- Opowiadanie: Zige - Pomyłka (KOSMIKOMIKA 2011)

Pomyłka (KOSMIKOMIKA 2011)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pomyłka (KOSMIKOMIKA 2011)

Rzecz działa się w niewielkiej gospodzie leżącej na odludziu, w samym centrum wsi. Wieś ta słynęła ze spokoju oraz regularnych bijatyk. Delikatny wiatr szeleścił jesiennymi liśćmi wysokich dębów i zrywał dachówki z domów. Zapadał zmierzch, rozpraszany jedynie przez dwie, skrzypiące latarnie oraz pożar pobliskiego tartaku, na który nikt nie zwracał uwagi, oprócz właściciela, który w nim spłonął.

Gospoda mieściła się w niskim, dwupiętrowym budynku z grubo ciosanych konarów drzew, ukradzionych z państwowych rezerw drzewnych.

W środku panował półmrok, z którym zawzięcie walczyło kilkanaście zapalonych świec, trzaskający wesoło w kominku ogień oraz punktowy laser, którym w kącie bawił się jakiś gówniarz. Przy ciężkich ławach siedziało zaskakująco dużo gości, prawdopodobnie dlatego, że był początek miesiąca; ludzie dostali renty oraz emerytury i przyszli tu zrobić jedyną sensowną rzecz, mając do dyspozycji kilka marnych groszy – mianowicie planowali je w całości przepić. Klientela była zróżnicowana. Bystre oko wychwyciłoby prędko kilku włóczęgów, pijaków, fałszywych Indian, zdegenerowanych elfów, paru bandytów, złodziei, męskich kurew, najemników, zagubioną wycieczkę amerykańskich, licealnych durniów, oraz dwóch gejów, z których pozostał właściwie jeden, bo drugi właśnie skonał, dziabnięty pod stołem długim nożem do filetowania ryb. Zabił go jego wierny towarzysz i wieloletni kochanek, którego tak naprawdę nie znał i nie lubił. Przy ognisku, na swoje nieszczęście, zasnął jakiś Ent, którego nieznana osoba porąbała na kawałki i wrzuciła do pieca. Tępemu toporkowi oparło się jedynie sękate ramię stworzenia; leżało teraz na stole, z gałązkami wciąż zaciśniętymi wokół zielonej butelki impregnatu.

Z ukrytego na zapleczu gramofonu sączyła się ponura, mroczna melodia. Zachrypnięty głos piosenkarza śpiewał właśnie refren. Stłumione „Bejbe, bejbe, och, bejbe, bejbe…” dochodziło do uszu siedzących w gospodzie, podnosząc im momentalnie ciśnienie prawie dwukrotnie, choć część nich nie miała żadnego ciśnienia.

Oprócz ław i kilku pieńków służących za siedzenia, niekompletnej zbroi (pozostała tylko przerdzewiała rękawica) stojącej w kącie, jedynym sprzętem był tu długi, ciężki bar, za którym krzątał się tłusty syn nieżyjącego właściciela. Miał on na sobie białą, choć już szarą, koszulę, nieokreślonego koloru fartuch, oraz dwa kleszcze usytuowane na głowie, wytrwale chłepczące jego niesmaczną krew. Barman siedział teraz na chybotliwym taborecie i na przenośnym telewizorze oglądał kolejny odcinek telenoweli „M jak Mord na Niziołku, Parszywym Skurwysynie z Nizin”. W krótkich, serdelkowatych paluchach trzymał ciemny od brudu kufel, do którego co chwilę spluwał i wycierał czarną chusteczką do nosa.

Przy barze siedział tylko jeden człowiek, wojownik, jakich mało, a właściwie wcale. Długie, białe włosy pokrywały większą część jego pleców oraz sporo podłogi, gdyż mężczyzna ów strasznie liniał. Ubranie jego składało się ze skórzanej kurtki, takich spodni oraz butów. Wszystko pochodziło od jednej krowy, którą swego czasu zabił w śmiertelnym pojedynku na miecze oraz spiłowane rogi. Następnie znalazł jakąś wieśniaczkę i kazał jej uszyć dla siebie kompletne, modne ubranie. Na koniec zabił i zgwałcił kobiecinę, czując przy tym lekkie wyrzuty sumienia oraz smród dawno niemytego ciała, a raczej dwóch ciał.

Mężczyzna ten był bardzo znany, szczególnie miejscowym policjantom, którzy właściwie już nie istnieli, od czasu gdy nieopatrznie zasnęli na służbie ( i na wieki ) na swym posterunku, który niezbyt wytrwale opierał się ogniowi, zaprószonemu przez grasującego w okolicy piromana. Tak, tak, tego od tartaku.

