Hasło: Ślub ze śniętą rybą
Wielkie dzięki dla Bolly za wnikliwą betę.
Hasło: Ślub ze śniętą rybą
Wielkie dzięki dla Bolly za wnikliwą betę.
Gęste listopadowe mgły od tygodnia spowijały wschodnie wybrzeże od New Jersey po Vermont. Odkąd centrum głębokiego niżu barycznego utknęło gdzieś nad Pensylwanią, krótkie jesienne dni stały się ciemne jak noce, światło rozpraszało się w lepkim, zgniłym powietrzu, a na meteopatów spłynęła senność i melancholia.
Jednostajny stukot kół pociągu pospiesznego przemierzającego mgliste Massachusetts w kierunku starego Providence, dokąd zmierzałem na kongres literacki, bezlitośnie kołysał do snu. Nie pomogła otwarta książka; pusty przedział wagonu, w którym mogłem wyciągnąć zmęczone nogi, otulił mnie niczym ramiona Morfeusza.
Nie wiem, jak długo spałem, niemniej z błogiej drzemki brutalnie wyrwał mnie szorstki głos konduktora:
– Bilecik poproszę.
Wyciągnąłem bilet i podałem go postawnemu mężczyźnie w kolejowym mundurze. Konduktor zerknął na kartonik i ściągnął gęste brwi.
– Zmartwię pana, ale pociąg minął już Providence.
– Jak to? – Zerwałem się na równe nogi.
– Przykro mi, ale będzie pan musiał wysiąść na najbliższej stacji i spróbować złapać coś powrotnego.
Wyjrzałem przez okno. Pociąg toczył się wzdłuż skalistego wybrzeża, wyraźnie zwalniając. Zdjąłem z półki walizę, zarzuciłem płaszcz i wybiegłem na korytarz. Przeciągły pisk hamulców zwiastował zbliżającą się stację. Gdy wagony w końcu stanęły, otworzyłem drzwi i wyskoczyłem na zamglony peron.
Rozejrzałem się wokół, ale całą stację okrywała pajęczyna rusztowań i folii ochronnych. Budynek i perony były w remoncie i nie potrafiłem nigdzie znaleźć tabliczki z nazwą miasta. Turkocząc kółkami ciągniętej za sobą walizy, pomaszerowałem w stronę gmachu dworca.
W poczekalni kolejowej nie zauważyłem żywego ducha. Kasy wydawały się zamknięte, a jedyne światło paliło się za szklanymi drzwiami z napisem INFORMACJA. Ponieważ właśnie informacji potrzebowałem najbardziej, tam skierowałem swe kroki.
W środku, za szeroką ladą, w świetle słabej biurowej lampy siedziała kobieta. Wyglądała dosyć dziwnie, gdyż zamiast kolejowego munduru miała na sobie obszerną czarną pelerynę, a na głowie, w miejscu rogatywki, zawiązany turban. Zmierzyła mnie spojrzeniem wodnistych, wyłupiastych oczu i gestem ręki zaprosiła, bym usiadł na krześle.
– O której jest najbliższy pociąg do Providence? – spytałem szybko.
W odpowiedzi, bez słów, schyliła się pod ladę, skąd wydobyła szklany przedmiot. Kula, którą postawiła przede mną na pulpicie, była wielkości piłki do szczypiorniaka i wydawała się tak przezroczysta, jakby wypełniała ją woda. Kobieta spojrzała mi głęboko w oczy, po czym położyła żylaste dłonie na powierzchni szklanej sfery.
Rozbawiło mnie jej zachowanie. Poczułem się, jakbym w lunaparku odwiedzał namiot wróżki, a nie kolejową informację. Postanowiłem jednak poczekać i dowiedzieć się, czy z magicznej kuli można odczytać rozkład jazdy pociągów.
– Widzę… – wyszeptała, mrużąc oczy. – Widzę ślub ze śniętą rybą.
– Słucham? – parsknąłem śmiechem. – Niech pani zobaczy jeszcze, o której mam jakieś połączenie do Providence.
Kobieta otworzyła oczy i ostentacyjnie zakryła kulę czarną serwetą.
– Do Providence – powtórzyłem, ale milczała jak zaklęta.
W ogóle odniosłem wrażenie, jakby zamarła w zupełnym bezruchu niczym woskowa figura. Widząc, że nie uda mi się z nią dogadać, wstałem i niezadowolony opuściłem ten dziwny punkt informacyjny.
– Halo! – Usłyszałem nagle czyjś głos. – Podejdź pan tutaj.
Rozejrzałem się i dopiero wtedy zauważyłem otwarte okienko kiosku z prasą. Podszedłem bliżej, dostrzegłszy w środku siwego, czarnoskórego mężczyznę.
– To wariatka – rzekł, puszczając do mnie oko.
– No raczej – odparłem z nadzieją, że może wreszcie czegoś się dowiem.
– Dzisiaj nie odjeżdża stąd już żaden pociąg – zmartwił mnie.
– Jutro rano muszę być w Providence. – Zdenerwowałem się nie na żarty.
– No to będzie pan. – Uśmiechnął się, wydymając usta. – Ale porannym pociągiem.
Przyznam, że myśl o spędzeniu nocy na tej dziwnej stacji napełniła mnie lękiem.
– Moja synowa prowadzi tu niedaleko mały hotelik – dodał, jakby odczytał w moich myślach zwątpienie. – Zatrzyma się pan tam na noc i rano przyjdzie na pociąg.
Dotarło do mnie, że nie mam chyba wyboru, dlatego zapytałem:
– Jak tam trafić?
