Rozpuchło się.
Moim zdaniem opowiadanie zalicza się do fantastyki socjologicznej. Ostrzegam, że to Science Fiction w wydaniu soft.
Rozpuchło się.
Moim zdaniem opowiadanie zalicza się do fantastyki socjologicznej. Ostrzegam, że to Science Fiction w wydaniu soft.
A na co wam taka duża kamera? Nie przeszkadza mi to, po prostu jestem ciekawa. Chodzi o jakość? Chyba że tego rodzaju sprzęt zapisuje filmy w jakimś innym formacie i łatwiej je edytować. Nie, chyba nie. Wstyd się przyznać, ale nie mam o tym zielonego pojęcia.
Gadam bez ładu. Zdziczałam. Na własne życzenie, bo mam tu do kogo się odezwać, personel jest uroczy. Towarzysze mojej doli, bo nie śmiem nazywać tego niedolą, w sumie też. Pamiętajcie, że zależy mi na autoryzacji, nie chcę, żeby na stare lata zrobiono ze mnie wariatkę. Zupełną wariatkę. Nie posądzam was o złą wolę, boję się jedynie własnego nieokrzesania. Przykro mi, ale cała robota może się zmarnować, bądźcie na to gotowi.
Już? Zaczynać?
W ostatnią rocznicę zdarzenia któraś ze stacji telewizyjnych przeprowadziła ankietę – pytano przechodniów o to, co robili, kiedy przybysze spadli z gwiazd. Precyzyjne odpowiedzi miały dowodzić, że ten dzień utkwił wszystkim w pamięci. Rzeczywiście, ludzie w średnim wieku, i ci trochę starsi, opowiadali ze szczegółami, jak siedzieli w pracy albo w szkole, a tu nagle, rozmaitymi kanałami, zaczęły docierać do nich informacje, brzmiące jak mało oryginalny żart.
Niemal wszyscy przyznali, że od razu pomyśleli o Wojnie Światów. Wydaje mi się, że nawet gdyby zdarzyło się to sto lat później, czy choćby za sto lat od dzisiaj, to pierwsze relacje też traktowano by jako medialną hecę. Kultowa audycja Wellesa okazała się szczepionką idealną, ludzkość została uodporniona.
Przemierzając długie korytarze sądu okręgowego, też myślałam o Wojnie światów, a konkretnie o tym, że tego rodzaju dowcipy miały sens w epoce radioodbiorników. Że dzisiaj podobne akcje zamiast strachu, wzbudzać mogą raczej zażenowanie. To właśnie z samochodowego radia usłyszałam, że na północy kraju spadło kilkanaście meteorytów. Wkrótce pojawiły się filmy z miejsca zdarzenia. O żadnym dowcipie nie mogło być mowy.
Tamtego dnia zeznawałam w paskudnej sprawie. Facet zabił swoją dziewczynę i ukrył jej zwłoki. No, niezupełnie ukrył. Mniejsza o szczegóły, zrobił z nimi coś, co nie dawało szans na ich… Na ich odzyskanie. Moje zeznania były niezbędne, by go skazać.
Facet miał na imię Carl. Niewysoki, barczysty, twarz nieprzyjemna, mówiąc wprost – zakazana. Na ramieniu wytatuował sobie drut kolczasty. Patrzył na mnie tak, jakby chciał mnie zabić. Gdybym miała co do tego jakieś wątpliwości, to kiedy skończyłam zeznawać, nie omieszkał ich rozwiać, dodając parę zdań o sposobie, w jaki rzekomo się prowadzę. Widzicie? Gdyby działo się to dzień wcześniej, myślę, że nie zapamiętałabym tak wiele.
Dziwi was, że podczas składania zeznań nie dbałam o anonimowość? Dajcie spokój. Wiecie, ilu jasnowidzów działało wtedy oficjalnie na terenie kraju? Stu ośmiu. W naszym stanie raptem piątka. Gdyby przyjemniaczek Carl naprawdę chciał mnie dorwać, wygrzebałby mój adres spod ziemi. Nie musiałby kopać zbyt głęboko. Tak czy inaczej, siedział za kratkami, nic mi nie groziło.
Wizję z tamtego dnia też zapamiętałam. Ich, w odróżnieniu od rozpraw, noszę w pamięci sporo. Nie są dla mnie ciężarem, ale kiedyś, dawno temu, miewałam przez nie koszmary.
Na bluzie dziewczyny zostało sporo esencji. Gdyby nie zdjęła jej przed kłótnią, która skończyła się tak, jak się skończyła, gdyby ta bluza przepadła razem z nią, wtedy drań z dziadowskim tatuażem wyszedłby na wolność.
Nie znosiłam sytuacji, w których moje zeznania były wyrzucane do kosza. Domyślacie się, jakie to uczucie mieć przed sobą skurwiela, który popełnił ohydną zbrodnię, o czym wiecie aż za dobrze, bo widzieliście ją z bliska, a ten bydlak śmieje się wam w twarz, bo przysięgli, po zapoznaniu się z materiałami dowodowymi, pośród których wasza wizja ma lichą wartość, ostatecznie przyznają zwycięstwo obronie? Nasz system sądownictwa był i jest chory, ale to temat na inną rozmowę. Od razu mówię, że nie mam na nią ochoty. Ani teraz, ani kiedy indziej.
Po rozprawie poszłam na obiad do kafeterii, a tam wszyscy gadali już tylko o jednym.
Doszło do kontaktu.
Bzdura. Nie chcę się wymądrzać, żadna ze mnie filolożka, ale kontakt oznacza chyba wymianę komunikatów, nawiązanie jakiejś formy porozumienia. Na naszych oczach pisze się historia! Nie jesteśmy sami we wszechświecie! Doszło do ko-nta-ktu!
Ależ mnie to wkurzyło! Pamiętam nawet, że krzyknęłam: Niby jak wygląda ten kontakt?! No, jak?! Nikt nie raczył mi odpowiedzieć, wszyscy wgapiali się w swoje urządzenia. A ja nie pytałam retorycznie. Naprawdę chciałam wiedzieć.
Niektórzy jeszcze dzisiaj snują domysły typu: Co by się stało, gdyby przybysze spadli gdzieś indziej, na przykład na naszą stolicę? Jak to, co? Koniec by się stał. Upadek kilku kosmicznych kamieni w szczerym polu i zaobserwowanie z daleka krzakoludków doprowadziły świat do wrzenia. Gdybyśmy zakładali, że to nie przypadkowa wizyta, lecz atak, dopiero wtedy pokazalibyśmy samym sobie, jakie rozmiary może przyjąć panika.
W końcu, na ustronnej łące, w samym oku cyklonu, pojawił się on. Nie tyle się pojawił, co został przywieziony przez federalnych. W którymś z wywiadów przyznał, że czuł się wtedy jak zwycięzca loterii. Szybko dodał, że jeśli wiedziałby, ile ta wygrana będzie go kosztować, to zwycięski los podarłby na strzępy.
Z perspektywy lat możemy się wymądrzać i krytykować decydentów za to, że postanowili wysłać do przybyszy zawodowego negocjatora. A co wy zrobilibyście na ich miejscu? Działając pod presją czasu, dźwigając na barkach odpowiedzialność tak wielką, że trudno ją sobie nawet wyobrazić? Mogli ściągnąć jakiegoś filologa albo ufologa! Pewnie. Albo kynologa czy pedologa. Co za różnica, nikt nie był gotów, by zmierzyć się z tym zadaniem.
Co? Ja? Gdybym przypadkiem była wtedy w okolicy, tak? Nie wiem. Nie wiem, co by z tego wynikło. Gdybym już wtedy… Czcze dywagacje, zupełnie bez znaczenia. Znaczenie ma jedynie to, co się wydarzyło. Niestety. O tym chcę mówić.
Użyłam słowa niestety z rozmysłem. Przez lata usłyszałam na swój temat wiele różnych opinii i nauczyłam się od nich dystansować, ale zawsze do furii doprowadzało mnie, gdy ktoś przypisywał mi złe intencje. Nigdy nie pragnęłam, żeby to… wszystko skończyło się tak, jak się skończyło. Po raz pierwszy formułuję to wprost i dobitnie: Żałuję tego, co się stało. Wszystkiego.
Dziwicie się, że czekałam długie lata, by to powiedzieć? W sumie od tego należało zacząć dzisiejszą gadaninę: Czemu akurat teraz? Co skłoniło mnie, by udzielić kolejnego wywiadu? Powinnam się wytłumaczyć, przedstawić swoje motywacje. Poskładać to wszystko, co zrobiłam, i czego zaniechałam, w jakąś logiczną całość opartą na solidnych filarach przyczyn. Nie zrobię tego, bo musiałabym kłamać. Nie wiem, dlaczego znalazłam się w tym miejscu i czasie, w którym celuje we mnie oko wielgachnej kamery. Większej chyba nie mieliście.
Zawodowy negocjator, pan kapitan Morgan – naprawdę powinni mu byli nadać jakiś pseudonim. Albo błyskawicznie awansować, co proponowali niektórzy dowcipnisie. Oto wszyscy z zapartym tchem czekają na pierwszą interakcję człowieka z pozaziemskimi formami życia, a ludzkość, przypadkowo reprezentowana przez nasze władze, typuje do tego zadania kolesia, którego nazwisko, w zestawieniu z posiadanym stopniem, kojarzy się wszystkim z alkoholem.
Nie pamiętam już, jak nazywał się ten znany komik. Zginął jakiś czas potem w wypadku na nartach… Nieważne. Następnego wieczora zamieścił na swoim kanale film, w którym zapewniał, że rozmawiał z szefem tamtejszych władz i dowiedział się, że Morgan miał wsparcie poruczników Daniela i Walkera, a na miejsce nie dotarł, niestety, sierżant Seagram…
Rechotaliśmy z tego, aż miło. Nie był to śmiech przez łzy, tak bym tego nie określiła, bo ten rodzaj śmiechu jest w sumie krzepiący. Pojawia się, kiedy sprawy idą ku lepszemu, albo przynajmniej wierzymy, że tak będzie. Nasz śmiech wydobywał się z gardeł razem z jękami przerażenia; giełdy pikowały, ceny paliw biły rekordy, zamieszki o różnej skali występowały w niemal każdym zakątku świata, największe religijne autorytety nabrały wody w usta, zaś te mniejsze zachęcały wiernych – wprost lub naokoło – do robienia krzywdy sobie lub bliźnim.
Morganowi nigdy nie oddano sprawiedliwości. Mówię poważnie. Jeśli będziecie robić zajawkę naszej rozmowy, pewnie wykorzystacie ten fragment. Tak, uważam, że źle go potraktowano. Jakoś wszystkim umknęło, że robił, co w jego mocy.
W którymś z wywiadów przyznał, że kiedy szedł ku strefie, był pewien, że posika się ze strachu. Morgan bywał dosadny, podobne wstawki zdarzały mu się często. Próbował wyjść na mniej obytego, niż był w rzeczywistości, jakby nie traktował samego siebie poważnie.
Gdyby miał w sobie choć krztynę zdolności parapsychicznych, można by zakładać, że wyłapywał i wtapiał w siebie fluidy tych, którzy go lekceważą, choćby z powodu nazwiska. Wystarczyłoby kilkunastu złośliwych sąsiadów albo kolegów z pracy… Ale w przypadku kapitana nie wchodziło to w grę – był zdolny do jasnowidzenia w takim samym stopniu, co, powiedzmy, kłoda omszałego drewna. Sama nie wiem, czemu powiedziałam omszałego. Kłoda bez mchu też byłaby kiepskim jasnowidzem. Podobnie jak nieszczęsny Morgan.
Sama też go deprecjonuję. Był taki czas, że nabijano się nawet z kombinezonu, który miał na sobie. Zdjęcia, dokumentujące spotkanie, zamiast zachwycać, budziły śmiech; natychmiast zaczęły krążyć jako memy.
Pamiętam jeden z nich: Morgan zbliża się do grupy krzakoludków ustawionych w taki sposób, jakby na niego czekali. Piękne ujęcie. Ktoś podpisał je: Kiedy jesteś naspawany w cholerę, ale w końcu odnajdujesz swoich ziomków, którzy zgubili cię pod monopolowym.
Może śmiech rzeczywiście jest reakcją obronną na stres? Z innymi ujęciami obchodzono się podobnie, na szczęście nie pamiętam już tych kpiarskich podpisów, a same zdjęcia. Kiedy zobaczyłam to, na którym Morgan wyciąga do przybysza dłoń, rozpłakałam się. Wzruszyła mnie jego ufność. Może ufność ich obu?
Mniej więcej tak to wspominał: Oczywiście mój skafander był wyposażony w głośnik, ale postanowiłem nic nie mówić. Uznałem, że byłoby to głupie, może nawet niegrzeczne. Moment, w którym zorientowałem się, że przybysz też wyciąga do mnie rękę, tę swoją gałązkę, był najpiękniejszą chwilą w moim życiu. Zaraz potem nastąpiło parę kiepskich chwil.
Gdyby Morgan nie miał na sobie kombinezonu, gdyby wszyscy zobaczyli, jak wymiotuje, dopiero wtedy mielibyśmy używanie. Przyznajcie szczerze – jeśli nie mielibyście pojęcia o tym, jak zareagował na dotyk, to czy oglądając film po raz pierwszy, pomyślelibyście, że coś poszło nie tak? Śledziliśmy to wydarzenie na żywo i nie mieliśmy pojęcia, jakie wrażenia towarzyszyły biednemu kapitanowi. Twierdził, że kiedy gałązka przybysza oplotła jego dłoń, poczuł, jakby rzucono go w dół wąskiego tunelu. Czując narastające mdłości, postanowił się stamtąd zmywać – tak powiedział. Tymczasem z jego ruchów cały czas przebijał jakiś spokój, opanowanie.
Na relację Morgana czekaliśmy prawie dwie godziny. Zważywszy na to, że jego spotkanie z przybyszem, przerwane nieoczekiwanym odwrotem, trwało jakąś minutę, mieliśmy prawo się denerwować. Widzę po waszych minach, że wy to wszystko wiecie. Właściwie czemu ja o tym opowiadam…? Dobra, skoro wam to nie przeszkadza, będę gadać po swojemu.
Krążyła wtedy teoria spiskowa, według której jasnowidze tworzyli zorganizowaną grupę, wywierającą wpływy na możnych tego świata. Plotki o NWO stały się passé, mówiono o wiedźmach i czarodziejach, używających zdolności – nikt nie potrafił sprecyzować, jakich – do sterowania głowami państw i wykuwania globalnego porządku zgodnie z własnym widzimisię.
Brednie? Jak najbardziej. Ale nie dbaliśmy o to, żeby je zwalczać. I tak byśmy nic nie wskórali. Powtórzę to, co powiedziałam dawno temu pewnej telewizji: Nie ma sensu tłumaczyć tym, którzy pozbawieni są talentu, na czym polega jasnowidzenie. Banalne porównanie do opowiadania ślepcowi o kolorach jest nieprecyzyjne, ale, od biedy, można się nim posłużyć.
Kiepscy byliby z nas lobbyści, zważywszy na to, że nie trzymaliśmy się razem. Sama poznałam raptem dziesięcioro innych jasnowidzów. Mieliśmy wspólną grupę na komunikatorze, od czasu do czasu wymienialiśmy się obserwacjami i radami. Kiedyś urządziliśmy sobie nawet małe spotkanie, podczas którego pogadaliśmy na nieistotne tematy, wypiliśmy parę drinków, i rozeszliśmy się do domów przed dwudziestą trzecią. Tyle, jeśli chodzi o tworzenie lobbingowej potęgi.
Dlaczego o tym mówię? A, no tak, kiedy czekaliśmy na relację nieszczęsnego Morgana, na grupie padło hasło, że to któreś z nas powinno się tam znajdować. Nie pamiętam nawet, czyja to była sugestia, ale wszyscy odnieśli się do niej z podszytym ironią dystansem. W każdym razie to wtedy zaczęłam po raz pierwszy wyobrażać sobie, że wyciągam dłoń do krzakoludka.
Potem napisano gdzieś, ale nie wiem, ile było w tym prawdy, że kiedy Morgan wszedł w końcu do sali konferencyjnej, by udzielić wywiadu, to w czasie dwudziestu sekund potrzebnych mu na zajęcie miejsca i sięgnięcie po mikrofon, pikujące giełdy zanurkowały jeszcze mocniej – takie wrażenie wywarł na rynkach blady jak ściana negocjator.
Szkoda, że nie udało mu się nikogo uspokoić. Nie zdecydował się kłamać, nie sprzedał nam starannie spreparowanych łgarstw, mogących pomóc w ostudzeniu tego całego chaosu. Że też nikt nie próbował mu tego narzucić. A może jednak? Nie, nie wydaje mi się. Gość po prostu wszedł do pokoju i powiedział prawdę.
Wyglądał na pijanego, za to gadał jak naćpany – komentarz jakiegoś rynsztokowego niusoklety utknął mi w głowie. Morgan wyglądał nieszczególnie, ale był logiczny i konkretny.
Na początek powiedział, że kosmici są rozumni, nie mają wrogich zamiarów, i komunikują się za pomocą przesyłanych wprost do głowy słów i obrazów. Myśl o tym, że ciekawie byłoby zanurzyć się w ich świadomości, przerodziła się u mnie w dziką chęć, by móc tego doświadczyć. Moi znajomi na grupie raptem przestali dowcipkować. Oczywiście, że pragnęli tego samego.
Podobało mi się przytomne pytanie jednego z dziennikarzy: Gdy kapitan oznajmił, że przybysze chcą, by wybudować im domy, zapytał on, jakim cudem Morgan zrozumiał, co kosmita ma na myśli, skoro koncepcja domu nie mogła być identyczna dla ludzi i dla pozaziemskich form życia. Podobne wątpliwości powinny dotyczyć zapewnienia, że są oni nastawieni pokojowo. Jakie były szanse na to, że pojęcie wrogich zamiarów jest identyczne dla nas i dla przybyszów z innej planety? Niekończące się dyskusje podlane ontologicznym sosem miały się dopiero rozpocząć.
W prostodusznym nie wiem, mającym nam służyć za odpowiedź, zawierała się cała godna współczucia impotencja Morgana. Współczułam mu wtedy, i już zawsze. Kiedy umarł, przez parę dni chodziłam jak struta. Kiedy to było? Dawno temu. Czas gna.
Gdyby w poniedziałek rano ktoś przypuszczał, że przed weekendem ruszy budowa osiedla dla przybyszy z kosmosu, potraktowano by go, że tak się wyrażę, z rezerwą. Morgan starał się jak mógł, by wiernie powtórzyć nam przesłanie krzakoludka. Dwukrotnie wspomniał, że pośród przeplatających się ze sobą słów i obrazów, zobaczył coś, co uznał za wirujące płatki śniegu. Prośba o zapewnienie im schronienia wynikać mogła z lęku przed nieprzyjaznymi warunkami. Tylko znów – skąd kosmici mieli o nich jakiekolwiek pojęcie?
Na teorię mówiącą o tym, że przybysz wyłuskał wszystkie informacje z umysłu Morgana, nie trzeba było długo czekać. W związku z tym zaczęliśmy zadawać sobie kolejne pytania. Całe mnóstwo pytań.
Potem wszyscy powtarzali to kłamstwo. Że kapitan Morgan na dłuższy czas wycofał się z życia publicznego, kiedy zobaczył, co przybysze… Jakie formy przybrali. Przecież było zupełnie inaczej. On zapadł się pod ziemię już po tamtej konferencji prasowej. Przez parę dobrych dni media próbowały go wywołać, sugerując nawet, że powinien ponownie udać się do obcych, aby dowiedzieć się czegoś więcej, czy wręcz spróbować przekazać im coś od siebie.
Sami dobrze wiecie, że ze wszystkimi mediami, od lewa do prawa, mam na pieńku. Nie zdziwicie się pewnie, kiedy powiem, że to, co zrobiono wtedy Morganowi, uważam za draństwo.
Moja matka jest kosmitką!
Dacie wiarę? Jeden portal wrzucił taki nagłówek, wysuwając się na prowadzenie w kategorii największych obrzydliwców, ale konkurencja deptała mu po piętach. Cóż, gdyby na tamtą porę Morgan nie zdążył zniknąć, to z pewnością zrobiłby to właśnie wtedy.
Kolejna sprawa, o której nigdy nie mówiłam – nie było mi dane dowiedzieć się, czemu obcy morfowali się w ten, a nie inny sposób. Czemu ludzkie postacie, w które postanowili się oblec, przywodziły na myśl ożywione obrazy Picassa.
Do tamtego ranka śmieliśmy zakładać, że może, jako ludzkość, wyjdziemy z tej kabały obronną ręką. Sytuacja daleka była od normalnej, świat ciągle zanurzony był po szyję w nieładzie, ale gdzieś tam migotało światełko w tunelu. Ruszyła budowa osiedla. Wiecie, że niedawno zmarł facet, do którego należały te ziemie? Przez całe życie udało mu się unikać mediów, i słodkie to musiało być życie. Nasz rząd na pewno zaproponował mu konkretną sumę za wywłaszczenie.
I wtedy… Moment. Prawie zgubiłam wątek. Nie, żadnych przerw, dam radę. Mówiłam o tym, że wszystko mogło zacząć się układać. Pokojowo nastawieni obcy przedstawili swoje niewygórowane oczekiwania, a my zaczęliśmy je spełniać. Aż tu przychodzi ranek, i widzimy, że po ogrodzonym terenie spacerują humanoidalne postacie, wyglądające jak wcielone w życie wizje szalonego kubisty. Oprócz wynaturzonych postaci matki, brata, i kilkorga znajomych Morgana, zidentyfikowano jeszcze parę innych osób. Osób, które w świadomości kapitana musiały odcisnąć się na tyle mocno, że obcy potrafili imitować ich wizerunki.
Oprócz mrożących krew w żyłach zdjęć, media obiegła też informacja, że liczba przybyszów jest większa niż na początku. Naukowcy, którzy prowadzili ich całodobową obserwację, już wtedy musieli wiedzieć, że rozmnażają się przez podział, ale, szczęśliwie, nie zdradzili tego faktu. Dość atrakcji jak na jeden dzień. Na jedno stulecie też by wystarczyło.
Pamiętacie, w ile dni postawiono całe osiedle? W sześć. A siódmego dnia twórcy, jako żywo niepodobni do Boga, zamiast odpocząć, nadali megafonem komunikat, że domy są gotowe.
Nie wierzyłam, że przybysze nas zrozumieją. A jednak. Armia pokrak ruszyła w stronę osiedla. Wciąż wiedzieliśmy o nich tyle, co nic. Domagano się, by Morgan w końcu ruszył tyłek i znów z nimi pogadał. Mniejsza z tym, że goście najwidoczniej potraktowali jego mózg jak szwedzki stół, a ile zdążyli z niego zabrać, i co jeszcze mogło z tego wyniknąć, nikt nie mógł wiedzieć.
Trzeba czekać i obserwować – komentowali zgodnie nasi naukowcy. To umiłowani możnowładcy kazali im tak ćwierkać, wiem o tym z pewnego źródła. Tak naprawdę jajogłowi palili się do tego, żeby osobiście pognać do obcych po to, by odebrać kolejny komunikat.
Za granicą zaczęto pomrukiwać, że należy zdobyć się na zdecydowane ruchy, że nie możemy zostawić przybyszów samych sobie, a bezczynność w tej kwestii jest tak naprawdę dolewaniem benzyny do niegasnącego ognia.
Aż tu nagle spadł deszcz. Pamiętacie tę ulgę? Nie, za młodzi jesteście. Ciebie to nawet nie było wtedy na świecie, co?
Śmiem twierdzić, że podobna chwila nie przytrafiła się ludzkości nigdy wcześniej. I już się nie przytrafi. Nigdy nie będziemy równie bliscy, nigdy już nie złączymy się w powszechnym wzruszeniu… Boże, popadam w jakieś emfatyczne tony. Wybaczcie. Ale to naprawdę było piękne.
Dziękujemy wam za dom
Napis był ledwie czytelny, więc żartowano, że przybysz, który chwycił za długopis, musi jeszcze trochę poćwiczyć. Inni podchodzili do sprawy bardziej serio, i powtarzali, dopatrując się w tym czegoś niepokojącego, że obcy imitował charakter pisma kapitana Morgana. W końcu nie udowodniono, czy faktycznie tak było. Przypuszczam, że za próbkę pisma najbardziej znanego negocjatora w dziejach ludzkości zapłacono by wtedy jak za woły. Tymczasem Morgan wciąż pozostawał w ukryciu, ale chwilowo wszyscy o nim zapomnieli. Nie był już potrzebny.
To niesamowite, jak szybko przechodzimy do porządku dziennego nad zdarzeniami, które ten porządek powinny bezpowrotnie zmienić, czy nawet zetrzeć na proch. Życie toczyło się dalej, choć wszyscy mówili teraz o nowej rzeczywistości. U mnie obyło się bez rewolucji, choć zmieniłam zajęcie. Czyli sposób, w jaki zarabiałam pieniądze. Spore pieniądze, nigdy tego nie kryłam.
Sama nie wiem, czemu ruszyłam ten mało przyjemny temat. Kiedy potem wydarzyło się… to wszystko, pismacy, oczywiście, natychmiast się tym zainteresowali, dotarli nawet do niektórych moich klientów. Mianowali mnie Sybillą, słyszeliście o tym? Zostałam zrównana z mitologiczną wieszczką, umiejącą przewidywać przyszłość.
Znacie teorię, zakładającą, że głupota jest bardzo demokratyczna i wszystkie grupy zawodowe dotyka w równym stopniu? To znaczy, że tylu samych półgłówków znajdziecie pośród zamiataczy ulic, co wśród sędziów, polityków, czy dziennikarzy. Nie wierzę w to. Z pewnością zamiatacze ulic, w swej masie, mają więcej oleju w głowie niż dziennikarze. Ależ to są idioci. Bez obrazy. Wydaje mi się, że wy akurat jesteście w tej bystrej połowie, czy tam ćwiartce.
Co? Nie, kochany. Nie namówisz mnie na to. Wiem, że wasz materiał, o ile pozwolę na to, by poszedł w świat, sprzedałby się jeszcze lepiej, gdybym poopowiadała więcej o swoim darze. Boli was to, że jasnowidze niechętnie się zwierzają, co? Spokojnie, jeśli teoria o głupocie jest prawdziwa, to na pewno trafi się w końcu gamoń, który sprzeda wam wszystko. Rozbierze się przed wami do naga, wybebeszy do dna. Aż dziwne, że ciągle czekacie. Pewnie mówię to w złą godzinę.
Ale dobra, niech będzie, zrobię wam tę uprzejmość i powiem kilka zdań. Same oczywiste rzeczy, których ludzie jakoś nie potrafią sobie przyswoić.
Jasnowidze nie są wszechwiedzący. Nie przewidujemy przyszłości, nikt tego nie potrafi. Mówi się, że dzięki swym zdolnościom potrafimy leczyć dusze. To nie tak. Wskazujemy chore miejsca i czasami udaje nam się zaordynować leczenie. Nie oznacza to, że jesteśmy nieomylni, czy że dokonujemy cudów.
No, wystarczy. Dobra, dobra, nie ma za co.
Wracając do tematu: Kiedy dzisiaj myślę o rzezi, w pierwszej chwili przed oczami staje mi laurka małego Timmy'ego. Wiecie, o czym mówię? Wrzućcie to w sieć, na pewno jest… O, właśnie. Widzicie? Przyznajcie, że słodkie. O ile każda wiadomość od obcych, czyli bardziej lub mniej kwieciste podziękowania, była szeroko komentowana, tak krzywe dziękuję, nagryzmolone na świstku papieru przez kosmitę, który przyszedł na świat już na Ziemi, i który podpisywał się Timmy, sprawiło, że wszyscy oszaleli. Cóż, zachwyty nie byłyby tak głośne, gdyby media publikowały zdjęcia laurki razem z wizerunkiem jej autora – kulawego podrostka przywodzącego na myśl daleko posunięte w rozkładzie zombie.
Widzę, że te słowa was rażą. Co, boicie się, że źle wypadnę? Nie zależy mi na tym. Nie chcę się wybielać. Nie mam też nic przeciwko temu, aby ci, którzy za mną nie przepadają, znielubili mnie jeszcze bardziej. Nie prowokuję. Mówię to, co uważam za prawdziwe i słuszne.
Mały Timmy. Niewinny Timmy. Święty Timmy. Przesadzam? Chyba nie. W końcu okrzyknięto go męczennikiem. Pozostałych, którzy zginęli w pogromie, również.
Dzisiaj możemy zadowalać się historiami o własnej szlachetności, o tym, jakie piękne warunki do życia zapewniliśmy naszym gościom, jak to trwaliśmy w pogotowiu, by spełnić każde ich żądanie. Tak naprawdę traktowaliśmy ich jak zwierzęta w zoo albo rybki w akwarium; dbasz o swój inwentarz, ale gdy zaczyna zachowywać się nie tak, jak należy, ingerujesz z całą mocą, ratując podopiecznych przed nimi samymi.
A jednak, gdyby wśród ofiar nie było Timmy'ego, gdyby przybysze nie zaczęli mordować się przypadkowymi narzędziami, gdyby przynajmniej nas o tym uprzedzili… Może nasza reakcja byłaby inna. Aż dziwne, że nie próbowano tego tuszować. Byli tacy, którzy uważali, że to źle, że w tym wypadku cenzura byłaby wskazana.
Powiedzieć, że nie spodziewałam się tamtego telefonu, to jak nic nie powiedzieć. Sam fakt że, dzwoniła do mnie sędzina, był zaskoczeniem, a gdy usłyszałam z jej ust propozycję, pomyślałam sobie, że to żart, choć nie miałam pojęcia, czemu miałby on służyć.
Milczałam więc, próbując rozwikłać sens dowcipu, podczas gdy moja rozmówczyni myślała, że zastanawiam się nad propozycją.
– Pani jako pierwsza przyszła mi na myśl – powiedziała w końcu.
Znałam ją od wielu lat i bardzo szanowałam. Nawet lubiłam. Kiedyś, po wyjątkowo nieprzyjemnej rozprawie, poszłyśmy na drinka, olewając konwenanse. Dawała mi do zrozumienia, że nie przypominam innych jasnowidzów, z którymi przyszło jej współpracować. Wprost chwaliła mnie za profesjonalizm i przyznaję, że jej opinia mi pochlebiała. Nie, nie wiem, dlaczego to właśnie ona zajmowała się… werbunkiem. Zgodziłam się. Czy można powiedzieć, że zostałam w tę sprawę zaangażowana po znajomości, co potem mi zarzucano? Być może.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie, jeszcze tego samego dnia przysłano po mnie samochód, który zawiózł mnie na lotnisko. Późnym wieczorem byłam już zameldowana w hotelu położonym o rzut beretem od strefy. Umierałam ze strachu.
Opiekował się mną taki niepozorny gość. Nie zwrócilibyście na niego uwagi, mijając go na ulicy. Przedstawił się jako Johnson. Na wstępie zapewnił mnie, że kapitan Morgan żyje i ma się dobrze, że wcale nie umarł od choroby popromiennej czy innego cholerstwa, mającego być następstwem spotkania z przybyszami. Po prostu postanowił wycofać się z życia publicznego, czemu trudno było się dziwić.
Chodziło mi po głowie, by zapytać, czemu zwrócili się do jasnowidza dopiero wtedy, kiedy obcy zaczęli rozrabiać. Gdyby zdecydowano się na to wcześniej, może udałoby się uniknąć masakry. Tak sobie myślałam. O, ironio.
Byłam zbyt ogłupiała, by zapytać też o kilka innych ważnych kwestii: Czy zabici stawiali opór? Czy rzeź była metodyczna i zorganizowana, a może doszło do niej w wyniku nagłego konfliktu, eskalującego do przerażających rozmiarów? Czy obcy, z którym mam rozmawiać, również… przyłożył rękę do śmierci swoich pobratymców?
Nie, te pytania wydają mi się ważne z perspektywy czasu. Wówczas liczyło się tylko to, że wejdę w kontakt z obcym. Tak jest. Wtedy nie miałam ani chęci, ani planów, by przekazać mu coś od siebie.
Zażyłam końską dawkę leków usypiających. Przyznaję, że chciałam jak najszybciej odpłynąć, nie katować się pytaniami, na które nie mogłam znać odpowiedzi.
O ósmej rano obudziło mnie ciche pukanie do drzwi. Johnson powiedział, że mam godzinę, aby się przygotować. To banalne, jeśli powiem, że czułam się jak we śnie, ale nie potrafię określić tego lepiej. Od mojej rozmowy z sędziną nie minęła nawet doba.
Po równej godzinie zjawił się po mnie samochód. Nie wyobrażajcie sobie wojskowego dżipa, to był zwykły sedan. Nim wjechaliśmy na teren osiedla, musieliśmy minąć trzy bramy. Znalazłam się w najpilniej strzeżonym miejscu na Ziemi. Rzeczywiście było tam pięknie, widoki jak z obrazka. Nawet po tym, jak wojsko pocięło teren zasiekami i poustawiało wszędzie wieże strażnicze.
W końcu zaparkowaliśmy przed sporych rozmiarów kontenerem; z zewnątrz obskurny, w środku prezentował się bez porównania lepiej. Zorganizowano w nim coś, co mogłoby robić za salon w niskobudżetowym sitcomie.
Johnson powiedział, że zostawią mnie w kontenerze samą. Obiecał, że on, i cała ekipa, będą trzymać rękę na pulsie. Szczerze mówiąc, ta informacja mnie nie przeraziła, bo na tamtą porę byłam przerażona już do granic możliwości. Opadłam na krzesło i odcięłam się od natarczywego głosu, serwującego kolejne zapewnienia i słowa otuchy. W końcu zostałam sama. Czekałam, gapiąc się na kolorowe szafeczki.
Kiedy drzwi się otworzyły, krzyknęłam. Pokój natychmiast wypełnił się aurą. Była przytłaczająca. Rzadko się zdarza, aby ktoś promieniał tak mocno, żebym zwróciła na niego uwagę; raptem kilka razy w życiu spotkałam kogoś, kto miał w sobie tyle energii, że wprawiło mnie to w zdumienie – i przeważnie byli to inni jasnowidze. Tymczasem obcy… Wyobraźcie sobie, że świeci na was ostre słońce, ale nie czujecie ciepła, tylko chłód. Chcielibyście coś zrobić, jakoś się zasłonić, ale na próżno. To porównanie jest o tyle złe, że zimny blask mnie nie oślepiał, wprost przeciwnie; moje zmysły wyostrzyły się aż do granicy, za którą byłam gotowa uwierzyć we własną wszechmoc… Równocześnie chciałam wyrwać się z tego stanu jak najszybciej. Nie potrafię opisać tego lepiej.
Żołądek podszedł mi do gardła, ale z innego powodu – obcy wyglądał, jakby ludzkie ciało, które przywdział, było na niego za duże o dwa rozmiary. Na zdjęciach, nawet na niezłej jakości filmach, nie rzuca się to tak bardzo, ale z bliska… Nawet sobie tego nie wyobrażajcie.
Ale i tak najgorsza była twarz. Z jakiegoś powodu jego usta cały czas rozciągały się w szerokim uśmiechu, a oczy, para niebieskich jak szafir oczu, pozostawała nieruchoma i pusta.
Czyją karykaturę miałam przed sobą? Jakie miejsce w życiu kapitana Morgana zajmował człowiek, do którego nieudolnie upodobnił się obcy? Był nagi, ale, na szczęście, kosmici postanowili nie morfować narządów płciowych, i tak dla nich bezużytecznych.
Zbliżył się do mnie. Każdemu krokowi towarzyszyło odrażające plaśnięcie bosych stóp. Wyciągnął rękę. Skóra na dłoni zwijała się jak przydługi rękaw.
Chwyciłam ją.
Chcecie usłyszeć kolejne kiepskie porównanie? W dodatku mało oryginalne, słyszałam je nieraz: kontakt jeden na jeden przypomina wpatrywanie się w płynącą wodę. Czasami jest to ledwie strumyczek, a niekiedy rwąca rzeka, na dnie której prędzej czy później da się wypatrzeć leżące skarby… lub śmieci.
Spodziewałam się, że dotykając przybysza poczuję coś odmiennego, i rzeczywiście – zamiast patrzeć na wodę, wpadłam w nią. Nie stawiałam oporu; dałam porwać się nurtowi. O tym, co zobaczyłam, mówiłam już nieraz, ale wiem, że chcecie, bym opowiedziała o tym po raz kolejny. Czemu nie?
Wyjawił mi swoje prawdziwe imię, ale nie miałam szans go zapamiętać. On i jego towarzysze przybyli z daleka. Ich podróż trwała całe wieki. Byli wygnańcami, rasą, która nigdzie nie była mile widziana. Kosmicznym chwastem – naprawdę tak to nazwał, choć nie sądzę, by dokładnie to miał na myśli.
Powiedział mi, że jest płodny. Mógł wykrawać ze swojego ciała potomstwo. Był ojcem wielu istnień.
Pragnął ich śmierci.
Chciał, żebym go zrozumiała. Mam na myśli zrozumienie tego, że pragnął zabijać. Nie motywów, które nim kierowały. Te pozostały dla mnie niejasne. Pokazał mi obrazy, których nie życzyłam sobie oglądać, widma pogromu. Poczułam wypełniającą go nienawiść.
Czy naprawdę była to nienawiść? Równie dobrze mogłabym to określić jako silną niechęć połączoną z poczuciem zagrożenia i przeświadczeniem, że niezbędne jest sięgnięcie po przemoc. Nie chodziło wyłącznie o potomstwo mojego rozmówcy. Wielu innych przybyszy też pragnęło pozbyć się swoich… dzieci. Oraz kilku starych, niepłodnych osobników. Niepłodnych od zawsze, albo od niedawna. Tak, zabijali też swoich rodziców. Jak już wspomniałam, nie wyjawił, co nimi kierowało.
Na sam koniec intensywność i barwa odczuć uległy całkowitej zmianie; poczułam wdzięczność i uwielbienie. Przybysz dziękował mi za to, że on i jego towarzysze mogą korzystać z naszej gościny.
A potem zwyczajnie puścił moją rękę i sterczał tak przede mną, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Uciekłam stamtąd, ale nie pobiegłam daleko – tuż za drzwiami straciłam przytomność.
Nie wiem, na jakiej podstawie stwierdzono, że nie trzeba mnie zawieźć do szpitala; wróciłam do hotelowego pokoju, gdzie zapewniono mi jedynie opiekę pielęgniarki. Podała mi kroplówkę. Od razu zaczęto wyciągać ze mnie wszystko, czego się dowiedziałam.
Nim zaczęłam mówić, mój opiekun, do spółki z dwoma anonimowymi panami w garniturach, wyjawił mi, dlaczego sięgnięto po wsparcie jasnowidza: Po tym, jak doszło do pogromu, zażądano od przybyszów, by więcej nie ważyli się tego robić. Odpowiedzieli w swoim stylu, bazgrząc na kartce papieru zdawkowe: Nie możemy. Na pytanie: Dlaczego? nie raczyli odpowiedzieć.
To, co przekazał mi obcy, streściłam przed chwilą w paru zwięzłych zdaniach. Wtedy wyciskałam to z siebie przez wiele godzin. Starałam się niczego nie pominąć, dbałam o to, by dobrze mnie zrozumiano.
Nikt nie zapisywał moich odpowiedzi, miałam więc pewność, że jestem nagrywana. Faceci w garniturach pożegnali się ładnie i wyszli. Johnson zapewnił mnie, że wkrótce odezwą się w sprawie wynagrodzenia. Do tamtej pory nawet o tym nie pomyślałam. Po raz ostatni zapytał, czy czuję się dobrze, po czym podziękował mi za współpracę i nisko się ukłonił.
Wystarczyłoby, żebym trzymała język za zębami, kiedy chwycił klamkę. Jestem pewna, że gdyby nie tamten impuls, wszystko potoczyłoby się inaczej.
– Co z nimi będzie? – zapytałam.
Odpowiedział mi uśmieszkiem. Nieprzyjemnym, dwuznacznym uśmieszkiem, mówiącym: No wiesz, skarbie, wszystkie opcje są na stole, ale prawdopodobnie sięgniemy po tę najbardziej radykalną i najpodlejszą zarazem.
Tak, mówię o tym po raz pierwszy. Wydaje mi się, że żadne z was mi nie wierzy. Jasne, czemu miałabym sobie tego nie wymyślić, żeby napawać się zdumieniem na waszych twarzach, a potem, kiedy opublikujecie ten film, śledzić gniewne komentarze pisane przez widzów niemogących w żaden sposób zweryfikować, czy starucha nie robi sobie z nich jaj?
Myślcie sobie, co chcecie.
Do tamtej pory marzyłam o swoich tabletkach, dzięki którym będę mogła spokojnie odpłynąć. Teraz nie wzięłabym ich za żadne skarby świata. Musiałam myśleć. Podjąć decyzję.
Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Na hotelowej papeterii zapisałam kilka zdań, które nad ranem huczały mi w głowie.
Kiedy uznałam, że nie dam rady dłużej czekać, zadzwoniłam do recepcji i poprosiłam, by poinformowali pana Johnsona, że chciałabym się z nim pilnie zobaczyć.
Pojawił się w ciągu piętnastu minut. Nie wyglądał ani na zaspanego, ani zmęczonego, co z jakiegoś powodu wytrąciło mnie z równowagi. Przyszło mi do głowy, by się wycofać. Odrzuciłam tę myśl.
– Muszę się z nim spotkać. Jeszcze raz.
Nie dał po sobie poznać, co myśli o moim żądaniu. Zapytał o powód.
– Poprosił mnie o to wczoraj. Abym przyszła następnego dnia, jeśli tylko będzie to możliwe.
Założyłam, że nawet jeśli mój opiekun domyśli się, że kłamię, mimo wszystko zgodzi się na to, bym jeszcze raz weszła w kontakt z przybyszem. Kalkulacja była prosta: Nie może wyniknąć z tego nic złego, a, kto wie, może pozyskamy jakieś wartościowe dane.
Johnson wyszedł z pokoju i po chwili wrócił. Tak jak poprzedniego dnia, powiedział, żebym za godzinę była gotowa.
Nie pamiętam ponownego przejazdu przez te wszystkie bramy i kontrole bezpieczeństwa. Sitcomowy pokoik wydał mi się ciasny i zbyt kolorowy, dziwiłam się samej sobie, że poprzedniego dnia tak mi się podobał.
Drzwi otworzyły się, do wnętrza wpadło znajome zimno.
To okropne, że z twarzy obcego nie dało się nic wyczytać; nie było tam nic, na czym mogłabym oprzeć jakiekolwiek przypuszczenia. Był zaskoczony tym, że ponownie chcę wejść z nim w kontakt? Może się go obawiał? Żywił jakieś nadzieje? Puste oczy i uniesione kąciki ust nic mi nie mówiły.
Przypomniała mi się wczorajsza złota poświata, fale wdzięczności. Zalało mnie współczucie; ta istota nie była świadoma tego, że z dnia na dzień zaczęliśmy traktować ją i jej pobratymców jak potwory. Że my również, najchętniej, wyrwalibyśmy ich z korzeniami i zapomnieli o tym, że kiedykolwiek do nas trafili.
Podeszłam do obcego i chwyciłam go za dłoń.
Znów wpadłam w lodowaty nurt, ale tym razem nie dałam się porwać.
Chciałam mieć pewność, że mnie widzi. Że potrafi i chce pojąć moje słowa. Przedstawiłam się, a raczej wykrzyczałam w myślach swoje imię; przelatujące przeze mnie wrażenia, obrazy i kolory nie ulegały zmianie. Mam na myśli to, że ich intensywność pozostawała taka sama. Założyłam, że obcy mnie słyszy. I że pragnie mnie wysłuchać.
Nie będziesz podnosił ręki na swoich współbraci!
Będziesz miłował dobro i pokój!
Będziesz miłował ludzi!
Będziesz pomagał ludziom!
Przekaż to wszystkim swoim towarzyszom! Korzystacie z naszej gościny, więc musicie dostosować się do naszych zasad i wartości!
Dużym wysiłkiem woli przerwałam kontakt i jak najszybciej stamtąd wyszłam. Nie czułam się tak źle, jak poprzedniego dnia. Johnson nie zwlekał, od razu zaczął wypytywać, czy dowiedziałam się czegoś nowego.
– Obiecał mi, że nigdy więcej nikogo nie skrzywdzą – skłamałam.
Nie dbałam o to, czy moje słowa brzmią wiarygodnie, to nie miało już dla mnie znaczenia.
Wiecie, że zdecydowałam się potem udzielić paru wywiadów. Po każdym z nich obiecywałam sobie, że nigdy więcej nie dam się namówić. Zmądrzałam dopiero po trzecim razie. Podczas tej ostatniej rozmowy pani… redaktor zapytała mnie o motywacje. Co natchnęło mnie do spisania przykazań i zaprezentowania ich obcym.
– Chciałam, żeby wszystko było dobrze – odparłam zgodnie z prawdą.
To wystarczyło, żeby przedstawić mnie jako infantylną idiotkę, oszalałą hippiskę, którą, jako żywo, nigdy w życiu nie byłam i być nie chciałam. Tak przynajmniej mi się wydaje.
Pamiętacie, jakim hasłem reklamowano tamten ostatni wywiad? Samozwańcza Bogini i jej dekalog.
Dekalog. Deka logos, mówi wam to coś, pieprzone nieuki? Reszty tytułu nie będę nawet komentować.
To i tak lepiej niż za pierwszym razem, kiedy zapytano mnie, czy czuję się winna śmierci tych wszystkich ludzi, a przecząca odpowiedź wystarczyła, by wywalić lead ciągnący się przez dwie strony: Niczego nie żałuję! Błazny. A wy? Jakie mieliście oczekiwania, przychodząc tutaj? Liczyliście na więcej? Nie? Trudno mi w to uwierzyć.
Każdy znał kogoś, kto znał kogoś, kogo wyłączyli. Co najmniej! Rozumiecie? Jeśli obcy nie rozprawili się z waszym sąsiadem, to dopadli kogoś z jego rodziny lub grona znajomych. Wszyscy powtarzali sobie to hasło. Sugerowano, że mogło paść na każdego.
Nie zgadzam się z tym. Jak wspomniałam na początku, żałuję tego, co się stało, ale nie uważam, aby obcy działali na oślep. Nie próbuję się wybielać. Po prostu ci, którzy widzą w tamtej tragedii jakąś przypadkowość, odwracają oczy od faktów.
Pękałam z dumy, kiedy okazało się, że obcy – w co wszyscy uwierzyliśmy – przyjęli mój kodeks. Często o tym mówiłam, ale powtórzę jeszcze raz: napisali dokładnie to, co przekazałam wówczas ich reprezentantowi, słowo w słowo. Biedni, musieli pocić się nad tą kartką przez pół dnia. Kiedy tylko pokazali ją światu, znów wybuchła euforia.
Odebrałam telefon od obcego mężczyzny. Nie przedstawił mi się, ale po głosie rozpoznałam, że to Johnson. Swoim beznamiętnym głosem zapytał, czy chcę to firmować. Rozumiecie? Gdybym w tamtej chwili się wycofała, niewykluczone, że do dzisiaj wszyscy wierzyliby, że obcy sami stworzyli te przykazania, albo że podrzucił im je kto inny… Nie mogłam się na to zgodzić. Po prostu… Nie chciałam, by w tej sprawie kłamano. Tylko tyle i aż tyle. Wzięłam na siebie odpowiedzialność, choć tak naprawdę, w tamtej chwili, był to raczej wielki przywilej.
Po rozmowie z Johnsonem moje nazwisko pojawiło się w mediach. Stacje telewizyjne zabijały się o to, by przeprowadzić ze mną wywiad. Wiecie, że byłam już umówiona? Jeśli dobrze poszukacie w sieci, znajdziecie może nawet zajawkę. Już wkrótce rozmowa z jasnowidzką, która oswoiła obcych! Coś w tym stylu. Nie będzie kolejnych Timmych! – oświadczył w telewizji śniadaniowej jakiś celebryta, a potem zalał się łzami. Wszyscy ryczeli razem z nim. Ja też. Pękałam z dumy.
I nagle przyszła ta noc, podczas której zaczęły wyć syreny. Odpaliłam jakiś portal, żeby spojrzeć, czy w okolicy nie doszło do wypadku albo pożaru.
Seria zagadkowych zgonów na terenie całego kraju!
W pierwszej chwili nie powiązałam bijącego po oczach nagłówka z wyjącą syreną. W treści artykułu napisano ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że dzieje się coś dziwnego, i że policja bada sprawę.
Leżałam w łóżku, przewracając się z boku na bok. Jakiś czas potem znów zajrzałam na portal.
Osiedle przybyszów w ogniu!
Z lakonicznego tytułu można było wnioskować, że doszło do jakiegoś aktu terroru. Znów – artykuł nie zawierał prawie żadnej treści, informował jedynie o tym, że stało się coś złego. Że wszystko płonie.
To nie do wiary, że ciągle się o tym dyskutuje. Co dokładnie się stało? Dlaczego? Czy coś mogło potoczyć się inaczej? Bla, bla bla, przelewanie z pustego w próżne. Nie wiemy nic pewnego i tak już zostanie. Słucham? Moje zdanie? Nie ma znaczenia. No dobrze, wiem, że dla was ma.
Sądzę, że pokochali nas bezwarunkowo. Tak, jak zwierzę kocha swego pana. Gdybym poprosiła ich, aby się pozabijali, myślę, że zrobiliby to jeszcze tego samego dnia. Aby nie zawieść naszych oczekiwań. Będziesz miłował ludzi! Będziesz pomagał ludziom!
Wiem, że o wszystkich nieszczęśnikach, którzy zginęli tamtej nocy, nie można mówić źle. Co nie zmienia faktu, że, jak już wspomniałam, w tym wszystkim nie było grama przypadku.
Samo to, że nie wyłączyli nikogo, kto akurat prowadziłby pojazd, obsługiwał maszynę, czy robił cokolwiek innego, co mogłoby doprowadzić do śmierci… niewłaściwych osób.
Nie znoszę eufemizmów, ale ten jakoś nigdy mnie nie drażnił. To faktycznie wyglądało tak, jakby wyłączali ludzi poprzez naciśnięcie odpowiedniego pstryczka w mózgu, prawda? Bez krzyków i krwi. Szybko i skutecznie.
Pewien publicysta, który przez długie lata wyrażał nadzieję, że skończę na krześle elektrycznym, postawił tezę, że gdybym w swoim infantylizmie nie poprosiła kosmitów o to, by miłowali ludzkość, a jedynie przestrzegła ich przed krzywdzeniem samych siebie, to najpewniej unicestwiliby nas wszystkich, zdmuchnęli nasze mózgi za jednym razem, jak urodzinowy tort. Nie bawiliby się w gaszenie pojedynczych świeczek. Darujcie, to nie moja metafora.
Nie wierzę w to. Zgadzam się jednak z inną tezą: Obcych łączyło coś w rodzaju wspólnej jaźni, i nigdy nie staliby się tak potężni, gdyby pozwolono im się samoregulować… No cóż, wyrzynać się nawzajem tak, jak pragnęli to robić.
Wówczas tysiące stręczycieli, gangsterów, przestępców seksualnych i płatnych morderców nie zostałoby wyłączonych. Nie patrzcie tak na mnie, wiem, że nie wszyscy mieli kartotekę kryminalną… Jeszcze. Pamiętacie Raport miniejszości? Po waszych minach widzę, że wiecie, do czego piję. Proszę o litość, nie sądźcie mnie po raz drugi za to samo. Już raz mnie uniewinnili, prawda? Wcale liczne grono tych, którzy widzieli mnie w najlepszym razie za kratkami, było mocno rozczarowane. Nieszczęsny kapitan Morgan gardłował za moim skazaniem, pamiętacie? Wrócił do życia publicznego tylko po to, żeby domagać się mojego rozliczenia. Niepojęte.
Szkoda mi przybyszy. Ich śmierć też biorę na swoje barki, czemu nie? Żałuję tylko, że unicestwiono ich tak nagle, nie wiedzieli nawet, za co giną. Zresztą, nie mieli wiele czasu, by się nad tym zastanawiać. Chciałabym poznać nazwisko decydenta, który wydał rozkaz, by poderwać myśliwce. Co kazało mu sądzić, że to obcy są za to wszystko odpowiedzialni? A co powiecie na to, że tak naprawdę jasnowidze, pochyleni nad gigantyczną kryształową kulą, zamordowali zdalnie kilkaset tysięcy obywateli naszego kraju, a cała wina spadła na niewinnych kosmitów? Ta teoria była swego czasu dość popularna.
Słyszycie, jak mówię? Głos mi wysiada. Tylu słów, co dzisiaj, nie wypowiedziałam w ciągu ostatniego roku. Skończmy już. Możecie zgasić to wielkie ustrojstwo…?
Dziękuję. Nie wiem, co siedzi w głowie waszego producenta, ale wam dobrze z oczu patrzy. Mam nadzieję, że nie zapamiętacie mnie źle. Ani po dzisiaj, ani tak… w ogóle. Możecie mnie tu czasem odwiedzić. Nie zapomnijcie przywieźć ciasta.
Witaj. :)
Z technicznych spraw – sugestie do przemyślenia:
Gdybym miała co do tego jakieś wątpliwości, to kiedy skończyłam zeznawać, nie omieszkał się ich rozwiać, dodając parę zdań o sposobie, w jaki rzekomo się prowadzę. – jakoś mi przeszkadza to „się” (?)
Wizję z tamtego dnia też zapamiętałam. Ich, w odróżnieniu od rozpraw, noszę w pamięci sporo. Nie są dla mnie ciężarem, ale kiedyś, dawno temu, miewałam przez nie koszmary. – tu niejasnym jest dla mnie podmiot drugiego zdania – CO – nie jest ciężarem dla bohaterki? – odgaduję, że „wizje”, ale nie jest to jednoznaczne, bo – może „rozprawy”, wymienione jako ostatnie przed tym zdaniem?
Doszło do ko-nta-ktu! – czy celowo tak nietypowo przedzieliłeś ten wyraz?
Chodziło mi po głowie, by zapytać, czemu zwrócili (się?) do jasnowidza dopiero wtedy, kiedy obcy zaczęli rozrabiać.
Wtedy nie miała ani chęci, ani planów, by przekazać mu coś od siebie. – czy tu nie miało być jeszcze „m”?
Na razie tyle, przepraszam, na pewno jeszcze wrócę; tekst znakomity i bardzo gorzki, zdecydowanie piórkowy; brawa za świetne przekazanie tak trudnych treści oraz za formę.
Pozdrawiam serdecznie. :)
Edycja – dalsza część:
Szczerze mówiąc, ta informacja mnie nie przeraziła, bo na tamtą porę byłam przerażona już do granic możliwości. – celowo taki styl wypowiedzi bohaterki?
Johnson zapewnił mnie, że wkrótce odezwą się do mnie w sprawie wynagrodzenia. – może to pominąć? – chyba że celowo znowu w pełnych emocji wypowiedziach bohaterki wplatasz powtórzenie (?)
– Muszę z nim spotkać. – brak „się”?
– Muszę z nim spotkać. Jeszcze raz.
Nie dał po sobie poznać, co myśli o moim żądaniu. Zapytał o powód.
– Poprosił mnie o to wczoraj. Abym przyszła następnego dnia, jeśli tylko będzie to możliwe.
– moja pierwsza myśl po tym fragmencie – czy Johnson nie miał do niej pretensji, dlaczego wcześniej o tym nie wspomniała? – w ogóle nie zapytał, czemu im tego wcześniej nie powiedziała, a to wydaje mi się dziwne w opisywanej sytuacji
Pewien publicysta, który przez długie lata wyrażał nadzieję, że skończę na krześle elektrycznym, postawił tezę, że gdybym w swoim infantylizmie nie poprosiła kosmitów o to, by miłowali ludzkość, a jedynie przestrzegła ich przed krzywdzeniem samych siebie, to najpewniej unicestwili by nas wszystkich, zdmuchnęli nasze mózgi za jednym razem, jak urodzinowy tort. – razem, bo znamy podmiot
Świetne opowiadanie, mocne, idealnie pokazujące nas, ludzi, nasze przywary, strach przed nieznanym i żądzę zabijania wszystkiego, czego się boimy. Bardzo gorzkie słowa bohaterki wydają się nawiązywać do wielu dawnych tragedii, ale i przestrzegać przed przyszłością.
Klikam podwójnie, pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)
Pecunia non olet
Witaj, bruce!
Twoja wizyta jest dla mnie równie miła, co zaskakująca :) Bardzo się cieszę, że zajrzałaś.
Wielkie dzięki za łapankę, sporo baboli się prześlizgnęło.
– moja pierwsza myśl po tym fragmencie – czy Johnson nie miał do niej pretensji, dlaczego wcześniej o tym nie wspomniała? – w ogóle nie zapytał, czemu im tego wcześniej nie powiedziała, a to wydaje mi się dziwne w opisywanej sytuacji
Myślę, że Johnson zastanawiał się, w co gra ta dziwna jasnowidzka, ale postanowił zobaczyć, co z tego wyniknie – w sumie nie ryzykował (jak mu się wydawało) niczym, a ponowny kontakt mógł zaowocować jakimiś nowymi odkryciami.
Twoja entuzjastyczna opinia bardzo mnie cieszy, w podsumowaniu wymieniłaś wiele kwestii, które chciałem, by wybiły się na pierwszy plan :) Dziękuję za podwójną nominację!
Pozdrawiam!
Bałem się, że zmęczy mnie czytanie długiego tekstu na małym ekranie. Nie zmęczyło mnie ani trochę. Tekst z apetytem skonsumowalem na raz do popołudniowej kawy.
Obawiałem się, że przyjęta przez autora forma opowiedzenia historii "inwazji", będzie na dłuższą metę męcząca. Nie była. Chociaż przez cały czas utrzymana była konsekwentnie forma wywiadu, było to na tyle sprawnie wykonane, że nie znużyło, a po przeanalizowaniu całości można odkryć, że to nie był wywiad, tylko spowiedź, a czytelnik czuje się w obowiązku udzielić rozgrzeszenia. Jeśli taki był zamysł, to brawo.
Pomysł na samą historię również bardzo dobry – nieszablonowy, czyli taki, jaki lubię. Obcy nie są ani dobrzy ani źli, a ludzie przeciwnie;) Przesłanie również zgodne z moim przekonaniem o niskiej szlachetności ludzkiej natury i wyjątkach potwierdzajacych regułę. Całość bardzo mi się podobała, mimo iż konkluzje nie napawaja optymizmem.
Oczywiście można by jeszcze dyskutować o moralnych aspektach historii, czy to dobrze by było tak móc wyłączyć wszystkich zwyrodnialców, czy to sprawiedliwe, że ktoś zadecydował za nas, czy adekwatna była kara za taką ingerencję itd. Super, że tekst skłania do refleksji i ciekaw jestem dyskusji.
Gratuluję i życzę powodzenia w konkursie.
empatia
O ile każda wiadomość od obcych, czyli bardziej lub mnie kwieciste podziękowania, była szeroko komentowana, ← mniej (chochlik zjadł j)
Wtedy nie miała ani chęci, ani planów, by przekazać mu coś od siebie. ← miałam
Powyższe na dowód, że czytałem.
Gorzkie przedstawienie ludzkości w reakcjach na spotkanie z Obcymi. Nietypowa forma dodatkowo dodała smaku. Klik! Powodzenia w konkursie. :)
Cała przyjemność po mojej stronie; dziękuję bardzo, to była prawdziwa uczta dla mnie jako skromnego czytelnika, bo opowiadanie jest wybitne. :)
Co do wątpliwego fragmentu, o jaki pytałam – jasne, on ciągle był dość podejrzliwy wobec bohaterki, rozumiem doskonale, bardzo dziękuję za rozwianie moich wątpliwości. :)
Żadnych baboli nie było, to jedynie drobne sugestie do przemyślenia; bohaterka mówi pod wpływem emocji, jest po przejściach i jak najbardziej jest to zrozumiałe. :)
Pozdrawiam serdecznie i raz jeszcze dziękuję oraz gratuluję tekstu. :)
Pecunia non olet
Tu byłam.
Gdzie nie ma zasad, tam są kwasy.
Tak mnie wciągnęło, że nie wiem, czy to ja połknęłam tekst, czy wręcz przeciwnie :) Pomysł ciekawy, taki inny, a przy tym historia opowiedziana wprawnie, ale też tak swojsko :) Nie zanudza, choć przy takiej objętości z góry pojawiła się przed tym obawa… No jednym słowem, doskonale się czytało :)
Spodziewaj się niespodziewanego
Hej,
Bardzo ciekawa forma opowiadania, spodobało mi się przedstawienie wydarzeń jako wywiad z główną bohaterką. Fabuła jest wciągająca, dobrze przedstawiona została ludzka natura i kontakt z obcymi.
Pozdrawiam :)
Piękne. Inne, ciekawe, podane w nietypowy sposób, polane sosem specyficznej atmosfery opowieści – wywiadu. Wyłania się, niestety, ludzka ułomność, nasz strach, nasze uprzedzenia, nasze pojęcie wartości, zbyt wąskie dla wszechświata możliwości. Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jest wynalazek, ale domyślam się, że “dekalog”, tak?
Wysoki poziom językowy i fabularny, oraz czysta przyjemność czytania sprawia, że idę klikać, jeśli jeszcze w ogóle potrzebujesz… :)
Pozdrawiam serdecznie. :)
Interesująca forma pierwszego kontaktu. Nie kojarzę czegoś takiego, a to już osiągnięcie.
No, religia to bardzo niebezpieczna zabawa. Pomysł, że ludzie mogą pragnąć śmierci innych, jest bardzo stary – w dzieciństwie oglądałam jakiś film na ten temat.
Technicznie – przydałoby się jakoś ten tekst podzielić na części. Rozumiem, że bohaterka mówi jednym ciągiem, ale to jednak trochę męczące, a nie ma żadnej tabliczki z napisem “tu możesz sobie zrobić postój”.
Widzę potencjał do cięć – bohaterka wielokrotnie powtarza, że współczuje Morganowi, że został źle potraktowany… IMO, można to spokojnie zredukować.
Babska logika rządzi!
Witaj Adam_C4
Bardzo podoba mi się i sama forma, takiego osobistego wywiadu rzeki, a i sama koncepcja obcych bardzo oryginalna.
Pozdrawiam i klikam.
Opowiadanie zdecydowanie się wyróżnia, zarówno treścią, jak i formą, i to raczej na korzyść. Narracja drugoosobowa zwykle jest męczącym eksperymentem, ale tu moim zdaniem udało się ją dobrze rozegrać: niespieszne tempo, powtórzenia wątków, wplatane w opowieść detale – wszystko przekonująco oddaje klimat wizyty w domu opieki, mimo że rodzaj placówki chyba nigdzie w tekście nie jest dosłownie identyfikowany. Nie twierdzę, że to automatycznie kasuje zmęczenie, ale uzasadnia to uczucie, wpisuje je w kontekst. Co prawda, zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników gorzej ode mnie znosi powolną narrację i dla nich tekst może okazać się niestrawny.
Co do treści, też się dotychczas nie natknąłem na takie połączenie tropów fabularnych, aby ludzkość dysponowała telepatią przed przybyciem kosmitów i to umożliwiło porozumienie z nimi. Ten pomysł dał Ci interesujące pole manewru. Ja odczytałem “jasnowidzów” jako metaforę naukowców, którzy są instrumentalnie wykorzystywani przez władze, podejrzewani przez laików o niestworzone rzeczy oraz często nie są w stanie wytłumaczyć swojego postrzegania świata osobom bez dogłębnego przygotowania.
Sam efekt rozmów z kosmitami wybrzmiewa dla mnie trochę słabiej. Ostrzeżenie nie jest bardzo oryginalne: wiadomo, że nieodpowiedzialne podejście do prowadzenia rozmów w połączeniu z wielkimi różnicami kulturowymi łatwo powoduje tragedie. Piszesz gdzieś o tysiącach – jeżeli “każdy znał kogoś, kto znał kogoś zabitego”, to liczba ofiar w skali samych Stanów szłaby co najmniej w setki tysięcy. Również zatrzymało mnie niedowierzanie, że Johnson nie przejrzałby tak prymitywnego kłamstwa i pozwolił jej na ponowną rozmowę, w ogóle taka decyzja strategiczna musiałaby zapaść na znacznie wyższym szczeblu. Zastanawiałem się jeszcze, w jaki sposób rasa tak łatwo przyjmująca rozkazy i podatna na manipulacje nawet osiągnęłaby poziom rozwoju pozwalający na podróże kosmiczne, ale to raczej poza zakresem tematycznym opowiadania.
Parę przypadkowych drobiazgów wyłowionych z treści…
liczba przybyszów jest większa, niż na początku.
To i tak lepiej, niż za pierwszym razem
Zbędne przecinki – brak odrębnych orzeczeń.
W dodatku mało oryginalne, słyszałam je nieraz: Kontakt jeden na jeden przypomina wpatrywanie się w płynącą wodę.
Dlaczego wielka litera w środku zdania?
Na pytanie: Dlaczego?, nie raczyli odpowiedzieć.
Również zbędny przecinek.
Pamiętacie Raport miniejszości?
Tu przyplątało się nadmiarowe “i”, a pytajnik nie powinien być zapisany kursywą (nie jest przecież częścią przytaczanego tytułu).
Dziękuję za podzielenie się zajmującym tekstem, klikam i pozdrawiam!
Dzień dybry,
Na bluzie dziewczyny zostało sporo esencji.
Jakież to ładne określenie :)
Doszło do ko-nta-ktu!
Chyba dzieli się to inaczej: kon-tak-tu!
W którymś z wywiadów przyznał, że czuł się wtedy, jak zwycięzca loterii.
→ W którymś z wywiadów przyznał, że czuł się wtedy jak zwycięzca loterii.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przecinek-przed-jak;16291.html
Mogli ściągnąć jakiegoś filologa albo ufologa! Pewnie. Albo kynologa
Dlaczego akurat kynologa?
Po raz pierwszy formułuję to wprost i dobitnie: Żałuję tego, co się stało.
W sumie od tego należało zacząć dzisiejszą gadaninę: Czemu akurat teraz?
Wypowiedzi po dwukropku nie powinny być z małej litery?
Widzę po waszych minach, że wy to wszystko wiecie. Właściwie czemu ja o tym opowiadam…? Dobra, skoro wam to nie przeszkadza, będę gadać po swojemu.
Genialne uzasadnienie przytoczenia całej historii niewtajemniczonemu czytelnikowi.
I tak nic byśmy nie wskórali.
→ I tak byśmy nic nie wskórali.
komentarz jakiegoś rynsztokowego niusoklety utknął mi w głowie.
A kto to jest niusokleta? Bo nie mogę znaleźć.
Na początek powiedział, że [podmiot] są rozumni, nie mają wrogich zamiarów
Zabrakło podmiotu. Kto jest rozumny? Ludzie czy ufoludki? Domyślam się, że ufoludki, ale moim zdaniem dla porządku należałoby doprecyzować.
Prośba o zapewnienie im schronienia wynikać mogła z lęku przed nieprzyjaznymi warunkami. Tylko znów – skąd kosmici mieli o nich jakiekolwiek pojęcie?
Nie rozumiem. Skąd kosmici mieli o nieprzyjaznych warunkach pojęcie? Nie rozumiem tego pytania. Dlaczego mieliby nie mieć?
Czemu ludzkie postacie, w które postanowili się oblec, przywodziły na myśl ożywione obrazy Picassa.
Ojeej, jakie creepy :O
Naprawdę, przeszedł mnie dreszcz.
liczba przybyszów jest większa, niż na początku.
Bez przecinka:
→ liczba przybyszów jest większa niż na początku.
https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Przecinek-przed-niz;17490.html
Nie wierzyłam, że przybysze nas zrozumieją. A jednak. Armia pokrak ruszyła w stronę osiedla. Wciąż wiedzieliśmy o nich tyle, co nic.
No właśnie, bardzo mi ten szczegół nie gra. Nie rozumiem, dlaczego właściwie bez wahania zdecydowano o pomocy kosmitom i wybudowaniu im osiedli. W takiej sytuacji wydaje mi się, że ludzkość byłaby o wiele ostrożniejsza i bardziej sceptyczna.
Cóż, zachwyty nie byłyby tak głośne, gdyby media publikowały zdjęcia laurki razem z wizerunkiem jej autora – kulawego podrostka przywodzącego na myśl daleko posunięte w rozkładzie zombie.
Brrr!
Z jakiegoś powodu jego usta cały czas rozciągały się w szerokim uśmiechu, a oczy, para niebieskich jak szafir oczu, pozostawała nieruchoma i pusta.
Jejku, jakie strachy nam tu serwujesz!
Nie czułam się tak źle, jak poprzedniego dnia.
→ Nie czułam się tak źle jak poprzedniego dnia.
jw.
Pewien publicysta, który przez długie lata wyrażał nadzieję, że skończę na krześle elektrycznym, postawił tezę, że gdybym w swoim infantylizmie nie poprosiła kosmitów o to, by miłowali ludzkość, a jedynie przestrzegła ich przed krzywdzeniem samych siebie, to najpewniej unicestwiliby nas wszystkich, zdmuchnęli nasze mózgi za jednym razem, jak urodzinowy tort.
Chyba czegoś nie rozumiem. Skoro publicysta twierdził, że autorka monologu uratowała ludzkość, to czemu miał nadzieję, że skończy ona na krześle elektrycznym?
Skończone.
Podziwiam warsztat, który jest na tak wysokim poziomie, że ścianę tekstu niemal całkowicie pozbawioną dialogów czyta się jednym tchem. Prawdziwe mistrzostwo.
Typ i styl narracji są cudowne. Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga, jedyną książką, która mnie zachwyciła ze wszystkich przeczytanych w tym roku.
Podobało mi się przedstawienie reakcji ludzi na działania Morgana i autorki monologu. Na zasadzie: co byś nie zrobił i tak będzie źle, i tak wszyscy będą cię krytykować. A pomysłu lepszego nie ma nikt.
Doceniam też przedstawienie istot pozaziemskich jako krzakoludków. Po pierwsze, jest to urocze (a przynajmniej było, dopóki nie zaczęły się przeistaczać w dziwne stwory), a po drugie, cenię każdą ucieczkę od stereotypizacji i banalności.
Klikam do Biblioteki i nominuję do Piórka.
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Rany, ilu gości! Witam wszystkich!
Bruce, :)
empatio,
Super, że tekst skłania do refleksji
Cieszę mnie to, że tak uważasz, i że tekst Cię nie znużył, bo tego obawiałem się najbardziej :) Dziękuję!
Koalo,
dziękuję za lekturę, wskazanie baboli i zgłoszenie!
Tarnino,
dzięki za wizytę!
NaNa,
Nie zanudza, choć przy takiej objętości z góry pojawiła się przed tym obawa…
Nic dziwnego, kiedy skończyłem pisać i zobaczyłem liczbę znaków, to się przestraszyłem. Świetnie, że mimo tego opowiadanie Cię wciągnęło, dziękuję za wizytę!
pnzrdiv.117,
Bardzo ciekawa forma opowiadania, spodobało mi się przedstawienie wydarzeń jako wywiad z główną bohaterką.
Lubię tę formę, nie kryję, że to satysfakcjonujące, kiedy czytelnikom też ona odpowiada :) Dziękuję za wizytę!
Jolko,
Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jest wynalazek, ale domyślam się, że “dekalog”, tak?
Tak, nie byłem pewien, czy kwalifikuje się to jako wynalazek, ale poszedłem tym tropem, że jeśli są to przykazania dane kosmitom, to można potraktować to jako coś nowatorskiego :) Dziękuję za wszystkie bardzo miłe słowa i za zgłoszenie!
Finklo,
Interesująca forma pierwszego kontaktu. Nie kojarzę czegoś takiego, a to już osiągnięcie.
Przyznam, że tutaj siliłem się na oryginalność :)
Technicznie – przydałoby się jakoś ten tekst podzielić na części.
Widzę potencjał do cięć – bohaterka wielokrotnie powtarza, że współczuje Morganowi, że został źle potraktowany… IMO, można to spokojnie zredukować.
Jasne, niby mogę bronić się konwencją, ale nawet w przypadku gawędy snutej przez starszą kobietę pewnie można by tu i tam coś ciachnąć bez szkody dla tekstu, a z korzyścią dla czytelnika. Dziękuję za wizytę!
Sajmonie15,
dziękuję za odwiedziny i za klika!
Ślimaku Zagłady,
Nie twierdzę, że to automatycznie kasuje zmęczenie, ale uzasadnia to uczucie, wpisuje je w kontekst. Co prawda, zdaję sobie sprawę, że wielu czytelników gorzej ode mnie znosi powolną narrację i dla nich tekst może okazać się niestrawny.
Prawda. Konwencja konwencją, ale to może nadmiernie zmęczyć i rozumiem, jeśli ktoś od takiej formy zwyczajnie się odbije.
Ja odczytałem “jasnowidzów” jako metaforę naukowców, którzy są instrumentalnie wykorzystywani przez władze…
Pisząc o jasnowidzach, wyobrażałem ich sobie raczej jako autsajderów, ale i narcyzów świadomych swej przewagi nad zwykłymi śmiertelnikami.
podejrzewani przez laików o niestworzone rzeczy oraz często nie są w stanie wytłumaczyć swojego postrzegania świata osobom bez dogłębnego przygotowania.
Przez postać narratorki chciałem zaznaczyć, że jasnowidzom nieobca jest tęsknota za powszechną aprobatą i, może nawet, sympatią. Bo to, co mogą dać im nieobdarzeni talentem bliźni, to głównie podziw i lęk.
Ostrzeżenie nie jest bardzo oryginalne: wiadomo, że nieodpowiedzialne podejście do prowadzenia rozmów w połączeniu z wielkimi różnicami kulturowymi łatwo powoduje tragedie.
Zgoda.
To liczba ofiar w skali samych Stanów szłaby co najmniej w setki tysięcy.
Po raz pierwszy wspominam tysiące ofiar, ale potem dopowiadam, że ich liczba szła w setki tysięcy.
Również zatrzymało mnie niedowierzanie, że Johnson nie przejrzałby tak prymitywnego kłamstwa i pozwolił jej na ponowną rozmowę,
Myślę, że Johnson był świadom tego, że narratorka kłamie. Mimo wszystko pozwolono jej na ponowny kontakt, zakładając, że jest to nieobarczone żadnym ryzykiem. Kalkulacja mogła wyglądać w ten sposób: Nie wiem, czemu ta nawiedzona wariatka ponownie chce zobaczyć się z kosmitą, może po prostu jej się to spodobało, ale mniejsza o to – bez względu na to, czy dozna ekstazy, padnie trupem, czy usłyszy prośbę o przemalowanie pokoi – dowiemy się czegoś nowego.
w ogóle taka decyzja strategiczna musiałaby zapaść na znacznie wyższym szczeblu.
Johnson pewnie miał gorącą linię z kimś stojącym znacznie wyżej niż on, dlatego nie dał zielonego światła od razu, tylko musiał to skonsultować.
Zastanawiałem się jeszcze, w jaki sposób rasa tak łatwo przyjmująca rozkazy i podatna na manipulacje nawet osiągnęłaby poziom rozwoju pozwalający na podróże kosmiczne, ale to raczej poza zakresem tematycznym opowiadania.
Założyłem, że obcy przybyli na Ziemię na kawałku kosmicznej skały, nie przy pomocy statków. Czy tak zaawansowane organizmy, choćby superwytrzymałe, mogły przetrwać tego rodzaju podróż? Jak miałyby w nią wyruszyć? Jak długo musiałaby ona trwać i gdzie byłby jej początek? Przyznaję, że nawet nie łypnąłem w stronę nauk ścisłych, cieszę się, że zarówno Ty, jak i pozostali czytelnicy, patrzą na to przez palce. Rzeczywiście nie o popisywanie się moją lichą wiedzą z zakresu fizyki i chemii tu chodziło :)
Dziękuję Ci za rozbudowany komentarz, wylistowanie baboli, i za klika!
HollyHell91,
Dlaczego akurat kynologa?
Chciałem, żeby ta propozycja była absurdalna, narratorka podkreśla, że w okoliczności pierwszego kontaktu każdy byłby równie kompetentny. A raczej niekompetentny :)
A kto to jest niusokleta? Bo nie mogę znaleźć.
Szukałem jakiegoś synonimu dla dziennikarza, najlepiej pejoratywnego, i wymyśliłem takie słówko :) Coś jak wierszokleta, tylko produkujący taśmowo niusy :) (Może powinno być njusokleta?)
Nie rozumiem. Skąd kosmici mieli o nieprzyjaznych warunkach pojęcie? Nie rozumiem tego pytania. Dlaczego mieliby nie mieć?
Tutaj może powinienem bardziej to doprecyzować – chodziło mi o niekorzystne warunki atmosferyczne panujące na Ziemi, albo – jeszcze szerzej – o coś takiego, jak niekorzystne warunki w ogóle. Zakładanie, że przybysze z kosmosu, przy okazji pierwszego kontaktu, proszą o dach nad głową, co najmniej tak, jakby byli co przedstawicielami jakiejś zaginionej cywilizacji, a nie obcego gatunku, wydaje mi się dość zaskakujące.
Naprawdę, przeszedł mnie dreszcz.
O to chodziło :)
No właśnie, bardzo mi ten szczegół nie gra. Nie rozumiem, dlaczego właściwie bez wahania zdecydowano o pomocy kosmitom i wybudowaniu im osiedli. W takiej sytuacji wydaje mi się, że ludzkość byłaby o wiele ostrożniejsza i bardziej sceptyczna.
Bardzo możliwe, rozumiem ten punkt widzenia, ale założyłem, że wydano rozkaz, by dać obcym dach nad głowo. Sugeruję, że akcja opowiadania rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych, więc decyzja o tym, co zrobić z przybyszami, zależałaby pewnie od niej/niego. Zachowawcza postawa mogłaby nie pasować do wizerunku tego przywódcy, kłócić się z jego medialną personą.
Chyba czegoś nie rozumiem. Skoro publicysta twierdził, że autorka monologu uratowała ludzkość, to czemu miał nadzieję, że skończy ona na krześle elektrycznym?
Publicysta domagał się dla narratorki najwyższego wymiaru kary za skrajnie nieodpowiedzialną samowolkę, która doprowadziła do ogromnej tragedii. Jako coś, co dodatkowo ją obciąża, zwrócił uwagę na to, że gdyby, akurat, pod wpływem kaprysu pomyślała sobie o trzy słowa za mało, to obcy mogliby – niewykluczone – pstryknąć cała ludzkość, a nie tylko jej część.
Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga
Nie czytałem, ale słyszałem na temat tej powieści sporo dobrego.
Na zasadzie: co byś nie zrobił i tak będzie źle, i tak wszyscy będą cię krytykować. A pomysłu lepszego nie ma nikt.
No tak.
Dziękuję Ci za wyczerpujący komentarz, wyłapanie baboli, wszystkie miłe słowa, no i za podwójną nominację :)
Pozdrawiam wszystkich!
Johnson pewnie miał gorącą linię z kimś stojącym znacznie wyżej niż on, dlatego nie dał zielonego światła od razu, tylko musiał to skonsultować.
Rzeczywiście, nie zwróciłem uwagi, ale teraz myślę, że to jest dostatecznie pokazane w tekście (chociaż naiwność rzeczonego kłamstwa wciąż wydaje mi się rażąca, ale może i to jakoś się wpisuje w osobowość bohaterki):
Założyłam, że nawet jeśli mój opiekun domyśli się, że kłamię, mimo wszystko zgodzi się na to, bym jeszcze raz weszła w kontakt z przybyszem. Kalkulacja była prosta: Nie może wyniknąć z tego nic złego, a, kto wie, może pozyskamy jakieś wartościowe dane.
Johnson wyszedł z pokoju i po chwili wrócił. Tak jak poprzedniego dnia, powiedział, żebym za godzinę była gotowa.
I tutaj też wielka litera w środku zdania. Zwykle daje się wielką literę po dwukropku tylko wtedy, gdy rozpoczyna on wielozdaniowy cytat, ale pewnie powinienem dodać, że przynajmniej Grzenia dopuszcza tutaj swobodniejszą interpretację: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/wielka-litera-po-dwukropku;11118.html.
Ślimaku,
przyznaję, że skłaniam się ku podejściu Grzeni. Wprowadzając po dwukropku nowe zdanie, zaczynam je od wielkiej litery. Ale nie jestem do tej zasady szczególnie przywiązany, więc może od niej odejdę.
Dzięki!
Silnie mi się skojarzyły z “Dolores Claiborne” Stephena Kinga
Nie czytałem, ale słyszałem na temat tej powieści sporo dobrego.
Szczerze polecam, tym bardziej że książka nie jest długa. Byłam pozytywnie zaskoczona, bo nie przepadam szczególnie za Kingiem, ale okazuje się, że jak facet chce, to potrafi napisać naprawdę coś dobrego.
Bez sztuki można przeżyć, ale nie można żyć
Mocne. Długie, ale mocne. To nie jest opko na glinianych nóżkach, ale świadome, zaplanowane i skrzętnie poprowadzone opowiadanie. Można się wczuć. Można kibicować lub kogoś tu nie darzyć sympatią. To plusy, bo postacie nie są obojętne.
Trochę aluzji, odniesień do dzisiejszego świata. Akurat starałem się nie ubierać tekstu w płaszcz dzisiejszego świata, ale nie sposób nie zauważyć.
“Johnson nie odstępował mnie na krok. Wyznał, że zostawia mnie w kontenerze samą, ale obiecał, że on, i cała ekipa, będą trzymać rękę na pulsie. Szczerze mówiąc, ta informacja mnie nie przeraziła” – tutaj bym się przyjrzał nagromadzonym dookreśleniom: 2x mnie, a zdanie dalej chyba jeszcze “mi”
“Żołądek podszedł mi do gardła, ale z innego powodu – obcy wyglądał, jakby ludzkie ciało, które przywdział, było na niego za duże o dwa rozmiary. Na zdjęciach, nawet na niezłej jakości filmach, nie rzuca się to tak bardzo, ale z bliska… Nawet sobie tego nie wyobrażajcie.
Ale i tak najgorsza była twarz. Z jakiegoś powodu jego usta cały czas rozciągały się w szerokim uśmiechu, a oczy, para niebieskich jak szafir oczu, pozostawała nieruchoma i pusta.” – a z kolei ten opis jest upiornie genialny i bardzo plastyczny. Siadł
No i tyle.
Kawał dobrego pisania.
Bardzo dobrze się czytało. Kiedy tekst mnie wciąga, nie zauważam ani ściany tekstu ani baboli. Pomyśl o ciągu dalszym. Bo przecież któryś z obcych mógł się uratować.
Zdawało mi się, że tak długie zwierzenia bohaterki dotyczące jej spotkania z obcymi, tudzież wszelkich przemyśleń o sprawie, okażą się co najmniej nużące, ale jakież było moje zaskoczenie, kiedy cały tekst pochłonęłam nie wiadomo kiedy, ani przez chwilę nie doznając znużenia, a wręcz przeciwnie – poruszone sprawy okazały się zajmujące, problemy żywotne, a ich rozwiązywanie poruszające.
Wiem, że poprawisz usterki, więc chyba mogę udać się do nominowalni. ;)
Nie wyobrażajcie sobie wojskowego jeepa… → Nie wyobrażajcie sobie wojskowego dżipa…
Używamy pisowni spolszczonej.
Puste oczy i uniesione ku górze kąciki ust… → Masło maślane – czy coś może być uniesione ku dołowi?
Wystarczy: Puste oczy i uniesione kąciki ust…
W treści artykułu napisano ni mniej ni więcej tyle… → W treści artykułu napisano ni mniej, ni więcej, tylko tyle…
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Hej, Canalusie!
Można się wczuć. Można kibicować lub kogoś tu nie darzyć sympatią. To plusy, bo postacie nie są obojętne.
To super, bo chyba najgorsze, co może się trafić, to gdy czytelnikowi postacie są obojętne.
a z kolei ten opis jest upiornie genialny i bardzo plastyczny. Siadł
Cieszę się. Dzięki za pochwały i sugestie.
Cześć, Nova!
Pomyśl o ciągu dalszym. Bo przecież któryś z obcych mógł się uratować.
Ciekawy pomysł, choć nie wiem, czy uda mi się go zrealizować. W każdym razie cieszę się, że opowiadanie podobało się na tyle, że nie miałabyś nic przeciwko jego kontynuacji :)
Cześć, reg!
Bardzo się cieszę, że opowiadanie nie okazało się nużące, a wręcz wydało Ci się na tyle ciekawe, że postanowiłaś je nominować. Dziękuję! Babole poprawione :)
I ja się cieszę, że mogłam się przydać. :)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Cześć, Adamie!
Jestem trochę zbyt późno, by podzielić się jakimś odkrywczym komentarzem na temat Twojego tekstu ;) Nie jestem wielkim fanem wywiadów i tego typu narracji, ale tym razem mi to w ogóle nie przeszkadzało, a wręcz wrzuciło odbiór całości na zupełnie nowy poziom.
Pod względem fabularnym, spotkanie z obcymi wyszło świeżo. To zabawne, że z pozornie oklepanego tematu można jeszcze tyle dobroci wyciągnąć.
Konkursowo myślę, że będziesz wysoko ;)
Pozdrawiam serdecznie i klikam tylko wirtualnie, bo już nie ma czego ;)
Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"
Cześć, cezary!
Cieszę się, że Ciebie również nie odstraszyła taka a nie inna forma narracji :) Dzięki za miłe słowa!
Pozdrawiam!
Cześć, Adamie!
Niezmiennie podziwiam Twoje eksperymenty z formą. Już w „Trzeciej nodze” postawiłeś sobie wysoko poprzeczkę i wyszedłeś z tego z tarczą, a tutaj wziąłeś na tapet całkiem inną, chyb jeszcze rzadszą narrację. I znów poradziłeś sobie świetnie.
Choć opowieść płynie jak dobra gawęda starszej pani, to już sama opowiadana historia ruszyła mnie trochę mniej. Miałeś kilka bardzo ciekawych pomysłów światotwórczych, ale fabularnie mamy raczej relację i jakąś chęć wytłumaczenia się, przy czym jeśli miało być to czymś jeszcze podszyte, to nie wyłapałem drugiego dna.
Sam sens, że w kontakcie z obcymi (co można też projektować na niekoniecznie kosmitów, a na ludzi z obcych kultur) powinniśmy dążyć do wzajemnego pełnego zrozumienia, a nie rzucania hasłami, które w kontekście innej kultury mogą mieć znacznie inne znaczenie, jest jak najbardziej na plus i w kontekście wydarzeń dobrze podbudowany.
I tak jak patrzeć na poszczególne elementy to są naprawdę dobre, ale w ocenie całości już takiego zachwytu nie ma. Co nie znaczy, że tekst jest zły – wciąż uważam, że jest dobry, ale nie tak jak suma poszczególnych jego składników. Troszkę tutaj zgaduję, ale myślę, że eksperymentalna narracja, w której upatruję największej zalety opowiadania, paradoksalnie stłamsiła tekst jako całość.
Pozdrówka i powodzenia w krokusie!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Witaj, Krokusie!
…relację i jakąś chęć wytłumaczenia się, przy czym jeśli miało być to czymś jeszcze podszyte, to nie wyłapałem drugiego dna.
Wydaje mi się, że właśnie o to chodziło bohaterce – na ponownej próbie przedstawienia tych wydarzeń ze swojej perspektywy. Teraz, po latach, i być może w obliczu niedalekiej śmierci, pozwala sobie na większą szczerość, wręcz prowokuje.
Sam sens, że w kontakcie z obcymi (co można też projektować na niekoniecznie kosmitów, a na ludzi z obcych kultur) powinniśmy dążyć do wzajemnego pełnego zrozumienia, a nie rzucania hasłami, które w kontekście innej kultury mogą mieć znacznie inne znaczenie, jest jak najbardziej na plus i w kontekście wydarzeń dobrze podbudowany.
Chyba tak mógłbym streścić myśl przewodnią opowiadania.
To bardzo miłe, że doceniasz moje zmagania z formą, wtedy wiem, że warto ;) A że taka a nie inna forma mogła w jakiś sposób stłamsić pomysł – bardzo możliwe.
Wielkie dzięki za podzielenie się opinią, pozdrawiam!