- Opowiadanie: laviria - Jaśminowa Pani

Jaśminowa Pani

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jaśminowa Pani

Widywano ją w ciepłe czerwcowe noce, jak pochylała się nad strumieniem, pozwalając włosom nurzać się w wodzie, lub tańczyła pośród skąpanej w księżycowym blasku łąki. Roztaczała dokoła niezwykły zapach, a wszędzie, gdzie tylko stąpnęła, zakwitały kiście białych kwiatów niby srebrzystych nocnych motyli.

Rybacy mówili nawet, że kiedy ona przybywała, połowy udawały się lepiej. W te ciche, wonne noce nucili o niej rzewne pieśni, pełne tęsknoty większej niźli byli w stanie pomieścić, choć nie mieli pojęcia za czym.

Kiedy biała łza sukni, miodowy pierścień włosów, choćby i na moment migały na horyzoncie, czuli ulgę. Lecz trwała ona tak krótko, jak krótko dane było im oglądać Jaśminową Panią.

Tak naprawdę nikt nie wiedział, po co przychodzi.

 

 

Przychodziłam. Ciepłą nocą czerwcową, bo wtedy, kiedy rodzi się lato, Ona jest inna, taka młoda i delikatna. Więc od Niej przychodziłam, a stworzenie garnęło się, bym które należy zabierała, przygarniała do siebie, otulałam ukojeniem wszystkich tych, którzy zbliżali się w potrzebie.

Wtedy nikt nie musiał pytać, dlaczego.

Noce pachniały wilgotną trawą, chłodem gwiazd i przekwitaniem barwnych kiści na krzewach. Róże przeglądały się w lustrze księżyca. Kłaniały mi się do stóp, gdy wirowałam z ptakami w lirycznym walcu.

Czasem śpiewałam zmęczonym; częściej przychodziłam w milczeniu, spokojnie, uśmiechając się do cichego, uśpionego świata.

 

 

 

Aż nadszedł czas Miecza i Topora, Strachu i Pożogi, czas Tułaczki i Głodu. Tamtej nocy nie zeszłam do doliny. Stałam na wzgórzu, spoglądając na rude morze ognia w dole. Słyszałam trzask płomieni i krzyki, słyszałam szczęk oręża. Czułam w ustach metaliczny posmak krwi.

Wznosiłam ramiona ku niebu i płakałam, póki nie spadł chłodny deszcz, który spłukiwał moje łzy. Błagałam o wiatr, mogący odwrócić lot pyłów losu.

Nie nadchodził.

Ona zaś była nieugięta, nieubłagana. Posłuszna Jej rozkazom, musiałam krętą, kamienistą ścieżką podążyć w dół. Ostre odłamki skał raniły mi stopy do krwi.

Deszcz padał, lecz nie gasił pożarów.

 

 

 

Zobaczył ją tamtej dusznej nocy, gdy słaby deszcz siąpił z rudego poblaskiem ognia nieba, jak cicho, ze spuszczoną głową wchodziła do namiotu. Jej bose stopy nie odbijały śladów w wilgotnym piasku.

Nie chciał patrzeć, a jednak stał nieruchomo; czekał. Minęły setki lat, nim wyszła.

Włosy lśniły krwiście. Biała suknia zafalowała, odsłaniając na chwilę nóg smukłe wieżyczki z kości słoniowej. Tylko na mgnienie oka zwróciła twarz w jego kierunku, jakby wcale nie zauważając.

W błyszczących jak perły oczach tlił się bezbrzeżny smutek, tęsknota.

Patrzył, jak odchodziła równie cicho, jak nadeszła, w kierunku straszliwego krajobrazu horyzontu. Przez moment jeszcze w powietrzu milczącym po dawnemu unosił się słodki zapach jaśminu i rozbrzmiewały skrzypce świerszczy. Później zniknęła ona, a z nią wraz zniknęło całe wrażenie spokoju, pozwalając powrócić koszmarnemu szumowi rozpaczy.

Patrzył za nią, wiedząc, że już nigdy nie pokona tęsknoty.

 

 

 

Widziałam go wtedy, patrzył za widnokrąg szklistymi oczyma barwy burzowego nieba. Było coś, co różniło go od innych wojowników. W stalowych oczach ani młodej, choć pobrużdżonej, brudnej i zarośniętej twarzy nie zastygła bezmyślna maska gniewu. Nie palił się w nich ogień.

Ujrzałam w nich tylko bezbrzeżne zdziwienie. Jakby to wszystko, co się wokół działo, było tylko zaskakującym rozwinięciem teatralnego spektaklu, nagłą zmianą w temacie znanej pieśni. jeszcze się nie bał. Jeszcze nie tonął w rozpaczy.

Jeszcze mnie nie pojmował i nie potrzebował.

Niedługo zapragnie, wiedziałam. Nie powinnam mu się była pokazywać.

 

 

 

Patrzyła na mnie surowo. Miałam wrażenie, że patrzy. Dlaczego w języku ludzi była Nią? Dlaczego kobietą?

Dotknęła mnie wilgotna maska Jej myśli. Przesyconym czymś na podobieństwo zawodu. może nawet troski.

To były dziwne uczucia. Iluzoryczne… Ona przecież nie czuła. Zawód, smutek, troska – były poza Nią. A jednak zdawało mi się, jakbym widziała Jej karcące spojrzenie.

– Bunt nie jest wpisany w twój los – zrozumiałam. Czy człowiek usłyszałby… głos? – Skąd w tobie gniew, moja mała Nauthiz?

Gniew? Nie było go we mnie. Gniew tkwi w ludziach, w wojownikach o ognistych oczach i cuchnącym krwią oddechu! We mnie nie było gniewu.

Wilgotny wiatr, lekki i chłodny, poruszył opuszczonymi żałośnie witkami bladolicej brzozy. Gwiazda, tylko jedna w pochmurnym północnym niebie, migotała samotnie tuż nad horyzontem.

– Jeszcze nie potrafisz pojąć. Lecz już niebawem… Staniesz przed wyborem, moja mała. Dokonaj słusznego.

Nie powiedziała nic więcej. Nie pozostawiła nawet czasu na odpowiedź.

Opadłam na przydrożny kamień, skrywając twarz w dłoniach.

Pierwsza zimna kropla spadła mi na kark. W dali przetoczył się grzmot, drżący w wilgotnym nocnym powietrzu jak łkanie.

 

 

Powietrze drżało napięciem. Było duszne, unosił się w nim kwaśny zapach potu i parującej, zaschniętej krwi.

Łąka kończyła się łęgowym laskiem.

Brutalna wydawała się Wilhelmowi soczysta, radosna zieleń, gdy stał na wzgórz, wtłoczony między gorące, lepiące się ciała mamucie wojowników. Nazbyt kłuła w oczy ta jej późnowiosenna beztroska.

– Wilhelmie – szeptowi towarzyszyło nienachalne szturchnięcie. Wilhelm obejrzał się, ale dopiero gdy spuścił trochę głowę, stanął twarzą w twarz z stalową turzą głową, spod której wyzierały ogromne przejrzyste oczy. Twarz podrostka przypominała trupią czaszkę, tak była blada i wychudzona. Pod nosowym przedłużeniem okapu hełmu trzęsły się spierzchnięte wargi.

– Yoryku?

Chłopiec trząsł się cały. Wbijał tylko wzrok w starszego woja, a oczy niemal wyskakiwały mu z oczodołów.

Wilhelm poklepał go po ramieniu.

– Nie obawiaj się, przyjacielu – rzekł. – Niebiosa czuwają nad nami.

Yoryk wypiął dumnie pierś, choć wciąż cerę miał pergaminową i głos, gdy przemówił, dygotał mu na podobieństwo trąconej w złowrogim takcie struny. Nawet wyprostowany sięgał Wilhelmowi ledwie skroni. – Wcale się nie boję.

Surmy zagrzmiały. Z koron olszyn poderwały się ptaki, wypełniając beztroski błękit nieba skrzekliwą pieśnią.

Wilhelm patrzył w rosnącym napięciu w horyzont.

Niebiosa czuwają, Była w tamtą noc w ich obozie. Piękna i tajemnicza – musiała być wysłanniczką bogów. Obraz tej zwiewnej istoty nieustannie stał pod powiekami Wilhelma.

Ufał.

Łomot oręża, rytmicznie uderzającego o tarcze, zagłuszył myśli.

 

 

 

Klęczał nad ciałem młodego przyjaciela wśród jęków dogorywających, wśród ciężkiej woni krwi, potu i fekaliów. Nie czuł niczego, niczego nie słyszał. Wokół nie było nikogo, kto miałby w sobie dość życia, by wstać, a choćby i wyrzec słowo.

Ciężar miecza spoczywał na kolanach Wilhelma. Hełm stoczył się obok, zniknął w plątaninie ciał.

Wilhelm wyciągnął zza pasa długi nóż. Zważył go w dłoniach, a potem pewnym ruchem przeciął rzemień na swojej szyi.

– Weź to z sobą, przyjacielu – rzekł, zawieszając na piersi Yoryka amulet ochronny, który kiedyś, całą wieczność temu, otrzymał od swego ojca. – Śpij spokojnie.

Yoryk zaś uśmiechnął się delikatnie.

 

 

 

Siedział po pas w wodzie łęgu, gdy przyszłam po jego przyjaciela. Próbował odejść, wiedziałam. Nie mógł. Ale mnie nie wolno mu się było pokazać.

Patrzyłam więc na drżący jego korpus, włosy oblepiające skroń, na miecz zagłębiony w muł, wystającą nad taflę wody rękojeść oplecioną skórą. Tak bardzo pragnęłam objąć go i ukołysać.

 

 

 

Wilhelm przebudził się i z początku nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie jest. Głowę przepełniały mu hałasy, krzyki i szum, świat wirował wokoło. Potem usłyszał śpiew.

Narzucił opończę i wymknął się z namiotu tak, by nie zbudzić towarzyszy. Rześkie powietrze czerwcowej nocy owiało mu twarz, przynosząc z sobą słodką woń jaśminu.

Szedł przed siebie, nie mając pojęcia, dokąd niosą go nogi. Czuł tylko dotyk soczystej trawy pod stopami i wonny powiew na skórze, i słyszał jedynie cichą, urzekającą melodię, tak rzewną i cudną, jakiej nie ułożyłaby najbieglejsza harfiarka.

Aż dotarł nad strumień szemrzący wśród kamieni i odgarnął zasłonę z liści. I zobaczył znów tę niebiańską pannę o włosach barwy miody, w sukni białej, powłóczystej, jak tańczy na brzegu w powolnym rytmie smutnej kołysanki i śpiewa.

Usłyszała go widać, bowiem zatrzymała się w pół kroku i obejrzała w stronę, w której się skrył.

Wstrzymał oddech, lecz ona powiedziała ledwie słyszalnie:

– Zwrócić winnam, co do ciebie należy.

Zaraz też z ukłonem złożyła ów wisiorek, który był ofiarował w ostatnią drogę Yorykowi, na kamieniu przed sobą.

Wilhelm zaś skoczył naprzód, lecz nim jej dopadł, znikła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Została po niej woń jaśminu i amulet, którego nie zabrał.

 

 

 

Biegłam przed siebie ścieżką wśród wschodzącego zboża, słysząc tętent końskich kopyt. Dotarło też do mnie znajome rżenie.

Mój siwy rumak gnał ku mnie od strony lasu. Miał mnie zabrać tam, gdzie Ona sobie tego życzyła.

Odwróciłam się, zaczęłam biec przez zagon, byle dalej, byle prędzej.

Ehwaz również przyspieszył. Darł kopytami ziemię, wzywał mnie. Widziałam go po swojej lewej stronie, jak zarzucał tęsknie łbem. Wiatr targał mu grzywę.

Nie mogę, kochany, nie mogę!

Na ten niemy krzyk zarżał jeszcze żałośnie, a potem widziałam, jak pęd odziera go ze skóry, która mieszając się z płatami piany, spływa na ziemię, jak kości rozpadają się w proch i cały mój Ehwaz zamienia się w roziskrzoną chmurę pyłu, i zostaje w tyle za mną.

A ja biegłam wciąż przed siebie.

 

 

Nie potrafił przestać myśleć o złotych pierścieniach włosów, o smukłej sylwetce, gładkiej, jasnej skórze lśniącej w świetle księżyca, nie mógł zapomnieć smutnych dźwięków pieśni. Gdyby choć raz jeszcze, ten jeden jedyny raz móc ją ujrzeć.

A potem odejść bezpowrotnie, umrzeć.

Byle ją ostatni raz zobaczyć.

 

 

 

– Wilhelmie.

– Nie wierzysz mi? – Młody woj patrzył w siwe oczy, otoczone pajęczyną drobniutkich zmarszczek, z napięciem czekając odpowiedzi.

– Wierzę. – Ojciec podniósł się ciężko z ławy. Wspierając się o prostą jesionową laskę, podszedł do otwartych drzwi. – Ja też o niej marzę.

Gdy syn nie odezwał się ni słowem, ciągnął cicho:

– Nazywają ją Jaśminową Panią. Pojawia się wszędzie tam, gdzie śmierć panuje. Pomaga odejść, przeprawić się na drugą stronę. Ponoć jest piękna. Tak, synu, jestem już stary i zmęczony, i śnię o Pani Jaśminu. Czekam na nią.

Wilhelm pokręcił głową.

– Nie pragnę śmierci, ojcze – rzekł wreszcie, ważąc każde słowo – nie szukam. To jej pragnę.

 

 

 

Pochowawszy ojca, Wilhelm nie miał powodu, by dłużej pozostawać w rodzinnym domu. Poszedł więc w świat, a ponieważ wojna się skończyła, szukał szczęścia w innych rzemiosłach.

W mieście portowym, pewnego dnia u progu lata, spotkał kiedyś dziewczynę o włosach barwy miodu i przepełnionych tęsknotą oczach. Stała na nabrzeżu, wpatrując się w zasnuty szarymi chmurami widnokrąg, lecz gdy go tylko ujrzała, zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.

 

 

 

Przyszłam do niego tamtej nocy burzowej, gdy wielkie krople deszczu rozbijały się we wzburzonych falach, a wicher ryczał pospołu z grzmotem dudniącym raz po raz.

Patrzyłam, oświetlając kagankiem jego niespokojną twarz, jak śni najczarniejszy z koszmarów.

Widziałam, jak bierze głęboki oddech i uspokaja się w jednej chwili, przestaje gwałtownie rzucać się w pościeli, nie mruga już bezwiednie powiekami, nie zaciska dłoni w pięści aż do krwi.

Wtedy nieoczekiwanie chwycił mnie w pół i przyciągnął ku sobie.

Świeca spadła na podłogę, gasnąc w locie.

 

 

 

Pamiętałam smak jego ust, gdy powiedziała do mnie:

– Już czas.

Płakałam, a deszcz rozmywał błoto na trakcie, którym zamierzałam odejść daleko.

– Już czas.

Nie, nie! Nie krzyczałam, płakałam tylko, a pioruny biły w ziemię.

-Nauthiz, taka jest kolej rzeczy. Nie zmienisz biegu spraw. Już czas.

Wichura szalała nad światem i nad tą drogą, którą nie zdążyłam odejść na zawsze.

 

 

 

Wilhelm otworzył oczy.

Słyszał oddalające się kroki oraz krzyki tych, którzy dopiero nadbiegali.

– Uratował mi życie – mówiła młoda kobieta.

– To bohater – zawyrokował ktoś.

Wilhelm zachłysnął się powietrzem, przesyconym zapachem jaśminu.

– Jestem przy tobie.

Wyszarpnęła sztylet, zatopiony po rękojeść w jego piersi. Położyła dłoń na krwawiącej obficie ranie.

– Jestem.

Wilhelm uśmiechnął się, zamknąwszy oczy, i zacisnął palce na jej delikatnej dłoni.

 

 

 

Obudził się, a obok niego, na zielonej trawie, leżała kiść białych, wonnych kwiatów. Gdzieś dalej szumiał spieniony potok. Słońce lśniło w strugach wody.

Wstał i rozejrzał się po bezkreśnie spokojnym świecie.

W potem wplótł we włosy gałązkę jaśminu i ruszył w niekończącą się wędrówkę po świecie, w którym, gdy wszyscy odnajdywali ukojenie, jego czekała wieczna tęsknota.

 

 

 

Przychodziłam. Ciepłą nocą czerwcową, bo gdy rodzi się lato, Ona jest inna, taka młoda i delikatna. Więc przychodziłam od Niej – jak dawniej – niosąc spokój zmęczonemu stworzeniu.

Noce wciąż pachniały wilgotną trawą, chłodem gwiazd i kwitnącym jaśminem.

I po wieczność tak będą pachniały. Bo Ona zawsze będzie i za Nią będą tęsknili, kochając we mnie obraz tej tęsknoty.

I nigdy nikt tak naprawdę nie dowie się, po co przychodzi Jaśminowa Pani.

 

Koniec

Komentarze

Klimatyczne i ładnie napisane, chociaż momentami łatwo się pogubić przez nagłe zmiany w sposobie narracji.

Na usta ciśnie mi się kilka słów: Zwiewne. Ładne. Jaśminowe. Słoneczne. 
Jestem pod wrażeniem. :)

Zachwyca, ale nie wciąga. Stawiam 4

Po pierwszym przeczytaniu - nabrałem ochoty na przeczytanie drugie. Po drugim przeczytaniu - nabrałem ochoty na przeczytanie trzecie... Jestem, podobnie jak exturio, pod wrażeniem.

Kocham take opowieści. Piękne zakończenie. Wzruszające... Nie wiem jakich słów użyć, kiedy czytam takie teksty. Po prostu piszesz genialnie. Gratualcje. Nie mam żadnych zastrzeżeń. Masz doskonały styl i niesamowitą wyobraźnię.

Hmm. Mi się nie podobało wcale. Przeczytaj sobie pierwszy akapit, ale - zanim zaczniesz - naciśnij "play" na tej stronce: sadviolin.com
Gdyby to był portal "Literatura dziecięca" to pewnie bym powiedział - dobre! Ale nie jest i nie mogę. Czasem mi się wydaje, że jak się przeczyta Palahniuka, Stasiuka, Kinga, Pilcha (i wielu innych, a imię ich Milijon) to nie da się czytać tego typu opowiadań. Po prostu nie da rady przez to przebrnąć.
Co do doskonałego stylu to nie jestem do końca przekonany: błędy stylistyczne, zaczynanie zdania od "więc", "noce pachniały chłodem gwiazd" i kilka innych smaczków.
Także jak dla mnie słabe. Ale to nic osobistego. Z tego, co czytam, ludziom się podoba. Może po prostu może nie trafiło w mój gust, a tak naprawdę jest dobre.

Nowa Fantastyka