– Czekaj, pan. Zadzwonię do niej i zamelduję pana – stwierdził, sięgając po telefon. – Jak pan się nazywasz?
– Tobiasz Neftali.
W słuchawce zaskrzeczał czyjś głos. Stary Murzyn odezwał się trochę niezrozumiałym dla mnie dialektem, po czym uśmiechnął się szeroko gębą pełną żółtych od nikotyny zębów.
– Załatwione.
– Dziękuję. – Odetchnąłem. – Jestem pana dłużnikiem.
– Tobiasz Neftali? – zamyślił się kioskarz, powtarzając moje imię. – Jak ze Starego Testamentu. Czyta pan Biblię?
– Nie jestem wierzący – odparłem.
– To niedobrze – zasmucił się, ale po chwili sięgnął na półkę i podał mi oprawioną w skórę grubą książeczkę. – Niech pan to weźmie. Kosztuje jedyne dziesięć dolców.
– Co to?
– Biblia.
– Mówiłem, że nie jestem wierzący – fuknąłem podirytowany.
– Nalegam, żeby pan ją jednak wziął – powtórzył z naciskiem.
„Dycha to żaden pieniądz” – pomyślałem. Dla świętego spokoju rzuciłem mu banknot i wziąłem kieszonkowy egzemplarz Biblii.
– Jeszcze się panu przyda – dodał na pożegnanie.
Machnąłem ręką i skierowałem się do wyjścia na ulicę.
Miałem nadzieję, że wezmę taksówkę, ale przed stacją nie dostrzegłem nigdzie postoju. Po drugiej stronie ulicy majaczyły za to w ciemności portowe doki. Zalatywało stamtąd nieprzyjemną wonią zgnilizny.
Hotelik synowej kioskarza miał znajdować się w odległości niespełna kilometra od dworca. Pozostało mi dotrzeć tam jakoś pieszo.
Portowa ulica ginęła we mgle, ale kiedy minąłem doki i promenada zatoczyła łuk nad otwartym akwenem, zrobiło się jakby jaśniej. Maszerowałem szybkim krokiem i nie od razu zauważyłem osobliwy wygląd leżącego poniżej wysokich murów oporowych morza. W pierwszej kolejności w oczy rzucił mi się jego nietypowy kolor: stalowy i błyszczący niczym tafla świeżo odwalcowanej blachy. Zatrzymałem się na chwilę, aby się temu przyjrzeć. Powierzchnia wody, pozbawiona fal i jakiegokolwiek ruchu, wyglądała na zupełnie martwą. Mimo że port został już daleko w tyle, wciąż czuć było wywołujący mdłości fetor. Nachyliłem się nad balustradą i wytężyłem wzrok. Niemożliwe, ale nie mogłem się pomylić. Widok był odrażający. Zatokę wypełniały tysiące śniętych ryb, zbitych ze sobą niczym utkana z metalowych łusek zbroja.
Przypomniałem sobie nagle słowa kobiety z dworca kolejowego o ślubie ze śniętą rybą. Rozbawiły mnie wówczas, teraz jednak na ich wspomnienie przeszedł mnie dreszcz. Dla pewności podniosłem z trotuaru kawałek ukruszonego betonu i cisnąłem nim do morza. Zamiast z pluskiem utonąć w wodzie, odbił się tylko od gładkiej powierzchni martwej ławicy i zatrzymał na powierzchni.
Z obrzydzenia pokręciłem głową i tym energiczniej ruszyłem w stronę hotelu.
Tak jak opisał to kioskarz, ulica po chwili skręciła, oddalając się od wybrzeża, i zaczęła wznosić się w kierunku miasta. Mgła była tu jakby rzadsza, snując się pasmami wzdłuż uliczek, spomiędzy których wynurzyły się strzeliste wieże starego kościoła. Za kościołem, według słów Murzyna, znajdować się miał plac, gdzie stał hotelik jego synowej.
Z wnętrza świątyni przez otwarte wrota biła jaskrawa łuna, kładąc się złotym blaskiem na mokrym bruku. Przechodząc obok, zajrzałem z zaciekawieniem do środka. Na mój widok ze schodów zbiegł odświętnie ubrany mężczyzna i zawołał:
– Jesteś wreszcie, Tobiaszu.
Zmierzyłem go wzrokiem. Był niewysoki, sięgał mi ledwo do ramion, miał bardzo wyłupiaste oczy i zupełnie białe od siwizny włosy.
– Czy my się znamy? – zapytałem nieśmiało.
– Panna młoda czeka już przed ołtarzem – wyjaśnił ponaglającym tonem, ciągnąc mnie energicznie za rękę w kierunku kościelnych wrót.
– To jakieś nieporozumienie – odparłem, biernie pozwalając się prowadzić do środka. – Pan mnie z kimś pomylił.
Wnętrze świątyni tonęło w blasku zwisających ze sklepienia rozłożystych żyrandoli. Ławki zostały wypełnione do ostatniego miejsca i zgromadzona w nich gawiedź wlepiła we mnie beznamiętne spojrzenia. Odniosłem wrażenie, że wszyscy byli do siebie podobni. Może nie tak, jak rodzina, ale jak członkowie jednego plemienia. Byli w charakterystyczny sposób niewysocy i krępi, ich twarze cechowały zaś duże, wyłupiaste oczy, przypominające mi osoby cierpiące na schorzenia tarczycy.
Przed ołtarzem przedstawiającym nieznanego mi zupełnie świętego, w długiej białej sukni stała rzeczywiście panna młoda. Wyczekująco patrzyła w moją stronę, biorąc mnie najwyraźniej za swojego narzeczonego. Niewątpliwie należała do tego samego plemienia, niemniej bardzo delikatne rysy nadawały jej twarzy taki wyraz, że nie mógłbym odmówić jej urody. Uśmiechnęła się i podała mi odzianą w białą rękawiczkę dłoń.
Dostrzegłem zbliżającego się do nas kapłana, kroczącego dostojnie w mieniącym się złotem ornacie. Spojrzał na mnie tak na wskroś przeszywającym wzrokiem, że bojąc się mu sprzeciwić, stanąłem obok panny młodej.
– Czy ty, Tobiaszu, bierzesz za żonę tę oto Sarę? – zwrócił się do mnie znaną formułą przysięgi.
Przypomniały mi się natychmiast słowa wróżki z dworca kolejowego. Czyż nie mówiła o ślubie? Ogarnęła mnie tak paraliżująca konfuzja, że oszołomiony nie potrafiłem wydusić z siebie jednego choćby słowa.
Kapłan moje milczenie wziął najwyraźniej za milcząca zgodę, gdyż po chwili zwrócił się do dziewczyny.
– Czy ty, Saro, bierzesz tego oto Tobiasza za męża?
– Tak – odparła z uniesieniem, obrzucając mnie pełnym namiętności wzrokiem.
– Od teraz jesteście mężem i żoną!
Słowa kapłana sprawiły, że ugięły się pode mną nogi. Chciałem zaprotestować, ale cała świątynia rozbrzmiała ogłuszającym wiwatem. Ryknęły organy, a w naszą stronę posypał się deszcz kwiatów, ryżu i drobnych monet. Momentalnie wokół zgromadził się gęsty tłum weselników i ani się spostrzegłem, jak zostaliśmy porwani przez falę ich uniesionych ramion. Niczym łódka targana przez rwącą rzekę runęliśmy w kierunku kościelnych wrót, przez które wypadliśmy na ulice miasta. Ludzka fala poniosła nas dalej poprzez zamglone zaułki na rozświetlony latarniami plac.
Przed oczami wyrósł mi szyld niewielkiego hoteliku. To mnie trochę uspokoiło. Domyśliłem się, że to zapewne hotelik synowej kioskarza, gdzie zostałem już zameldowany i dokąd przecież zmierzałem.
Fala rąk uniosła nas po schodach na piętro i dopiero tam się zatrzymaliśmy. Panna młoda zniknęła po chwili za jednymi z drzwi, a mnie zatrzymało silne ramię niewysokiego człowieka. Rozpoznałem w nim mężczyznę, który wcześniej zaczepił mnie przed kościołem.
– Zaczekaj teraz, Tobiaszu, aż druhny przygotują pannę młodą.
Po chwili zniknął, a mnie ogarnęły chaotyczne myśli. Przegapiłem stację w Providence i wylądowałem w tym mglistym miasteczku. Kolejowa informacja przepowiedziała mój ślub, a czarnoskóry kioskarz sprzedał mi kieszonkowy egzemplarz Biblii, który spoczywał ciągle w marynarce.
Przypomniawszy sobie o tym, sięgnąłem po niego, a ponieważ nigdy nie czytałem Biblii, otworzyłem spis treści. Przeleciałem przez tytuły poszczególnych rozdziałów, aż mój wzrok zatrzymał się przy jednym z nich. Widniał tam tytuł „Księgi Tobiasza”. Czyż kioskarz nie wspomniał, że mam starotestamentalne imię? Zaciekawiony, przekartkowałem tomik w poszukiwaniu tej księgi. Wreszcie zatrzymałem się na jednej ze stron:
Jedz i pij, i niech ci będzie dobrze tej nocy! Nie ma bowiem żadnego człowieka, oprócz ciebie, który by miał prawo wziąć Sarę, córkę moją, za żonę […] Ale teraz, moje dziecko, muszę ci powiedzieć prawdę: Dałem ją już siedmiu mężom spośród naszych braci i wszyscy umarli tej nocy, w której zbliżali się do niej.
Zimny pot wystąpił mi na czoło, ale nie dane było mi dłużej rozmyślać nad słowami Pisma, gdyż w tym momencie otworzyły się drzwi hotelowego pokoju i wyszły z niego dwie druhny.
– Sara oczekuje cię, Tobiaszu, w łóżku – powiedziała jedna, a druga zachichotała tylko, zakrywając usta.
Obie były niskie, krępe i bardzo brzydkie. Przy nich Sara mogłaby uchodzić za prawdziwą piękność. Mimo podzwaniającej w myślach biblijnej przestrogi z zainteresowaniem wszedłem do środka.
Hotelowy pokój został odświętnie przystrojony. W wazonach bieliły się wiązanki świeżych lilii, a krzesła i łoże pokrywały ręcznie tkane koronkowe okrycia. Pośród idealnie gładkiej pościeli dostrzegłem twarz Sary. Jej długie, jasne włosy rozsypały się rozpuszczone po poduszce. Uśmiechnęła się do mnie i w tej chwili pomyślałem, że jest naprawdę urodziwą dziewczyną. Poczułem jednocześnie, jak do mych żył zaczęło się sączyć, kropla po kropli, obezwładniające ciało pożądanie. Zaśmiałem się w duchu z biblijnych przestróg. Czymże była dla mnie Biblia? Zwykłą baśnią napisaną kilka tysięcy lat temu w odległym kraju, w zachodniej Azji. Na myśl o nocy, którą miałem spędzić z piękną kobietą, ogarnęła mnie euforia. Upuściłem na podłogę walizę, którą cały czas trzymałem w garści, zdjąłem palto i rzuciłem je na krzesło.
W końcu podszedłem do łóżka i odchyliłem pierzynę. Na widok białego jak alabaster kobiecego ciała zadrżałem z podniecenia. Jednocześnie w nozdrza uderzył mnie nieprzyjemny zapach. Przypomniały mi się nagle portowe doki i stalowe morze. Tak, bez wątpienia spod pierzyny wydobywał się fetor śniętych ryb!
Sara wyciągnęła jednak w moją stronę białe ramiona o łabędzich liniach i wyszeptała:
– Chodź do mnie, Tobiaszu.
Zbliżyłem się do niej tak, jak tylko mężowi przystoi zbliżyć się do żony. Zatrzęsło się nasze małżeńskie łoże, jakby gdzieś pod morzem zbudził się uśpiony wulkan. Uniosłem wzrok, chcąc sprawdzić, czy to złudzenie, czy naprawdę zatrzęsła się ziemia…
I wtedy ich zauważyłem.
Wokół alkowy zebrał się tłum tych małych, dziwnych ludzi. Spoglądali na mnie wyłupiastymi oczami, a ich twarze zdawały się ślimaczyć od potu i śliny. Zastygłem, wprawiony w kompletną konsternację tak bezczelnym naruszeniem prywatności sypialni. Miałem ochotę rzucić się na nich z pięściami, ale opleciony ramionami Sary, niczym dzikim pnączem, nie byłem w stanie wykonać żadnego ruchu. Naraz, podobnie jak przedtem w kościele, weselnicy unieśli nas razem z całym łóżkiem i na fali ich rąk wypłynęliśmy z hotelowego pokoju.
Minęliśmy schody i recepcję, aby po chwili znowu znaleźć się w świetle latarni na miejskim placu. Ludzka rzeka popłynęła jednak dalej bystrym nurtem w dół wąskich uliczek, prosto w kierunku morza. Nad jego brzegiem w świetle trzymanych w rękach pochodni stali następni osobnicy tego dziwnego plemienia.
Błysnęły w łunie setek ogni ich stalowe, rybie oczy, a nasze łóżko niczym łódź z pluskiem wylądowało w morzu. Akurat mgły spowijające od kilku dni wybrzeże przerzedziły się i z niebios spłynął na ziemię oślepiający blask księżyca. W jego świetle płaszczyzna morza lśniła niczym tafla lustra. Rozejrzałem się dookoła. Tak, nie pomyliłem się uprzednio. Wokół nie było widać wody, ale tony pływających do góry brzuchami śniętych ryb. Odrażający fetor wprost odbierał zmysły.
Obok nas pojawiło się dwóch mężczyzn. W dłoni pierwszego z nich płonęła pochodnia; drugi odepchnąwszy się od brzegu długim wiosłem, sprawił, że ruszyliśmy w kierunku rażącej wzrok tarczy księżyca.
– Dokąd płyniemy? – bezsilny jęk wydobył się w końcu z moich ust.
Ponury wioślarz spojrzał na mnie beznamiętnym wzrokiem rybich oczu i wymamrotał coś w trudnym do zrozumienia dialekcie. Dosłyszałem jedynie słowa „bogowie" i „ofiara".
Przerażony sensem tych słów, zwróciłem się w stronę skulonej jak dzikie zwierzątko i zakutanej w pierzynę Sary. Czy ona rozumiała, co tu się działo? Miałem nadzieję znaleźć w jej wzroku ratunek, znała wszak lepiej tych ludzi, z przerażeniem zauważyłem jednak, że oczy Sary stały się tak samo wyłupiaste i szkliste jak u dryfujących do góry brzuchami ryb. Czegoż innego mogłem się jednak spodziewać? Czyż nie napisano w Piśmie, że wszyscy, którzy się do niej zbliżą, umrą?
Przypomniałem sobie natychmiast o słowach kioskarza, który powiedział, żebym koniecznie wziął ze sobą Biblię, bo może mi się jeszcze do czegoś przydać. Zobaczyłem jej skórzany grzbiet wystający z kieszeni przerzuconej przez poręcz łóżka marynarki i szybko po nią sięgnąłem. Otworzyłem tomik i zacząłem wertować cienkie jak pergamin kartki w poszukiwaniu Księgi Tobiasza. Wreszcie ją znalazłem. Przebiegając wzrokiem wers po wersie, rozpaczliwie rzuciłem się w pogoń za jakimś rozwiązaniem mojej beznadziejnej sytuacji. W końcu palec triumfalnie zatrzymał się w odpowiednim miejscu.
Wtedy powiedział mu znowu anioł: «Rozpłataj tę rybę i wyjmij z niej żółć, serce i wątrobę, i zostaw je przy sobie, a wnętrzności odrzuć! Żółć bowiem, serce i wątroba jej są pożytecznym lekarstwem». Młodzieniec rozpłatał rybę […] i rzekł mu «Bracie, co za lekarstwo jest w sercu, w wątrobie i w żółci ryby?» A ten mu odpowiedział: «Serce i wątrobę ryby spal przed mężczyzną lub kobietą, których opanował demon lub zły duch, a zniknie opętanie i już nigdy nie zwiąże się z nim».
Rozejrzałem się wokół. Coraz bardziej oddalaliśmy się od brzegu. Czy miałem jakieś inne wyjście, niż zaufać słowom Pisma? Zauważyłem, że obaj mężczyźni mają przytroczone za pasem małe noże, służące zapewne do oprawiania ryb. Jak się domyśliłem, wszyscy oni należeli prawdopodobnie do miejscowej braci rybackiej.
Zaczaiłem się i w dogodnym momencie skoczyłem na jednego z nich, wyszarpując mu zza pasa ów nożyk. Rozdrażniony rybak rzucił się na mnie z pięściami, ale wyrwałem z jego rąk pochodnię i bez trudu wypchnąłem go za burtę. Zanurzyłem dłoń w morzu i złowiłem pierwszą lepszą rybę. Była tak oślizgła, że z trudem utrzymałem ją w palcach. Zdeterminowany, rozprułem nożem miękkie podbrzusze i wywalając na pościel gnijące wnętrzności, odszukałem wśród nich coś, co wydało mi się sercem i wątrobą. Płonącą głownię rzuciłem na poduszki, które po chwili stanęły w ogniu i wreszcie, posłuszny słowom Pisma, cisnąłem w ogień wydobyte z ryby organy.
Swąd spalenizny przegryzł się przez fetor śniętych ryb. Spomiędzy płonących poduszek buchnął w górę jasny dym, kotłując się i nabrzmiewając w formie rozpostartego nad łóżkiem parasola. Przerażony widokiem, drugi z mężczyzn rzucił się do wody, a wówczas parasol, podobny do ogromnego latawca, uniósł nas wysoko ponad stalową taflę morza.
Świat zawirował niczym miasto oglądane z karuzeli w lunaparku. Usłyszałem przeraźliwy krzyk. Pomyślałem najpierw, że to krzyczy Sara, ale to nie był jej głos. Spojrzałem w dół i zobaczyłem, jak spienione morskie bałwany, które wreszcie wyrwały się spod pancerza śniętych ryb, porywają zgromadzonych przy brzegu ludzi i unoszą ich w kierunku otwartego oceanu.
Nie chciałem na to patrzeć, dlatego zacisnąłem powieki. Mogłem się tylko domyślać, jak ciała tych pokracznych stworzeń nikną, pogrzebane w kraterze przedwiecznego, podmorskiego wulkanu.
Pod zamkniętymi powiekami świat zdawał się wirować jeszcze szybciej, ale w końcu zaczął zwalniać. Kiedy otworzyłem oczy, rozpoznałem nieruchome wnętrze hotelowej sypialni.
Skotłowana pościel wyglądała jak po przejściu cyklonu, a przekwitłe lilie zwiesiły ciężkie kielichy. Rozejrzałem się za Sarą, ale nigdzie jej nie dostrzegłem. Czyżby wszystko to, co przeżyłem, było tylko zwykłym koszmarem?
Dźwignąłem się z łóżka i opuściłem stopy na podłogę. Wtedy mój wzrok spoczął na czymś, czego wcześniej zupełnie nie zauważyłem. Na jednonożnym stoliczku, ukrytym pomiędzy kwietnikami, stało niewielkie, kuliste akwarium. Zaciekawiony podszedłem bliżej. W jego wnętrzu pływała, dostojnie wachlując płetwami, mieniąca się raz srebrem, a raz złotem, okazała welonka. Na mój widok odwróciła się w stronę oddzielającej nas szklanej sfery i otworzyła pyszczek, zupełnie jakby chciała mi posłać całusa.
Przetarłem z niedowierzaniem oczy, w tej samej jednak chwili miejski ratusz wybił godzinę szóstą. Otrząsnąłem się z majaków. Musiałem przecież zdążyć na poranny pociąg do Providence.
Było jeszcze ciemno, gdy dotarłem na stację kolejową. Mimo wczesnej pory wypełniał ją już miły memu uchu gwar. Podróżni stali w kolejkach do kasy, kupowali gazety i popijali poranną kawę. Najlepsze było zaś to, że wyglądali zupełnie normalnie. To znaczy, nie zauważyłem nikogo przypominającego osobników rybiookiej rasy z moich koszmarów.
Za szybą kiosku dostrzegłem znajomą twarz siwego Murzyna.
– Dziękuję! – krzyknąłem w jego stronę, machając egzemplarzem kieszonkowej Biblii.
– Słucham? – zapytał, patrząc na mnie jak na wariata.
– Nie poznaje mnie pan? – zasmuciłem się.
– Panie – odparł ponuro, zupełnie jakby się nie wyspał. – Tutaj przewala się co dzień tyle ludzi…
Megafony zapowiedziały właśnie pociąg do Providence.
Machnąłem mu raz jeszcze na pożegnanie i poprawiwszy na palcu obrączkę, ostrożnie uniosłem walizę. Powoli, aby nie stłuc ukrytego wewnątrz szklanego naczynia, pomaszerowałem na peron.
Hej.
“Rozejrzałem się wokół, ale całą stację okrywała pajęczyna rusztowań i folii ochronnych.” – ładnie ujęte. Lubię.
“– O której jest najbliższy pociąg do Providence? – spytałem szybko.” – nie jestem przekonany, co do tego dookreślenia szybko. Wydaje się dopowiedzeniem na siłę, ale może to też moja schiza.
“Dotarło do mnie, że nie mam chyba wyboru, dlatego zapytałem:
– Jak tam trafić?” – tutaj z kolei chyba już bym nie uciekał koniecznie do dialogu, bo tworzy to niepotrzebną pauzę. Dałbym już narracyjnie:
“Dotarło do mnie, że nie mam chyba wyboru, dlatego zapytałem jak tam trafić”.
No i po lekturze.
Podobały mi się opisy. Nie jestem wielkim fanem Lovecrafta (lubię krótką formę), ale tutaj balans na linii informacja-kwiecistość, wydał mi się rozłożony odpowiednio.
Na pewno przejrzałbym tekst pod kątem użycia dookreślenia: mnie (moje, mi, ale mnie szczególnie). Wiadomo, że przy takiej narracji często się dookreśla, ale wielokrotnie załatwia to sam kontekst i można ciąć.
No cóż dodać. Inspiracja widoczna. Tekst dość udany, choć większego zaangażowania emocjonalnego niestety nie doświadczyłem.
Pozdrox
Przyznam, że czekałem, aż coś porządnie pieprznie i przywalisz w końcu grubym absurdem. Zbierało się, zbierało, czułem w kościach, że ten moment jest coraz bliżej… aż tu nagle koniec. Udało ci się zbudować klimat trochę jak ze snu, ale myślę, że nie do końca poszedłeś w dziwność. W sumie to bardziej lovecraftowy weird, a nie bizarro, choć czuć potencjał.
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Witaj.
Ze spraw technicznych zatrzymały mnie następujące fragmenty (do przemyślenia):
Zwykłą baśnią napisana kilka tysięcy lat temu w odległym kraju, w zachodniej Azji. – literówka?
Przerażony widokiem, drugi z mężczyzn rzucił się do wody, a wówczas parasol, podobny do ogromnego latawica, uniósł nas wysoko ponad stalową taflę morza. – literówka?
Odniosłam także wrażenie, że czasem masz zdanie po zdaniu zaimek „ja” lub „mój” w rozmaitych formach, co powiela powtórzenia.
Tekst ogromnie mi się spodobał! Jest zaskakujący, nieprzewidywalny, z genialnym humorem oraz doskonałym pomysłem na hasło konkursowe. Przeżycia bohatera to moim zdanie znakomite bizarro! Opisy smrodu są tak realistycznie nakreślone, że prawie czuje się go, to samo z opisami napotykanych przez bohatera postaci czy miejsc – czytelnik ma wrażenie, że jest tam wraz z mężczyzną i widzi to wszystko na własne oczy. :)
Z tego też powodu życzę powodzenia w konkursie oraz glosowaniach Loży, dając z czystym sumieniem podwójny klik. :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Pecunia non olet
Dzięki Canulas za przeczytanie i feedback.
fanthomas dzięki Tobie dowiedziałem się w ogóle o takim gatunku jak bizarre :)
bruce rzecz jasna poprawiłem te wstydliwe babole.
A podwójny klik to prawdziwy miodek na moje serce :)
Czyżby ta nieszczęsna stacja to Innsmouth? Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagl fhtagn! Za Lovecraftem przepadam (jesienią i w zimie), więc tekst mi się podobał, chociaż jak na bizarro faktycznie jest zbyt ułożony i logiczny. Podoba mi się Twój styl. Dzięki!
I z tymi słowy krewki pan Josek przypalantował panią Łaję w gambetę.
Sajmonie, coś sobie przypomniałem. Polecam Ci mangę “Gyo: Odór Śmierci” – to historia w klimacie bizarro, naprawdę bardzo dziwna, ze śmierdzącymi rybami w roli głównej. Może Cię zainspiruje, jeśli będziesz chciał jeszcze podłubać nad tekstem.
"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.
To ja dziękuję; powodzenia; pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Intrygujący komiks Billy. Kurcze tylko nigdzie niedostępny po polsku. Tu już grzebać nie będę ale na przyszłość warto zapamiętać :)
Siema, Sajmon15. Wyborne, dobre, konkretne i z klimatem – trochę kojarzące się z Lovecraftem, a to bardzo dobrze. Jednak to nie był koszmar. Ożenił się z rybeńką… Życie. Co tu dużo gadać, trzeba się udać do klikarni. Aha… Jeśli to się dzieje w czasach współczesnych, to zastanawia mnie jedna rzecz. W Stanach, Biblia wydawana przez Gedeonitów jest darmowa. To Murzyn zarobił na bohaterze. Chyba że się mylę, to proszę mnie wyprowadzić z błędu. Pozdrawiam.
Mnie się podobało! Kto powiedział, że to musi być horror? Czy koszmar? Musi? Bo może czegoś nie wiem… Wyjaśnijcie mi, proszę, bo ja myślałam, że bizarro znaczy “dziwne”, czyli absurd, ale też groteska, satyra. Tak przynamniej piszą…
Wracając do tekstu, to dobrze napisane opko, jest atmosfera, jest dziwność, może zakończenie trochę zbyt piękne, jak na to, co dzieje się wcześniej, ale, jak już pisałam, mnie się podobało! :)
Pozdrawiam serdecznie! :)
“Sajmonie, coś sobie przypomniałem. Polecam Ci mangę “Gyo: Odór Śmierci” – potwierdzam. Junji Ito sztosz
JolkaK dobrze myślałaś :)
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
Cześć Hesket
Z tą Biblią Gedeonitów trochę mnie kurcze zaskoczyłeś. Pozostaje mi tylko założyć, że na takie przeklęte zadupie darmowe Pismo nie dotarło ;)
Hej Jolka
Miło mi, że się podobało. A czy bizarro to musi być horror? Jasne, że nie! Ja mam niestety tak już zrytą wyobraźnię, że czego bym nie próbował napisać zawsze mi wychodzi horror i erotyka :--\
Hej
tak, jest klimat Lovecrafta, a tak się składa, że bardzo lubię jego opowiadania. Mieszanina snu i jawy tworzy dziwny nierealny świat, a przenikający się absurd z grozą zadziałał na moją wyobraźnie. I cieszę się, że brakuje tu bizarro, bo pewnie mój odbiór byłby inny gdybyś się wpasował w założenia konkursowe ;).
Kolejne dobre opowiadanie w Twoim wykonaniu, moim zdaniem nie tak dobre, jak Ballada o wędrownym uzdrowicielu, ale myślę, że dobrze będzie podrzucić je loży do rozważenia :).
Klikam oraz zgłaszam do piórka i pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Intrygujący komiks Bolly. Kurcze tylko nigdzie niedostępny po polsku. Tu już grzebać nie będę ale na przyszłość warto zapamiętać :)
Był wydany po polsku, sam mam na półce. Choć pierwszy raz czytałem po angielsku w sieci.
"Moim ulubionym piłkarzem jest Cristiano Ronaldo. On walczył w III wojnie światowej i zginął, a teraz gra w reprezentacji Polski". Antek, 6 l.
Cześć Bardziejaskrze
Wielkie dzięki na nominacje :)
Fanthomasie, to mnie zaskoczyłeś… znaczy, że dobrze myślałam, bo mam wrażenie (teraz dopiero), że bizarro skręca jednak mocno w stronę nie tylko horroru, ale opisów smrodu, rozkładu, naturalizmu i dekadentyzmu… hmmm, w sumie to ciekawy kierunek… :D
Sajmon15, ja mam w drugą stronę, to znaczy, chcę napisać coś poważnego, strasznego i głębokiego, a wychodzi mi lekka komedia… To się już chyba ma w sobie… :D
"mam wrażenie bizarro skręca jednak mocno w stronę nie tylko horroru, ale opisów smrodu, rozkładu, naturalizmu i dekadentyzmu" Zupełnie nie, nie wiem, czemu masz takie wrażenie. ;)
To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...
ja też nie wiem! :D
Hej.
Przespał stację i wylądował w jakiejś mieścinie. Wszystko otoczone jest klimatem przenikania. Snu, z którego pasażer nie można się wybudzić i jawy, tak trudnej do pojęcia, że nawet nie warto się nad nią rozwodzić. Lepiej zachować przeszłość za sobą i nie próbować jej na siłę odtwarzać, bazując na niestabilnym gruncie i płatającym figle mózgu. Bohater niby jest, czuje, widzi, jednak jego stanowczość, własne ja jest kruche. Wszyscy wokół pociągają za sznurki, a on tańczy, jak mu zagrają. Najwidoczniej jego stacja docelowa miała pozostać w tyle, a przeznaczenie skierowało jego kroki do dziwnej społeczności, w którą szybko się wpasował. Zakończenie nie współgra z początkiem, wykluczając środek, który jest jedynie przebłyskiem, a bohater jest tak pogubiony, że sam zaczyna wątpić w to, co miało miejsce i to podoba mi się najbardziej. Rozpoznaje otoczenie, ludzi, jednak nikt nie rozpoznaje jego i to już nie jest sen.
Świetny klimat weird i opisy. Styl pisania rzeczywiście bliski Lovecrafta, którego uwielbiam. :)
Hej!
Przeczytałem. Tworzysz bardzo plastyczne opisy, które przenikają czytelnika. Styl taki Lovecraftowski, przez co ta historia jest jeszcze bardziej klimatyczna i mroczna. Rybioocy byli przerażający, aż poczułem dreszczyk. A "bogowie", "ofiara" to wiadome nawiązanie ;)
Nie znam się na bizarro, ale to chyba bardziej pasuje do weirdu.
Bardzo dobrze się czytało. Klikam piórkowo i pozdrawiam!
Kto wie? >;
Cześć. Bardzo dziękuję za nominację :) Tekst oczywiście jest inspirowany Lovecraftem a że również nie jestem ekspertem od bizarro to wyszło co wyszło.
Kiedy tylko Tobiasz przespał stację, na której powinien wysiąść, stało się jasne, że noc, którą przyjdzie mu spędzić w nieznanym miejscu, z pewnością dostarczy niezapomnianych przeżyć, że o doznaniach organoleptycznych nie wspomnę.
Zastanawiam się jeszcze, jak Tobiasz przewoził w walizce wypełnione wodą kuliste akwarium z welonką – bo chyba nie zabrał pustego naczynia…
Dobrze się czytało, choć wykonanie mogło być lepsze.
…w kierunku starego Providence, gdzie zmierzałem na kongres literacki… → …w kierunku starego Providence, dokąd zmierzałem na kongres literacki…
…a na głowie, w miejscu rogatywki, zawiązany turban. → A może: …a na głowie, zamiast rogatywki, zawiązany turban.
…i gestem ręki zaprosiła, bym usiadł na krześle. → Zbędne dookreślenie – gesty wykonuje się rękami.
– Słucham? – Parsknąłem śmiechem. → – Słucham? – parsknąłem śmiechem.
Parsknięcie śmiechem to odgłos paszczowy.
Pozostało mi dotrzeć tam jakoś pieszo. → A może: Pozostało mi tylko dotrzeć tam pieszo.
…ddalając się od wybrzeża, i zaczęła wznosić się w kierunku miasta. Mgła była tu jakby rzadsza, snując się pasmami wzdłuż uliczek, spomiędzy których wynurzyły się strzeliste wieże starego kościoła. Za kościołem, według słów Murzyna, znajdować się miał plac… → Lekka siękoza.
Byli w charakterystyczny sposób niewysocy i krępi… → Zbędne dookreślenie. Ktoś krępy jest niewyskoki z definicji.
…egzemplarz Biblii, który spoczywał ciągle w mojej marynarce. → Zbędny zaimek.
Obie były niskie, krępe i bardzo brzydkie. → Zbędne dookreślenie.
Hotelowy pokój został odświętnie wystrojony. → Hotelowy pokój został odświętnie przystrojony.
…i rozpłaszczyłem się, rzucając palto na krzesło. → Można „rozpłaszczyć się” zdejmujac płaszcz, ale nie palto, bo wtedy musiałby „rozpalcić się”. Płaszcz i palto to różne okrycia.
Spoglądali na mnie swoimi wyłupiastymi oczami… → Zbędny zaimek.
Mignęły mi schody i recepcja, aby po chwili znowu znaleźć się w świetle latarni na miejskim placu. → Czy dobrze rozumiem, że schody i recepcja mignęły, a po chwili znalazły się na miejskim placu?
…a przekwitłe lilie zwiesiły ku dołowi swe ciężkie kielichy. → Masło maślane – czy mogły zwiesić się ku górze? Zbędny zaimek.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję regulatorzy za celną łapankę.
Co do akwarium w walizce to rzecz jasna absurd.
Bardzo proszę, Sajmonie. Miło mi, że mogłam się przydać.
Co do akwarium w walizce to rzecz jasna absurd.
Teraz, kiedy to powiedziałeś, rzecz jest jasna i oczywista. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Poczułem jednocześnie, jak do mych żył zaczęło się sączyć, kropla po kropli, obezwładniające ciało pożądanie.
Darowałabym sobie ciało, bo jest nieco oczywiste.
Niesamowita historia. Ładnie wynika jedno z drugiego. Płynie się gładko, jak po rybich brzuchach;)
Bardzo plastycznie opisujesz.
"...poniżej wszelkiego poziomu"
Witaj Ambush. Miło mi, że się podobało:)
Cześć, Sajmonie!
Zabierałem się za lekturę jak pies do jeża, ale oto jestem ;) Nie jestem w żadnym stopniu specjalistą, ale mam wrażenie, że mało tu bizarro w bizarro :P Jakoś tak brakło odpowiedniej dawki absurdu.
Z drugiej strony bardzo fajnie budujesz lekko oniryczny klimat, co jest w dużej mierze zasługą fantastycznie nakreślonych opisów. Nie będę odkrywczy w opinii, że wyszedł Ci taki trochę oniryczno-weirdowy Lovecraft.
Czytało się bardzo dobrze, ale spóźniłem się na klika ;)
Pozdrawiam!
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Bardzo plastyczne. Oniryczne. Aż czekałem, kiedy bohater się obudzi. Powodzenia w konkursie. :)
Witaj cezary_cezary, witaj Koalo
Dzięki za przeczytanie.
Hejka. Fajne. Lekko się czytało
Podobało mi się. Bardzo ładnie napisane. Historia wciągnęła. Bohater mało sprawczy i nie jestem pewien, czy mamy do czynienia z happy endem.
Cześć, Sajmonie!
Nie wiem, co mógłbym powiedzieć o tym tekście, chyba tylko to, że przeczytałem.
Potrafisz pisać ładnie stylistycznie, czyta się to przyjemnie, natomiast gatunkowo tekst rozminął się z moimi gustami, przez co jest dla mnie tylko sekwencją luźno połączonych ze sobą obrazów.
Do tego włożyłeś to w otoczkę Lovecraft’a, który również nie należy do moich ulubionych pisarzy, choć sam klimat doceniam.
Zatem przeczytane lekko, ale zupełnie nie moja para kaloszy.
Pozdrówka i powodzenia w krokusie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Cześć!
Tekst puszcza solidne oczko w stronę Lovecrafta, w zasadzie jego światotwórcza strona bazuje na światach wykreowanych w Providence (i okolicach), czytelnik od początku wie czego może się spodziewać (i nie ma zdziwienia, zachowujesz konwencję, choć humoru jest nieco więcej). Dzięki temu można zaoszczędzić sporo miejsca, skupiając się na wykreowaniu klimatu i zagmatwania w nią bohatera. Długo zastanawiałem się, czy jest to faktyczna podróż, czy bardziej oniryczny “Hotel California”. Bohater robi wrażenie porwanego przez okoliczności, płynie z prądem (nie licząc łóżkowej żeglugi), co z jednej strony pasuje do lovecraftowskich turystów, z drugiej budzi pewną grozę, a z trzeciej wygląda trochę nieautentycznie (ślub i zachowanie w kościele). Mi nie przeszkadza zbytnio, ale zdecydowanie wolę czytać o bohaterach, którzy są bardziej ludzcy, mniej przypominają marionetki w rękach autora. Nie zapomniałeś też o kilku smaczkach, na prawdę dawno nie widziałem w opku na portalu słowa murzyn ;-)
Napisane bardzo dobrze, plastycznie, podczas drogi czułem smród ryb, w hotelu nawet jakąś niepewność, pod koniec prawie się chichrałem, choć też nigdzie po drodze nie stało się nic, co by jakoś szczególnie zapadło w pamięć. Dobry tekst, z lovecraftowskim klimatem i całkiem sporą dozą dziwności, ale też bez fajerwerków, jak na bizarro zabrakło czegoś “mocniejszego”, bardziej wyrazistego (a może się uodporniłem?)
W kwestii piórkowej muszę jeszcze pomyśleć, odezwę się jutro albo w piątek.
2P dla Ciebie: Pozdrawiam i Powodzenia w konkursie!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski