaczęli. Ale nie będzie mi łysy we wsi mojej własnej cwaniaka odstawiał i za prostaka potulnego brał.

– Coście tak zbledli? Do rączki nie pogadacie?

To podnosić zaczął, a im wyżej, tym szwagier zgrzytał głośniej, a łysy bielszy na gębie się robił.

– Nie podniesiecie ręki na urzędnika państwowego!?

– Jakiego to państwa panie urzędniku? Przecie ze sto lat będzie, jak państwa polikwidowaliście.

– Planetarnego rzec chciałem!

Szwagier zazgrzytał.

– Szwagier nie lubi urzędników, bo urzędy to diabla sprawka.

– Właśnie – prawie wyraźnie odezwał się, ni stąd, ni zowąd szwagier.

Łysy szerzej rozdziawił japę na to z nagła szwagra przemówienie. Na mnie to wrażenia już nie robiło. Od czasu do czasu zdarzało się szwagrowi słowo jakie wypowiedzieć. Jakim to sposobem, nikt nie wiedział, prócz szwagra może, ale ten pozór dawał pierwsza klasa i, gdy się szwagra mało znało, jak przemówił, wszyscy słuchali, choć słowo lub dwa wyrzekał. Szwagier wrócił do zgrzytania, a ja w takie słowa do łysego.

– Nie ukrywam, żeście mnie tym kosmosem zaciekawili, ale do sołtysowej miarki mnie nie przykładajcie, bo my ze szwagrem nijak nie pasujemy. Tego ciemiężyciela i więziciela niewinnych panien, traktujcie sobie jak uważacie, nic jeno sromota się sinicy należy, ale my ze szwagrem, tak się traktować nie damy, bo zgrzyty będą. Pojmujecie czy szwagier ma powtórzyć?

Szwagier pięści ścisnął, jakby wiedział, że cykor przed łysym, to niechybny lot w kosmos na kiepskich papierach. Łysy mógł kazać wziąć nas w worki spakować i do tego pieprzonego kosmolotu wrzucić, a potem wystrzelić w pizdu do gwiazd w każdej chwili, jak mówił, a nam jedynie ostałaby się satysfakcja za gębę łysego obitą. Gdy ściskał bardziej, po sołtysowej izbie przyjęć tylko zgrzyt się poniósł, jakby kamień o kamień tarł, takie miał szwagier graby. Łysy wypuścił powietrze, odwrócił się, nalał do pełna sołtysówki i szklanicę duszkiem wychylił.

Widziałem nie raz, jak szwagier to samo robi i nie łatwa to sztuka, znać było doświadczenie łysego i szwagier łagodniej na niego zgrzytnął.

– Nalejcie i szwagrowi, jeśli wam nie kłopot. Nie pogardzi, a i lepiej się poczuje.

Nalał do drugiej szklanki, a ręka mu nie zadrżała. Twarda sztuka z łysej pały, szybko się do kupy pozbierała i pozoru po sobie nie dawała, tylko blada, jak była, tak została.

– Echem… – przerwał sołtys, a w każdej dłoni trzymał po sporym półmisku.

– Połóżcie na stole sołtysie – łysy znowu był pewny siebie.

– Chwytaj ciemiężyciela szwagier, jadłem i wódką się nie wykpi.

Na hasło takie długaśne ramię szwagra dosięgło sołtysa i zadyndała bania nóżkami. Zawartość półmisków smętnie plasnęła na klepisko.

– Jakże to tak? Bić będziecie. Zęby, choć wyjąć, dajcie. Przecież mięsiwa podałem i na zmarnowanie poszły.

I płakać zaczął. W powietrzu uniósł się zapach wywaru, szwagier na palec wziął wielką jedną łzę sołtysową i posmakował. Szwagier sołtysa postawił, zza pazuchy piersiówkę wyciągnął – a pierś to on miał wielką, na co najmniej półtora litra – i pod sołtysowe łzy podstawił.

– Będzie ze 150% – zazgrzytał. Łysy podskoczył, a sołtys zaczął z siebie wraz ze łzami słowa wylewać, a długo to trwało, bo co słowo to w bek, a po policzkach to mu strumyczek wywaru spływał.

