- Opowiadanie: KERAM - Coś się kończy i coś się zaczyna

Coś się kończy i coś się zaczyna

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Coś się kończy i coś się zaczyna

Coś się kończy i coś się zaczyna

 

Siedzieli na drewnianym pomoście mocząc bose stopy w ciepłej wodzie jeziora. Czekali. Zmrok zapadał szybko, gdyż niemal całe niebo przesłonięte było gęstymi, ciemnymi chmurami.

– Jest tak pięknie – szepnął z zachwytem Mateusz.

Od strony lasu za jeziorem docierały pierwsze, odległe pomruki nadciągającej burzy.

– Będzie padało przez całą noc – powiedział Wesoły Lesio wciągając głęboko do płuc nasycone wilgocią powietrze.

– Lubię burzę! – szepnął Mateusz patrząc zafascynowanym wzrokiem na dalekie rozbłyski. – Pioruny są takie piękne. Czasami…

– Cicho! – przerwał mu Lesio. – Chyba zaczyna śpiewać!

Delikatne podmuchy ciepłego wiatru przyniosły znad środkowej części jeziora pierwsze dźwięki rytmicznej, przejmującej melodii nuconej przez tajemniczą bestię.

 

* * *

 

Gorące, lipcowe popołudnie sprawiło, że w miasteczku było pusto i cicho. Większość mieszkańców odpoczywała w domach po pracy, czekając na wieczorny chłód. Po rozgrzanych ulicach D… włóczyli się bez przekonania tylko pojedynczy turyści oraz funkcjonariusze straży miejskiej. Pierwsi z przewodnikami w dłoniach szukali drogi do zabytkowego kościoła i ruin zamku, drudzy z żelazną konsekwencją wtykali im za wycieraczki samochodów mandaty za złe parkowanie. Leżąca na uboczu ulica Akacjowa nie interesowała ani turystów, ani strażników.

Mateusz siedział na krawężniku chodnika i patrzył na delikatne, kolorowe plamki przemykające raz za razem po gładkich, brązowo-szarych kostkach bruku. Jego świat był pełen kolorów, barwnych refleksów oraz subtelnych, zwiewnych cieni. Te cienie najczęściej były dobre i przyjazne, ale czasami stawały się złe i niebezpieczne. Mateusz nie bał się jednak. Miał osiem lat i wiedział już jak sobie poradzić. Wystarczyło jedynie zamknąć oczy, a najgorszy nawet cień stawał się po prostu bezsilny. Ten sposób pomógł mu odkryć Wesoły Lesio, o którym niemal wszyscy mówili, że jest przygłupi. Mateusz przekonał się jednak, iż nie było w tych złośliwościach ani cienia prawdy. Lesio był po prostu inny. Widział rzeczy, których nikt inny nie widział! A czasami słyszał też głosy! Głosy, które często mówiły mu co ma robić. Tak naprawdę, to Lesio pomimo swych dwudziestu kilku lat wciąż jeszcze miał duszę dziecka.

Chłopiec dostrzegł parę żuków wspinających się wolno po żeliwnym słupie latarni. Uśmiechnął się. Znał doskonale tych sześcionogich jegomości. Tryxxes i Ryxxes byli nierozłączni. Pojawili się na ulicy Akacjowej w maju i od razu uznali, że jest wymarzonym miejscem do zamieszkania.

– Dzisiaj wieczorem może padać – powiedział Ryxxes. – Przydałoby się wreszcie trochę deszczu, bo ten upał jest już nie do wytrzymania.

– A jak będzie padać to będziesz bez przerwy narzekał, na wilgoć – mruknął Tryxxes. – Zawsze jesteś niezadowolony.

– O bardzo przepraszam, ale…

– Nie przepraszaj, tylko zasuwaj w górę, bo do jutra nie wejdziemy na ten słup.

– A właściwie to po co… Po co wchodzimy na tę latarnię? – sapnął Ryxxes. – Uważam, że to zupełnie bez sensu.

– Przecież już ci tłumaczyłem…

Mateusz zaśmiał się głośno i wstał z krawężnika. Kłótnia żuków, chociaż zabawna, nie była zbyt interesująca. Tryxxes i Ryxxes prawie zawsze sprzeczali się o jakieś mało istotne drobiazgi. Naprawdę ciekawie robiło się wtedy, kiedy jeden z nich zaczynał opowiadać bajki. W ten sposób Mateusz poznał różne, ciekawe historie. To żuki opowiedziały mu o starym, okrutnym zegarmistrzu, który wyrywał ludziom serca i zastępował je sprężynami. Od nich usłyszał też o domu umierającym wraz ze swym właścicielem; o maszynie do zabijania ludzkich marzeń; o opuszczonej, nieczynnej stacji kolejowej, z której każdej nocy odjeżdżał tajemniczy, widmowy pociąg i o czarnym cyrku, w którym porwane dzieci zamieniane były w bezwolne manekiny. To były dziwne i straszne bajki, ale Mateusz lubił ich słuchać. Opowiadał później te historie swoim kolegom z podwórka. Kiedy kończył zawsze widział w ich oczach strach.

Chłopiec spojrzał na bezchmurne niebo i zobaczył lecącego bociana. Ptak miał gniazdo na kominie nieczynnej piekarni, w której mieszkał od niedawna Wesoły Lesio. Mateusz zmrużył oczy i uśmiechnął się do swoich myśli. Wpadł mu bowiem do głowy pomysł, aby odwiedzić przyjaciela.

– O ile wiem, to mama nie pozwala ci włóczyć się samemu po mieście! – mruknął niespodziewanie znajomy, zrzędliwy głos z góry.

Mateusz podniósł wzrok i zobaczył Gapcia – krasnala ogrodowego, stojącego na środkowym balkonie pierwszego piętra.

– Mama o niczym się nie dowie – powiedział Mateusz i pokazał krasnalowi język. – Zresztą zawsze mogę powiedzieć, że byłem w wesołym miasteczku. Mama dała mi nawet pieniądze na karuzelę!

Gapcio wprowadził się na balkon zaledwie przed miesiącem i niemal od razu zaczął się ze wszystkimi kłócić. Jego dobre mniemanie o sobie było niezachwiane. Tymczasem właściciel mieszkania, emerytowany nauczyciel, znalazł krasnala na wysypisku śmieci. Ta pokraczna, zniszczona kukła, którą ktoś uznał za zbyt brzydką, aby dalej stała w jego ogródku, bardzo szybko zadomowiła się w nowym miejscu i pyskowała przy każdej możliwej okazji. W dodatku poobijany, wypłowiały krasnal był przekonany, że stanowi nie tylko ozdobę balkonu, ale również całej ulicy.

– Ty nieposłuszny chłopaku – krzyknął Gapcio. – Spotka cię zasłużona kara! Już ja o to zadbam!

– Nie wrzeszcz tak, bo popękasz na drobne kawałeczki – powiedział Mateusz i odwrócił się do krasnala plecami.

Delikatne, kolorowe plamki tańczące dotąd bezładnie na gładkim bruku ułożyły się niespodziewanie w wąską, tęczową ścieżkę prowadzącą do skrzyżowania z ulicą Jaśminową. Chłopiec ruszył odważnie przed siebie, chociaż ścigały go coraz bardziej wściekłe groźby krasnala.

– Ojciec zerżnie ci tyłek grubym, wojskowym pasem – wrzeszczał Gapcio. – Nie będziesz mógł usiąść przez cały tydzień, tak jak Franek z trzeciego piętra!!!

– Rodzice nie będą nic wiedzieli. Rodzice nie będą nic wiedzieli – powtarzał cicho Mateusz idąc coraz szybciej w kierunku ulicy Jaśminowej. Gapcio nie dawał jednak za wygraną.

– Tatusiu, nie! Tatusiu, już nie będę! Naprawdę nie będę. To było niechcący! Naprawdę! – wrzeszczał krasnal przedrzeźniając przerażony głos Franka. – Tatusiu, ja nie chciałem! Naprawdę! Tatusiu!

– Oduczę cię brojenia raz na zawsze – mruknął po chwili Gapcio naśladując gruby głos dorosłego. – Gdzie jest mój pasek?! Zrobię w końcu z tobą porządek ty złośliwy szczeniaku!

– Tatusiu! Już nie będę! Nie będę! – ryczał krasnal zanosząc się śmiechem.

Mateusz zatkał uszy palcami i szedł uparcie po tęczowej ścieżce. Franek dostał w skórę po tym jak wybił kamieniem szybę w kuchennym oknie Ponurego Staruszka. Chłopaki na podwórku oglądali później ze zgrozą siny tyłek kolegi i słuchali jego przerażającej opowieści o wykonaniu wyroku przez ojca. Wszyscy byli wstrząśnięci. Dlatego też bez wahania i z zapałem przysięgli, że przechodząc koło drzwi Ponurego Staruszka zawsze już będą na nie pluli.