Obok, oparta o ścianę, stała jego broń, nazywana Toporem, choć bardziej przypominała tasak wzorowany na nożyku do obierania ziemniaków.

Wojownik miał przed sobą do połowy napełniony kufel, który wydał mu się w połowie pusty, więc uderzył pięścią w blat, łamiąc sobie mały palec u dłoni. Stęknął cicho i o mało nie wrzasnął ale szybko przybrał zwyczajny, srogo-zamyślony wyraz twarzy, bo przed nim pojawił się barman z pełną butelką. Na etykiecie, bogato zdobiony, prosty napis głosił wszem i wobec: „Warrior Karmi”. Nie patrząc w oczy Wojownikowi dopełnił kufel ciemnym płynem, podziwiając aurę tajemnicy wokół Białowłosego oraz jego , magiczny zapewne, palec, rosnący i czerwieniejący w oczach.

Wojownik tymczasem pociągnął solidny łyk i z głośnym beknięciem odstawił kufel. Grymas bólu wykrzywił jego brutalną, piękną niczym rozkładające się ciało, twarz. Słodki napój bezwstydnie zaznaczył wszystkie braki w uzębieniu dzielnego woja, a było ich niemało.

I tak mijały kolejne godziny. Ponurą ciszę od czasu do czasu przerywał dźwięk kłótni, przekleństwa lub polifonicznego dzwonka. Wojownik zamówił kolejną butelkę. Miał za co pić, gdyż rano odebrał od pewnego króla nagrodę za ubicie smoka, który to zwierz poległ z rąk dzielnego rycerza imieniem Lancelot, który z kolei umarł napadnięty we śnie przez naszego bohatera. Jak się nietrudno domyślić, przypisał on sobie wszelkie zasługi oraz bonifikaty związane ze śmiercią niebezpiecznego gada.

Nagle, gdzieś koło północy lub trzeciej nad ranem, ściana gospody zadrżała gdy uderzyły w nią z rozmachem otwarte drzwi z tworzywa sztucznego. Z sufitu spadł kurz i zmumifikowane zwłoki rodziny karaluchów, która zasłużyła na śmierć. Do środka wpadł rozszalały wicher, niosąc ze sobą zeschłe liście i powiew świeżego powietrza, które natychmiast poległo w starciu z wszechobecną stęchlizną i smrodem. Zaraz za nim pojawiła się tajemnicza postać. Wysoka, szczupła, i zdecydowanie męska, o czym świadczyła naklejka na rondzie kapelusza, o treści „Męski wśród męskich . Myślibórz 2010”. Natychmiast łypnęło w jego stronę kilka zaciekawionych, zaropiałych oczu. Nawet tłusty barman zerknął przelotnie, poprawiając ukrytego pod ladą obrzyna, wycelowanego we wszystkich i wszystko, choć nienabitego. Nikt nie poznał nieznajomego, może dlatego, że nikt go nie znał. Szybko stracono nim zainteresowanie i powrócono do swoich zajęć, czyli do nicnierobienia.

Tymczasem nieznajomy postąpił naprzód i zamknął za sobą drzwi. Omiótł wzrokiem mroczne wnętrze i zatrzymał się na sylwetce Wojownika. Zmrużył oczy, gdyż naleciało do nich trochę kurzu. Ściągnął kapelusz z piórkiem chorego wróbla wetkniętym za tasiemkę, i rzucił w kierunku złamanego poroża jednorożca, służącego za wieszak. Niestety, chybił, i kapelusz spadł w zeschnięte gówno niedźwiedzia, który kiedyś jakimś cudem się tu załatwił, a potem skończył jako wyliniałe futro na krzywej podłodze w pokoju syna nieżyjącego właściciela tejże gospody. Mężczyzna zaklął szpetnie i zaznaczył w myślach kolejny punkt na swej liście zakupów, które zamierzał zrobić przy najbliższej wizycie w markecie. W sumie z całej listy pamiętał obecnie tylko ten kapelusz, a po jedną rzecz nie opłacało mu się jechać do miasta.

Wzruszył ramionami, zrobił dobrą minę do złej gry i ruszył przed siebie. Po drodze poprawił pożyczkę na czubku głowy, jej bokach oraz nad czołem, gdyż włosy rosły mu tylko z tyłu głowy a i to nie zawsze. Długi do ziemi płaszcz rozchylił się ukazując imponującej wielkości miecz. Skórzana pochwa obijała się rytmicznie o jego nogę; na udzie miał już potężnego siniaka.

Dotarł do baru i usiadł dwa miejsca obok Wojownika.

– Miodu! – zakrzyknął gromkim głosem a następnie zakrztusił się własną śliną. Kaszlał dobre dwie minuty, aż przechodzący obok krasnolud trzepnął go krzepką ręką w środek pleców, przestawiając mu przy tym kilka kręgów. Nieznajomy natychmiast zapomniał o kaszlu, za bardzo bolał go grzbiet.