– I na co mi kumie przyszło, a nie chciałem warzyć, nie chciałem, ale mówiliście panie, warzcie, warzcie, przyda się i mata, przydało się, przydało się wisieć jak ten balon, zęby sztuczne wybiją. Nie chciałem być sołtysem, sami mnie wybrali i taki los na mnie przyszedł – tak płakał skruszony łajdak.

– Wstydźcie się sołtysie – to ja dawaj do niego w te słowa. – Córkę w domu więzicie oprawco.

– A cóż robić, niech cię, Licho. Cóż robić, wiesz dobrze, tyś jedyny singiel, jaki zwykły, ale jak jej ci z tobą, gdy tobie było w…

– Zamilknijcie sołtysie – przerwał mu znienacka łysy, a sołtys, jak ręką odjął, płakać przestał i tylko lękliwie na łysego pojrzał. Zaraz też wziął z izby wybiegł, pochlipując pod nosem.

Szwagier na spokojnie piersiówę zakręcił i za pazuchę schował, a ja pomyślałem, że coś tu śmierdzi w Zgrzytowie, a smród jest kosmiczny. Ale pozoru po sobie nie dałem i do łysego w te słowa się zwróciłem.

– Polecimy ze szwagrem, ale warunki stawiamy.

– Jakie?

– Sołtys córkę z ubezwłasnowolnienia oswobodzi.

– Zakochaliście się? – łysy uśmiechnął się ironicznie.

– Nie śmiejcie się panie. Nie skończyłem jeszcze i szwagra żądań nie przedstawiłem, to jest moje i innych nie mam.

Szwagier stanął mnie za plecami i zaczął zgrzytać z cicha i nieprzyjema. Szwagier zawsze mówi, choć w sumie zgrzyta, że ma taki szósty zmysł i diabelskie sprawki wyczuwa z daleka. A urzędy są siedliskiem największego diabelstwa na planecie. Cięty był na oficjeli w garniturach niemiłosiernie i na każdego zgrzytał z daleka.

– A czego szwagier żąda?

– Sami go spytajcie?

– Czego szwagier żądają? – zwrócił się do szwagra głosem słodszym od miodu i podał szwagrowi szklankę pełną po brzeg.

Szwagier szklankę wziął, kropli nie roniąc, wychylił i z hukiem na stół odstawił. Po czym warunek swój wyzgrzytał.

Przyjemne było stać i na łysego miny patrzeć, gdy próbował zrozumieć szwagra.

– Przetłumaczcie?

– A co będę z tego miał?

– Słucham?

– A co będę z tego miał?

– Nie jesteście trochę bezczelni? Najpierw córka. Co teraz?

– Jeszczeście na mój warunek nie przystali, to tłumaczyć musu nie ma.

– Dobrze. Sołtys więcej córki więzić nie będzie.

– Szwagier wielkich wymagań nie ma. Dla żony chce dozgonnej renty pionierskiej i takiego robota, co to mieliście kiedyś u nas zakładać, aleśmy byli niepotrzebni.

– To na pewno tylko niedopatrzenie.

Szwagier wysmarkał się łysemu na buty.

– Szwagier smarka na te wasze nie do patrzenia. On na to nieco inaczej patrza. Na rentę i robota zgadzacie się?

– Zgadzam.

– W takim razie na rano mają być i możemy lecieć.

Odwróciłem się do szwagra i klepnąłem go w ramię.

– Zbieram się, bo do świtu niedaleko, a muszę się spakować.

Szwagier mrugnął, miał zamiar z żoną, znaczy siostrą moją, żegnać się i to tak, żeby go długo nocami wspominała i za innymi chłopami nie latała – szwagra to się zawsze żarty trzymały. Zebraliśmy się do wyjścia. W drzwiach odwróciłem się jeszcze do łysego.

– Jutro, dwie godziny po świcie pod krzyżem się stawim.

I za nim zdążył, co odrzec, szwagier drzwi za nami zamknął, a zamykał, jak otwierał, pierdykając z całej siły.

Wyszliśmy na plac przy krzyżu i rozejrzeli się. Jedyna lampa we wsi migała, znaczy przed świtem jeszcze było i zostało nam parę godzin, zanim w kosmos przyjdzie lecieć.

– No to się rozejdziem szwagier. Robota dostaniesz. Rentę dla żony wytargowałeś, córkę sołtysa uwolniłeś, jutro w kosmos lecimy. Trzymaj się.

Odwróciłem się i zniknąłem w ciemności, a umiem ci ja w ciemnościach znikać niepostrzeżenie, w końcu Licho za mną wołają. I choć ciemno, w pizdu oko wykol, nic nie zobaczysz, tylko, co pod nogami masz, było, w lesie nie takie ciemności się po omacku przemierzało. Przydatna to zdolność, nie powiem, zwłaszcza, gdy prądu we wsi brak, ni gazu, ni niczego innego. Jedna jedyna lampa od wieczora do świtu krzyż męki pańskiej oświetlała i kiosk pod krzyżem i ostatni to ślad elektryczności we wsi. Kiedy z elektrowni wszystkich zwolnili i komu pracować nie było, zakład padł, wtedy wzięli podłączyli nas do najnowszej rozdzielni, do której wszystkich już podłączyli i dla nas starczyło tylko na jedno bardzo słabe zasilanie, które miga bez przerwy, bo mu wciąż spada stopień. Wszystkim wg potrzeb i szczęście, że my takich wielkich potrzeb nie mamy, a lud we wsi ogólnie posłuszny i porządny obywatelsko bywa, to się nie skarży, tylko popiera każdą władzę. A różne już były, że nikomu zliczyć – prądu jak nie było, tak nie było, z resztą, gdyby nawet był, to jak go po wsi puścić, gdy wszystkie kable ludziska u sołtysa za wywar pozastawiali, a pracy, jak nie było, tak nie będzie i z czego oddać nie ma jak?

Gdy do siebie wróciłem i z podwórza do pokoju zwyczajowo przez okno wlazłem, cała chałupa, w której z matką, tatką i babką żyłem, spała i tylko wibracje niczym niezmąconego chrapania tatki niosły się po izbach. W kuchni przy piecu przez sen skamlał pies. Chwyciłem plecak, jeszcze po dziadku, gdy dziadek w jakiejś armii spod tyranii zlikwidowane kraje wyzwalał i pakować się wziąłem. Po prawdzie, to krótko zeszło. Za dużo bagażu nie miałem. Takie tam drobiazgi codziennego użytku i kilka przedmiotów, bliskich mi z osobistych powodów, wśród których ręcznik był na pierwszym miejscu. Wziąłem spakowałem dwa. Taki ręcznik to niezbędna rzecz, gdy w drogę ruszyć trzeba, a czasy takie, że krucho z fabrykami ręczników było. Szczęściem tatko w jednej takiej przed likwidacją pracował i jedna z izb po sufit wyłożona ręcznikami była. Do tego para spodni od święta, sweter od zimna, dwie koszule – z rękawem i krótkim. Trzy podkoszulki, z tego jeden od nowości nienoszony. Bielizna na zmianę na tydzień. W ten sposób zostało miejsca na trzy książki

Większość przyszło zostawić. Żal nieco było, na okoliczność, że ostatnie to we wsi okazy. Ludzie czytać książek już nie czytają. Jak szkołę, skoro niepotrzebna, przyszło zamknąć, to wszystkie wyrzucili, żeby sołtysowi miejsce na urząd zrobić. A choć z powrotem wszystkie ze śmietnika nocą wyzbierali, to nie ku temu bynajmniej, by od zapomnienia jednego pisarza z drugim ocalić. Czasami udawało się z wygódki, choć fragment któregoś zwinąć, ale nauczyli się ludziska z jedną tylko kartką wychodzić.

Teraz musiałem jakieś wybrać, a reszta szła do wygódki. Pierwsza: Botanika. W kosmosie mogą być rośliny podobne do tutejszych. Druga: Albert. Przyda się. Tu przerwałem, bez pomysłu na ostatni tytuł. Do świtu było już blisko.

Wtedy usłyszałem, że ktoś do okna puka. Pokój mam na parterze, a okno prawie przy ziemi to nietrudno było do mnie zapukać.

– Babciu, co ty tu robisz? – po otworzeniu okna ku mojemu zdumieniu ukazał się widok babki. Wspierała się na lasce, zgięta w pół, jakby ciężar wieku ciągnął ją do ziemi, miała ze sto lat, ani jednego zęba i była ślepa. Była to najstarsza kobieta we wsi i wszyscy we wsi mówili, że jest czarownicą, ale naród zawistny się zrobił, gdy jeden z drugim obumierał, a ona wciąż żyła i miała się dobrze. Była moją babcią, znaczy się matką matki.

