- Opowiadanie: Helionis - Gaduła

Gaduła

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gaduła

Zaczęło się od wyzwania.

 

Marek „Edi" Wierzbowski miał dziesięć lat i był dorosłym dzieciakiem. Tak przynajmniej zawsze mówił o nim ojciec, kiedy wracał do domu po całodziennej harówce w firmie inwentaryzacyjnej MEDIAN. „Dorosły dzieciak" mówił ojciec, gdy pierwszy raz z własnej nieprzymuszonej woli sięgnął po „Pana Wołodyjowskiego". „Dorosły dzieciak" śmiał się ojciec, gdy przynosił ze szkoły zadanie domowe z wielką, czerwoną jedynką oraz dopiskiem nauczyciela: „Wypracowanie miałeś napisać sam, nie z pomocą rodziców". Cholera, czasami czuł się nawet jak dorosły dzieciak, zwłaszcza gdy przebywał w towarzystwie Pita.

 

Marek, zwany przez swych kolegów „Edi", siedział przed wejściem do Bunkra. Towarzyszył mu Pit, lider ich małej paczki, oraz Śledź, Damianek i Luba. Byli zbieraniną typowych dzieciaków, których bliskie więzy opierały się w znaczącej części na sąsiedztwie. Nie byli jeszcze na etapie, gdzie człowiek posiada większą swobodę w doborze swoich znajomych. Niemniej jednak, Edi uważał ich wszystkich za przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół. Kreskówki i seriale zdecydowanie nadużywały tego słowa. Pokazywały obraz „przyjaźni" jako długiego ciągu przygód i tarapatów, w których każdy z bohaterów odkrywa w drugim bratnią duszę, albo coś w ten deseń. To było dziecinne, a Edi był „cholernym dorosłym dzieciakiem".

 

Piti był liderem. Chłopakiem naładowanym energią oraz lekkomyślnym optymizmem, który z czasem mógł się zmienić w chamską arogancję. Był nadaktywnym zegarkiem, terkoczącym jednym pomysłem za drugim. Jeśli się nad tym jednak zastanowić, to pasował do niego lepiej obraz budzika na bombie zegarowej. Edi pewnego razu usłyszał, jak jego matka mówi komuś przez telefon iż „Paweł to dziecko z Zespołem Nadpobudliwości Ruchowej. ADHD". Sposób w jaki wypowiadała te słowa miał zabrzmieć smutno, ale Marek miał wrażenie iż Pani Pracka traktowała to niemal jako powód do dumy. To był pierwszy raz gdy zetknął się z dwulicowym systemem, jaki rozdzielał ludzi zamożnych od reszty: w domu z pieniędzmi dziecko ma ADHD, a w domu gdzie ich brak – trzeba mu po prostu dać na dupę pasem!

 

Piti był także tym, który posłał Mariusza w mrok.

 

Obok Pita siedziała na trawie Luba, ładna dziewczynka ubrana w tanie dżinsy i żółtą koszulę. Ediemu bardzo się podobała, w dużym stopniu dzięki temu, iż nie zachowywała się jak inne dziewczyny. Nie była wrzaskliwa, nie uważała komiksów z Batmanem za głupie, a do tego lepiej niż ktokolwiek z nich wszystkich potrafiła rozpoznać markę samochodu po samym brzmieniu silnika.

 

– Słyszałem, że zabrali go na Bielawy. Wiecie, do czubków – powiedział nagle Damianek. Jego wzrok tkwił w wejściu do bunkra, za którego progiem widać było zbite szkło, gruz i ciemność.

 

– Pieprzysz. Tam nie ma psychiatryka, tylko szkoła dla opóźnionych. No wiesz… Maaaamoooo, ueeee ueee buuu! – Śledź, niewysoki szatyn w okularach, zatoczył się jak pijany, bełkocząc niczym opóźniony umysłowo. Był to okrutny dowcip, ale i tak parsknęli śmiechem. Byli w końcu tylko dziećmi. Nie był to jednak szczery, radosny ryk jaki zwykle wydawali gdy Śledź, grupowy błazen, odstawił jakiś numer. Przypominało to raczej nerwowy chichot, jakby śmiech w pobliżu Bunkra był równie nie na miejscu jak rechot na cmentarzu.