– Miodu – powiedział znacznie ciszej, rozmasowując pulsujące bólem miejsce.

Bystry jak zaspany i upośledzony ork, barman popatrzył ze zdziwieniem. Potem wzruszył ramionami i zaczął dłubać palcem we włochatym uchu. Widocznie łowy były pomyślne gdyż z szerokim uśmiechem podszedł do nieznajomego, podsuwając przed jego oblicze brudny paznokieć ze zdobyczą. Ten, również nie grzeszący ostrością umysłu, dopiero po chwili skojarzył fakty. Z głośnym rykiem odtrącił rękę, wyciągnął imponujący, ostry niczym ołowiana pałka miecz, zamachnął się, poczuł ból w dole pleców, wypuścił broń, zgiął się w pół i padł na podłogę. Następne pół godziny jęczał i kwilił w pozycji embrionalnej.

Kiedy trochę doszedł do siebie, wgramolił się na stołek. Ciężko sapiąc, łypał złowrogim spojrzeniem załzawionego oka w stronę barmana, znowu pogrążonego w oglądanym tasiemcu. Kiedy już się nałypał, skierował swój wzrok na Wojownika, wytrwale sączącego kolejną szklankę wysokoprocentowego, bezalkoholowego napoju.

– To ty – powiedział Nieznajomy.

– Ja – potwierdził Wojownik i rozmowa na chwilę się urwała, gdyż obaj przetrawiali w głowach świeżo nabyte informacje.

– Szukałem cię. – Zagaił na nowo Nieznajomy.

– I znalazłeś – odparł flegmatycznie Wojownik.

– Daj mi dokończyć. – Zaprotestował Nieznajomy z wyrzutem. – Szukałem cię. Bardzo długo cię szukałem.

– Już? – Po chwili zapytał Wojownik.

– Już – potwierdził Nieznajomy.

– Okej.

Ciszę przerywało jedynie ciche skrzypienie desek, które większość obecnych brała za naturalne odgłosy źle postawionego budynku. W rzeczywistości, źródłem hałasu było szerokie łoże barmana, na którym jego żona była właśnie obracana przez chorego (kiedy wymagała tego sytuacja) na całkowity paraliż brata barmana.

– Kompletuję drużynę – po raz kolejny rozmowę rozpoczął Nieznajomy. – Wraz z nią zamierzam wybrać się w długą, pełną niebezpieczeństw podróż przez lasy, góry i pustynie. Naszym celem będzie pogrążona w wiecznej ciemności kraina, nad którą pieczę trzyma wysoka wieża z czerwonym okiem na szczycie.

– Niech zgadnę: macie tam zabrać pewien pierścień.

– Nie. Chodzi o złoty łańcuch znanego rapera, który to łańcuch obiecał on swojemu synowi, odsiadującemu wyrok w więzieniu. Mieści się ono właśnie w tej wieży. A to oko to luneta jednego z wiecznie skacowanych strażników. Wycieczka naprawdę się opłaca, czarnuch dobrze płaci – dolarami i koksem.

Wojownik słuchał, coraz bardziej zafascynowany słowami nieznajomego i dziwnymi kolorami tańczącymi mu przed oczami – wynik przedawkowania „Warrior Karmi”.

– Kogo już zwerbowałeś? – Zapytał, kręcąc głową jak zdziwiona sowa, śledząc wzrokiem tylko jemu widoczne kształty.

– Mam już elfkę – nimfomankę, ekspertkę magii. Oprócz tego krasnoluda mistrzowsko władającego dwa razy od niego większym łukiem, oraz czarodzieja z młotem w jednej ręce i hakiem zamiast drugiej.

– Niezła ekipa – przyznał Wojownik.

– Potrzebny nam jeszcze ktoś taki jak ty. Mężny najemnik, wprawiony w walce z potworami i mutantami, dodatkowo znający się na eliksirach i zaklęciach.

Pierwsze ziarenko niepokoju pojawiło się w odurzonym umyśle Wojownika, niczym szczypta piasku wrzucona w dobrze naoliwioną, choć niedziałającą maszynerię.

– Kim, według ciebie, jestem? – Zapytał, zaciskając pięść, i to nawet pomimo ostrego bólu złamanego palca, a to już coś znaczyło.

– Jak to kim? – Zaśmiał się Nieznajomy, wszem i wobec ukazując piękno swych czterech zębów. – Każdy mieszkaniec tej przeklętej krainy cię zna! Tyś przecież Geralt! Wiedźmin!

Wściekłość wypełniła Wojownika od stóp, aż do pokrytej przetłuszczonymi włosami głowy. Z rykiem poderwał się na nogi.

– Widzisz gdzieś tu jasny, pedalski makijaż? – Wrzasnął zbliżając swą szpetną facjatę do twarzy zaskoczonego Nieznajomego, przy okazji konkretnie go opluwając. – Albo bliznę przecinającą czoło i policzek?! Widzisz?! Czy już nie można mieć białych włosów, żeby człowieka zaraz nie wyzywano od przereklamowanych transików z setką fanklubów w internecie?

– Ja… nie wiedziałem – jąkał się Nieznajomy ale było już za późno, by powstrzymać atak furii. Wojownik chwycił go za głowę i uderzył nią gwałtownie o blat, akurat w miejsce, gdzie stała niedopita butelka „Warrior Karmi”. Szyjka wbiła się w oczodół, przebiła mózg niczym nóż masło, i wyszła drugą stroną czaszki. Nieznajomy powoli osunął się na podłogę, równie żywy co butelka tkwiąca w jego głowie.

Na ten właśnie sygnał czekała cała reszta. Po chwili wnętrze gospody zamieniło się w jeden wieli chaos, pełen latających noży, części ław, kończyn, kufli, kawałków nieżywego geja, odbezpieczonych granatów, zeschniętych, niedźwiedzich odchodów oraz przenośnego telewizorka barmana. Nawet gówniarz siedzący w kącie próbował wypalić komuś oczy za pomocą swego punktowego lasera. Kolejny odcinek mordobicia, z którego wieś słynęła na cały powiat, trwał w najlepsze.

Zabawa skończyła się nagle, kiedy ktoś zauważył płomienie oraz niknącą w dali sylwetkę okolicznego piromana. Wtedy wszyscy uciekli z krzykiem.

Koniec

Komentarze

Świetne! Na początku chciałam zacytować ulubione fragmenty, ale potem zrobiło ich się za dużo :) Podoba mi się ten humor, masz niesamowitą wyobraźnię. Trochę szkoda, że ta wyprawa nie doszła do skutku, chętnie poznałabym dalsze losy bohaterów.
Bardzo mi się podobało. Pozdrawiam.

Pierwszy akapit przypomniał mi humorystyczną opowieść z czasów mojej podstawówki: "Na drewnianym kamieniu, w słonecznym cieniu, siadła młoda staruszka i powiedziała: Jestem sierotą, urodziła mnie ciotka, bo matka akurat miała wielkie pranie...."

Całość jest utrzymana właśnie w takiej konwencji. To wielki plus za wykorzystanie pomysłu.

Dzięki za komentarze. Tekst ten jest efektem skumulowania się we mnie dwóch uczuć: radości z rozpoczynającago się urlopu oraz lekkiego przerażenia sesją :)

@Achika: Nie wiem, czy było to pierwsze użycie, ale tekst "urodziła mnie ciotka, bo matka akurat robiła pranie" pochodzi z książki "Boso, ale w ostrogach" Grzesiuka. Taka ciekawostka:)
@Zige: Przyjemna zabawa ze słowem.

Po zastanowieniu postanowiłem zgłosić ten tekst do konkursu, w myśl zasady: "a co mi tam szkodzi".

Słusznie zrobiłeś. :)

Podobało się. I tyle powiem.

Lassar

I tyle wystarczy :)

Świetne, uśmiałam się konkretnie. Najbardziej podobał mi się motyw z piromanem :D 

Zabawne. Nie uśmiałem się, ale było zabawne. Parę momentów było bliskich wywołania śmiechu, ale żadnemu się nie udało. Czegoś mi widocznie brakuje... Chyba po prostu nie trafia to tak całkiem w moje poczucie humoru.

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

A mi nie podeszło. Takie pomieszanie z poplątaniem to nie mój klimat.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Diriad, Fasoletti

Z poczuciem humoru jest jak z gustami, a o nich przecież się nie dyskutuje. Pozostaje mi więc jedynie podziękować za przeczytanie opowiadania, co niniejszym czynię.

A wiesz, co? Drugi raz przeczytałem i bardziej mi się podobało, muszę powiedzieć :)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

To za szóstym razem może nawet się roześmiejesz!!!

Ależ już za tym drugim się roześmiałem! Chyba w ogóle odebrałeś mój pierwszy komentarz bardziej sceptycznie, niż miałem w zamiarze go napisać ;)

„Widzę, że popełnił pan trzy błędy ortograficzne” – markiz Favras po otrzymaniu wyroku skazującego go na śmierć, 1790

Jedno z lepszych opowiadań w konkursie. Dobra groteska nie jest zła, a w tym przypadku znakomita.

OK, do konkursu.

Nowa Fantastyka