– Wcześnie wstajesz czy późno się kładziesz?

– Ty, Licho, nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy.

Róg wełnianej chusty, owiniętej wokół ramion zwisał jej do ziemi, a frędzlami na jego końcu majtał kociak, plączący się jej pod nogami. Zwróciła twarz ku mnie, a oczy to bielusieńkie od starości i ślepoty miała. Dziwnie się z lekka poczułem. Wyszczerzyłem się do niej, jak tylko najmilej potrafiłem, choć nie wiem, dlaczego, skoro i tak mnie nie widziała i uderzyłem w stroskany ton.

– Nie boisz się babciu, że cię, kto napadnie?

– I co mi zrobi? Złupi? A seksu to ja ho, ho nie używałam.

– W sumie racja.

– Pff! Oczywista, że racja. Ty się Licho nie wymądrzaj. Tylko słuchaj. Ty w kosmos za niedługo polecisz. Tak ci los wyznaczył. Karty przemówiły.

– Jesteś wróżką babciu? Czy wiedźmą?

– Durny ty jesteś niemożebnie, że szkoda patrzeć, jak się męczysz. Jak jeszcze raz mi przerwiesz, to ci uszu natrę.

– Przepraszam.

– Od razu lepiej. Tam – machnęła w bliżej nieokreślonym kierunku, w którym jej zdaniem znajdował się kosmos – kultura na pewno się przyda, ale ze mną ci nie pomoże. A teraz słuchaj i nie przerywaj. Gdzie skończyłam?

– Na kartach.

– Robisz postępy. A teraz słuchaj – podeszła bliżej i dźgnęła mnie paluchem w pierś, a paluch miała kościsty i ostry. Wciąż się we mnie wpatrywała i zrobiło mi się jeszcze dziwniej, bo nie mogła mnie widzieć przecież. – Czeka cię daleka podróż, nim osiągniesz cel i wiele cię czeka pułapek po drodze.

– Karty są coś mało konkretne – grałem gieroja.

– Nie graj gieroja Licho. Twoja matka płakała, gdy się urodziłeś, taka niepojęta jest twoja głupota – i wzięła mnie znów dźgnęła paluchem. – Karty mówią, że lecisz w kosmos, reszta jest oczywista.

Odwróciłem się i spojrzałem na książki. Szekspir zostaje. Był tak samo pokręcony jak babcia.

– Coś jeszcze mówią karty?

– Spotkasz miłość swego życia i jeśli to skrewisz, utracisz ją na zawsze.

– Nie żartuj babciu. Znasz córkę sołtysa?

– Nie przerywaj mi chłopcze – znów dostałem paluchem. – Zobaczysz niezwykłe dziwy. Zobaczysz… – zamyśliła się na chwilę. – Kwiat, którego nikt nie zobaczy. Wschód słońca na zachodzie. Niebieskiego kota na drzewie z żółtej poduszki. I inne dziwy.

Przerwała i pokiwała głową w pełni z siebie ukontentowana.

– Niebieski kot i żółta poduszka? Jesteś pewna babciu?

Nie słuchała wcale, jeno się po kociaka schyliła i wepchnęła mi go w ręce.

– To ona. Znajdź jej gdzie kawalera w kosmosie.

Popatrzyłem na kociaka, a potem na Babcię.

– Gdzie ja jej w kosmosie kocura naroję?

– Szukaj.

– Nie pozwolą mi jej zabrać – po prawdzie, to sam nie chciałem się zwierzakiem obarczać.

– Pozwolą.

– Ale babciu…

– Ty mi tu nie aleluj, jeno starszych słuchać masz.

– Dobrze babciu.

I tak wziąłem na wyprawę w kosmos kotkę, kocię jeszcze. Babcina wola święta była, a kto przed jej spełnieniem uchylał się, tego wnet nieszczęście jakie spotykało.

– Jak się zwie babciu?

– Kto?

– Kotka.

– Nie wiem. Teraz jest twoja. Ja się cieszę, że się jej pozbyłam. Jedna gęba mniej do wykarmienia. Jak chcesz, to możesz ją sobie sam nazwać. Mnie wsio ryba.

Odwróciła się i wnet w ciemności rozpłynęła. Kociak zamiauczał i ugryzł mnie w palec.

– Ty bestyjo – wziąłem uniosłem kociaka i popatrzyłem mu w oczy. – Masz szczęście, że się łapiesz na tą podróż, zanim wybrałem ostatnią książkę na drogę. Będzie tam w sam raz miejsce dla ciebie.

Spakowałem kota razem z książkami, zasupłałem plecak, pamiętając o powietrzu dla małego pasażera na gapę, zarzuciłem na plecy i ostatni raz po pokoju rozejrzałem, czy aby czegoś nie zapomniałem. Czy w kosmosie jest zimno, spytałem sam siebie i przypomniałem, że w sumie jakie to znaczenie, skoro, gdy zimno w kosmosie poczuję, to nic ino koniec mój będzie, a każde futro w kosmicznym zimnie zda się, jak psu na budę. Wylazłem przez okno i do punktu zbornego ruszyłem.

– Co tam tachasz? – zazgrzytał trzeźwo szwagier pod chałupą sołtysa, jak tylko mnie zobaczył. Przez wielgachne ramie miał zarzucony marynarski worek, choć na nim to jak marynarski woreczek wyglądał.

– Może się przyda – spojrzałem na szwagra i od razu wiedziałem, że jest w refleksyjnym nastroju, a to niedobry był znak, gdyż szwagier refleksyjnym się stając, nabierał ochoty na milczenie, a im bardziej milczał, tym bardziej milczący się stawał, a to jego milczenie coraz straszniejszym się zdawało. I kiedy w końcu przemówił, to różnie to się kończyło. Wtedy piznęli nam po gałach światłem i oślepiło mnie na dłuższy moment.

– Wy dwaj – zza światła dobył się głos.

– O żesz ty w p… – gdzieś z lewej strony delikatnie rozjuszony szwagier zazgrzytał.

– Co on zazgrzytał? – roztrzęsiony głosik należał do łysola.

– Weź daj luz pan z tym światłem. Po oczach? Pionierom? Kosmosu?

– Co szwagier wasz zazgrzytał?

– Cieszy się bardzo, że was widzi, bo właśnie przypomniało mu się, jak żeście go na ten lot w kosmos zapisali, a że ręce go swędzą niemożebnie, to z chęcią je o czyjąś gębę podrapie.

Światło zgasło. Ciemność oślepia tak samo, jakby kto nie wiedział, no to zamknąłem oczy. I w rozległ się dźwięk, którego we wsi dobre dziesięć lat słyszeć nie było dane – zawarczał silnik. Otworzyłem oczy. Przed nami stała czarna limuzyna zaprojektowaną przez wielowymiarowego kubistę. Zapalone z lekka przednie lampy rozlewały mglisty blask, oświetlając grawitonową limuzynę roku Auto Moto Fan Club Ilustrowane sprzed lat trzech, które szwagier w roku zeszłym szczęściem niezwykłym nabył i trzymał pod łóżkiem.

– Napęd grawitonowy się krztusi. Ogniwo widać chłodzi się za szybko – z nagła po ludzku odezwał się szwagier. Otworzyły się drzwi i z limuzyny wysiadł, do nikogo niepodobny, gość w mundurze. Zaledwie z kilka kroków dalej stał łysy, a za nim majaczył w zarysie kiosk, krzyż i chałupy.

– Panie ministrze… – zaczął mundurowy.

– Nie teraz – uciął ostro łysy. Ani chybi szofer, wsiadł z powrotem.

– Minister? Czego? – zainteresowałem się.

– Propagandy i informacji.

Szwagier spojrzał na łysola i podszedł do samochodu. Łysy zebrał się w sobie. Podniósł głowę i hardo podszedł do Bardzo Męskiego Wehikułu 0.Grawitonowo Indukcyjnym Napędzie.

– Sensu nijakiego w czekaniu do świtu nie ma. Może od razu udajmy się do kosmodromu. Pojedziemy moim Oginem?

Otworzył drzwi przed szwagrem. Ten zajrzał do środka i wsiadł. Obejrzałem się za siebie. W oknach chałup firanki się ruszały, znaczy wszyscy nasz wyjazd przez okno sledzili, ale wyjść pożegnać, nikt nie wyszedł. U sołtysa paliły się światła. Z tego jedno na poddaszu. Żałość brała z rozstania z sołtysówną, choć i do jakiego romansu między nami nie doszło. Co robić, gdy kosmos czeka, a łysy się niecierpliwi? Wsiadłem i ja. Facjatę mu zawsze szwagier przefasonować może po drodze, choćby dla zasady.

Koniec

Komentarze

Jakoś nie przekonała mnie chaotyczna konwencja i dość szybko spasowałem.

Wyjaśnij proszę, co oznacza chaotyczna konwencja, bo z tego co rozumiem, to konwencja w literaturze oznacza zbiór reguł i norm rządzących określoną dziedziną wypowiedzi, dobór jego składników, itp. W takim razie oznaczałoby, to że fundamentalną regułą tego tekstu jest chaos, którego ja tam niestety nie widzę. Widzę natomiast zagęszczenie tekstu i długie skomplikowane zdania, często dygresyjne, których śledzenie może sprawiać kłopot czytelnikowi przyzwyczajonemu do łatwych, miłych, gładkich i okrągłych zdań. Ciesze się, że spasowałeś, bo jeśli zmęczyłeś sie na początku oznacza to, że ten tekst i tak nie był dla ciebie. bye.

ps. wyszedłem na elitarnego snoba a nie chciałem, sorki, ale i tak podtrzymuje swoje stanowisko

To miło, że nawet w komentarzu nie chcesz używać łatwych, miłych i gładkich zdań. Widzisz, nie chodzi mi o to że są to zdania wielokrotnie złożone, ponieważ one zwykle nie przeszkadzają w odbiorze(jeśli są dobrze napisane), lecz właśnie o liczne i słabo ze sobą związane dygresje. Odbiorca czytając podąża za tokiem myslenia autora. U ciebie ten tok jest zwyczajnie chaotyczny, a zdania składowe ledwo się trzymają kupy. Pomyślałem, że w ten sposób chciałeś stworzyć komiczność tekstu- i najzwyczajniej w świecie napisałem, ze mnie to nie rusza. Z poważaniem
Lassar

Zawzięta obrona autorska kolejnego opowiadania. Dobre teksty w zasadzie bronią się same.
Moim zarzutem jest toporny język, co znaczy, że ciężko się czyta. To zniechęca i sprawia, że czytelnik przechodzi do następnego opowiadania.

Trudna konwencja, nie do końca jestem przekonany czy pasuje na kosmikomikę. Ciekawie oddany ciąg myślowy, pokazanie połączeń między myślami - fajna sprawa i ciekawy eksperyment, przypomina mi trochę technikę "stream of consciousness". Różnica polega na braku urwanych zdań i pewnym "logicznym" ciągu toku myślowego. Trochę mnie te zmiany konwencji zaskoczyły, bo w pewnym momencie rozpoczynają się dialogi, potem znów przeskakujemy na chwilę w schemat znany z początku... Takie ambitne podejście do lekkiego tematu, chociaż IMHO forma zdominowała treść. 

@ Lassar a jednak w jakiś sposób rusza, skoro chciało ci się komentować. Gdyby nie ruszało, przeszedłbyś obok tego obojętnie.
@ Wilczek. Dlaczeg twórca nie miałby bronić swojego dzieła? Ma stać ze spuszczoną głową i słuchać w pokorze krytyki? Dlaczego? Kim jest krytyk? Ostatecznym wyznacznikiem prawdy absolutnej? A co do toporności języka... no cóż de gustibus non disputandum est, czy jakoś tak.

@ oruen. Dzięki za konkrety. Przyjrzę się tym dialogom uważniej.

Twórca może bronić swojego dzieła. Ale stworzył je dla innych i nie ma wpływu na to, jak odbierają - właśnie na te gusta, które przywołałeś nie ma wpływu. Więc o czym dyskutować? O przecinkach, doborze słów można. Ale jeśli ja napisałem, że DLA MNIE język jest toporny, to tu nie ma dyskusji. Kkomentujący nie jest wyznacznikiem prawdy absolutnej. Ale ma SWOJĄ opinię i ceni SWÓJ czas. Ja nie mówię za innych. Mówię za siebie. I mi się nie podobało. Może innym tak. Mi nie. I nie ma nad czym dyskutować. Jak sam zauważyłeś, de gustibus...

OK, do konkursu.

Dla mnie dobre.

Ja tam tylko dodam, że jeśli chodzi o język opowiadania, to lepszej roboty nie można było zrobić - świetna dialektyzacja, czuć w niej powiew wsi ;)

dziękuję za dobre słowa.
@ wilczek. ok. rozumiem. tyko rozwiń proszę "toporny", bo jedynie o to mi chodzi. przyznam, że mam dość kiedy ktoś jednym słowem podsumowuje swoją opinię, szczególnie tą krytyczną. teoretycznie konstruktywna krytyka powinna pomóc, ale co mozna wynieść z takiej jednosłownej? i choćbym chciał posiedzieć i poawalczyć nad topornością języka, to nie wiem nad czym.

Zdania wielokrotnie złożone. Wiele podmiotów w jednym zdaniu. Bardziej nie jestem w stanie ci tego wytłumaczyć. Jeśli nie widzisz problemu w tym, że cały fragment poniżej jest jednym zdaniem, to ja ci nie mogę pomóc. To się po prostu ciężko czyta.

Może pomogą mi inni czytelnicy. Zróbmy mały test. Przeczytajcie szybko zdanie poniżej:

"Ja nie pojadę, bo czym i za co, to nie wiadomo, a doktor, co pół roku się zjawia, towarzysko, zobaczyć, czy komu protezy nie potrzeba, choć wie dobrze, że nikomu, skoro nikt nowej i tak nie dostanie; zęba na miejscu taki nie zalepi, bo czym nie ma, jak i gdzie, warunków i materiałów brak, bakterie, gronkowiec i inna salmonella, a tak w ogóle, to on nie jest na etacie i nikt mu za to nie płaci, i on pierwszy raz na ochotnika oddelegowany, i jest nieprzygotowany, i nikt go nie ostrzegł, a przecież w dobrej woli, w misji społecznej, żeby raport o stanie sztucznego uzębienia naszej wsi właściwym ludziom przedstawić, doktorom wysoko postawionym, a nawet ministrowi samemu i za pół roku zjawi się u nas znowu, i tym razem będzie przygotowany, ho, ho, tak przygotowany, że nawet dwa zęby mi zrobi, a trzeciego zacznie i skończy następnym razem, ale ja smarkam wielce i ogólnie na dentystyczną misję społeczną w naszej wsi, bo wracać za pół roku doktor ten sam nie wraca; do tego pasty do zębów nie daje, a takiej pasty to od dawien dawna w kiosku pod krzyżem, co to ciągle puściusieńki i otwarty stoi, nikt u nas we wsi nie widział, tym bardziej, że już nie produkują, a nawet gdyby produkowali, to nie kupiłby, a to dlatego, że wszyscy wyrzucili szczoteczki."

A teraz powiedzcie: o czym to było, kto jest podmiotem i jaki jest sens zdania?

ok rozumiem. za dlugie zdania, ciężko się czyta. rozumiem punkt widzenia, nie zgadzam się z nim.

Jak dla mnie opowiadanie jest dobre. Może rzeczywiście nie na kosmikomikę, bo długość zdań nurzy, ale zdania są poprawne gramatycznie i to właśnie one budują cały klimat tekstu.
Uważam, że w opowiadaniu nie zawsze chodzi o to, żeby czytało się łatwo i przyjemnie. Dziwactwa, zawirowania i inne mdłe kąski dodają apetytu (jak tylko uda się je przełknąć, czasem się nie udaje). Czytelnik potrzebuje chwilami podania na tależu ryby z dużą ilością ości :D


Mam tylko jedną uwagę. Bardzo proszę następnym razem rozdzielaj fragmenty tekstu pustymi wierszami (np. dialogi). Tekst stanie się bardziej czytelny, nie będzie się zlewał.



"Dlaczeg twórca nie miałby bronić swojego dzieła? Ma stać ze spuszczoną głową i słuchać w pokorze krytyki? Dlaczego? Kim jest krytyk? Ostatecznym wyznacznikiem prawdy absolutnej? A co do toporności języka... no cóż de gustibus non disputandum est, czy jakoś tak." - Urzekł mnie ten komentarz. Kłaniam się nisko z zesztywniałą od rechotu szczęką ;)

Hmm, to opowiadanie dobrze by się sprawdziło, ale w innym miejscu. Nawet śmiem podejrzewać, że nie było pisane na konkurs. Mnie tematyka wsi nie kręci, ale uważam, że sam tekst jest dobrze napisany. Polecam porozsyłać na jakieś inne konkursy, o innej tematyce.
Przy okazji - czytając miałem duzo skojarzeń z polskimi kabaretami.

Nowa Fantastyka