 

– Ja słyszałem, że odesłali go do Młyńska – powiedział Edi.

 

– Tam mają tylko tężnie i jakieś ośrodki wypoczynkowe dla dziadków – odparła Luba.

 

– No, ale podobno też psychiatryk.

 

– Jeny…

 

Damianek siedział kawałek dalej. Był gruby. Edi nie mógł nie zauważyć, jak całościowo to słowo opisywało ich kumpla. Z byciem otyłym jako dziecko wiązało się o wiele więcej niż tylko wielki brzuch i zadyszka przy wchodzeniu na trzecie piętro. To był strumień wyzwisk, które czasami potrafiły dopiec bardziej niż najgorsze przekleństwo. Poczucie wstydu, widoczna gołym okiem skromność i wstydliwość. Marek i reszta akceptowali Damianka, który otwierał się przed nimi bardziej nawet niż przed swoją rodziną. Był cholernie zabawny, znał najlepsze przekleństwa i wyzwiska, a w dodatku potrafił się bić. Nikt z ich paczki nie uwierzyłby w to ostatnie, gdyby sami na oczy nie widzieli iż zmuszony do ostateczności, Damianek był jak pędzący buldożer: nie chciałeś się znaleźć na jego drodze.

 

Pit podniósł z ziemi niewielki, płaski kamyk i rzucił nim w do wejścia Bunkra. Usłyszeli stuknięcie, potem drugie i znowu ciszę.

 

„Nie mąć wody" przyszło do głowy Ediemu. Nie był pewien, dlaczego o tym pomyślał, czy gdzieś to usłyszał, przeczytał czy obejrzał. Wiedział jednak na pewno, iż nie chciał by Pit ponownie rzucił kamykiem.

 

– Widziałem karetkę przez okno – powiedział Pit – Nie jechali na sygnale, ale i tak go zabrali. Pojechała z nimi jego mama. Mówię wam, działo się. Ziom wyglądał jakby miał się zwalić w spodnie.

 

– Piti, Kurde… przestań. To chujowe – odparł Damianek.

 

Chujowe, powtórzył sobie w pamięci Edi. Trzeba to zapamiętać.

 

– Chujowe czy nie, tak było. Był blady jak jego piżama. I wzięli go w piżamie! No, ale teraz pewnie dadzą mu następną – mówił dalej Pit.

 

Wtedy właśnie Marek znienawidził swojego przyjaciela. Ta nonszalancja w jego głosie, ta niedbała postawa. Ten… skurwiel, który był najbardziej z nich wszystkich za to odpowiedzialny. Żartował sobie jak gdyby nigdy nic.

 

– Jak to następną? – Śledź przekrzywił głowę.

 

– Oh wiesz, z długimi rękawkami.

 

– Nie kapuję.

 

– Jaki gość! Słyszeliście go? Debil nie wie co to sweterek z długimi rękawami! Deeeebil!

 

– Sam nie wiesz, cholera!

 

– Haha! Deeeebil! Edi, a ty wiesz?

 

– Co?

 

– Jo, ten też nie wie!

 

– Wiem, weź idź kurwa! – Edi nie wiedział, ale w takiej sytuacji trzeba było grać na zwłokę. Błyskawicznie zorientował się, że była to informacja, którą powinien był posiadać. Cholerny Pit, ciągłe robił coś w tym stylu. Rok temu przechwalał się, że widział co dziewczyny mają tam na dole na żywo. Jakby zdobył jakiś zasrany Everest!

 

– Gówno wiesz! Pewnie myślisz, że to jakiś prawdziwy sweter!

 

– Żryj mech, kmiocie.

 

– Ej no, wyluzuj! – Paweł „Pit" Pracki wyczuł nagłą zmianę w tonie swego przyjaciela. – Co ci? Toż tylko żartuję.

 

– Pewnie, tylko żartujesz.

 

– Stary, spasuj. O co ci właściwie chodzi co?

 

– Chłopaki… – Luba powiedziała cicho, jakby ostrzegając ich, że jeśli się nie zamkną, to ona zaraz weźmie sytuację w swoje ręce.

 

Ton jej głosu wyrwał Ediego z furii, która urosła w nim do zaskakująco dużych proporcji. Przestraszyło go to, zwłaszcza gdy zerknął na Śledzia i Damianka. Bledszych widział ich tylko tydzień temu, gdy Mariusz wyłonił się z Bunkra po wyzwaniu. Bali się. On też się bał. W pewnym sensie, Pit był równie przerażony co oni, ale prędzej rozwaliłby sobie łeb na murze szkolnym niż to przyznał.

 

Bunkier był starą częścią fortyfikacji, która pozostała jeszcze z czasów drugiej wojny światowej. Zbudowano go w lasku znajdującego się pół kilometra od ruchliwej szosy, znaczącej granicę osiedla na którym mieszkała cała paczka. Wbudowano go w ścianę niskiego pagórka, a do wejścia trzeba było kawałek zejść po nierównej, kamienistej drodze. Skonstruowano go z czerwonej cegły, a przez ostatnie sześćdziesiąt lat nie był niczym więcej jak opuszczoną ruiną. Metalowe drzwi dawno temu ukradziono, pewnie robota śmieciarzy. Pomieszczenia wewnątrz wypełniał grubą warstwą kurz, potrzaskane butelki po piwie, zgniecione puszki, szmaty pozostawione przez bezdomnych. Bunkier był miejscowym „strasznym domem" dla tysięcy odwiedzających go dzieciaków. Oczywiście, robiono to na ogół rano. Później można było tu spotkać nastolatków; dresy, skinheadzi, żule, oraz rzadziej, zwykli. Ci ostatnie przynajmniej nie grozili skopaniem dupy, tylko śmiesznie pachnieli.

 

Ale nawet skini nie wchodzili do środka. Przysiadywali na cegłach dookoła albo na trawie. Jeśli podpili, to wchodzili do przedsionka, gdzie i tak dzieliło ich kilka kroków od wejścia. Śmiali się, rechotali, po czym wychodzili i szybko zmieniali miejscówkę.

 

Z jakiegoś kretyńskiego powodu, Pit wyzwał Mariusza by wszedł do środka i poszedł w dół, po schodach. Edi nie pamiętał dlaczego, ale tamten się zgodził. Zniknął w ciemnościach, a po sześciu minutach i czterdziestu ośmiu sekundach, wyszedł blady jak ściana. Potem powiedział im dwa słowa i wrócił do domu.

 

W nocy tamtego dnia, Mariusz zapukał do drzwi mieszkania Wierzbowskich. Edi, który zawsze miał lekki sen, wyszedł do przedpokoju i otworzył swojemu kumplowi. Była druga w nocy, a państwo Wierzbowscy ocknęli się w tym samym momencie, w którym Mariusz powiedział:

 

– On gada.

 

– Stary, co…

 

– On gada. Edi, ja go słyszałem, czaisz? To było… boże, Edi ON MÓWIŁ!!!

 

Wtedy właśnie rodzice Marka wyszli do przedpokoju.

 

– Mariusz? Co ty tutaj robisz, jest…

 

Ale on ich nie słuchał. Dziesięciolatek, blady jak ściana, łkał przed swymi sąsiadami ze spodniami mokrymi od moczu. Ojciec Ediego zaprowadził go dwa piętra niżej, do mieszkania z którego się wymknął. Potem przyjechała karetka, co zobaczył Pit. Teraz, tydzień później, stali przed Bunkrem w to ciepłe, lipcowe popołudnie.