Kiedy Mateusz skręcił w ulicę Jaśminową wrzaski Krasnala umilkły jak ucięte nożem. W rozgrzanym, ciężkim powietrzu unosił się tylko delikatny, ledwie słyszalny dźwięk gęśli Dzięcieludka. Skrzat mieszkał w starym, parterowym domu przeznaczonym do rozbiórki. Chłopiec zaprzyjaźnił się z Dzięcieludkiem w czasie poprzednich wakacji. Spotkał go kiedy pewnego popołudnia podczas zabawy w chowanego ukrył się w mrocznym korytarzu pod schodami. Skrzat był początkowo nieufny i mrukliwy, ale z czasem przekonał się, że Mateuszowi można bez obaw powierzać nawet wielkie tajemnice. Dzięcieludek pilnował książęcego skarbu ukrytego przed wiekami w lochach głęboko pod miastem. W całym D… tylko Mateusz wiedział, że jedyne zejście do tajemniczego, mrocznego labiryntu znajduje się w piwnicy opuszczonego domu. Dzięcieludek pilnował skarbu, grał na gęślach i śpiewał. Jego pieśni opowiadały o niezwykłych, baśniowych czasach, w których czary były równie groźną bronią jak miecze, a skrzaty żyły z ludźmi w przyjaźni.

Mieniąca się tęczowo ścieżka omijała jednak stary dom i biegła prosto do skrzyżowania ulicy Jaśminowej ze Śląską. Kiedy chłopiec usłyszał pierwsze dźwięki mechanicznej muzyki dochodzące z lunaparku, mimo woli przyspieszył kroku. Wesołe miasteczko przyjechało do D… poprzedniego dnia i rozstawiło karuzele oraz posępny „Pałac upiorów” na pustym placu przy końcu ulicy Śląskiej. Babcia mówiła, że przed wojną stała tam najpiękniejsza w mieście kamienica.

Gdy Mateusz doszedł już do lunaparku stanął przy białym, drewnianym płotku i patrzył przez chwilę na wirujące, kolorowe karuzele.

– Muszę tu przyjść z Lesiem – stwierdził po chwili i ruszył w dalszą drogę.

Kiedy biegł przez rynek ktoś niespodziewanie zastąpił mu drogę. Chłopiec podniósł wolno głowę i poczuł, że robi mu się gorąco. Naprzeciw niego stał bowiem pan Polikarp z nieodłącznym czarnym parasolem. Mateusz nie znosił tego człowieka i drżał na samą myśl o tym, co się może za chwilę zdarzyć. Pan Polikarp był bowiem czarownikiem! Okrutnym, złym czarownikiem. Marek z sąsiedniego podwórka miał nawet na to dowód! W jednej z książek, które przysłała mu na imieniny babcia z Białegostoku opisany był pan Polikarp i jego czarny parasol. Sprawa była oczywista!

– A ty, co tu robisz? – zapytał zdziwiony mężczyzna przekładając parasol z prawej do lewej dłoni.

„Żeby tylko nie rzucił na mnie uroku” – pomyślał Mateusz.

– Znowu prysnąłeś z podwórka? – zaśmiał się pan Polikarp. – Nie obchodzi cię, że mama będzie się znowu martwiła?

„O rany! Ten jego okrutny uśmiech! Już po mnie!”

– Co masz taką przerażoną minę? – zapytał pan Polikarp mrużąc lekko oczy. – Myślę, że najlepiej będzie jak wrócisz szybko do…

Mateusz postanowił uciekać. Ominął mężczyznę i zaczął biec ile miał tylko sił w nogach.

– Zaczekaj! – krzyknął pan Polikarp. – Zaczekaj, przecież…

– Nie mam najmniejszego zamiaru czekać – mruknął chłopiec skręcając w ulicę Kamienną.

Budynek starej piekarni Kloufa od lat popadał w ruinę. Mały, piętrowy domek z wysokim kominem, na którym bociany urządziły sobie gniazdo, stał na granicy miasteczka przy piaszczystej drodze nazwanej dumnie ulicą Bohaterów. Wesoły Lesio sprowadził się do piekarni na wiosnę. Przedtem pomieszkiwał, raz dłużej raz krócej, w różnych komórkach, na strychach i w piwnicach. Wcześniej czy później ludzie zawsze go wypędzali. Po prostu bali się Lesia, chociaż on nie stanowił tak naprawdę żadnego zagrożenia. Najbardziej lubił się śmiać oraz… przeklinać! Był zawsze radosny i pełen dobrych chęci. Być może właśnie dlatego niemal wszyscy mówili o nim: „ten głupek”. Ale Lesio nie był głupkiem!

Drzwi i okna starej piekarni zasłonięto przed laty grubymi, nieoheblowanymi deskami. Na pierwszy rzut oka można więc było sądzić, że dostanie się do środka jest niemożliwe. Mateusz wiedział jednak, że jedna z desek w środkowym oknie na parterze jest ruchoma. Odchylając ją na bok można było bez trudu dostać się do mrocznego wnętrza. Nie miał jednak ochoty wchodzić do środka. Przyłożył więc dłonie do ust i wrzasnął z całej siły:

– Leee – siooo!!! Leee – siooo!!!

Nie było żadnej odpowiedzi. Krzyknął jeszcze raz, ale już bez przekonania. Domyślał się gdzie może znaleźć przyjaciela.

Nie pomylił się! Lesio siedział na drewnianym pomoście nad jeziorem. Obok niego leżał stosik niewielkich kamieni. Od czasu do czasu Lesio brał jeden z nich do ręki, ważył w dłoni, a następnie ciskał w spokojną taflę jeziora.

– Co robisz? – zapytał Mateusz siadając obok przyjaciela.

– Badam czy można żyć wiecznie! – stwierdził spokojnie Lesio.

– Co? Przecież wiadomo, że już niedługo naukowcy wymyślą jakiś sposób i będziemy żyli po tysiąc albo po dwa tysiące lat. A kiedyś… Może nawet staniemy się nieśmiertelni!!! Ty w to nie wierzysz?

– Widzisz te kręgi na wodzie? – zapytał Lesio rzucając kolejny kamień. – One są jak nasze życie! Najpierw są wyraźne, ale małe, a później coraz większe, ale coraz słabsze. Nawet jeśli kamień jest bardzo duży to kręgi w końcu znikają!

– No i co z tego ma wynikać? – mruknął Mateusz.

– Myślę, że nie możemy żyć wiecznie! – stwierdził spokojnie Lesio biorąc do ręki kolejny kamień.

Mateusz patrzył przez chwilę na wodne kręgi i zrobiło mu się smutno. Ale on nie chciał być smutny w taki piękny, słoneczny dzień. I wtedy przypomniał sobie o wesołym miasteczku.

– Przyjechał lunapark – powiedział. – Mam trochę drobnych więc możemy pojeździć na karuzelach.

– Dobry pomysł – powiedział Lesio rzucając kolejny kamień. – Ja też mam trochę kasy.

– Fajnie! To idziemy!

– Ale wrócimy na śpiewanie potwora? – upewnił się Lesio.

– Pewnie, że wrócimy!

Kiedy Mateusz i Lesio odeszli, nad pomostem pojawił się rój wielkich, tęczowoskrzydłych motyli. Owady wirowały przez chwilę nad miejscem, na którym jeszcze niedawno siedział Lesio, a później jeden po drugim zaczęły spadać na połyskującą w słońcu taflę wody.

Droga do wesołego miasteczka minęła im na dyskusji o tym, czy wszystkie potwory z „Pałacu upiorów” są sztuczne. Lesio twierdził, że niektóre z nich mogą być prawdziwe. Mateusz, który na początku śmiał się z tego pomysłu, bardzo szybko stwierdził w duchu, iż wcale nie jest pewien, czy jego przyjaciel nie ma przypadkowo racji. Dlatego też, gdy dochodzili już do bramy wesołego miasteczka chłopiec postanowił, że musi sprawdzić wszystko osobiście w „Pałacu upiorów”.

Zabawa w lunaparku ma to do siebie, że bardzo szybko zapomina się o całym świecie. Jeżdżąc na karuzelach Mateusz i Lesio stracili poczucie czasu. Dopiero kiedy drżąc z emocji wyszli z krętych korytarzy „Pałacu upiorów” zorientowali się, że zapada zmierzch. Kolorowe lampki na karuzelach błyskały wesoło w rytm skocznego walczyka.

– Musimy biec nad jezioro! – krzyknął Lesio. – Szybko, bo się spóźnimy!

– No, to na co czekasz? – zdziwił się Mateusz. – Biegniemy!

Kiedy znaleźli się na rynku dostrzegli dużą grupę ludzi stojącą przy wylocie ulicy Kamiennej. Wszyscy otaczali drewniany dwukołowy wózek, którym stary Pieckowski woził przeważnie jarzyny na targ. Zaciekawiony Mateusz przepchnął się bezceremonialnie przez tłumek i zobaczył ogromną, wręcz gigantyczną rybę. Leżała na wózku bez ruchu. Była martwa, ale w dalszym ciągu wyglądała groźnie. Ryba musiała mieć prawie dwa metry długości! Wielki zębaty pysk wystawał bowiem poza krawędź wózka.

– Niezła sztuka – powiedział stojący najbliżej mężczyzna widząc strach malujący się na twarzy Mateusza.

Chłopiec nie mógł oderwać wzroku od potężnej ryby. Miał wrażenie, że jej martwe, wyłupiaste oczy patrzą na niego z wyrzutem.

– Nie bój się, mały! – powiedział mężczyzna. – Ta rybka nic ci już nie zrobi. Ale trzeba przyznać, że to prawdziwy potwór. Stary Pieckowski walczył z nim prawie cztery godziny zanim wyciągnął go na brzeg.

Mateusz odwrócił się na pięcie i wybiegł z tłumu. Lesio czekał na niego w połowie Kamiennej przestępując niecierpliwie z nogi na nogę.

– Szybciej, bo naprawdę nie zdążymy! – powiedział z wyrzutem.

– No przecież biegnę! Już szybciej nie mogę!

Tego wieczoru po raz pierwszy od wielu miesięcy potwór nie zaśpiewał. Lesio nie mógł uwierzyć, że niezwykły koncert, na który czekał przez cały dzień, tym razem się nie odbędzie.

– Zaczekajmy jeszcze chwilę – poprosił chociaż było już zupełnie ciemno. – Może jeszcze zaśpiewa.

– Idę do domu – powiedział Mateusz. – I tak będę miał szczęście jak nie dostanę w skórę.

Wesoły Lesio został na pomoście. Uparcie wpatrywał się w czarną, połyskującą w świetle księżyca wodę i czekał na niezwykłą pieśń potwora.

Mateusz szedł wolno w stronę domu. On wiedział, że tajemniczy, przejmujący śpiew już nigdy się nie rozlegnie. Nie potrafił jednak powiedzieć o tym przyjacielowi.

 

* * *

 

Kiedy następnego ranka Mateusz wyszedł na podwórko. Wydało mu się ono brudne i brzydkie. Jednak dopiero wówczas kiedy wyjrzał na ulicę, zrozumiał co się stało. Bruk był szary, popękany i wyszczerbiony. Pomimo pięknej pogody nigdzie nie było widać kolorowych plamek oraz figlarnych, ruchliwych cieni. Świat przypominał szarą, brzydką fotografię z albumu dziadka. Kiedy Mateusz mijał małe, rachitycznie powyginane drzewko dostrzegł kątem oka dwa ogromne, paskudne żuki wspinające się po gładkiej korze. Wstrząsnął się z obrzydzeniem i spojrzał na środkowy balkon. Farba na krasnalu łuszczyła się coraz mocniej. Bardziej przypominał teraz straszydło niż Gapcia z bajki o królewnie Śnieżce.

Mateusz zastanawiał się przez chwilę czy iść do Lesia, ale stwierdził, że nie ma na to ochoty.

– Trzeba przestać zadawać się z tym przygłupem, bo chłopaki już śmieją się ze mnie – mruknął pod nosem. – Pójdę do Franka! Mówił ostatnio, że wgrał na twardy dysk jakąś fajną grę.

Koniec

Komentarze

Dobrze się to czyta, tekst niepostrzeżenie wciąga w magiczną rzeczywistość. Dobrze byłoby, gdyby był dłuższy - szczególnie w końcówce, która sprawia wrażenie pisanej w pośpiechu i jest zbyt dosłowna, za mało subtelna w porównaniu z resztą opowiadania. Nie jestem też przekonany do tytułu.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z profesjonalną opinią. Końcówka jest taka jak świat który opisuje. Zniknęły subtelności i styl to podkreśla. To jest puenta i jako taka powinna być zwięzła. Dla mnie ok. I tytuł mnie przekonuje - chociaż wywołuje pesymizm: to co się zaczyna...
Oczywiście pod pierwszym zdaniem JeRzego podpisuję się obiema rękami.

Troszkę surowy styl, ale fajny klimat i pomysł :)

Bardzo fajne opowiadanie. Lubię taki rodzaj prozy i taką tematykę. Poza tym, jest to jedno z nielicznych opowiadań, które udało mi się przeczytać bez wysiłku (patrz brak błędów) i bez przestojów.:)
Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka