- Opowiadanie: adam_c4 - Kontakt

Kontakt

Roz­pu­chło się.

Moim zda­niem opo­wia­da­nie za­li­cza się do fan­ta­sty­ki so­cjo­lo­gicz­nej. Ostrze­gam, że to Scien­ce Fic­tion w wy­da­niu soft.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Kontakt

A na co wam taka duża ka­me­ra? Nie prze­szka­dza mi to, po pro­stu je­stem cie­ka­wa. Cho­dzi o ja­kość? Chyba że tego ro­dza­ju sprzęt za­pi­su­je filmy w ja­kimś innym for­ma­cie i ła­twiej je edy­to­wać. Nie, chyba nie. Wstyd się przy­znać, ale nie mam o tym zie­lo­ne­go po­ję­cia.

Gadam bez ładu. Zdzi­cza­łam. Na wła­sne ży­cze­nie, bo mam tu do kogo się ode­zwać, per­so­nel jest uro­czy. To­wa­rzy­sze mojej doli, bo nie śmiem na­zy­wać tego nie­do­lą, w sumie też. Pa­mię­taj­cie, że za­le­ży mi na au­to­ry­za­cji, nie chcę, żeby na stare lata zro­bio­no ze mnie wa­riat­kę. Zu­peł­ną wa­riat­kę. Nie po­są­dzam was o złą wolę, boję się je­dy­nie wła­sne­go nie­okrze­sa­nia. Przy­kro mi, ale cała ro­bo­ta może się zmar­no­wać, bądź­cie na to go­to­wi.

Już? Za­czy­nać? 

W ostat­nią rocz­ni­cę zda­rze­nia któ­raś ze sta­cji te­le­wi­zyj­nych prze­pro­wa­dzi­ła an­kie­tę – py­ta­no prze­chod­niów o to, co ro­bi­li, kiedy przy­by­sze spa­dli z gwiazd. Pre­cy­zyj­ne od­po­wie­dzi miały do­wo­dzić, że ten dzień utkwił wszyst­kim w pa­mię­ci. Rze­czy­wi­ście, lu­dzie w śred­nim wieku, i ci tro­chę star­si, opo­wia­da­li ze szcze­gó­ła­mi, jak sie­dzie­li w pracy albo w szko­le, a tu nagle, roz­ma­ity­mi ka­na­ła­mi, za­czę­ły do­cie­rać do nich in­for­ma­cje, brzmią­ce jak mało ory­gi­nal­ny żart.

Nie­mal wszy­scy przy­zna­li, że od razu po­my­śle­li o Woj­nie Świa­tów. Wy­da­je mi się, że nawet gdyby zda­rzy­ło się to sto lat póź­niej, czy choć­by za sto lat od dzi­siaj, to pierw­sze re­la­cje też trak­to­wa­no by jako me­dial­ną hecę. Kul­to­wa au­dy­cja Wel­le­sa oka­za­ła się szcze­pion­ką ide­al­ną, ludz­kość zo­sta­ła uod­por­nio­na.

Prze­mie­rza­jąc dłu­gie ko­ry­ta­rze sądu okrę­go­we­go, też my­śla­łam o Woj­nie świa­tów, a kon­kret­nie o tym, że tego ro­dza­ju dow­ci­py miały sens w epoce ra­dio­od­bior­ni­ków. Że dzi­siaj po­dob­ne akcje za­miast stra­chu, wzbu­dzać mogą ra­czej za­że­no­wa­nie. To wła­śnie z sa­mo­cho­do­we­go radia usły­sza­łam, że na pół­no­cy kraju spa­dło kil­ka­na­ście me­te­ory­tów. Wkrót­ce po­ja­wi­ły się filmy z miej­sca zda­rze­nia. O żad­nym dow­ci­pie nie mogło być mowy.

Tam­te­go dnia ze­zna­wa­łam w pa­skud­nej spra­wie. Facet zabił swoją dziew­czy­nę i ukrył jej zwło­ki. No, nie­zu­peł­nie ukrył. Mniej­sza o szcze­gó­ły, zro­bił z nimi coś, co nie da­wa­ło szans na ich… Na ich od­zy­ska­nie. Moje ze­zna­nia były nie­zbęd­ne, by go ska­zać.

Facet miał na imię Carl. Nie­wy­so­ki, bar­czy­sty, twarz nie­przy­jem­na, mó­wiąc wprost – za­ka­za­na. Na ra­mie­niu wy­ta­tu­ował sobie drut kol­cza­sty. Pa­trzył na mnie tak, jakby chciał mnie zabić. Gdy­bym miała co do tego ja­kieś wąt­pli­wo­ści, to kiedy skoń­czy­łam ze­zna­wać, nie omiesz­kał ich roz­wiać, do­da­jąc parę zdań o spo­so­bie, w jaki rze­ko­mo się pro­wa­dzę. Wi­dzi­cie? Gdyby dzia­ło się to dzień wcze­śniej, myślę, że nie za­pa­mię­ta­ła­bym tak wiele.

Dziwi was, że pod­czas skła­da­nia ze­znań nie dba­łam o ano­ni­mo­wość? Daj­cie spo­kój. Wie­cie, ilu ja­sno­wi­dzów dzia­ła­ło wtedy ofi­cjal­nie na te­re­nie kraju? Stu ośmiu. W na­szym sta­nie rap­tem piąt­ka. Gdyby przy­jem­nia­czek Carl na­praw­dę chciał mnie do­rwać, wy­grze­bał­by mój adres spod ziemi. Nie mu­siał­by kopać zbyt głę­bo­ko. Tak czy ina­czej, sie­dział za krat­ka­mi, nic mi nie gro­zi­ło.

Wizję z tam­te­go dnia też za­pa­mię­ta­łam. Ich, w od­róż­nie­niu od roz­praw, noszę w pa­mię­ci sporo. Nie są dla mnie cię­ża­rem, ale kie­dyś, dawno temu, mie­wa­łam przez nie kosz­ma­ry.

Na blu­zie dziew­czy­ny zo­sta­ło sporo esen­cji. Gdyby nie zdję­ła jej przed kłót­nią, która skoń­czy­ła się tak, jak się skoń­czy­ła, gdyby ta bluza prze­pa­dła razem z nią, wtedy drań z dzia­dow­skim ta­tu­ażem wy­szedł­by na wol­ność.

Nie zno­si­łam sy­tu­acji, w któ­rych moje ze­zna­nia były wy­rzu­ca­ne do kosza. Do­my­śla­cie się, jakie to uczu­cie mieć przed sobą skur­wie­la, który po­peł­nił ohyd­ną zbrod­nię, o czym wie­cie aż za do­brze, bo wi­dzie­li­ście ją z bli­ska, a ten by­dlak śmie­je się wam w twarz, bo przy­się­gli, po za­po­zna­niu się z ma­te­ria­ła­mi do­wo­do­wy­mi, po­śród któ­rych wasza wizja ma lichą war­tość, osta­tecz­nie przy­zna­ją zwy­cię­stwo obro­nie? Nasz sys­tem są­dow­nic­twa był i jest chory, ale to temat na inną roz­mo­wę. Od razu mówię, że nie mam na nią ocho­ty. Ani teraz, ani kiedy in­dziej.

Po roz­pra­wie po­szłam na obiad do ka­fe­te­rii, a tam wszy­scy ga­da­li już tylko o jed­nym.

Do­szło do kon­tak­tu.

Bzdu­ra. Nie chcę się wy­mą­drzać, żadna ze mnie fi­lo­loż­ka, ale kon­takt ozna­cza chyba wy­mia­nę ko­mu­ni­ka­tów, na­wią­za­nie ja­kiejś formy po­ro­zu­mie­nia. Na na­szych oczach pisze się hi­sto­ria! Nie je­ste­śmy sami we wszech­świe­cie! Do­szło do ko-nta-ktu!

Ależ mnie to wku­rzy­ło! Pa­mię­tam nawet, że krzyk­nę­łam: Niby jak wy­glą­da ten kon­takt?! No, jak?! Nikt nie ra­czył mi od­po­wie­dzieć, wszy­scy wga­pia­li się w swoje urzą­dze­nia. A ja nie py­ta­łam re­to­rycz­nie. Na­praw­dę chcia­łam wie­dzieć.

Nie­któ­rzy jesz­cze dzi­siaj snują do­my­sły typu: Co by się stało, gdyby przy­by­sze spa­dli gdzieś in­dziej, na przy­kład na naszą sto­li­cę? Jak to, co? Ko­niec by się stał. Upa­dek kilku ko­smicz­nych ka­mie­ni w szcze­rym polu i za­ob­ser­wo­wa­nie z da­le­ka krza­ko­lud­ków do­pro­wa­dzi­ły świat do wrze­nia. Gdy­by­śmy za­kła­da­li, że to nie przy­pad­ko­wa wi­zy­ta, lecz atak, do­pie­ro wtedy po­ka­za­li­by­śmy samym sobie, jakie roz­mia­ry może przy­jąć pa­ni­ka.

W końcu, na ustron­nej łące, w samym oku cy­klo­nu, po­ja­wił się on. Nie tyle się po­ja­wił, co zo­stał przy­wie­zio­ny przez fe­de­ral­nych. W któ­rymś z wy­wia­dów przy­znał, że czuł się wtedy jak zwy­cięz­ca lo­te­rii. Szyb­ko dodał, że jeśli wie­dział­by, ile ta wy­gra­na bę­dzie go kosz­to­wać, to zwy­cię­ski los po­darł­by na strzę­py. 

Z per­spek­ty­wy lat mo­że­my się wy­mą­drzać i kry­ty­ko­wać de­cy­den­tów za to, że po­sta­no­wi­li wy­słać do przy­by­szy za­wo­do­we­go ne­go­cja­to­ra. A co wy zro­bi­li­by­ście na ich miej­scu? Dzia­ła­jąc pod pre­sją czasu, dźwi­ga­jąc na bar­kach od­po­wie­dzial­ność tak wiel­ką, że trud­no ją sobie nawet wy­obra­zić? Mogli ścią­gnąć ja­kie­goś fi­lo­lo­ga albo ufo­lo­ga! Pew­nie. Albo ky­no­lo­ga czy pe­do­lo­ga. Co za róż­ni­ca, nikt nie był gotów, by zmie­rzyć się z tym za­da­niem.

Co? Ja? Gdy­bym przy­pad­kiem była wtedy w oko­li­cy, tak? Nie wiem. Nie wiem, co by z tego wy­ni­kło. Gdy­bym już wtedy… Czcze dy­wa­ga­cje, zu­peł­nie bez zna­cze­nia. Zna­cze­nie ma je­dy­nie to, co się wy­da­rzy­ło. Nie­ste­ty. O tym chcę mówić.

Uży­łam słowa nie­ste­ty z roz­my­słem. Przez lata usły­sza­łam na swój temat wiele róż­nych opi­nii i na­uczy­łam się od nich dy­stan­so­wać, ale za­wsze do furii do­pro­wa­dza­ło mnie, gdy ktoś przy­pi­sy­wał mi złe in­ten­cje. Nigdy nie pra­gnę­łam, żeby to… wszyst­ko skoń­czy­ło się tak, jak się skoń­czy­ło. Po raz pierw­szy for­mu­łu­ję to wprost i do­bit­nie: Ża­łu­ję tego, co się stało. Wszyst­kie­go.

Dzi­wi­cie się, że cze­ka­łam dłu­gie lata, by to po­wie­dzieć? W sumie od tego na­le­ża­ło za­cząć dzi­siej­szą ga­da­ni­nę: Czemu aku­rat teraz? Co skło­ni­ło mnie, by udzie­lić ko­lej­ne­go wy­wia­du? Po­win­nam się wy­tłu­ma­czyć, przed­sta­wić swoje mo­ty­wa­cje. Po­skła­dać to wszyst­ko, co zro­bi­łam, i czego za­nie­cha­łam, w jakąś lo­gicz­ną ca­łość opar­tą na so­lid­nych fi­la­rach przy­czyn. Nie zro­bię tego, bo mu­sia­ła­bym kła­mać. Nie wiem, dla­cze­go zna­la­złam się w tym miej­scu i cza­sie, w któ­rym ce­lu­je we mnie oko wiel­gach­nej ka­me­ry. Więk­szej chyba nie mie­li­ście.

Za­wo­do­wy ne­go­cja­tor, pan ka­pi­tan Mor­gan – na­praw­dę po­win­ni mu byli nadać jakiś pseu­do­nim. Albo bły­ska­wicz­nie awan­so­wać, co pro­po­no­wa­li nie­któ­rzy dow­cip­ni­sie. Oto wszy­scy z za­par­tym tchem cze­ka­ją na pierw­szą in­te­rak­cję czło­wie­ka z po­za­ziem­ski­mi for­ma­mi życia, a ludz­kość, przy­pad­ko­wo re­pre­zen­to­wa­na przez nasze wła­dze, ty­pu­je do tego za­da­nia ko­le­sia, któ­re­go na­zwi­sko, w ze­sta­wie­niu z po­sia­da­nym stop­niem, ko­ja­rzy się wszyst­kim z al­ko­ho­lem.

Nie pa­mię­tam już, jak na­zy­wał się ten znany komik. Zgi­nął jakiś czas potem w wy­pad­ku na nar­tach… Nie­waż­ne. Na­stęp­ne­go wie­czo­ra za­mie­ścił na swoim ka­na­le film, w któ­rym za­pew­niał, że roz­ma­wiał z sze­fem tam­tej­szych władz i do­wie­dział się, że Mor­gan miał wspar­cie po­rucz­ni­ków Da­nie­la i Wal­ke­ra, a na miej­sce nie do­tarł, nie­ste­ty, sier­żant Se­agram…

Re­cho­ta­li­śmy z tego, aż miło. Nie był to śmiech przez łzy, tak bym tego nie okre­śli­ła, bo ten ro­dzaj śmie­chu jest w sumie krze­pią­cy. Po­ja­wia się, kiedy spra­wy idą ku lep­sze­mu, albo przy­naj­mniej wie­rzy­my, że tak bę­dzie. Nasz śmiech wy­do­by­wał się z gar­deł razem z ję­ka­mi prze­ra­że­nia; gieł­dy pi­ko­wa­ły, ceny paliw biły re­kor­dy, za­miesz­ki o róż­nej skali wy­stę­po­wa­ły w nie­mal każ­dym za­kąt­ku świa­ta, naj­więk­sze re­li­gij­ne au­to­ry­te­ty na­bra­ły wody w usta, zaś te mniej­sze za­chę­ca­ły wier­nych – wprost lub na­oko­ło – do ro­bie­nia krzyw­dy sobie lub bliź­nim.

Mor­ga­no­wi nigdy nie od­da­no spra­wie­dli­wo­ści. Mówię po­waż­nie. Jeśli bę­dzie­cie robić za­jaw­kę na­szej roz­mo­wy, pew­nie wy­ko­rzy­sta­cie ten frag­ment. Tak, uwa­żam, że źle go po­trak­to­wa­no. Jakoś wszyst­kim umknę­ło, że robił, co w jego mocy.

W któ­rymś z wy­wia­dów przy­znał, że kiedy szedł ku stre­fie, był pe­wien, że po­si­ka się ze stra­chu. Mor­gan bywał do­sad­ny, po­dob­ne wstaw­ki zda­rza­ły mu się czę­sto. Pró­bo­wał wyjść na mniej oby­te­go, niż był w rze­czy­wi­sto­ści, jakby nie trak­to­wał sa­me­go sie­bie po­waż­nie.

Gdyby miał w sobie choć krzty­nę zdol­no­ści pa­rap­sy­chicz­nych, można by za­kła­dać, że wy­ła­py­wał i wta­piał w sie­bie flu­idy tych, któ­rzy go lek­ce­wa­żą, choć­by z po­wo­du na­zwi­ska. Wy­star­czy­ło­by kil­ku­na­stu zło­śli­wych są­sia­dów albo ko­le­gów z pracy… Ale w przy­pad­ku ka­pi­ta­na nie wcho­dzi­ło to w grę – był zdol­ny do ja­sno­wi­dze­nia w takim samym stop­niu, co, po­wiedz­my, kłoda omsza­łe­go drew­na. Sama nie wiem, czemu po­wie­dzia­łam omsza­łe­go. Kłoda bez mchu też by­ła­by kiep­skim ja­sno­wi­dzem. Po­dob­nie jak nie­szczę­sny Mor­gan.

Sama też go de­pre­cjo­nu­ję. Był taki czas, że na­bi­ja­no się nawet z kom­bi­ne­zo­nu, który miał na sobie. Zdję­cia, do­ku­men­tu­ją­ce spo­tka­nie, za­miast za­chwy­cać, bu­dzi­ły śmiech; na­tych­miast za­czę­ły krą­żyć jako memy.

Pa­mię­tam jeden z nich: Mor­gan zbli­ża się do grupy krza­ko­lud­ków usta­wio­nych w taki spo­sób, jakby na niego cze­ka­li. Pięk­ne uję­cie. Ktoś pod­pi­sał je: Kiedy je­steś na­spa­wa­ny w cho­le­rę, ale w końcu od­naj­du­jesz swo­ich ziom­ków, któ­rzy zgu­bi­li cię pod mo­no­po­lo­wym.

Może śmiech rze­czy­wi­ście jest re­ak­cją obron­ną na stres? Z in­ny­mi uję­cia­mi ob­cho­dzo­no się po­dob­nie, na szczę­ście nie pa­mię­tam już tych kpiar­skich pod­pi­sów, a same zdję­cia. Kiedy zo­ba­czy­łam to, na któ­rym Mor­gan wy­cią­ga do przy­by­sza dłoń, roz­pła­ka­łam się. Wzru­szy­ła mnie jego uf­ność. Może uf­ność ich obu?

Mniej wię­cej tak to wspo­mi­nał: Oczy­wi­ście mój ska­fan­der był wy­po­sa­żo­ny w gło­śnik, ale po­sta­no­wi­łem nic nie mówić. Uzna­łem, że by­ło­by to głu­pie, może nawet nie­grzecz­ne. Mo­ment, w któ­rym zo­rien­to­wa­łem się, że przy­bysz też wy­cią­ga do mnie rękę, tę swoją ga­łąz­kę, był naj­pięk­niej­szą chwi­lą w moim życiu. Zaraz potem na­stą­pi­ło parę kiep­skich chwil.

Gdyby Mor­gan nie miał na sobie kom­bi­ne­zo­nu, gdyby wszy­scy zo­ba­czy­li, jak wy­mio­tu­je, do­pie­ro wtedy mie­li­by­śmy uży­wa­nie. Przy­znaj­cie szcze­rze – jeśli nie mie­li­by­ście po­ję­cia o tym, jak za­re­ago­wał na dotyk, to czy oglą­da­jąc film po raz pierw­szy, po­my­śle­li­by­ście, że coś po­szło nie tak? Śle­dzi­li­śmy to wy­da­rze­nie na żywo i nie mie­li­śmy po­ję­cia, jakie wra­że­nia to­wa­rzy­szy­ły bied­ne­mu ka­pi­ta­no­wi. Twier­dził, że kiedy ga­łąz­ka przy­by­sza oplo­tła jego dłoń, po­czuł, jakby rzu­co­no go w dół wą­skie­go tu­ne­lu. Czu­jąc na­ra­sta­ją­ce mdło­ści, po­sta­no­wił się stam­tąd zmy­wać – tak po­wie­dział. Tym­cza­sem z jego ru­chów cały czas prze­bi­jał jakiś spo­kój, opa­no­wa­nie.

Na re­la­cję Mor­ga­na cze­ka­li­śmy pra­wie dwie go­dzi­ny. Zwa­żyw­szy na to, że jego spo­tka­nie z przy­by­szem, prze­rwa­ne nie­ocze­ki­wa­nym od­wro­tem, trwa­ło jakąś mi­nu­tę, mie­li­śmy prawo się de­ner­wo­wać. Widzę po wa­szych mi­nach, że wy to wszyst­ko wie­cie. Wła­ści­wie czemu ja o tym opo­wia­dam…? Dobra, skoro wam to nie prze­szka­dza, będę gadać po swo­je­mu.

Krą­ży­ła wtedy teo­ria spi­sko­wa, we­dług któ­rej ja­sno­wi­dze two­rzy­li zor­ga­ni­zo­wa­ną grupę, wy­wie­ra­ją­cą wpły­wy na moż­nych tego świa­ta. Plot­ki o NWO stały się passé, mó­wio­no o wiedź­mach i cza­ro­dzie­jach, uży­wa­ją­cych zdol­no­ści – nikt nie po­tra­fił spre­cy­zo­wać, ja­kich – do ste­ro­wa­nia gło­wa­mi państw i wy­ku­wa­nia glo­bal­ne­go po­rząd­ku zgod­nie z wła­snym wi­dzi­mi­się.

Bred­nie? Jak naj­bar­dziej. Ale nie dba­li­śmy o to, żeby je zwal­czać. I tak byśmy nic nie wskó­ra­li. Po­wtó­rzę to, co po­wie­dzia­łam dawno temu pew­nej te­le­wi­zji: Nie ma sensu tłu­ma­czyć tym, któ­rzy po­zba­wie­ni są ta­len­tu, na czym po­le­ga ja­sno­wi­dze­nie. Ba­nal­ne po­rów­na­nie do opo­wia­da­nia ślep­co­wi o ko­lo­rach jest nie­pre­cy­zyj­ne, ale, od biedy, można się nim po­słu­żyć.

Kiep­scy by­li­by z nas lob­by­ści, zwa­żyw­szy na to, że nie trzy­ma­li­śmy się razem. Sama po­zna­łam rap­tem dzie­się­cio­ro in­nych ja­sno­wi­dzów. Mie­li­śmy wspól­ną grupę na ko­mu­ni­ka­to­rze, od czasu do czasu wy­mie­nia­li­śmy się ob­ser­wa­cja­mi i ra­da­mi. Kie­dyś urzą­dzi­li­śmy sobie nawet małe spo­tka­nie, pod­czas któ­re­go po­ga­da­li­śmy na nie­istot­ne te­ma­ty, wy­pi­li­śmy parę drin­ków, i ro­ze­szli­śmy się do domów przed dwu­dzie­stą trze­cią. Tyle, jeśli cho­dzi o two­rze­nie lob­bin­go­wej po­tę­gi.

Dla­cze­go o tym mówię? A, no tak, kiedy cze­ka­li­śmy na re­la­cję nie­szczę­sne­go Mor­ga­na, na gru­pie padło hasło, że to któ­reś z nas po­win­no się tam znaj­do­wać. Nie pa­mię­tam nawet, czyja to była su­ge­stia, ale wszy­scy od­nie­śli się do niej z pod­szy­tym iro­nią dy­stan­sem. W każ­dym razie to wtedy za­czę­łam po raz pierw­szy wy­obra­żać sobie, że wy­cią­gam dłoń do krza­ko­lud­ka.

Potem na­pi­sa­no gdzieś, ale nie wiem, ile było w tym praw­dy, że kiedy Mor­gan wszedł w końcu do sali kon­fe­ren­cyj­nej, by udzie­lić wy­wia­du, to w cza­sie dwu­dzie­stu se­kund po­trzeb­nych mu na za­ję­cie miej­sca i się­gnię­cie po mi­kro­fon, pi­ku­ją­ce gieł­dy za­nur­ko­wa­ły jesz­cze moc­niej – takie wra­że­nie wy­warł na ryn­kach blady jak ścia­na ne­go­cja­tor.

Szko­da, że nie udało mu się ni­ko­go uspo­ko­ić. Nie zde­cy­do­wał się kła­mać, nie sprze­dał nam sta­ran­nie spre­pa­ro­wa­nych łgarstw, mo­gą­cych pomóc w ostu­dze­niu tego ca­łe­go cha­osu. Że też nikt nie pró­bo­wał mu tego na­rzu­cić. A może jed­nak? Nie, nie wy­da­je mi się. Gość po pro­stu wszedł do po­ko­ju i po­wie­dział praw­dę.

Wy­glą­dał na pi­ja­ne­go, za to gadał jak na­ćpa­ny – ko­men­tarz ja­kie­goś rynsz­to­ko­we­go niu­so­kle­ty utknął mi w gło­wie. Mor­gan wy­glą­dał nie­szcze­gól­nie, ale był lo­gicz­ny i kon­kret­ny.

Na po­czą­tek po­wie­dział, że kosmici są ro­zum­ni, nie mają wro­gich za­mia­rów, i ko­mu­ni­ku­ją się za po­mo­cą prze­sy­ła­nych wprost do głowy słów i ob­ra­zów. Myśl o tym, że cie­ka­wie by­ło­by za­nu­rzyć się w ich świa­do­mo­ści, prze­ro­dzi­ła się u mnie w dziką chęć, by móc tego do­świad­czyć. Moi zna­jo­mi na gru­pie rap­tem prze­sta­li dow­cip­ko­wać. Oczy­wi­ście, że pra­gnę­li tego sa­me­go.

Po­do­ba­ło mi się przy­tom­ne py­ta­nie jed­ne­go z dzien­ni­ka­rzy: Gdy ka­pi­tan oznaj­mił, że przy­by­sze chcą, by wy­bu­do­wać im domy, za­py­tał on, jakim cudem Mor­gan zro­zu­miał, co ko­smi­ta ma na myśli, skoro kon­cep­cja domu nie mogła być iden­tycz­na dla ludzi i dla po­za­ziem­skich form życia. Po­dob­ne wąt­pli­wo­ści po­win­ny do­ty­czyć za­pew­nie­nia, że są oni na­sta­wie­ni po­ko­jo­wo. Jakie były szan­se na to, że po­ję­cie wro­gich za­mia­rów jest iden­tycz­ne dla nas i dla przy­by­szów z innej pla­ne­ty? Nie­koń­czą­ce się dys­ku­sje pod­la­ne on­to­lo­gicz­nym sosem miały się do­pie­ro roz­po­cząć.

W pro­sto­dusz­nym nie wiem, ma­ją­cym nam słu­żyć za od­po­wiedź, za­wie­ra­ła się cała godna współ­czu­cia im­po­ten­cja Mor­ga­na. Współ­czu­łam mu wtedy, i już za­wsze. Kiedy umarł, przez parę dni cho­dzi­łam jak stru­ta. Kiedy to było? Dawno temu. Czas gna.

Gdyby w po­nie­dzia­łek rano ktoś przy­pusz­czał, że przed week­en­dem ruszy bu­do­wa osie­dla dla przy­by­szy z ko­smo­su, po­trak­to­wa­no by go, że tak się wy­ra­żę, z re­zer­wą. Mor­gan sta­rał się jak mógł, by wier­nie po­wtó­rzyć nam prze­sła­nie krza­ko­lud­ka. Dwu­krot­nie wspo­mniał, że po­śród prze­pla­ta­ją­cych się ze sobą słów i ob­ra­zów, zo­ba­czył coś, co uznał za wi­ru­ją­ce płat­ki śnie­gu. Proś­ba o za­pew­nie­nie im schro­nie­nia wy­ni­kać mogła z lęku przed nie­przy­ja­zny­mi wa­run­ka­mi. Tylko znów – skąd ko­smi­ci mieli o nich ja­kie­kol­wiek po­ję­cie?

Na teo­rię mó­wią­cą o tym, że przy­bysz wy­łu­skał wszyst­kie in­for­ma­cje z umy­słu Mor­ga­na, nie trze­ba było długo cze­kać. W związ­ku z tym za­czę­li­śmy za­da­wać sobie ko­lej­ne py­ta­nia. Całe mnó­stwo pytań.

Potem wszy­scy po­wta­rza­li to kłam­stwo. Że ka­pi­tan Mor­gan na dłuż­szy czas wy­co­fał się z życia pu­blicz­ne­go, kiedy zo­ba­czył, co przy­by­sze… Jakie formy przy­bra­li. Prze­cież było zu­peł­nie ina­czej. On za­padł się pod zie­mię już po tam­tej kon­fe­ren­cji pra­so­wej. Przez parę do­brych dni media pró­bo­wa­ły go wy­wo­łać, su­ge­ru­jąc nawet, że po­wi­nien po­now­nie udać się do ob­cych, aby do­wie­dzieć się cze­goś wię­cej, czy wręcz spró­bo­wać prze­ka­zać im coś od sie­bie.

Sami do­brze wie­cie, że ze wszyst­ki­mi me­dia­mi, od lewa do prawa, mam na pień­ku. Nie zdzi­wi­cie się pew­nie, kiedy po­wiem, że to, co zro­bio­no wtedy Mor­ga­no­wi, uwa­żam za drań­stwo.

Moja matka jest ko­smit­ką!

Dacie wiarę? Jeden por­tal wrzu­cił taki na­głó­wek, wy­su­wa­jąc się na pro­wa­dze­nie w ka­te­go­rii naj­więk­szych obrzy­dliw­ców, ale kon­ku­ren­cja dep­ta­ła mu po pię­tach. Cóż, gdyby na tamtą porę Mor­gan nie zdą­żył znik­nąć, to z pew­no­ścią zro­bił­by to wła­śnie wtedy.

Ko­lej­na spra­wa, o któ­rej nigdy nie mó­wi­łam – nie było mi dane do­wie­dzieć się, czemu obcy mor­fo­wa­li się w ten, a nie inny spo­sób. Czemu ludz­kie po­sta­cie, w które po­sta­no­wi­li się oblec, przy­wo­dzi­ły na myśl oży­wio­ne ob­ra­zy Pi­cas­sa.

Do tam­te­go ranka śmie­li­śmy za­kła­dać, że może, jako ludz­kość, wyj­dzie­my z tej ka­ba­ły obron­ną ręką. Sy­tu­acja da­le­ka była od nor­mal­nej, świat cią­gle za­nu­rzo­ny był po szyję w nie­ła­dzie, ale gdzieś tam mi­go­ta­ło świa­teł­ko w tu­ne­lu. Ru­szy­ła bu­do­wa osie­dla. Wie­cie, że nie­daw­no zmarł facet, do któ­re­go na­le­ża­ły te zie­mie? Przez całe życie udało mu się uni­kać me­diów, i słod­kie to mu­sia­ło być życie. Nasz rząd na pewno za­pro­po­no­wał mu kon­kret­ną sumę za wy­własz­cze­nie.

I wtedy… Mo­ment. Pra­wie zgu­bi­łam wątek. Nie, żad­nych przerw, dam radę. Mó­wi­łam o tym, że wszyst­ko mogło za­cząć się ukła­dać. Po­ko­jo­wo na­sta­wie­ni obcy przed­sta­wi­li swoje nie­wy­gó­ro­wa­ne ocze­ki­wa­nia, a my za­czę­li­śmy je speł­niać. Aż tu przy­cho­dzi ranek, i wi­dzi­my, że po ogro­dzo­nym te­re­nie spa­ce­ru­ją hu­ma­no­idal­ne po­sta­cie, wy­glą­da­ją­ce jak wcie­lo­ne w życie wizje sza­lo­ne­go ku­bi­sty. Oprócz wy­na­tu­rzo­nych po­sta­ci matki, brata, i kil­kor­ga zna­jo­mych Mor­ga­na, zi­den­ty­fi­ko­wa­no jesz­cze parę in­nych osób. Osób, które w świa­do­mo­ści ka­pi­ta­na mu­sia­ły od­ci­snąć się na tyle mocno, że obcy po­tra­fi­li imi­to­wać ich wi­ze­run­ki.

Oprócz mro­żą­cych krew w ży­łach zdjęć, media obie­gła też in­for­ma­cja, że licz­ba przy­by­szów jest więk­sza niż na po­cząt­ku. Na­ukow­cy, któ­rzy pro­wa­dzi­li ich ca­ło­do­bo­wą ob­ser­wa­cję, już wtedy mu­sie­li wie­dzieć, że roz­mna­ża­ją się przez po­dział, ale, szczę­śli­wie, nie zdra­dzi­li tego faktu. Dość atrak­cji jak na jeden dzień. Na jedno stu­le­cie też by wy­star­czy­ło.

Pa­mię­ta­cie, w ile dni po­sta­wio­no całe osie­dle? W sześć. A siód­me­go dnia twór­cy, jako żywo nie­po­dob­ni do Boga, za­miast od­po­cząć, nada­li me­ga­fo­nem ko­mu­ni­kat, że domy są go­to­we.

Nie wie­rzy­łam, że przy­by­sze nas zro­zu­mie­ją. A jed­nak. Armia po­krak ru­szy­ła w stro­nę osie­dla. Wciąż wie­dzie­li­śmy o nich tyle, co nic. Do­ma­ga­no się, by Mor­gan w końcu ru­szył tyłek i znów z nimi po­ga­dał. Mniej­sza z tym, że go­ście naj­wi­docz­niej po­trak­to­wa­li jego mózg jak szwedz­ki stół, a ile zdą­ży­li z niego za­brać, i co jesz­cze mogło z tego wy­nik­nąć, nikt nie mógł wie­dzieć.

Trze­ba cze­kać i ob­ser­wo­wać – ko­men­to­wa­li zgod­nie nasi na­ukow­cy. To umi­ło­wa­ni moż­no­wład­cy ka­za­li im tak ćwier­kać, wiem o tym z pew­ne­go źró­dła. Tak na­praw­dę ja­jo­gło­wi pa­li­li się do tego, żeby oso­bi­ście po­gnać do ob­cych po to, by ode­brać ko­lej­ny ko­mu­ni­kat.

Za gra­ni­cą za­czę­to po­mru­ki­wać, że na­le­ży zdo­być się na zde­cy­do­wa­ne ruchy, że nie mo­że­my zo­sta­wić przy­by­szów sa­mych sobie, a bez­czyn­ność w tej kwe­stii jest tak na­praw­dę do­le­wa­niem ben­zy­ny do nie­ga­sną­ce­go ognia.

Aż tu nagle spadł deszcz. Pa­mię­ta­cie tę ulgę? Nie, za mło­dzi je­ste­ście. Cie­bie to nawet nie było wtedy na świe­cie, co?

Śmiem twier­dzić, że po­dob­na chwi­la nie przy­tra­fi­ła się ludz­ko­ści nigdy wcze­śniej. I już się nie przy­tra­fi. Nigdy nie bę­dzie­my rów­nie bli­scy, nigdy już nie złą­czy­my się w po­wszech­nym wzru­sze­niu… Boże, po­pa­dam w ja­kieś em­fa­tycz­ne tony. Wy­bacz­cie. Ale to na­praw­dę było pięk­ne.

Dzię­ku­je­my wam za dom

Napis był le­d­wie czy­tel­ny, więc żar­to­wa­no, że przy­bysz, który chwy­cił za dłu­go­pis, musi jesz­cze tro­chę po­ćwi­czyć. Inni pod­cho­dzi­li do spra­wy bar­dziej serio, i po­wta­rza­li, do­pa­tru­jąc się w tym cze­goś nie­po­ko­ją­ce­go, że obcy imi­to­wał cha­rak­ter pisma ka­pi­ta­na Mor­ga­na. W końcu nie udo­wod­nio­no, czy fak­tycz­nie tak było. Przy­pusz­czam, że za prób­kę pisma naj­bar­dziej zna­ne­go ne­go­cja­to­ra w dzie­jach ludz­ko­ści za­pła­co­no by wtedy jak za woły. Tym­cza­sem Mor­gan wciąż po­zo­sta­wał w ukry­ciu, ale chwi­lo­wo wszy­scy o nim za­po­mnie­li. Nie był już po­trzeb­ny.

To nie­sa­mo­wi­te, jak szyb­ko prze­cho­dzi­my do po­rząd­ku dzien­ne­go nad zda­rze­nia­mi, które ten po­rzą­dek po­win­ny bez­pow­rot­nie zmie­nić, czy nawet ze­trzeć na proch. Życie to­czy­ło się dalej, choć wszy­scy mó­wi­li teraz o nowej rze­czy­wi­sto­ści. U mnie obyło się bez re­wo­lu­cji, choć zmie­ni­łam za­ję­cie. Czyli spo­sób, w jaki za­ra­bia­łam pie­nią­dze. Spore pie­nią­dze, nigdy tego nie kry­łam.

Sama nie wiem, czemu ru­szy­łam ten mało przy­jem­ny temat. Kiedy potem wy­da­rzy­ło się… to wszyst­ko, pi­sma­cy, oczy­wi­ście, na­tych­miast się tym za­in­te­re­so­wa­li, do­tar­li nawet do nie­któ­rych moich klien­tów. Mia­no­wa­li mnie Sy­bil­lą, sły­sze­li­ście o tym? Zo­sta­łam zrów­na­na z mi­to­lo­gicz­ną wieszcz­ką, umie­ją­cą prze­wi­dy­wać przy­szłość.

Zna­cie teo­rię, za­kła­da­ją­cą, że głu­po­ta jest bar­dzo de­mo­kra­tycz­na i wszyst­kie grupy za­wo­do­we do­ty­ka w rów­nym stop­niu? To zna­czy, że tylu sa­mych pół­głów­ków znaj­dzie­cie po­śród za­mia­ta­czy ulic, co wśród sę­dziów, po­li­ty­ków, czy dzien­ni­ka­rzy. Nie wie­rzę w to. Z pew­no­ścią za­mia­ta­cze ulic, w swej masie, mają wię­cej oleju w gło­wie niż dzien­ni­ka­rze. Ależ to są idio­ci. Bez ob­ra­zy. Wy­da­je mi się, że wy aku­rat je­ste­ście w tej by­strej po­ło­wie, czy tam ćwiart­ce.

Co? Nie, ko­cha­ny. Nie na­mó­wisz mnie na to. Wiem, że wasz ma­te­riał, o ile po­zwo­lę na to, by po­szedł w świat, sprze­dał­by się jesz­cze le­piej, gdy­bym po­opo­wia­da­ła wię­cej o swoim darze. Boli was to, że ja­sno­wi­dze nie­chęt­nie się zwie­rza­ją, co? Spo­koj­nie, jeśli teo­ria o głu­po­cie jest praw­dzi­wa, to na pewno trafi się w końcu gamoń, który sprze­da wam wszyst­ko. Roz­bie­rze się przed wami do naga, wy­be­be­szy do dna. Aż dziw­ne, że cią­gle cze­ka­cie. Pew­nie mówię to w złą go­dzi­nę.

Ale dobra, niech bę­dzie, zro­bię wam tę uprzej­mość i po­wiem kilka zdań. Same oczy­wi­ste rze­czy, któ­rych lu­dzie jakoś nie po­tra­fią sobie przy­swo­ić.

Ja­sno­wi­dze nie są wszech­wie­dzą­cy. Nie prze­wi­du­je­my przy­szło­ści, nikt tego nie po­tra­fi. Mówi się, że dzię­ki swym zdol­no­ściom po­tra­fi­my le­czyć dusze. To nie tak. Wska­zu­je­my chore miej­sca i cza­sa­mi udaje nam się za­or­dy­no­wać le­cze­nie. Nie ozna­cza to, że je­ste­śmy nie­omyl­ni, czy że do­ko­nu­je­my cudów.

No, wy­star­czy. Dobra, dobra, nie ma za co.

Wra­ca­jąc do te­ma­tu: Kiedy dzi­siaj myślę o rzezi, w pierw­szej chwi­li przed ocza­mi staje mi laur­ka ma­łe­go Timmy'ego. Wie­cie, o czym mówię? Wrzuć­cie to w sieć, na pewno jest… O, wła­śnie. Wi­dzi­cie? Przy­znaj­cie, że słod­kie. O ile każda wia­do­mość od ob­cych, czyli bar­dziej lub mniej kwie­ci­ste po­dzię­ko­wa­nia, była sze­ro­ko ko­men­to­wa­na, tak krzy­we dzię­ku­ję, na­gry­zmo­lo­ne na świst­ku pa­pie­ru przez ko­smi­tę, który przy­szedł na świat już na Ziemi, i który pod­pi­sy­wał się Timmy, spra­wi­ło, że wszy­scy osza­le­li. Cóż, za­chwy­ty nie by­ły­by tak gło­śne, gdyby media pu­bli­ko­wa­ły zdję­cia laur­ki razem z wi­ze­run­kiem jej au­to­ra – ku­la­we­go pod­rost­ka przy­wo­dzą­ce­go na myśl da­le­ko po­su­nię­te w roz­kła­dzie zom­bie.

Widzę, że te słowa was rażą. Co, bo­icie się, że źle wy­pad­nę? Nie za­le­ży mi na tym. Nie chcę się wy­bie­lać. Nie mam też nic prze­ciw­ko temu, aby ci, któ­rzy za mną nie prze­pa­da­ją, znie­lu­bi­li mnie jesz­cze bar­dziej. Nie pro­wo­ku­ję. Mówię to, co uwa­żam za praw­dzi­we i słusz­ne.

Mały Timmy. Nie­win­ny Timmy. Świę­ty Timmy. Prze­sa­dzam? Chyba nie. W końcu okrzyk­nię­to go mę­czen­ni­kiem. Po­zo­sta­łych, któ­rzy zgi­nę­li w po­gro­mie, rów­nież.

Dzi­siaj mo­że­my za­do­wa­lać się hi­sto­ria­mi o wła­snej szla­chet­no­ści, o tym, jakie pięk­ne wa­run­ki do życia za­pew­ni­li­śmy na­szym go­ściom, jak to trwa­li­śmy w po­go­to­wiu, by speł­nić każde ich żą­da­nie. Tak na­praw­dę trak­to­wa­li­śmy ich jak zwie­rzę­ta w zoo albo rybki w akwa­rium; dbasz o swój in­wen­tarz, ale gdy za­czy­na za­cho­wy­wać się nie tak, jak na­le­ży, in­ge­ru­jesz z całą mocą, ra­tu­jąc pod­opiecz­nych przed nimi sa­my­mi.

A jed­nak, gdyby wśród ofiar nie było Timmy'ego, gdyby przy­by­sze nie za­czę­li mor­do­wać się przy­pad­ko­wy­mi na­rzę­dzia­mi, gdyby przy­naj­mniej nas o tym uprze­dzi­li… Może nasza re­ak­cja by­ła­by inna. Aż dziw­ne, że nie pró­bo­wa­no tego tu­szo­wać. Byli tacy, któ­rzy uwa­ża­li, że to źle, że w tym wy­pad­ku cen­zu­ra by­ła­by wska­za­na.

Po­wie­dzieć, że nie spo­dzie­wa­łam się tam­te­go te­le­fo­nu, to jak nic nie po­wie­dzieć. Sam fakt że, dzwo­ni­ła do mnie sę­dzi­na, był za­sko­cze­niem, a gdy usły­sza­łam z jej ust pro­po­zy­cję, po­my­śla­łam sobie, że to żart, choć nie mia­łam po­ję­cia, czemu miał­by on słu­żyć.

Mil­cza­łam więc, pró­bu­jąc roz­wi­kłać sens dow­ci­pu, pod­czas gdy moja roz­mów­czy­ni my­śla­ła, że za­sta­na­wiam się nad pro­po­zy­cją.

Pani jako pierw­sza przy­szła mi na myśl – po­wie­dzia­ła w końcu.

Zna­łam ją od wielu lat i bar­dzo sza­no­wa­łam. Nawet lu­bi­łam. Kie­dyś, po wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­nej roz­pra­wie, po­szły­śmy na drin­ka, ole­wa­jąc kon­we­nan­se. Da­wa­ła mi do zro­zu­mie­nia, że nie przy­po­mi­nam in­nych ja­sno­wi­dzów, z któ­ry­mi przy­szło jej współ­pra­co­wać. Wprost chwa­li­ła mnie za pro­fe­sjo­na­lizm i przy­zna­ję, że jej opi­nia mi po­chle­bia­ła. Nie, nie wiem, dla­cze­go to wła­śnie ona zaj­mo­wa­ła się… wer­bun­kiem. Zgo­dzi­łam się. Czy można po­wie­dzieć, że zo­sta­łam w tę spra­wę za­an­ga­żo­wa­na po zna­jo­mo­ści, co potem mi za­rzu­ca­no? Być może.

Wszyst­ko po­to­czy­ło się bły­ska­wicz­nie, jesz­cze tego sa­me­go dnia przy­sła­no po mnie sa­mo­chód, który za­wiózł mnie na lot­ni­sko. Póź­nym wie­czo­rem byłam już za­mel­do­wa­na w ho­te­lu po­ło­żo­nym o rzut be­re­tem od stre­fy. Umie­ra­łam ze stra­chu. 

Opie­ko­wał się mną taki nie­po­zor­ny gość. Nie zwró­ci­li­by­ście na niego uwagi, mi­ja­jąc go na ulicy. Przed­sta­wił się jako John­son. Na wstę­pie za­pew­nił mnie, że ka­pi­tan Mor­gan żyje i ma się do­brze, że wcale nie umarł od cho­ro­by po­pro­mien­nej czy in­ne­go cho­ler­stwa, ma­ją­ce­go być na­stęp­stwem spo­tka­nia z przy­by­sza­mi. Po pro­stu po­sta­no­wił wy­co­fać się z życia pu­blicz­ne­go, czemu trud­no było się dzi­wić.

Cho­dzi­ło mi po gło­wie, by za­py­tać, czemu zwró­ci­li się do ja­sno­wi­dza do­pie­ro wtedy, kiedy obcy za­czę­li roz­ra­biać. Gdyby zde­cy­do­wa­no się na to wcze­śniej, może uda­ło­by się unik­nąć ma­sa­kry. Tak sobie my­śla­łam. O, iro­nio.

Byłam zbyt ogłu­pia­ła, by za­py­tać też o kilka in­nych waż­nych kwe­stii: Czy za­bi­ci sta­wia­li opór? Czy rzeź była me­to­dycz­na i zor­ga­ni­zo­wa­na, a może do­szło do niej w wy­ni­ku na­głe­go kon­flik­tu, eska­lu­ją­ce­go do prze­ra­ża­ją­cych roz­mia­rów? Czy obcy, z któ­rym mam roz­ma­wiać, rów­nież… przy­ło­żył rękę do śmier­ci swo­ich po­bra­tym­ców? 

Nie, te py­ta­nia wy­da­ją mi się ważne z per­spek­ty­wy czasu. Wów­czas li­czy­ło się tylko to, że wejdę w kon­takt z obcym. Tak jest. Wtedy nie mia­łam ani chęci, ani pla­nów, by prze­ka­zać mu coś od sie­bie.

Za­ży­łam koń­ską dawkę leków usy­pia­ją­cych. Przy­zna­ję, że chcia­łam jak naj­szyb­ciej od­pły­nąć, nie ka­to­wać się py­ta­nia­mi, na które nie mo­głam znać od­po­wie­dzi.

O ósmej rano obu­dzi­ło mnie ciche pu­ka­nie do drzwi. John­son po­wie­dział, że mam go­dzi­nę, aby się przy­go­to­wać. To ba­nal­ne, jeśli po­wiem, że czu­łam się jak we śnie, ale nie po­tra­fię okre­ślić tego le­piej. Od mojej roz­mo­wy z sę­dzi­ną nie mi­nę­ła nawet doba.

Po rów­nej go­dzi­nie zja­wił się po mnie sa­mo­chód. Nie wy­obra­żaj­cie sobie woj­sko­we­go dżipa, to był zwy­kły sedan. Nim wje­cha­li­śmy na teren osie­dla, mu­sie­li­śmy minąć trzy bramy. Zna­la­złam się w naj­pil­niej strze­żo­nym miej­scu na Ziemi. Rze­czy­wi­ście było tam pięk­nie, wi­do­ki jak z ob­raz­ka. Nawet po tym, jak woj­sko po­cię­ło teren za­sie­ka­mi i po­usta­wia­ło wszę­dzie wieże straż­ni­cze.

W końcu za­par­ko­wa­li­śmy przed spo­rych roz­mia­rów kon­te­ne­rem; z ze­wnątrz ob­skur­ny, w środ­ku pre­zen­to­wał się bez po­rów­na­nia le­piej. Zor­ga­ni­zo­wa­no w nim coś, co mo­gło­by robić za salon w ni­sko­bu­dże­to­wym sit­co­mie.

John­son powiedział, że zo­sta­wią mnie w kon­te­ne­rze samą. Obie­cał, że on, i cała ekipa, będą trzy­mać rękę na pul­sie. Szcze­rze mó­wiąc, ta in­for­ma­cja mnie nie prze­ra­zi­ła, bo na tamtą porę byłam prze­ra­żo­na już do gra­nic moż­li­wo­ści. Opa­dłam na krze­sło i od­cię­łam się od na­tar­czy­we­go głosu, ser­wu­ją­ce­go ko­lej­ne za­pew­nie­nia i słowa otu­chy. W końcu zo­sta­łam sama. Cze­ka­łam, ga­piąc się na ko­lo­ro­we sza­fecz­ki. 

Kiedy drzwi się otwo­rzy­ły, krzyk­nę­łam. Pokój na­tych­miast wy­peł­nił się aurą. Była przy­tła­cza­ją­ca. Rzad­ko się zda­rza, aby ktoś pro­mie­niał tak mocno, żebym zwró­ci­ła na niego uwagę; rap­tem kilka razy w życiu spo­tka­łam kogoś, kto miał w sobie tyle ener­gii, że wpra­wi­ło mnie to w zdu­mie­nie – i prze­waż­nie byli to inni ja­sno­wi­dze. Tym­cza­sem obcy… Wy­obraź­cie sobie, że świe­ci na was ostre słoń­ce, ale nie czu­je­cie cie­pła, tylko chłód. Chcie­li­by­ście coś zro­bić, jakoś się za­sło­nić, ale na próż­no. To po­rów­na­nie jest o tyle złe, że zimny blask mnie nie ośle­piał, wprost prze­ciw­nie; moje zmy­sły wy­ostrzy­ły się aż do gra­ni­cy, za którą byłam go­to­wa uwie­rzyć we wła­sną wszech­moc… Rów­no­cze­śnie chcia­łam wy­rwać się z tego stanu jak naj­szyb­ciej. Nie po­tra­fię opi­sać tego le­piej.

Żo­łą­dek pod­szedł mi do gar­dła, ale z in­ne­go po­wo­du – obcy wy­glą­dał, jakby ludz­kie ciało, które przy­wdział, było na niego za duże o dwa roz­mia­ry. Na zdję­ciach, nawet na nie­złej ja­ko­ści fil­mach, nie rzuca się to tak bar­dzo, ale z bli­ska… Nawet sobie tego nie wy­obra­żaj­cie.

Ale i tak naj­gor­sza była twarz. Z ja­kie­goś po­wo­du jego usta cały czas roz­cią­ga­ły się w sze­ro­kim uśmie­chu, a oczy, para nie­bie­skich jak sza­fir oczu, po­zo­sta­wa­ła nie­ru­cho­ma i pusta.

Czyją ka­ry­ka­tu­rę mia­łam przed sobą? Jakie miej­sce w życiu ka­pi­ta­na Mor­ga­na zaj­mo­wał czło­wiek, do któ­re­go nie­udol­nie upodob­nił się obcy? Był nagi, ale, na szczę­ście, ko­smi­ci po­sta­no­wi­li nie mor­fo­wać na­rzą­dów płcio­wych, i tak dla nich bez­u­ży­tecz­nych. 

Zbli­żył się do mnie. Każ­de­mu kro­ko­wi to­wa­rzy­szy­ło od­ra­ża­ją­ce pla­śnię­cie bo­sych stóp. Wy­cią­gnął rękę. Skóra na dłoni zwi­ja­ła się jak przy­dłu­gi rękaw.

Chwy­ci­łam ją.

Chce­cie usły­szeć ko­lej­ne kiep­skie po­rów­na­nie? W do­dat­ku mało ory­gi­nal­ne, sły­sza­łam je nie­raz: kon­takt jeden na jeden przy­po­mi­na wpa­try­wa­nie się w pły­ną­cą wodę. Cza­sa­mi jest to le­d­wie stru­my­czek, a nie­kie­dy rwąca rzeka, na dnie któ­rej prę­dzej czy póź­niej da się wy­pa­trzeć le­żą­ce skar­by… lub śmie­ci.

Spo­dzie­wa­łam się, że do­ty­ka­jąc przy­by­sza po­czu­ję coś od­mien­ne­go, i rze­czy­wi­ście – za­miast pa­trzeć na wodę, wpa­dłam w nią. Nie sta­wia­łam oporu; dałam po­rwać się nur­to­wi. O tym, co zo­ba­czy­łam, mó­wi­łam już nie­raz, ale wiem, że chce­cie, bym opo­wie­dzia­ła o tym po raz ko­lej­ny. Czemu nie?

Wy­ja­wił mi swoje praw­dzi­we imię, ale nie mia­łam szans go za­pa­mię­tać. On i jego to­wa­rzy­sze przy­by­li z da­le­ka. Ich po­dróż trwa­ła całe wieki. Byli wy­gnań­ca­mi, rasą, która ni­g­dzie nie była mile wi­dzia­na. Ko­smicz­nym chwa­stem – na­praw­dę tak to na­zwał, choć nie sądzę, by do­kład­nie to miał na myśli.

Po­wie­dział mi, że jest płod­ny. Mógł wy­kra­wać ze swo­je­go ciała po­tom­stwo. Był ojcem wielu ist­nień.

Pra­gnął ich śmier­ci.

Chciał, żebym go zro­zu­mia­ła. Mam na myśli zro­zu­mie­nie tego, że pra­gnął za­bi­jać. Nie mo­ty­wów, które nim kie­ro­wa­ły. Te po­zo­sta­ły dla mnie nie­ja­sne. Po­ka­zał mi ob­ra­zy, któ­rych nie ży­czy­łam sobie oglą­dać, widma po­gro­mu. Po­czu­łam wy­peł­nia­ją­cą go nie­na­wiść.

Czy na­praw­dę była to nie­na­wiść? Rów­nie do­brze mo­gła­bym to okre­ślić jako silną nie­chęć po­łą­czo­ną z po­czu­ciem za­gro­że­nia i prze­świad­cze­niem, że nie­zbęd­ne jest się­gnię­cie po prze­moc. Nie cho­dzi­ło wy­łącz­nie o po­tom­stwo mo­je­go roz­mów­cy. Wielu in­nych przy­by­szy też pra­gnę­ło po­zbyć się swo­ich… dzie­ci. Oraz kilku sta­rych, nie­płod­nych osob­ni­ków. Nie­płod­nych od za­wsze, albo od nie­daw­na. Tak, za­bi­ja­li też swo­ich ro­dzi­ców. Jak już wspo­mnia­łam, nie wy­ja­wił, co nimi kie­ro­wa­ło.

Na sam ko­niec in­ten­syw­ność i barwa od­czuć ule­gły cał­ko­wi­tej zmia­nie; po­czu­łam wdzięcz­ność i uwiel­bie­nie. Przy­bysz dzię­ko­wał mi za to, że on i jego to­wa­rzy­sze mogą ko­rzy­stać z na­szej go­ści­ny.

A potem zwy­czaj­nie pu­ścił moją rękę i ster­czał tak przede mną, uśmiech­nię­ty od ucha do ucha.

Ucie­kłam stam­tąd, ale nie po­bie­głam da­le­ko – tuż za drzwia­mi stra­ci­łam przy­tom­ność.

Nie wiem, na ja­kiej pod­sta­wie stwier­dzo­no, że nie trze­ba mnie za­wieźć do szpi­ta­la; wró­ci­łam do ho­te­lo­we­go po­ko­ju, gdzie za­pew­nio­no mi je­dy­nie opie­kę pie­lę­gniar­ki. Po­da­ła mi kro­plów­kę. Od razu za­czę­to wy­cią­gać ze mnie wszyst­ko, czego się do­wie­dzia­łam.

Nim za­czę­łam mówić, mój opie­kun, do spół­ki z dwoma ano­ni­mo­wy­mi pa­na­mi w gar­ni­tu­rach, wy­ja­wił mi, dla­cze­go się­gnię­to po wspar­cie ja­sno­wi­dza: Po tym, jak do­szło do po­gro­mu, za­żą­da­no od przy­by­szów, by wię­cej nie wa­ży­li się tego robić. Od­po­wie­dzie­li w swoim stylu, ba­zgrząc na kart­ce pa­pie­ru zdaw­ko­we: Nie mo­że­my. Na py­ta­nie: Dla­cze­go? nie ra­czy­li od­po­wie­dzieć.

To, co prze­ka­zał mi obcy, stre­ści­łam przed chwi­lą w paru zwię­złych zda­niach. Wtedy wy­ci­ska­łam to z sie­bie przez wiele go­dzin. Sta­ra­łam się ni­cze­go nie po­mi­nąć, dba­łam o to, by do­brze mnie zro­zu­mia­no.

Nikt nie za­pi­sy­wał moich od­po­wie­dzi, mia­łam więc pew­ność, że je­stem na­gry­wa­na. Fa­ce­ci w gar­ni­tu­rach po­że­gna­li się ład­nie i wy­szli. John­son za­pew­nił mnie, że wkrót­ce ode­zwą się w spra­wie wy­na­gro­dze­nia. Do tam­tej pory nawet o tym nie po­my­śla­łam. Po raz ostat­ni za­py­tał, czy czuję się do­brze, po czym po­dzię­ko­wał mi za współ­pra­cę i nisko się ukło­nił.

Wy­star­czy­ło­by, żebym trzy­ma­ła język za zę­ba­mi, kiedy chwy­cił klam­kę. Je­stem pewna, że gdyby nie tam­ten im­puls, wszyst­ko po­to­czy­ło­by się ina­czej.

– Co z nimi bę­dzie? – za­py­ta­łam.

Od­po­wie­dział mi uśmiesz­kiem. Nie­przy­jem­nym, dwu­znacz­nym uśmiesz­kiem, mó­wią­cym: No wiesz, skar­bie, wszyst­kie opcje są na stole, ale praw­do­po­dob­nie się­gnie­my po tę naj­bar­dziej ra­dy­kal­ną i naj­po­dlej­szą za­ra­zem.

Tak, mówię o tym po raz pierw­szy. Wy­da­je mi się, że żadne z was mi nie wie­rzy. Jasne, czemu mia­ła­bym sobie tego nie wy­my­ślić, żeby na­pa­wać się zdu­mie­niem na wa­szych twa­rzach, a potem, kiedy opu­bli­ku­je­cie ten film, śle­dzić gniew­ne ko­men­ta­rze pi­sa­ne przez wi­dzów nie­mo­gą­cych w żaden spo­sób zwe­ry­fi­ko­wać, czy sta­ru­cha nie robi sobie z nich jaj?

My­śl­cie sobie, co chce­cie.

Do tam­tej pory ma­rzy­łam o swo­ich ta­blet­kach, dzię­ki któ­rym będę mogła spo­koj­nie od­pły­nąć. Teraz nie wzię­ła­bym ich za żadne skar­by świa­ta. Mu­sia­łam my­śleć. Pod­jąć de­cy­zję.

Przez całą noc nie zmru­ży­łam oka. Na ho­te­lo­wej pa­pe­te­rii za­pi­sa­łam kilka zdań, które nad ranem hu­cza­ły mi w gło­wie.

Kiedy uzna­łam, że nie dam rady dłu­żej cze­kać, za­dzwo­ni­łam do re­cep­cji i po­pro­si­łam, by po­in­for­mo­wa­li pana John­so­na, że chcia­ła­bym się z nim pil­nie zo­ba­czyć.

Po­ja­wił się w ciągu pięt­na­stu minut. Nie wy­glą­dał ani na za­spa­ne­go, ani zmę­czo­ne­go, co z ja­kie­goś po­wo­du wy­trą­ci­ło mnie z rów­no­wa­gi. Przy­szło mi do głowy, by się wy­co­fać. Od­rzu­ci­łam tę myśl.

– Muszę się z nim spo­tkać. Jesz­cze raz.

Nie dał po sobie po­znać, co myśli o moim żą­da­niu. Za­py­tał o powód.

– Po­pro­sił mnie o to wczo­raj. Abym przy­szła na­stęp­ne­go dnia, jeśli tylko bę­dzie to moż­li­we.

Za­ło­ży­łam, że nawet jeśli mój opie­kun do­my­śli się, że kła­mię, mimo wszyst­ko zgo­dzi się na to, bym jesz­cze raz we­szła w kon­takt z przy­by­szem. Kal­ku­la­cja była pro­sta: Nie może wy­nik­nąć z tego nic złego, a, kto wie, może po­zy­ska­my ja­kieś war­to­ścio­we dane.

John­son wy­szedł z po­ko­ju i po chwi­li wró­cił. Tak jak po­przed­nie­go dnia, po­wie­dział, żebym za go­dzi­nę była go­to­wa.

Nie pa­mię­tam po­now­ne­go prze­jaz­du przez te wszyst­kie bramy i kon­tro­le bez­pie­czeń­stwa. Sit­co­mo­wy po­ko­ik wydał mi się cia­sny i zbyt ko­lo­ro­wy, dzi­wi­łam się samej sobie, że po­przed­nie­go dnia tak mi się po­do­bał.

Drzwi otwo­rzy­ły się, do wnę­trza wpa­dło zna­jo­me zimno.

To okrop­ne, że z twa­rzy ob­ce­go nie dało się nic wy­czy­tać; nie było tam nic, na czym mo­gła­bym oprzeć ja­kie­kol­wiek przy­pusz­cze­nia. Był za­sko­czo­ny tym, że po­now­nie chcę wejść z nim w kon­takt? Może się go oba­wiał? Żywił ja­kieś na­dzie­je? Puste oczy i unie­sio­ne ką­ci­ki ust nic mi nie mó­wi­ły.

Przy­po­mnia­ła mi się wczo­raj­sza złota po­świa­ta, fale wdzięcz­no­ści. Za­la­ło mnie współ­czu­cie; ta isto­ta nie była świa­do­ma tego, że z dnia na dzień za­czę­li­śmy trak­to­wać ją i jej po­bra­tym­ców jak po­two­ry. Że my rów­nież, naj­chęt­niej, wy­rwa­li­by­śmy ich z ko­rze­nia­mi i za­po­mnie­li o tym, że kie­dy­kol­wiek do nas tra­fi­li. 

Po­de­szłam do ob­ce­go i chwy­ci­łam go za dłoń.

Znów wpa­dłam w lo­do­wa­ty nurt, ale tym razem nie dałam się po­rwać.

Chcia­łam mieć pew­ność, że mnie widzi. Że po­tra­fi i chce pojąć moje słowa. Przed­sta­wi­łam się, a ra­czej wy­krzy­cza­łam w my­ślach swoje imię; prze­la­tu­ją­ce prze­ze mnie wra­że­nia, ob­ra­zy i ko­lo­ry nie ule­ga­ły zmia­nie. Mam na myśli to, że ich in­ten­syw­ność po­zo­sta­wa­ła taka sama. Za­ło­ży­łam, że obcy mnie sły­szy. I że pra­gnie mnie wy­słu­chać.

Nie bę­dziesz pod­no­sił ręki na swo­ich współ­bra­ci!

Bę­dziesz mi­ło­wał dobro i pokój!

Bę­dziesz mi­ło­wał ludzi!

Bę­dziesz po­ma­gał lu­dziom!

Prze­każ to wszyst­kim swoim to­wa­rzy­szom! Ko­rzy­sta­cie z na­szej go­ści­ny, więc mu­si­cie do­sto­so­wać się do na­szych zasad i war­to­ści!

Dużym wy­sił­kiem woli prze­rwa­łam kon­takt i jak naj­szyb­ciej stam­tąd wy­szłam. Nie czu­łam się tak źle, jak po­przed­nie­go dnia. John­son nie zwle­kał, od razu za­czął wy­py­ty­wać, czy do­wie­dzia­łam się cze­goś no­we­go.

– Obie­cał mi, że nigdy wię­cej ni­ko­go nie skrzyw­dzą – skła­ma­łam.

Nie dba­łam o to, czy moje słowa brzmią wia­ry­god­nie, to nie miało już dla mnie zna­cze­nia.

Wie­cie, że zde­cy­do­wa­łam się potem udzie­lić paru wy­wia­dów. Po każ­dym z nich obie­cy­wa­łam sobie, że nigdy wię­cej nie dam się na­mó­wić. Zmą­drza­łam do­pie­ro po trze­cim razie. Pod­czas tej ostat­niej roz­mo­wy pani… re­dak­tor za­py­ta­ła mnie o mo­ty­wa­cje. Co na­tchnę­ło mnie do spi­sa­nia przy­ka­zań i za­pre­zen­to­wa­nia ich obcym.

– Chcia­łam, żeby wszyst­ko było do­brze – od­par­łam zgod­nie z praw­dą.

To wy­star­czy­ło, żeby przed­sta­wić mnie jako in­fan­tyl­ną idiot­kę, osza­la­łą hip­pi­skę, którą, jako żywo, nigdy w życiu nie byłam i być nie chcia­łam. Tak przy­naj­mniej mi się wy­da­je.

Pa­mię­ta­cie, jakim ha­słem re­kla­mo­wa­no tam­ten ostat­ni wy­wiad? Sa­mo­zwań­cza Bo­gi­ni i jej de­ka­log.

De­ka­log. Deka logos, mówi wam to coś, pie­przo­ne nie­uki? Resz­ty ty­tu­łu nie będę nawet ko­men­to­wać.

To i tak le­piej niż za pierw­szym razem, kiedy za­py­ta­no mnie, czy czuję się winna śmier­ci tych wszyst­kich ludzi, a prze­czą­ca od­po­wiedź wy­star­czy­ła, by wy­wa­lić lead cią­gną­cy się przez dwie stro­ny: Ni­cze­go nie ża­łu­ję! Bła­zny. A wy? Jakie mie­li­ście ocze­ki­wa­nia, przy­cho­dząc tutaj? Li­czy­li­ście na wię­cej? Nie? Trud­no mi w to uwie­rzyć.

Każdy znał kogoś, kto znał kogoś, kogo wy­łą­czy­li. Co naj­mniej! Ro­zu­mie­cie? Jeśli obcy nie roz­pra­wi­li się z wa­szym są­sia­dem, to do­pa­dli kogoś z jego ro­dzi­ny lub grona zna­jo­mych. Wszy­scy po­wta­rza­li sobie to hasło. Su­ge­ro­wa­no, że mogło paść na każ­de­go.

Nie zga­dzam się z tym. Jak wspo­mnia­łam na po­cząt­ku, ża­łu­ję tego, co się stało, ale nie uwa­żam, aby obcy dzia­ła­li na oślep. Nie pró­bu­ję się wy­bie­lać. Po pro­stu ci, któ­rzy widzą w tam­tej tra­ge­dii jakąś przy­pad­ko­wość, od­wra­ca­ją oczy od fak­tów.

Pę­ka­łam z dumy, kiedy oka­za­ło się, że obcy – w co wszy­scy uwie­rzy­li­śmy – przy­ję­li mój ko­deks. Czę­sto o tym mó­wi­łam, ale po­wtó­rzę jesz­cze raz: na­pi­sa­li do­kład­nie to, co prze­ka­za­łam wów­czas ich re­pre­zen­tan­to­wi, słowo w słowo. Bied­ni, mu­sie­li pocić się nad tą kart­ką przez pół dnia. Kiedy tylko po­ka­za­li ją świa­tu, znów wy­bu­chła eu­fo­ria.

Ode­bra­łam te­le­fon od ob­ce­go męż­czy­zny. Nie przed­sta­wił mi się, ale po gło­sie roz­po­zna­łam, że to John­son. Swoim bez­na­mięt­nym gło­sem za­py­tał, czy chcę to fir­mo­wać. Ro­zu­mie­cie? Gdy­bym w tam­tej chwi­li się wy­co­fa­ła, nie­wy­klu­czo­ne, że do dzi­siaj wszy­scy wie­rzy­li­by, że obcy sami stwo­rzy­li te przy­ka­za­nia, albo że pod­rzu­cił im je kto inny… Nie mo­głam się na to zgo­dzić. Po pro­stu… Nie chcia­łam, by w tej spra­wie kła­ma­no. Tylko tyle i aż tyle. Wzię­łam na sie­bie od­po­wie­dzial­ność, choć tak na­praw­dę, w tam­tej chwi­li, był to ra­czej wiel­ki przy­wi­lej.

Po roz­mo­wie z John­so­nem moje na­zwi­sko po­ja­wi­ło się w me­diach. Sta­cje te­le­wi­zyj­ne za­bi­ja­ły się o to, by prze­pro­wa­dzić ze mną wy­wiad. Wie­cie, że byłam już umó­wio­na? Jeśli do­brze po­szu­ka­cie w sieci, znaj­dzie­cie może nawet za­jaw­kę. Już wkrót­ce roz­mo­wa z ja­sno­widz­ką, która oswo­iła ob­cych! Coś w tym stylu. Nie bę­dzie ko­lej­nych Tim­mych! – oświad­czył w te­le­wi­zji śnia­da­nio­wej jakiś ce­le­bry­ta, a potem zalał się łzami. Wszy­scy ry­cze­li razem z nim. Ja też. Pę­ka­łam z dumy.

I nagle przy­szła ta noc, pod­czas któ­rej za­czę­ły wyć sy­re­ny. Od­pa­li­łam jakiś por­tal, żeby spoj­rzeć, czy w oko­li­cy nie do­szło do wy­pad­ku albo po­ża­ru.

Seria za­gad­ko­wych zgo­nów na te­re­nie ca­łe­go kraju!

W pierw­szej chwi­li nie po­wią­za­łam bi­ją­ce­go po oczach na­głów­ka z wy­ją­cą sy­re­ną. W tre­ści ar­ty­ku­łu na­pi­sa­no ni mniej, ni wię­cej, tylko tyle, że dzie­je się coś dziw­ne­go, i że po­li­cja bada spra­wę.

Le­ża­łam w łóżku, prze­wra­ca­jąc się z boku na bok. Jakiś czas potem znów zaj­rza­łam na por­tal.

Osie­dle przy­by­szów w ogniu!

Z la­ko­nicz­ne­go ty­tu­łu można było wnio­sko­wać, że do­szło do ja­kie­goś aktu ter­ro­ru. Znów – ar­ty­kuł nie za­wie­rał pra­wie żad­nej tre­ści, in­for­mo­wał je­dy­nie o tym, że stało się coś złego. Że wszyst­ko pło­nie.

To nie do wiary, że cią­gle się o tym dys­ku­tu­je. Co do­kład­nie się stało? Dla­cze­go? Czy coś mogło po­to­czyć się ina­czej? Bla, bla bla, prze­le­wa­nie z pu­ste­go w próż­ne. Nie wiemy nic pew­ne­go i tak już zo­sta­nie. Słu­cham? Moje zda­nie? Nie ma zna­cze­nia. No do­brze, wiem, że dla was ma.

 Sądzę, że po­ko­cha­li nas bez­wa­run­ko­wo. Tak, jak zwie­rzę kocha swego pana. Gdy­bym po­pro­si­ła ich, aby się po­za­bi­ja­li, myślę, że zro­bi­li­by to jesz­cze tego sa­me­go dnia. Aby nie za­wieść na­szych ocze­ki­wań. Bę­dziesz mi­ło­wał ludzi! Bę­dziesz po­ma­gał lu­dziom!

Wiem, że o wszyst­kich nie­szczę­śni­kach, któ­rzy zgi­nę­li tam­tej nocy, nie można mówić źle. Co nie zmie­nia faktu, że, jak już wspo­mnia­łam, w tym wszyst­kim nie było grama przy­pad­ku.

Samo to, że nie wy­łą­czy­li ni­ko­go, kto aku­rat pro­wa­dził­by po­jazd, ob­słu­gi­wał ma­szy­nę, czy robił co­kol­wiek in­ne­go, co mo­gło­by do­pro­wa­dzić do śmier­ci… nie­wła­ści­wych osób.

Nie zno­szę eu­fe­mi­zmów, ale ten jakoś nigdy mnie nie draż­nił. To fak­tycz­nie wy­glą­da­ło tak, jakby wy­łą­cza­li ludzi po­przez na­ci­śnię­cie od­po­wied­nie­go pstrycz­ka w mózgu, praw­da? Bez krzy­ków i krwi. Szyb­ko i sku­tecz­nie.

Pe­wien pu­bli­cy­sta, który przez dłu­gie lata wy­ra­żał na­dzie­ję, że skoń­czę na krze­śle elek­trycz­nym, po­sta­wił tezę, że gdy­bym w swoim in­fan­ty­li­zmie nie po­pro­si­ła ko­smi­tów o to, by mi­ło­wa­li ludz­kość, a je­dy­nie prze­strze­gła ich przed krzyw­dze­niem sa­mych sie­bie, to naj­pew­niej uni­ce­stwi­liby nas wszyst­kich, zdmuch­nę­li nasze mózgi za jed­nym razem, jak uro­dzi­no­wy tort. Nie ba­wi­li­by się w ga­sze­nie po­je­dyn­czych świe­czek. Da­ruj­cie, to nie moja me­ta­fo­ra.

Nie wie­rzę w to. Zga­dzam się jed­nak z inną tezą: Ob­cych łą­czy­ło coś w ro­dza­ju wspól­nej jaźni, i nigdy nie sta­li­by się tak po­tęż­ni, gdyby po­zwo­lo­no im się sa­mo­re­gu­lo­wać… No cóż, wy­rzy­nać się na­wza­jem tak, jak pra­gnę­li to robić.

Wów­czas ty­sią­ce strę­czy­cie­li, gang­ste­rów, prze­stęp­ców sek­su­al­nych i płat­nych mor­der­ców nie zo­sta­ło­by wy­łą­czo­nych. Nie pa­trz­cie tak na mnie, wiem, że nie wszy­scy mieli kar­to­te­kę kry­mi­nal­ną… Jesz­cze. Pa­mię­ta­cie Ra­port mi­niej­szo­ści? Po wa­szych mi­nach widzę, że wie­cie, do czego piję. Pro­szę o li­tość, nie sądź­cie mnie po raz drugi za to samo. Już raz mnie unie­win­nili, praw­da? Wcale licz­ne grono tych, któ­rzy wi­dzie­li mnie w naj­lep­szym razie za krat­ka­mi, było mocno roz­cza­ro­wa­ne. Nie­szczę­sny ka­pi­tan Mor­gan gar­dło­wał za moim ska­za­niem, pa­mię­ta­cie? Wró­cił do życia pu­blicz­ne­go tylko po to, żeby do­ma­gać się mo­je­go roz­li­cze­nia. Nie­po­ję­te.

Szko­da mi przy­by­szy. Ich śmierć też biorę na swoje barki, czemu nie? Ża­łu­ję tylko, że uni­ce­stwio­no ich tak nagle, nie wie­dzie­li nawet, za co giną. Zresz­tą, nie mieli wiele czasu, by się nad tym za­sta­na­wiać. Chcia­ła­bym po­znać na­zwi­sko de­cy­den­ta, który wydał roz­kaz, by po­de­rwać my­śliw­ce. Co ka­za­ło mu są­dzić, że to obcy są za to wszyst­ko od­po­wie­dzial­ni? A co po­wie­cie na to, że tak na­praw­dę ja­sno­wi­dze, po­chy­le­ni nad gi­gan­tycz­ną krysz­ta­ło­wą kulą, za­mor­do­wa­li zdal­nie kil­ka­set ty­się­cy oby­wa­te­li na­sze­go kraju, a cała wina spa­dła na nie­win­nych ko­smi­tów? Ta teo­ria była swego czasu dość po­pu­lar­na.

Sły­szy­cie, jak mówię? Głos mi wy­sia­da. Tylu słów, co dzi­siaj, nie wy­po­wie­dzia­łam w ciągu ostat­nie­go roku. Skończ­my już. Mo­że­cie zga­sić to wiel­kie ustroj­stwo…?

Dzię­ku­ję. Nie wiem, co sie­dzi w gło­wie wa­sze­go pro­du­cen­ta, ale wam do­brze z oczu pa­trzy. Mam na­dzie­ję, że nie za­pa­mię­ta­cie mnie źle. Ani po dzi­siaj, ani tak… w ogóle. Mo­że­cie mnie tu cza­sem od­wie­dzić. Nie za­po­mnij­cie przy­wieźć cia­sta.

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

Z technicznych spraw – sugestie do przemyślenia:

Gdybym miała co do tego jakieś wątpliwości, to kiedy skończyłam zeznawać, nie omieszkał się ich rozwiać, dodając parę zdań o sposobie, w jaki rzekomo się prowadzę. – jakoś mi przeszkadza to „się” (?)

Wizję z tamtego dnia też zapamiętałam. Ich, w odróżnieniu od rozpraw, noszę w pamięci sporo. Nie są dla mnie ciężarem, ale kiedyś, dawno temu, miewałam przez nie koszmary. – tu niejasnym jest dla mnie podmiot drugiego zdania – CO – nie jest ciężarem dla bohaterki? – odgaduję, że „wizje”, ale nie jest to jednoznaczne, bo – może „rozprawy”, wymienione jako ostatnie przed tym zdaniem?

Doszło do ko-nta-ktu! – czy celowo tak nietypowo przedzieliłeś ten wyraz?

Chodziło mi po głowie, by zapytać, czemu zwrócili (się?) do jasnowidza dopiero wtedy, kiedy obcy zaczęli rozrabiać.

Wtedy nie miała ani chęci, ani planów, by przekazać mu coś od siebie. – czy tu nie miało być jeszcze „m”?

 

Na razie tyle, przepraszam, na pewno jeszcze wrócę; tekst znakomity i bardzo gorzki, zdecydowanie piórkowy; brawa za świetne przekazanie tak trudnych treści oraz za formę.

Pozdrawiam serdecznie. :)

 

Edycja – dalsza część:

Szczerze mówiąc, ta informacja mnie nie przeraziła, bo na tamtą porę byłam przerażona już do granic możliwości. – celowo taki styl wypowiedzi bohaterki?

Johnson zapewnił mnie, że wkrótce odezwą się do mnie w sprawie wynagrodzenia. – może to pominąć? – chyba że celowo znowu w pełnych emocji wypowiedziach bohaterki wplatasz powtórzenie (?)

– Muszę z nim spotkać. – brak „się”?

 

 

– Muszę z nim spotkać. Jeszcze raz.

Nie dał po sobie poznać, co myśli o moim żądaniu. Zapytał o powód.

– Poprosił mnie o to wczoraj. Abym przyszła następnego dnia, jeśli tylko będzie to możliwe.

– moja pierwsza myśl po tym fragmencie – czy Johnson nie miał do niej pretensji, dlaczego wcześniej o tym nie wspomniała? – w ogóle nie zapytał, czemu im tego wcześniej nie powiedziała, a to wydaje mi się dziwne w opisywanej sytuacji

Pewien publicysta, który przez długie lata wyrażał nadzieję, że skończę na krześle elektrycznym, postawił tezę, że gdybym w swoim infantylizmie nie poprosiła kosmitów o to, by miłowali ludzkość, a jedynie przestrzegła ich przed krzywdzeniem samych siebie, to najpewniej unicestwili by nas wszystkich, zdmuchnęli nasze mózgi za jednym razem, jak urodzinowy tort. – razem, bo znamy podmiot

 

Świetne opowiadanie, mocne, idealnie pokazujące nas, ludzi, nasze przywary, strach przed nieznanym i żądzę zabijania wszystkiego, czego się boimy. Bardzo gorzkie słowa bohaterki wydają się nawiązywać do wielu dawnych tragedii, ale i przestrzegać przed przyszłością.

Klikam podwójnie, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Witaj, bruce!

Twoja wizyta jest dla mnie równie miła, co zaskakująca :) Bardzo się cieszę, że zajrzałaś.

Wielkie dzięki za łapankę, sporo baboli się prześlizgnęło.

– moja pierwsza myśl po tym fragmencie – czy Johnson nie miał do niej pretensji, dlaczego wcześniej o tym nie wspomniała? – w ogóle nie zapytał, czemu im tego wcześniej nie powiedziała, a to wydaje mi się dziwne w opisywanej sytuacji

Myślę, że Johnson zastanawiał się, w co gra ta dziwna jasnowidzka, ale postanowił zobaczyć, co z tego wyniknie – w sumie nie ryzykował (jak mu się wydawało) niczym, a ponowny kontakt mógł zaowocować jakimiś nowymi odkryciami.

Twoja entuzjastyczna opinia bardzo mnie cieszy, w podsumowaniu wymieniłaś wiele kwestii, które chciałem, by wybiły się na pierwszy plan :) Dziękuję za podwójną nominację!

Pozdrawiam!

Bałem się, że zmęczy mnie czytanie długiego tekstu na małym ekranie. Nie zmęczyło mnie ani trochę. Tekst z apetytem skonsumowalem na raz do popołudniowej kawy.

Obawiałem się, że przyjęta przez autora forma opowiedzenia historii "inwazji", będzie na dłuższą metę męcząca. Nie była. Chociaż przez cały czas utrzymana była konsekwentnie forma wywiadu, było to na tyle sprawnie wykonane, że nie znużyło, a po przeanalizowaniu całości można odkryć, że to nie był wywiad, tylko spowiedź, a czytelnik czuje się w obowiązku udzielić rozgrzeszenia. Jeśli taki był zamysł, to brawo.

Pomysł na samą historię również bardzo dobry – nieszablonowy, czyli taki, jaki lubię. Obcy nie są ani dobrzy ani źli, a ludzie przeciwnie;) Przesłanie również zgodne z moim przekonaniem o niskiej szlachetności ludzkiej natury i wyjątkach potwierdzajacych regułę. Całość bardzo mi się podobała, mimo iż konkluzje nie napawaja optymizmem.

Oczywiście można by jeszcze dyskutować o moralnych aspektach historii, czy to dobrze by było tak móc wyłączyć wszystkich zwyrodnialców, czy to sprawiedliwe, że ktoś zadecydował za nas, czy adekwatna była kara za taką ingerencję itd. Super, że tekst skłania do refleksji i ciekaw jestem dyskusji.

Gratuluję i życzę powodzenia w konkursie.

empatia

O ile każda wiadomość od obcych, czyli bardziej lub mnie kwieciste podziękowania, była szeroko komentowana, ← mniej (chochlik zjadł j)

Wtedy nie miała ani chęci, ani planów, by przekazać mu coś od siebie. ← miałam

Powyższe na dowód, że czytałem.

Gorzkie przedstawienie ludzkości w reakcjach na spotkanie z Obcymi. Nietypowa forma dodatkowo dodała smaku. Klik! Powodzenia w konkursie. :)

 

Cała przyjemność po mojej stronie; dziękuję bardzo, to była prawdziwa uczta dla mnie jako skromnego czytelnika, bo opowiadanie jest wybitne. :)

Co do wątpliwego fragmentu, o jaki pytałam – jasne, on ciągle był dość podejrzliwy wobec bohaterki, rozumiem doskonale, bardzo dziękuję za rozwianie moich wątpliwości. :)

Żadnych baboli nie było, to jedynie drobne sugestie do przemyślenia; bohaterka mówi pod wpływem emocji, jest po przejściach i jak najbardziej jest to zrozumiałe. :)

Pozdrawiam serdecznie i raz jeszcze dziękuję oraz gratuluję tekstu. :)

Pecunia non olet

 

Tu byłam.

Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.

Tak mnie wciągnęło, że nie wiem, czy to ja połknęłam tekst, czy wręcz przeciwnie :) Pomysł ciekawy, taki inny, a przy tym historia opowiedziana wprawnie, ale też tak swojsko :) Nie zanudza, choć przy takiej objętości z góry pojawiła się przed tym obawa… No jednym słowem, doskonale się czytało :)

Spodziewaj się niespodziewanego

Hej,

Bardzo ciekawa forma opowiadania, spodobało mi się przedstawienie wydarzeń jako wywiad z główną bohaterką. Fabuła jest wciągająca, dobrze przedstawiona została ludzka natura i kontakt z obcymi. 

Pozdrawiam :)

Piękne. Inne, ciekawe, podane w nietypowy sposób, polane sosem specyficznej atmosfery opowieści – wywiadu. Wyłania się, niestety, ludzka ułomność, nasz strach, nasze uprzedzenia, nasze pojęcie wartości, zbyt wąskie dla wszechświata możliwości. Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jest wynalazek, ale domyślam się, że “dekalog”, tak?

Wysoki poziom językowy i fabularny, oraz czysta przyjemność czytania sprawia, że idę klikać, jeśli jeszcze w ogóle potrzebujesz… :)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Interesująca forma pierwszego kontaktu. Nie kojarzę czegoś takiego, a to już osiągnięcie.

No, religia to bardzo niebezpieczna zabawa. Pomysł, że ludzie mogą pragnąć śmierci innych, jest bardzo stary – w dzieciństwie oglądałam jakiś film na ten temat.

Technicznie – przydałoby się jakoś ten tekst podzielić na części. Rozumiem, że bohaterka mówi jednym ciągiem, ale to jednak trochę męczące, a nie ma żadnej tabliczki z napisem “tu możesz sobie zrobić postój”.

Widzę potencjał do cięć – bohaterka wielokrotnie powtarza, że współczuje Morganowi, że został źle potraktowany… IMO, można to spokojnie zredukować.

Babska logika rządzi!

Witaj Adam_C4

 

Bardzo podoba mi się i sama forma, takiego osobistego wywiadu rzeki, a i sama koncepcja obcych bardzo oryginalna.

 

Pozdrawiam i klikam.

 

Opowiadanie zdecydowanie się wyróżnia, zarówno treścią, jak i formą, i to raczej na korzyść. Narracja drugoosobowa zwykle jest męczącym eksperymentem, ale tu moim zdaniem udało się ją dobrze rozegrać: niespieszne tempo, powtórzenia wątków, wplatane w opowieść detale – wszystko przekonująco oddaje klimat wizyty w domu opieki, mimo że rodzaj placówki chyba nigdzie w tekście nie jest dosłownie identyfikowany. Nie twierdzę, że to automatycznie kasuje zmęczenie, ale uzasadnia to uczucie, wpisuje je w kontekst. Co prawda, zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników gorzej ode mnie znosi powolną narrację i dla nich tekst może okazać się niestrawny.

Co do treści, też się dotychczas nie natknąłem na takie połączenie tropów fabularnych, aby ludzkość dysponowała telepatią przed przybyciem kosmitów i to umożliwiło porozumienie z nimi. Ten pomysł dał Ci interesujące pole manewru. Ja odczytałem “jasnowidzów” jako metaforę naukowców, którzy są instrumentalnie wykorzystywani przez władze, podejrzewani przez laików o niestworzone rzeczy oraz często nie są w stanie wytłumaczyć swojego postrzegania świata osobom bez dogłębnego przygotowania.

Sam efekt rozmów z kosmitami wybrzmiewa dla mnie trochę słabiej. Ostrzeżenie nie jest bardzo oryginalne: wiadomo, że nieodpowiedzialne podejście do prowadzenia rozmów w połączeniu z wielkimi różnicami kulturowymi łatwo powoduje tragedie. Piszesz gdzieś o tysiącach – jeżeli “każdy znał kogoś, kto znał kogoś zabitego”, to liczba ofiar w skali samych Stanów szłaby co najmniej w setki tysięcy. Również zatrzymało mnie niedowierzanie, że Johnson nie przejrzałby tak prymitywnego kłamstwa i pozwolił jej na ponowną rozmowę, w ogóle taka decyzja strategiczna musiałaby zapaść na znacznie wyższym szczeblu. Zastanawiałem się jeszcze, w jaki sposób rasa tak łatwo przyjmująca rozkazy i podatna na manipulacje nawet osiągnęłaby poziom rozwoju pozwalający na podróże kosmiczne, ale to raczej poza zakresem tematycznym opowiadania.

Parę przypadkowych drobiazgów wyłowionych z treści…

liczba przybyszów jest większa, niż na początku.

To i tak lepiej, niż za pierwszym razem

Zbędne przecinki – brak odrębnych orzeczeń.

W dodatku mało oryginalne, słyszałam je nieraz: Kontakt jeden na jeden przypomina wpatrywanie się w płynącą wodę.

Dlaczego wielka litera w środku zdania?

Na pytanie: Dlaczego?, nie raczyli odpowiedzieć.

Również zbędny przecinek.

Pamiętacie Raport miniejszości?

Tu przyplątało się nadmiarowe “i”, a pytajnik nie powinien być zapisany kursywą (nie jest przecież częścią przytaczanego tytułu).

 

Dziękuję za podzielenie się zajmującym tekstem, klikam i pozdrawiam!

Dzień dybry,

 

Na bluzie dziewczyny zostało sporo esencji.

Jakież to ładne określenie :)

 

Doszło do ko-nta-ktu!

Chyba dzieli się to inaczej: kon-tak-tu!

 

W którymś z wywiadów przyznał, że czuł się wtedy, jak zwycięzca loterii.

→ W którymś z wywiadów przyznał, że czuł się wtedy jak zwycięzca loterii.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przecinek-przed-jak;16291.html

 

Mogli ściągnąć jakiegoś filologa albo ufologa! Pewnie. Albo kynologa

Dlaczego akurat kynologa?

 

Po raz pierwszy formułuję to wprost i dobitnie: Żałuję tego, co się stało.

W sumie od tego należało zacząć dzisiejszą gadaninę: Czemu akurat teraz?

Wypowiedzi po dwukropku nie powinny być z małej litery?

 

Widzę po waszych minach, że wy to wszystko wiecie. Właściwie czemu ja o tym opowiadam…? Dobra, skoro wam to nie przeszkadza, będę gadać po swojemu.

Genialne uzasadnienie przytoczenia całej historii niewtajemniczonemu czytelnikowi.

 

I tak nic byśmy nie wskórali.

→ I tak byśmy nic nie wskórali.

 

komentarz jakiegoś rynsztokowego niusoklety utknął mi w głowie.

A kto to jest niusokleta? Bo nie mogę znaleźć.

 

Na początek powiedział, że [podmiot] są rozumni, nie mają wrogich zamiarów

Zabrakło podmiotu. Kto jest rozumny? Ludzie czy ufoludki? Domyślam się, że ufoludki, ale moim zdaniem dla porządku należałoby doprecyzować.

 

Prośba o zapewnienie im schronienia wynikać mogła z lęku przed nieprzyjaznymi warunkami. Tylko znów – skąd kosmici mieli o nich jakiekolwiek pojęcie?

Nie rozumiem. Skąd kosmici mieli o nieprzyjaznych warunkach pojęcie? Nie rozumiem tego pytania. Dlaczego mieliby nie mieć?

 

Czemu ludzkie postacie, w które postanowili się oblec, przywodziły na myśl ożywione obrazy Picassa.

Ojeej, jakie creepy :O

Naprawdę, przeszedł mnie dreszcz.

 

liczba przybyszów jest większa, niż na początku.

Bez przecinka:

→ liczba przybyszów jest większa niż na początku.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przecinek-przed-niz;17490.html

 

Nie wierzyłam, że przybysze nas zrozumieją. A jednak. Armia pokrak ruszyła w stronę osiedla. Wciąż wiedzieliśmy o nich tyle, co nic.

No właśnie, bardzo mi ten szczegół nie gra. Nie rozumiem, dlaczego właściwie bez wahania zdecydowano o pomocy kosmitom i wybudowaniu im osiedli. W takiej sytuacji wydaje mi się, że ludzkość byłaby o wiele ostrożniejsza i bardziej sceptyczna.

 

Cóż, zachwyty nie byłyby tak głośne, gdyby media publikowały zdjęcia laurki razem z wizerunkiem jej autora – kulawego podrostka przywodzącego na myśl daleko posunięte w rozkładzie zombie.

Brrr!

 

Z jakiegoś powodu jego usta cały czas rozciągały się w szerokim uśmiechu, a oczy, para niebieskich jak szafir oczu, pozostawała nieruchoma i pusta.

Jejku, jakie strachy nam tu serwujesz!

 

Nie czułam się tak źle, jak poprzedniego dnia.

→ Nie czułam się tak źle jak poprzedniego dnia.

jw.

 

Pewien publicysta, który przez długie lata wyrażał nadzieję, że skończę na krześle elektrycznym, postawił tezę, że gdybym w swoim infantylizmie nie poprosiła kosmitów o to, by miłowali ludzkość, a jedynie przestrzegła ich przed krzywdzeniem samych siebie, to najpewniej unicestwiliby nas wszystkich, zdmuchnęli nasze mózgi za jednym razem, jak urodzinowy tort.

Chyba czegoś nie rozumiem. Skoro publicysta twierdził, że autorka monologu uratowała ludzkość, to czemu miał nadzieję, że skończy ona na krześle elektrycznym?

 

Skończone.

Podziwiam warsztat, który jest na tak wysokim poziomie, że ścianę tekstu niemal całkowicie pozbawioną dialogów czyta się jednym tchem. Prawdziwe mistrzostwo.

Typ i styl narracji są cudowne. Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga, jedyną książką, która mnie zachwyciła ze wszystkich przeczytanych w tym roku.

Podobało mi się przedstawienie reakcji ludzi na działania Morgana i autorki monologu. Na zasadzie: co byś nie zrobił i tak będzie źle, i tak wszyscy będą cię krytykować. A pomysłu lepszego nie ma nikt.

Doceniam też przedstawienie istot pozaziemskich jako krzakoludków. Po pierwsze, jest to urocze (a przynajmniej było, dopóki nie zaczęły się przeistaczać w dziwne stwory), a po drugie, cenię każdą ucieczkę od stereotypizacji i banalności.

Klikam do Biblioteki i nominuję do Piórka.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

Rany, ilu gości! Witam wszystkich!

 

Bruce, :)

 

empatio,

Super, że tekst skłania do refleksji

Cieszę mnie to, że tak uważasz, i że tekst Cię nie znużył, bo tego obawiałem się najbardziej :) Dziękuję!

 

Koalo,

dziękuję za lekturę, wskazanie baboli i zgłoszenie!

 

Tarnino,

dzięki za wizytę!

 

NaNa,

Nie zanudza, choć przy takiej objętości z góry pojawiła się przed tym obawa…

 

Nic dziwnego, kiedy skończyłem pisać i zobaczyłem liczbę znaków, to się przestraszyłem. Świetnie, że mimo tego opowiadanie Cię wciągnęło, dziękuję za wizytę!

 

 pnzrdiv.117,

 

Bardzo ciekawa forma opowiadania, spodobało mi się przedstawienie wydarzeń jako wywiad z główną bohaterką.

 

Lubię tę formę, nie kryję, że to satysfakcjonujące, kiedy czytelnikom też ona odpowiada :) Dziękuję za wizytę!

 

Jolko,

Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jest wynalazek, ale domyślam się, że “dekalog”, tak?

 

Tak, nie byłem pewien, czy kwalifikuje się to jako wynalazek, ale poszedłem tym tropem, że jeśli są to przykazania dane kosmitom, to można potraktować to jako coś nowatorskiego :) Dziękuję za wszystkie bardzo miłe słowa i za zgłoszenie!

 

Finklo,

 

Interesująca forma pierwszego kontaktu. Nie kojarzę czegoś takiego, a to już osiągnięcie.

 

Przyznam, że tutaj siliłem się na oryginalność :)

 

Technicznie – przydałoby się jakoś ten tekst podzielić na części.

Widzę potencjał do cięć – bohaterka wielokrotnie powtarza, że współczuje Morganowi, że został źle potraktowany… IMO, można to spokojnie zredukować.

 

Jasne, niby mogę bronić się konwencją, ale nawet w przypadku gawędy snutej przez starszą kobietę pewnie można by tu i tam coś ciachnąć bez szkody dla tekstu, a z korzyścią dla czytelnika. Dziękuję za wizytę!

 

Sajmonie15, 

 

dziękuję za odwiedziny i za klika!

 

Ślimaku Zagłady,

 

Nie twierdzę, że to automatycznie kasuje zmęczenie, ale uzasadnia to uczucie, wpisuje je w kontekst. Co prawda, zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników gorzej ode mnie znosi powolną narrację i dla nich tekst może okazać się niestrawny.

 

Prawda. Konwencja konwencją, ale to może nadmiernie zmęczyć i rozumiem, jeśli ktoś od takiej formy zwyczajnie się odbije. 

 

Ja odczytałem “jasnowidzów” jako metaforę naukowców, którzy są instrumentalnie wykorzystywani przez władze…

 

Pisząc o jasnowidzach, wyobrażałem ich sobie raczej jako autsajderów, ale i narcyzów świadomych swej przewagi nad zwykłymi śmiertelnikami.

 

podejrzewani przez laików o niestworzone rzeczy oraz często nie są w stanie wytłumaczyć swojego postrzegania świata osobom bez dogłębnego przygotowania.

 

Przez postać narratorki chciałem zaznaczyć, że jasnowidzom nieobca jest tęsknota za powszechną aprobatą i, może nawet, sympatią. Bo to, co mogą dać im nieobdarzeni talentem bliźni, to głównie podziw i lęk.

Ostrzeżenie nie jest bardzo oryginalne: wiadomo, że nieodpowiedzialne podejście do prowadzenia rozmów w połączeniu z wielkimi różnicami kulturowymi łatwo powoduje tragedie.

Zgoda.

To liczba ofiar w skali samych Stanów szłaby co najmniej w setki tysięcy.

 

Po raz pierwszy wspominam tysiące ofiar, ale potem dopowiadam, że ich liczba szła w setki tysięcy.

 

Również zatrzymało mnie niedowierzanie, że Johnson nie przejrzałby tak prymitywnego kłamstwa i pozwolił jej na ponowną rozmowę,

Myślę, że Johnson był świadom tego, że narratorka kłamie. Mimo wszystko pozwolono jej na ponowny kontakt, zakładając, że jest to nieobarczone żadnym ryzykiem. Kalkulacja mogła wyglądać w ten sposób: Nie wiem, czemu ta nawiedzona wariatka ponownie chce zobaczyć się z kosmitą, może po prostu jej się to spodobało, ale mniejsza o to – bez względu na to, czy dozna ekstazy, padnie trupem, czy usłyszy prośbę o przemalowanie pokoi – dowiemy się czegoś nowego.

w ogóle taka decyzja strategiczna musiałaby zapaść na znacznie wyższym szczeblu.

Johnson pewnie miał gorącą linię z kimś stojącym znacznie wyżej niż on, dlatego nie dał zielonego światła od razu, tylko musiał to skonsultować.

Zastanawiałem się jeszcze, w jaki sposób rasa tak łatwo przyjmująca rozkazy i podatna na manipulacje nawet osiągnęłaby poziom rozwoju pozwalający na podróże kosmiczne, ale to raczej poza zakresem tematycznym opowiadania.

Założyłem, że obcy przybyli na Ziemię na kawałku kosmicznej skały, nie przy pomocy statków. Czy tak zaawansowane organizmy, choćby superwytrzymałe, mogły przetrwać tego rodzaju podróż? Jak miałyby w nią wyruszyć? Jak długo musiałaby ona trwać i gdzie byłby jej początek? Przyznaję, że nawet nie łypnąłem w stronę nauk ścisłych, cieszę się, że zarówno Ty, jak i pozostali czytelnicy, patrzą na to przez palce. Rzeczywiście nie o popisywanie się moją lichą wiedzą z zakresu fizyki i chemii tu chodziło :)

 

Dziękuję Ci za rozbudowany komentarz, wylistowanie baboli, i za klika!

 

HollyHell91,

 

Dlaczego akurat kynologa?

Chciałem, żeby ta propozycja była absurdalna, narratorka podkreśla, że w okoliczności pierwszego kontaktu każdy byłby równie kompetentny. A raczej niekompetentny :) 

A kto to jest niusokleta? Bo nie mogę znaleźć.

Szukałem jakiegoś synonimu dla dziennikarza, najlepiej pejoratywnego, i wymyśliłem takie słówko :) Coś jak wierszokleta, tylko produkujący taśmowo niusy :) (Może powinno być njusokleta?)

Nie rozumiem. Skąd kosmici mieli o nieprzyjaznych warunkach pojęcie? Nie rozumiem tego pytania. Dlaczego mieliby nie mieć?

Tutaj może powinienem bardziej to doprecyzować – chodziło mi o niekorzystne warunki atmosferyczne panujące na Ziemi, albo – jeszcze szerzej – o coś takiego, jak niekorzystne warunki w ogóle. Zakładanie, że przybysze z kosmosu, przy okazji pierwszego kontaktu, proszą o dach nad głową, co najmniej tak, jakby byli co przedstawicielami jakiejś zaginionej cywilizacji, a nie obcego gatunku, wydaje mi się dość zaskakujące.

Naprawdę, przeszedł mnie dreszcz.

O to chodziło :)

 

No właśnie, bardzo mi ten szczegół nie gra. Nie rozumiem, dlaczego właściwie bez wahania zdecydowano o pomocy kosmitom i wybudowaniu im osiedli. W takiej sytuacji wydaje mi się, że ludzkość byłaby o wiele ostrożniejsza i bardziej sceptyczna.

Bardzo możliwe, rozumiem ten punkt widzenia, ale założyłem, że wydano rozkaz, by dać obcym dach nad głowo. Sugeruję, że akcja opowiadania rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, więc decyzja o tym, co zrobić z przybyszami, zależałaby pewnie od niej/niego. Zachowawcza postawa mogłaby nie pasować do wizerunku tego przywódcy, kłócić się z jego medialną personą.

Chyba czegoś nie rozumiem. Skoro publicysta twierdził, że autorka monologu uratowała ludzkość, to czemu miał nadzieję, że skończy ona na krześle elektrycznym?

Publicysta domagał się dla narratorki najwyższego wymiaru kary za skrajnie nieodpowiedzialną samowolkę, która doprowadziła do ogromnej tragedii. Jako coś, co dodatkowo ją obciąża, zwrócił uwagę na to, że gdyby, akurat, pod wpływem kaprysu pomyślała sobie o trzy słowa za mało, to obcy mogliby – niewykluczone – pstryknąć cała ludzkość, a nie tylko jej część.

Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga

Nie czytałem, ale słyszałem na temat tej powieści sporo dobrego.

Na zasadzie: co byś nie zrobił i tak będzie źle, i tak wszyscy będą cię krytykować. A pomysłu lepszego nie ma nikt.

No tak.

 

Dziękuję Ci za wyczerpujący komentarz, wyłapanie baboli, wszystkie miłe słowa, no i za podwójną nominację :)

 

 

Pozdrawiam wszystkich!

Johnson pewnie miał gorącą linię z kimś stojącym znacznie wyżej niż on, dlatego nie dał zielonego światła od razu, tylko musiał to skonsultować.

Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi, ale teraz myślę, że to jest dostatecznie pokazane w tekście (chociaż naiwność rzeczonego kłamstwa wciąż wydaje mi się rażąca, ale może i to jakoś się wpisuje w osobowość bohaterki):

Założyłam, że nawet jeśli mój opiekun domyśli się, że kłamię, mimo wszystko zgodzi się na to, bym jeszcze raz weszła w kontakt z przybyszem. Kalkulacja była prosta: Nie może wyniknąć z tego nic złego, a, kto wie, może pozyskamy jakieś wartościowe dane.

Johnson wyszedł z pokoju i po chwili wrócił. Tak jak poprzedniego dnia, powiedział, żebym za godzinę była gotowa.

I tutaj też wielka litera w środku zdania. Zwykle daje się wielką literę po dwukropku tylko wtedy, gdy rozpoczyna on wielozdaniowy cytat, ale pewnie powinienem dodać, że przynajmniej Grzenia dopuszcza tutaj swobodniejszą interpretację: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/wielka-litera-po-dwukropku;11118.html.

Ślimaku,

przyznaję, że skłaniam się ku podejściu Grzeni. Wprowadzając po dwukropku nowe zdanie, zaczynam je od wielkiej litery. Ale nie jestem do tej zasady szczególnie przywiązany, więc może od niej odejdę.

Dzięki!

Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga

Nie czytałem, ale słyszałem na temat tej powieści sporo dobrego.

Szczerze polecam, tym bardziej że książka nie jest długa. Byłam pozytywnie zaskoczona, bo nie przepadam szczególnie za Kingiem, ale okazuje się, że jak facet chce, to potrafi napisać naprawdę coś dobrego.

Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć

 

Mocne. Długie, ale mocne. To nie jest opko na glinianych nóżkach, ale świadome, zaplanowane i skrzętnie poprowadzone opowiadanie. Można się wczuć. Można kibicować lub kogoś tu nie darzyć sympatią. To plusy, bo postacie nie są obojętne.

Trochę aluzji, odniesień do dzisiejszego świata. Akurat starałem się nie ubierać tekstu w płaszcz dzisiejszego świata, ale nie sposób nie zauważyć.

 

“Johnson nie odstępował mnie na krok. Wyznał, że zostawia mnie w kontenerze samą, ale obiecał, że on, i cała ekipa, będą trzymać rękę na pulsie. Szczerze mówiąc, ta informacja mnie nie przeraziła” – tutaj bym się przyjrzał nagromadzonym dookreśleniom: 2x mnie, a zdanie dalej chyba jeszcze “mi”

 

 

“Żołądek podszedł mi do gardła, ale z innego powodu – obcy wyglądał, jakby ludzkie ciało, które przywdział, było na niego za duże o dwa rozmiary. Na zdjęciach, nawet na niezłej jakości filmach, nie rzuca się to tak bardzo, ale z bliska… Nawet sobie tego nie wyobrażajcie.

Ale i tak najgorsza była twarz. Z jakiegoś powodu jego usta cały czas rozciągały się w szerokim uśmiechu, a oczy, para niebieskich jak szafir oczu, pozostawała nieruchoma i pusta.” – a z kolei ten opis jest upiornie genialny i bardzo plastyczny. Siadł

 

 

No i tyle. 

Kawał dobrego pisania.

Bardzo dobrze się czytało. Kiedy tekst mnie wciąga, nie zauważam ani ściany tekstu ani baboli. Pomyśl o ciągu dalszym. Bo przecież któryś z obcych mógł się uratować.

Zdawało mi się, że tak długie zwierzenia bohaterki dotyczące jej spotkania z obcymi, tudzież wszelkich przemyśleń o sprawie, okażą się co najmniej nużące, ale jakież było moje zaskoczenie, kiedy cały tekst pochłonęłam nie wiadomo kiedy, ani przez chwilę nie doznając znużenia, a wręcz przeciwnie – poruszone sprawy okazały się zajmujące, problemy żywotne, a ich rozwiązywanie poruszające.

Wiem, że poprawisz usterki, więc chyba mogę udać się do nominowalni. ;)

 

Nie wyobrażajcie sobie wojskowego jeepa… → Nie wyobrażajcie sobie wojskowego dżipa

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Puste oczy i uniesione ku górze kąciki ust… → Masło maślane – czy coś może być uniesione ku dołowi?

Wystarczy: Puste oczy i uniesione kąciki ust

 

W treści artykułu napisano ni mniej ni więcej tyle… → W treści artykułu napisano ni mniej, ni więcej, tylko tyle

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, Canalusie!

Można się wczuć. Można kibicować lub kogoś tu nie darzyć sympatią. To plusy, bo postacie nie są obojętne.

To super, bo chyba najgorsze, co może się trafić, to gdy czytelnikowi postacie są obojętne.

a z kolei ten opis jest upiornie genialny i bardzo plastyczny. Siadł

Cieszę się. Dzięki za pochwały i sugestie.

 

Cześć, Nova!

Pomyśl o ciągu dalszym. Bo przecież któryś z obcych mógł się uratować.

Ciekawy pomysł, choć nie wiem, czy uda mi się go zrealizować. W każdym razie cieszę się, że opowiadanie podobało się na tyle, że nie miałabyś nic przeciwko jego kontynuacji :)

 

Cześć, reg!

 

Bardzo się cieszę, że opowiadanie nie okazało się nużące, a wręcz wydało Ci się na tyle ciekawe, że postanowiłaś je nominować. Dziękuję! Babole poprawione :)

I ja się cieszę, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć, Adamie! 

 

Jestem trochę zbyt późno, by podzielić się jakimś odkrywczym komentarzem na temat Twojego tekstu ;) Nie jestem wielkim fanem wywiadów i tego typu narracji, ale tym razem mi to w ogóle nie przeszkadzało, a wręcz wrzuciło odbiór całości na zupełnie nowy poziom.

 

Pod względem fabularnym, spotkanie z obcymi wyszło świeżo. To zabawne, że z pozornie oklepanego tematu można jeszcze tyle dobroci wyciągnąć. 

 

Konkursowo myślę, że będziesz wysoko ;)

 

Pozdrawiam serdecznie i klikam tylko wirtualnie, bo już nie ma czego ;)

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cześć, cezary!

Cieszę się, że Ciebie również nie odstraszyła taka a nie inna forma narracji :) Dzięki za miłe słowa!

Pozdrawiam!

Cześć, Adamie!

 

Niezmiennie podziwiam Twoje eksperymenty z formą. Już w „Trzeciej nodze” postawiłeś sobie wysoko poprzeczkę i wyszedłeś z tego z tarczą, a tutaj wziąłeś na tapet całkiem inną, chyb jeszcze rzadszą narrację. I znów poradziłeś sobie świetnie.

Choć opowieść płynie jak dobra gawęda starszej pani, to już sama opowiadana historia ruszyła mnie trochę mniej. Miałeś kilka bardzo ciekawych pomysłów światotwórczych, ale fabularnie mamy raczej relację i jakąś chęć wytłumaczenia się, przy czym jeśli miało być to czymś jeszcze podszyte, to nie wyłapałem drugiego dna.

Sam sens, że w kontakcie z obcymi (co można też projektować na niekoniecznie kosmitów, a na ludzi z obcych kultur) powinniśmy dążyć do wzajemnego pełnego zrozumienia, a nie rzucania hasłami, które w kontekście innej kultury mogą mieć znacznie inne znaczenie, jest jak najbardziej na plus i w kontekście wydarzeń dobrze podbudowany.

I tak jak patrzeć na poszczególne elementy to są naprawdę dobre, ale w ocenie całości już takiego zachwytu nie ma. Co nie znaczy, że tekst jest zły – wciąż uważam, że jest dobry, ale nie tak jak suma poszczególnych jego składników. Troszkę tutaj zgaduję, ale myślę, że eksperymentalna narracja, w której upatruję największej zalety opowiadania, paradoksalnie stłamsiła tekst jako całość.

 

Pozdrówka i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Witaj, Krokusie!

…relację i jakąś chęć wytłumaczenia się, przy czym jeśli miało być to czymś jeszcze podszyte, to nie wyłapałem drugiego dna.

Wydaje mi się, że właśnie o to chodziło bohaterce – na ponownej próbie przedstawienia tych wydarzeń ze swojej perspektywy. Teraz, po latach, i być może w obliczu niedalekiej śmierci, pozwala sobie na większą szczerość, wręcz prowokuje.

Sam sens, że w kontakcie z obcymi (co można też projektować na niekoniecznie kosmitów, a na ludzi z obcych kultur) powinniśmy dążyć do wzajemnego pełnego zrozumienia, a nie rzucania hasłami, które w kontekście innej kultury mogą mieć znacznie inne znaczenie, jest jak najbardziej na plus i w kontekście wydarzeń dobrze podbudowany.

Chyba tak mógłbym streścić myśl przewodnią opowiadania. 

To bardzo miłe, że doceniasz moje zmagania z formą, wtedy wiem, że warto ;) A że taka a nie inna forma mogła w jakiś sposób stłamsić pomysł – bardzo możliwe.

Wielkie dzięki za podzielenie się opinią, pozdrawiam!

Nowa Fantastyka