 

– Chodźmy na colę. Ja stawiam, mają promocję w Macu, dwa w cenie jednej do… -Damiankowi nie dane było skończyć.

 

– Hej, myślisz, że to moja wina? Poważnie, Edi? Chyba ochujałeś.

 

Marek nie odpowiedział.

 

– No bez jaj!

 

– Po co go wyzwałeś by tam zszedł? Nikt tego nie robi – odparł Edi.

 

– Właśnie dlatego. O to chodziło! To tylko kupa cegieł człowieku, trochę ciemna ale ej no. Naprawdę cię nie ciekawiło nigdy, co jest w środku? Nie moja wina, że Maras był czubem.

 

– Był normalny jak ty czy ja!

 

– Miał nasrane we łbie. Był porąbany. Kuku na Muniu. Wariat, psychol, czubek i tyle! To, że dopiero mu się to okazało gdy tam wszedł, a to nie moja wina! Słyszysz? Nie moja!

 

W lasku zapadła na chwilę cisza. Edi nie zdawał sobie do tej chwili sprawy, jak cholernie głośni musieli być. Było dziwne, że nikt nie przyszedł by zobaczyć kto tak się wydziera. Ludzie często chodzili tutaj z psami albo żeby pobiegać.

 

– Więc tam zejdź – powiedział nagle Śledź. Poprawił okulary, który ześlizgnęły się po nosie. Powiedział to cicho, ale w jego głosie nie brzmiał strach.

 

– Co tam chcesz? – Pit odwrócił się do grupowego błazna. Ten jednak ani drgnął, chociaż był niższy o głowę.

 

– Na dół. Tak jak Mariusz. Tam są schody, widać je jak się zerknie za próg. Zejdź na dół i coś przynieś – dodał Damianek. Było coś prowokacyjnego w sposobie, w jaki to powiedział.

 

– Nie ma szans, spaślaku. Wal się.

 

– Boisz się? – Luba podniosła wzrok. Jej niebieskie oczy wyglądały spod grzywki blond włosów. To jej słowa sprawiły, że Pit poczuł pierwsze szarpnięcie strachu.

 

– Nie mam czego! To tylko stara nora w ziemi. Nie idę. Poza tym, tam na dole nic nie ma nawet.

 

Odpowiedziało mu milczenie. Cztery pary oczu wpatrywały się w niego, niczym ława przysięgłych podczas procesu. Nagle przez głowę Pita przemknęła straszna myśl, że nawet jeśli będzie odmawiać to oni go wrzucą do tej ciemnej dziury. Był to, rzecz jasna, absurd, ale w umyśle dziesięciolatka, nadwyrężonego przez tydzień koszmarów i z trudem skrywanej paniki, pomysł ten był równie realny jak jego łomoczące serce, jak drogie trampki na stopach.

 

– Kutasy jesteście, wiecie? Ale dobra. Dobra, spoko. Zejdę tam. Ale jak już będę na dole, zawołam was i pójdziecie za mną. Wszyscy zobaczycie, że to jest tylko jeden wielki kiepski żart, że nie ma się czego bać.

 

– Nie ma szans! Nigdzie nie idę! – Damianek poderwał się na nogi tak szybko, że koszula wyszła mu ze spodni.

 

– Pójdziemy. Wszyscy – odparł Edi. Gdy powiedział to drugie słowo, jego spojrzenie padło na Damianka, który chciał wyjęczeć protest, ale umilkł w pół słowa.

 

Marek zmierzył Pita od stóp do głów, czując tknięcie litości. To nie był zły facet. Z której strony nie patrzeć, byli przyjaciółmi. Pewnie, to on praktycznie wepchnął Mariusza do Bunkra. Gdy pierwszy raz zobaczył Damianka, wyzywał go od „spasionego ryja". Załatwił im pogawędkę z dzielnicowym, gdy wybili szybę w pobliskim markecie. Zepchnął Śledzia z drzewa, „dla zgrywy", a tamten skręcił sobie paskudnie kostkę. Był tym typem faceta, który zawsze posuwał się w swych kawałach o krok za daleko, a potem mówił „No co, nie znasz się na żartach?", robiąc przy tym obrażoną minę.

 

Ale to u niego spędzili niezliczone godziny rżnąc w Diablo. To on zawsze wszystkich zwoływał, napełniał energią do gry w piłkę nawet w najbardziej deszczowe dni. Załatwiał całonocne imprezy z horrorami we własnym domu. Stanął nawet w obronie Lubej, gdy jakiś pojebany gimnazjalista pomacał ją po piersi z tekstem „Już ci rosną, cipko?". Przez kolejny dwa dni chodził z obitą gębą, ale nikt nigdy więcej im tak nie zaimponował.

 

„On gada… boże, EDI ON MÓWIŁ!!!"

 

– Pójdziemy wszyscy. Ale najpierw ty.

 

Pit nie odpowiedział. Przez chwilę rozważał jeszcze ucieczkę, po czym odwrócił się i wkroczył do Bunkra.

 

***

 

Gdy przekroczył próg, przystanął na moment i poczekał aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Blado-kolorowe kółka wirowały mu jeszcze przez chwilę przed oczami, aż w końcu zaczął dostrzegać coraz wyraźniej… odrapane, białe ściany, pokryte czarnym graffiti. Mnóstwo potłuczonego szkła, chrzęszczącego pod stopami. W kącie leżał rozpruty materac. Przemknęła mu przez głowę myśl, że pewnie ktoś się na nim kiedyś pieprzył. Wiedział, na czym to polega. Babka od biologii mogła nawijać ile chciała, ale gdy dorwał się do komputera brata… taaa, tam dopiero widział pieprzenie.

 

Rozejrzał się. Było chłodno, a jednak się pocił. Grafiti pokrywało tylko ścianę po prawej. Po lewej dało się dostrzec prostokątne wejście, za którymi dostrzegł schody w dół.

 

Pewnie do piekła, powiedział głos w jego głowie. Brzmiał jakby Ediego.

 

Dupek.

 

Rosnąca złość pchnęła wysokiego chłopca przed siebie. Ostrożnie stąpając nad szkłem, podszedł do schodów. W świetle wpadającym przez drzwi widać było wirujące drobiny, które zostawiały nieprzyjemny posmak w ustach. Gdy spojrzał się w dół klatki schodowej, zauważył, że stopni było osiem, potem zakręcały w prawo.

 

Świetnie, niech więc tak będzie. Zejdzie, potknie się na schodku, skręci sobie kark. Może przynajmniej wpakują tamtych głąbów do pudła za to. Cholerny, pieprzony Edi. O co mu właściwie chodziło? Oby nie była to podobna sprawa, jak z Mariuszem. Jeśli okaże się, że tak, to zbije tego palanta na kwaśne jabłko. Uwielbiał ich wszystkich, naprawdę, ale pewnymi rzeczami nie zamierzał się dzielić. Wybacz gringo, ale zadarłeś ze złym szeryfem…

 

Napędzany tymi mrocznymi myślami, Pit zaczął schodzić na dół. Klatka schodowa była piekielnie ciasna, nie mógł sobie wyobrazić jak żołnierze z przed pół wieku mogli się tutaj poruszać, tym bardziej w kryzysowej sytuacji. Jaki architekt buduje bunkier, gdzie jeden dziesięcioletni chłopiec może ledwo przejść po schodach? Światło wciąż dawało mu pewną widoczność, ale wątpił by to potrwało długo. Kroki stawiał ostrożnie, gdyż stopnie były niewiele dłuższe niż jego stopa.

 

Dotarł do załomu. Przez głowę przeszło mu, że jeśli zostałby tutaj to by wystarczyło. Nawet gdyby teraz zawołał tych durniów, to pewnie sami baliby się zejść. Mógł tutaj poczekać z pięć minut, łatwizna. Dałby radę nawet napędzić im stracha, tego akurat był pewien. Damianek i Śledź zesraliby się na miejscu, a Edi pewnie by się poryczał. Powinien tak właśnie zrobić.

 

Zerknął za załom. Kolejne osiem schodów, a potem piwnica. Pomyślał, jak dobrze byłoby znowu oddychać świeżym powietrzem, po czym zaczął schodzić w dół. Hej, skoro już zaszedł tak daleko… Byłoby zajebiście znaleźć tam coś na dole. Przerdzewiały bagnet? Chociaż nie, z takich rzeczy już Bunkier wyczyszczono, ale nigdy nie wiadomo. Stary hełm? Parę nabojów?

 

Z każdym krokiem odczuwał rosnące… nie wiedział jak to ująć, to po prostu było TO uczucie. Był podniecony, a jednocześnie chciał skamleć. Pomimo rosnącego zimna, mokra plama na plecach rozszerzała się coraz bardziej. Miał wrażenie, że przeciska się przez najgęstszą mgłę świata, iż ciemność nagle uzyskała swoją własną, lepką fakturę, a on zanurzał się w smole.

 

Osiem stopni. Dziewięć. Dwanaście.

 

Jak głęboko szły te schody? Coś tu nie grało. Pamiętał, że doliczył ich się ośmiu. Najpierw osiem z górnego piętra, potem załom, kolejne osiem. Tak na pewno było. Klatka schodowa zaczęła przypominać mu bardziej tunel. Powietrze stopniowo wypełniał fetor, mieszanka wilgotnej ziemi, gipsu i czegoś jeszcze, jakby zgnilizny. Pit miał wrażenie, iż czuje zapach starego mięsa, Mariusz z drugiej strony wziął to za jakiś stary owoc.

 

Dwadzieścia. Dwadzieścia pięć.

 

Schodząc w dół zyskał pewność, że nie znajdował się już w Bunkrze, tylko w jakimś prastarym kanale, prowadzącym w dół ruin znacznie starszych niż sama fortyfikacja. Cuchnący mrok wypełniały poszarpane pajęczyny zwisające z sufitu, od których raz po raz wzdragał się, gdy ocierały się o spoconą twarz. Ściany zdawały się rozszerzać i zaciskać jednocześnie. W niektórych miejscach jego dłonie ocierały się o niewidoczne cegły, by po chwili mógł rozprostować ramiona i nie natrafić na nic.

 

Był przekonany, że gdyby zawrócił w tej chwili to by nic nie zmieniło. Tunel ciągnąłby się w nieskończoność, aż w końcu upadłby na kolana z wycieńczenia, obojętnie gdzie nie pójdzie…

 

Przestał liczyć po osiemdziesięciu sześciu stopniach, gdy z dołu usłyszał drapanie.

 

Nie widział absolutnie nic, ale dźwięk doszedł go wyraźniej niż błyskawica w burzową noc. Potem usłyszał buczenie, które przypominało dźwięk przewalającej się fali i miliard bzyczących komarów. Biała twarz o wielkich, pustych oczach i szerokim uśmiechu spoglądała na niego z dołu i sunęła w jego kierunku.

 

Odwrócił się, czując wrzask rosnący mu w piersi. Otworzył szeroko usta, jednak nie wydał nawet dźwięku. Dławił się strachem. Dźwięk, głos tego czegoś, zagłuszał wszystko, nawet myśli.

 

Gdy postawił stopę na stopniu w górę, usłyszał nadchodzące: Taktaktaktaktak…

 

Głos. On mówił.

 

Pit chciał biec, ale się potknął. Zaczął wdrapywać się na czworaka, dysząc jak zwierzę złapane w potrzask.

 

Taktaktakchodźtaktaktakczekajtaktak…

 

Ręka złapała go za nogę i pociągnęła w dół. Palce prawie zmiażdżyły mu kostkę. Chciał krzyknąć, spróbować krzyknąć, ale coś przesunęło się nad jego plecami. Palce otoczyły jego usta. Obce dłonie zacisnęły się na nadgarstkach. Krew pociekła z uszu chłopca.

 

„Tak, tak, tak…" szeptał obcy głos z obrzydliwym podnieceniem, ściskając go za nadgarstki, kostkę i zasłaniając usta. Wisiał nad nim jak niewyraźna chmura robactwa, ucieleśnienie czerni z białym uśmiechem na widok którego krew ciekła z nosa, a kobiety odczuwały potworny ból w podbrzuszu. Objęło chłopca ciasno, przycisnęło do ziemi. Buczenie było wszechobecne. On gadał.

 

„Nie jeden… wszyscy… tak, mmm, tak, wszyscy. A potem tamten co uciekł, dobrze? Chodź, idziemy, chodź, tak, tak, tak… to nawet ci się spodoba…" usta ocierały się o ucho Pita z przeraźliwą prędkością, który prawie oszalał ze strachu. On gadał dalej, mówiąc jednocześnie sześcioma językami. Potem pociągnął go w dół i nie było już nic.

 

***

 

Czwórka z paczki czekała. Nie rozmawiali ze sobą, ale każde z nich uświadomiło sobie, że jest to ostatni raz gdy się widzą wspólnie. Od teraz będą widywać się w parach, maksymalnie trójkami, ale żadne nie łudziło się, że będzie tak samo jak kiedyś. Damianek cierpiał przez to najbardziej. Tracił w ten sposób nie tylko przyjaciół, ale kokon ochronny którym się dzięki nim otoczył. Edi i Pit zawsze stawali w jego obronie, a sama ich postawa pokrzepiała go bardziej niż gdy pięści szły w ruch. Śledź także był skory do pomocy, ale czasami jego sytuacja wyglądała równie źle co ta z którą borykał się otyły kumpel. Tam, gdzie Damianek obrywał za bycie grubym, Śledź zbierał baty bo miał niewyparzoną gębę.

 

Edi siedział na cegle naprzeciwko wejścia. Jego myśli krążyły dookoła tamtego wyzwania, tydzień temu. Starał się sobie przypomnieć, co się właściwie stało. Dlaczego Pit wyzwał Mariusza? To był taki sam dzień jak dziś, słoneczny i ciepły. Wszyscy byli pełni lodów waniliowych. Przyszli tutaj tylko na chwileczkę, jak to często czynili. Mieli iść w głąb lasu, może nawet zajść aż nad Wisłę.

 

Uniósł wzrok na Lubą, która wyłamywała sobie palce z nerwów i lampka w umyśle Ediego się zapaliła.

 

On bardzo lubił Lubą.

 

Mariusz bardzo lubił Lubą.

 

Śledź i Damianek też bardzo lubili Lubą.

 

Pit bardziej lubił Lubą.

 

Luba lubiła ich wszystkich, ale bardziej Mariusza. Czy więc o to chodziło? To nie było mądre pytanie. Edi był dorosłym dzieciakiem. Oczywiście, że o to chodziło. Serce zabolało go na myśl, co teraz czuje blond dziewczyna. Jej wzrok utkwiony był w czubkach własnych adidasów.

 

-… di!

 

Śledź nagle uniósł głowę, jak pies myśliwski, który zwietrzył pogoń.

 

– Słyszeliście?

 

– Śledź…! …. mianek! Hej! Słyszycie mnie?

 

Edi podbiegł do wejścia. Za nim stłoczyła się cała reszta.

 

– Pit? To ty?!

 

-… AK! Jezu, ale z was głąby! Tu nic nie ma, hahaha! Ale z was głąąąąby.

 

To był głos Pita, tak czysty jakby stał tuż przed nimi. Coś w nim było nie tak, ale Edi zwalił to na echo. Słowa dochodzące z dołu były nieco zbyt odległe i ciut za szybko wypowiadane.

 

– Nic ci nie jest?

 

– A co by miało być? Chodźcie no, przecież umowa to umowa. Jestem na dole, wasza kolej! No już, dawać! Chyba, że to było tylko takie gadanie!

 

Edi odwrócił się do pozostałych. Żadne nie miało ochoty postawić nogi w środku, ale…

 

– Chodźmy. Zobaczmy, co tam właściwie jest.

 

Powoli, jedno po drugim, znikali we wnętrzu Bunkra, połykani przez ciemność w to ciepłe, lipcowe popołudnie.

 

Koniec

Komentarze

W kilku miejscach należałoby wprowadzić mniejsze i większe poprawki.
Wydaje mi się, że dzieciaki dobrze "wymodelowane".
Zapewne w dalszych komentarzach sypną się krytyki, że akcji praktycznie żadnej, że nie wiadomo, kto / co w bunkrze się krył /o...  Aha, że wstęp to 90% tekstu... --- ale je bym się tym nie przejmował. Dobre opowiadanie, i tyle.

Well, jeśli pojawią się głosy krytyki iż nie ma tutaj spiczastowłosych elfów z mieczem wielkości małego drzewa szukających Starożytnego Miecza Smoków Chaosu, to nie tylko nie jest to opowiadanie dla these ludzi. Fuck these guys :D!

<irony mode>Nie ma elfów z mieczem wielkości dębu, szukających Starożytnego Miecza Smoków Chaosu! Co za syf!</irony mode>

Pierwsze od dłuższego czasu opowiadanie, które tutaj przeczytałem i spodobało mi się. To pewnie dlatego, że ostatnio mam mało czasu na czytanie.
Jeden detal, który zawsze mnie śmieszy: "dostosował oczy do mroku", czy coś takiego. Może lepiej: "poczekał aż oczy przyzwyczają się do ciemności"?

Pozdrawiam
 

A gdzie zakończenie "Marszu na zachód" ja się pytam?!

Nadchodzi, powoli ale nadchodzi. Nie możesz poganiać geniuszu! Moje uber writing skillz potrzebują czasu! Ostatnia część Marszu wyjdzie przed końcem tego miesiąca... Prawdopodobnie za tydzień w sobotę. I gots too work on it!

Nie wydaje mi się, żeby dziesięciolatek myśląc o koledze powiedział by do siebie w duszy: "Wybacz gringo, zadarłeś ze złym szeryfem". Chyba trochę za młody na tego typu przemyślenia jest.
Poza tym bardzo mi się podobało. Trzyma w napięciu, zakończenie całkiem porządne. Słowem, dobrze napisane!

Super tekst,bardzo mi sie podobał. Nie ma rzeźni, ale jest za to genialny klimacik.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Cieszę się, że się póki co podoba, ale nie dostaję żadnych ocen... :(

Helionis, nie przejmuj się. Oceny sa to gówno warte.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Zobacz sam, czy dałbyś szóstki wszystkim tym"na topie", albo jedynki bez wyjątku tym "zdołowanym".
Ktoś tu sobie robi jaja z ocen, bo system nie przemyślany, więc nikt mądry ich nie wystawia, bo po co. Przyjdzie dupek --- walec, chciałem napisać --- i wyrówna...

Chyba macie rację... ale czytająć tekst w "Jak publikować w fantastyce", sądziłem, że oceny są jednym z kryteriów, jakie redakcja bierze pod uwagę zanim zwróci swój wzrok na dane opowiadanie.

Helionis, sa takie watki w Hydeparku, że jak ci się tekst spodoba, to dajesz tam linka, krótkie uzasadnienie i możesz wypromować faworyta. I raczej tam redakcja zagląda, nie tutaj. A na pewno o wiele większą uwagę zwróci na komentarze niż oceny.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

... Well daaaaaayuuuuuuum... Człowiek uczy się czegoś nowego dnia. Gracias.

Dobre. Tekst naprawdę mnie wciągnął, chociaż łatwo można się domyślić, co będzie dalej i pomysł "mocno używany". Ale realizacja dobra.

Bardzo klimatyczne i nieźle napisane. Wciągające.
Dobry tekst.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka