- Opowiadanie: Ślimak Zagłady - Heliodor i kasztelanka

Heliodor i kasztelanka

Dyżurni:

brak

Oceny

Heliodor i kasztelanka

I

Dziadek miał okulary w drucianej oprawce,

opuszczane pod brodę do gęstej szczeciny,

magiczne eksponaty stojące na szafce

i szklankę osadzoną w plecionce z wikliny.

Zaprosił mnie do siebie wtedy, na jesieni –

a pamiętam tak dobrze, jakby było wczoraj –

siedzimy, opowiadam mu o akademii,

aż nagle mówi: – Martwię się o Heliodora

i również o tę jego elfkę kasztelankę.

Już dawno nie pisali; pewnie ich kojarzysz?

– Przypuszczam. Ten czarodziej, dawny twój towarzysz,

ten, co dał mi w prezencie zaklętą skakankę,

która pętała nogi i zrzucała buty,

a partnerka mu potem czyniła wyrzuty?

– Ten. – Mają zamek w górach, nad przysiółkiem Wtorków?

– Tak. To jest jej rodowy, Heliodor się wżenił

i obiecali chronić przełęcze od orków

jako funkcjonariusze przez rząd opłaceni.

Dlatego też się martwię. – Mówię: – Ależ, dziadku,

to przecież niemożliwe jest w żadnym wypadku,

aby coś im się stało. Orków w górach nie ma,

bo wykończył ich klimat oraz wirus odry.

Założyłbym im face’a albo chociaż maila,

to pisaliby częściej. – Wnuczku, takiś mądry?

Idź, sprawdzisz, czy nie stała się jaka tragedia,

i przybliżysz im twoje nowoczesne media. –

Znów mówię: – Ależ, dziadku, toż to jest półtora

dnia forsownego marszu. Jeśli ruszę pędem,

w schronisku Smocza Wieża stanę do wieczora,

a w zamku może jutro po szesnastej będę

i powie mi Heliodor: „Tak się nie kłopoczcie,

bo listy pewnie znowu utknęły na poczcie”.

– Widuję Heliodora we śnie. Leży w trumnie

lub rusza się skokami i skrzeczy jak żaba.

A elfka klęczy w lochu, skuta przy kolumnie.

– Dziadku, mogę ci kupić subskrypcję Pornhuba. –

Tutaj się zawstydziłem, bo poczciwy starzec

odparł: – Wnuku, ja może mniej widzę na oczy,

ale łacno powinien każdy, kto mnie zna, rzec,

że sen mój będzie jasny, czysty i proroczy.

Pójdziesz już? – Dał mi prowiant, kopniaka na drogę,

a potem jeszcze z ganku wykrzyczał przestrogę:

– Kiedy ich nie ma w zamku, ponoć mają sposób

wpuszczania tylko mądrych i szlachetnych osób,

więc ten system ochrony to jakieś kuriozum!…

Zachowaj tam uwagę oraz trzeźwy rozum.

 

II

Szedłem długo, miarowo w głąb wielkiej doliny,

przez zwalone kamienie i piaszczyste gliny,

od których większość ludzi ucieka do miasta,

więc mijałem wysepki wyludnionych osad

i na rozległych polach nie leżał glifosat,

i tonęły w uroczych, wielobarwnych chwastach…

Późniejszym popołudniem blask słońca już męczył,

wychodnie skał na zboczach płonęły jak znicze

i ostro się odcinał łuk wielkiej przełęczy,

za którą zaczynało się już pogranicze.

A to jest zawsze przykro podchodzić pod wieczór:

szarpiesz się krok za krokiem i nie jak turysta,

lecz tak jak potępieniec, który mrok już przeczuł,

zrywa się i z ostatków światłości korzysta.

Nad tobą ogromnieją jodły i jawory,

zmieniając się w bezkształtne, nawisłe potwory;

latarki snopek wątły, a ścieżka dość wąska –

osuniesz się ze zbocza lub jaka gałązka

niespostrzeżona w porę oko ci wystruga,

jak w „Sześciuset dwudziestu dwóch upadkach Bunga”.

Wreszcie siodło przełęczy. Tu szlak się poszerzy,

zaraz spomiędzy liści iskierka wyskoczy.

Kieruję się w tę stronę. Po skośnej uboczy

idę przez kilka minut wprost do Smoczej Wieży.

Płot schroniska się ciągnie przez całą polanę,

z jednej strony prowadząc aż pod leśną ścianę,

a z tyłu przebiegając wśród głogów i tarnin,

grodzi gmach i obejście pod światłem latarni.

Gospodarz wprawdzie nie jest smokiem literalnie,

lecz puszcza kłęby dymu z nieodłącznej fajki.

Na polanie za wieżą ma niewielką szklarnię,

gdzie czereśnie zwykł czule zwać „czerezwyczajki”.

I dostałem osobny pokoik na piętrze,

nakłoniony nad zbocze jak wykusz świątyni,

bym poczuł w nim zadumę i przemożny wstręt, że

nie umiem zejść tam na dół i śmiać się z innymi,

lecz siedzę tu jak kleryk czekający święceń

miast turystyczne piosnki nucąc lub zmysłowe,

znaleźć dozgonną przyjaźń albo i coś więcej…

a więc z wycieczki górskiej skorzystam połowę.

A jednak nie umiałem: siadłem jak ten obcy,

słuchałem, jak się bawią dziewczęta i chłopcy,

pisałem w notatniku, a gdy wieczór przemknął,

usnąłem gorączkową, przerywaną drzemką.

Sen dziadka. Świat zły, obcy. Mnodzy przeciwnicy.

Heliodor padł w nierównej, rozpaczliwej walce,

a jego miła klęczy w łachmanach, w ciemnicy,

wznosząc złączone dłonie, potrzaskane palce…

Widziałem, co się dzieje, gdy uroczy kraik

rozrywa się na części między szpony wrogów,

widziałem nieskończone połacie mozaik

z obrazami okrucieństw, perwersyjnych bogów…

Bój w sadzie. Krzyż. Ogrodnik miast stracha na wróble…

Widzę rewolucyjne, krwawiące czereśnie.

Wodniste oczka władcy śmieją się obleśnie,

litości, człowieczeństwa nie ma za dwa ruble.

Wampir krew jeszcze ciepłą odessie ze schodów.

I ruszy w tan z sukkubem, płomienną sadystką.

Kres historii. Powszechna niewola narodów.

Zbudzony, odganiałem sprzed oczu to wszystko,

o świcie, przed schroniskiem, raz tylko spojrzałem

na te rewolucyjne, krwawiące czereśnie,

uciekłem jak spłoszony pobliskim wystrzałem,

opadłem z sił po drodze i szedłem, jak we śnie…

 

III

Po południu ujrzałem zamek. Nie miał fosy,

schylał się z jednej strony oparty o turnię

i zdał się bardzo groźny, choć gdzie indziej kłosy

łaskotały mu mury. Spojrzałem powtórnie.

Tuż nad jedyną bramą przysiadły rzygacze,

grubo rzeźbione z głazów (lub ciosane raczej).

Jeden z nich, najzgrabniejszy, choć garbus i krzywy,

miał namarszczone czoło i szpony krogulcze,

poruszał się i patrzył, i wydał się żywy.

Powiadam więc do niego: – Szanowny gargulcze!

Przychodzę w odwiedziny na prawach sąsiada

do pana czarodzieja i do kasztelanki.

Ta cisza? Czemu w oknach nie wiszą firanki?

Wyjechali? Czy zdrowi? Wpuść mnie, sprawę zbadam. –

On wtedy się nachylił na blanki, nad spadek,

spróbował strun głosowych – zgrzytały jak żarna:

– Sąsiad tam czy nie sąsiad, ale to rzecz marna,

bo musisz odpowiedzieć na troje zagadek!

– Cóż poradzić – westchnąłem – gdy pan sobie rości

monopol na redukcję prawa gościnności,

pytaj pan, nic nie stoi przecież na zawadzie! –

Gargulec, odchrząknąwszy, mówił coraz gładziej…

– Oto pierwsza zagadka: jaki archipelag

istnieje, lecz na żadnej mapie ni globusie

nie znajdziesz go? – Gargulec ma uśmiech jak cielak,

a po trosze jak Falstaff albo Sancho Pansa.

– Jeśli nie wiesz, to odejdź. Odpowiedz, wisusie! –

A ja mu wtedy mówię: – Wyspy Langerhansa. –

Tu zasępił się nieco. Z szerokiego pysku

kąciki ust opadły na kształt półksiężyca,

a oczy nabierały ciemnego odbłysku,

po którym widać było, że się nie zachwyca…

Okolica ucichła. Mgła zasnuła szczyty,

znikły jasne wapienie i ciemne granity,

nie było w dole widać pastwisk i osiedli,

kiedy znowu zapytał: – Jakiż kościół zjedli?

– Z jodłowych bali – rzekłem. On dziwnie się żachnął,

jak człowiek, który nie swój płaszcz otrzyma z szatni,

skrzywił się jeszcze bardziej, dwakroć łapą machnął

i burknął: – Pytam po raz trzeci i ostatni.

A zanim zdecydujesz, dobrze się zastanów:

bo rozwiązań jest wiele, jedno fort otwiera,

a inne, choć i trafne, nie zdadzą się teraz

na nic. Odejdziesz z kwitkiem, jak sto pań i panów

przed tobą. Na nic rozum, na nic rady dziadka. –

Przerwałem, zniesmaczony: – Choć taka zagadka

nie jest w regułach sztuki, mów i nie smęć więcej. –

I spytał, głosem cienkim jakby szloch dziecięcy:

– Nie sprawiaj mi przykrości, nie mów tak nieczule.

Kto, prócz słonia, miał trąbę? – Ja na to: – Jozue.

 

IV

Wtedy gargulec umknął, skrył się do naroża,

potoczył się doliną jakby grzmot przestworza,

poczułem wiatr na twarzy i pył na odzieży

i pękły fundamenty bastionu i wieży,

i co mi broni drogi? Oto jaki dziw, nic!

Cały zespół przedbramia runął aż do piwnic.

I pnąc się po kamiennej, obruszonej pryzmie,

w lęku, czy gdzieś spod głazów struga krwi nie bryźnie,

dotarłem do głównego budynku fortecy,

gdzie drzwi wpół uchylone i wężyki świecy

wabiły mnie do środka… Wchodziłem z obawą,

że może to pułapka i wraz się zatrzaśnie,

lecz było dobrze. Parter obejrzałem żwawo,

potem dwa dalsze piętra – było coraz jaśniej,

aż strzelista wieżyczka pięła się hen w niebo.

Wszedłem. Też pusto. Widok – przełęcze i szczyty –

mgła się czysto rozeszła – wieczór złotolity –

gdzieś na hali czaiło się groźne gazebo.

To znowuż w dół, ostrożnie na schodach, spiralą,

aż u podnóża wieży patrzę w lewą stronę,

a tam jest otwór turmy. Drzwi wpół uchylone

zapraszają w głąb szybu. Lampy się nie palą.

Nie pragnę po ćmie macać drogi wzdłuż poręczy,

więc po latarkę. Promień zdaje się jaskrawy,

pająki porzucają swe misterne sprawy

i czmychają z wiekowych, zwalistych pajęczyn…

Stemplowane przy ścianach skalnego komina

strome drewniane schodki – niemal jak drabina.

Porozrzucane sprzęty, szkła, stoły, gdzie który,

a cała sala kuta w żywym cielsku góry,

ze śladami obrywów. Chodnik się przeplata

między wapienne story – i druga komnata.

Wzdłuż ściany, po półeczkach, prowadzą mnie strzałki

podobniejsze do węża lub symbolu całki.

Za drugą salą trzecia. Wtem u końca czwartej

zawarta skoblem celka. Podważam go, wchodzę:

jak wejście va banque z blefu na wysoką kartę,

bo to ostatnia szansa. Znam już całe włości,

w tej chwili muszę wygrać lub zawieść się srodze…

Widzę ruch w niezmąconej przez lata ciemności!

 

V

Nie mogłem się napatrzyć elfki kasztelanki,

nim jej samej źrenice się zwężą na tyle,

by coś widziała. Oczy jak jasne poranki,

burza miodowych włosów – by motyl w mogile.

Twarz dość pociągła, ręce troszeczkę bladawe,

prosta lniana sukienka z rozciętym rękawem:

lewe ramię, obejma z przypiętą kroplówką

biegnącą spod sufitu; żadnych pęt poza tym;

kranik i toaleta, materac pękaty…

Kichnęła, mrużąc oczy od światła. – Na zdrówko! –

huknąłem, aż zatrzęsła mną własna moc głosu

i to, że zamiast mówić jak rycerz bez skazy,

to zawsze wplotę jakieś zdrobniałe wyrazy…

– Niemożliwe – mruknęła – toż to wnuk Janosów?

Aleś wyrósł, chłopaku! Jak szedłeś, opowiedz,

wszak droga nie jest łatwa. – Spacerem z miasteczka,

gdy nie ścigałem orków, nie pasałem owiec,

nic wielkiego, ot, dłuższa studencka wycieczka.

Jak mogę pani pomóc? – Podeszła dwa kroki,

a lina zatrzymała ją jeszcze przed progiem:

– Proszę, rozgość się, słuchaj. Będziesz zrywał boki,

bo to są takie jaja, że aż kogel-mogel. –

Tu oczy kasztelanki zabłysły przekornie,

powiedziała tak chyba umyślnie w tym celu,

bym się nie martwił, że sam mówię mało dwornie.

– Wspomniałeś już o orkach. Było ich niewielu,

po zeszłorocznych mrozach raczej niedobitki.

Wiosną Helek do zamku zaprosił ich wodza,

byśmy przy garncu miodu wzięli go na spytki.

I mu wyklarowałam, że zła jest prognoza,

i on nam przyznał rację przede wszystkim w tym, że

jeśli nic się nie zrobi, to ich ród wnet wymrze.

A mąż zaoferował, że ich przeprowadzi,

te resztki, wodza z grupką bliskich i czeladzi,

i znajdzie odpowiedni im świat równoległy,

by ród orków się mnożył i żył niepodległy.

Nie cieszyłam się wcale z tego ambarasu…

– Bynajmniej się nie dziwię – wtrąciłem uprzejmie –

zawsze trudno przewidzieć względny upływ czasu;

nie mogliście iść razem? – Nie jesteśmy w sejmie,

nie myśleliśmy łamać danej obietnicy,

że któreś z nas tu będzie czuwać na granicy.

Wyobraź sobie zatem: noc w początkach kwietnia,

pierwsza wiosenna burza rozstanie uświetnia…

 

VI

„Będę tęsknić”, szeptałam, „usychać z tęsknoty”.

Wtem Helek drgnął: „Wiesz, mamy ten podziemny loszek,

gdzie czasem”… Zresztą mniejsza, to prywatne psoty…

I pytam go: „Kochanie? O czym myślisz, proszę?”.

„Znam taki czar”, powiedział wbrew sobie, z niechęcią,

„jeden z tych podobniejszych klątwom niż zaklęciom,

sposób tortur autorstwa czarnoksięskiej kasty.

Mógłbym twój subiektywny upływ czasu z własnym

sprząc, lecz w proporcji jeden na dziesięć tysięcy,

każda moja minuta będzie ci tygodniem,

każda godzina warta czternaście miesięcy”.

„To przecież świetny pomysł”, ucięłam pogodnie,

obejmując go, „koszt jest doprawdy niewielki,

kilka lat w te czy we w te to drobiazg dla elfki,

a nie ryzykujemy, że nim z twojej strony

mrugniesz okiem, już dla mnie upłyną eony;

taki układ nie cymes, ale i nie Jałta,

ludzie gorzej wychodzą na polisie auta”.

„Ryzyko nie jest wielkie”, mąż wzdychał w dwójnasób,

„bo gdy czasoprzestrzenną przemierzy się groblę,

trafia się zwykle w miejsca z bliskim biegiem czasu.

A z moim czarem byłby ten powtórny problem,

że aby działał, trzeba ścisłego więzienia,

w mroku, bez żadnych zajęć; to metoda męki”.

„Zróbmy tak”, nalegałam, „to wiele nie zmienia,

dla mnie warto”. Urządził celę jak się patrzy,

żegnaliśmy się, tylko szepnęłam mu „dzięki”,

nie chciałam płakać. – Prawda, że ją zaopatrzył.

Kiwałem smętnie głową. Wszystko jak z wytycznych.

Był nawet przy kroplówce czar antyseptyczny.

– To już jesień – westchnąłem. Zachowała spokój:

– Tak czułam, że musiało już minąć pół roku,

może więcej. Czar przecież zadziałał, to dziwne.

Zwykły pech, Helek trafił do szybkiego świata,

chociaż losy nie były tak całkiem przeciwne,

gdy mój czas płynie z grubsza jak wasz. W dwa-trzy lata

będzie kwita: on ma tam spędzić kilka godzin.

Znajomym tośmy winni poważne przysługi.

Myślałam, że dzień minie, choć dla mnie tak długi,

lecz parę lat to trudniej wybaczyć. – Nie szkodzi –

odparłem tonem miękkim jak podgrzane masło,

dumając nad czym innym. W myślach miałem hałas,

aż powoli zacząłem rozumieć, co zaszło:

– A o prawie van Dugha to może słyszałaś? –

Kasztelanka wstawała z miną uczennicy

wywołanej znienacka do wielkiej tablicy,

pokraśniała jak burak i rzekła: – O rety…

– Ta wiedza się przydaje w magicznej profesji,

a nawet jeśli ktoś jest, jak ja, teoretyk.

Mój kumpel Władek przez to nie zaliczył sesji

i musi rok powtarzać: a więc jesteś druga,

co traci rok lub więcej na prawie van Dugha.

Ono stwierdza, że gdy się układ zaklęć rzuci

takim sposobem, aby miał wiele rozwiązań,

to magia niemal zawsze wyniki tak zwróci,

by zużyć mniej energii. Heliodor powiązał

twój upływ czasu z własnym i zamknął cię w krypcie,

i skoczył poprzez światy. To i oczywista:

trafił gdzieś, gdzie czas biegnie odpowiednio szybciej,

dziesięć tysięcy razy. Zyskaliście tyle,

że ta przepaść na pewno nie jest wiekuista.

I twój wewnętrzny zegar tyka w tej mogile

zgodnie z czarem, bez większych energii wydatków. –

Tu elfka mi przyznała słuszność tymi słowy:

– Mówisz, jakbyś miał w płucach tuzin parostatków,

a pod czaszką bez mała reaktor jądrowy!

– Mam, co mam, ale czuję aż do szpiku kości,

jakie trudy oboje znosicie z miłości

i z troski o to plemię, które świat ma za nic

i mieliście je tylko odpędzać od granic.

Mój podziw, wielki podziw! – Musnąłem jej ramię

i nawzajem poczułem chłód palców na skórze,

zwyczajem pożegnania. „Czy może się złamie,

błagając, abym został choć kilka chwil dłużej”,

zerkałem z ciekawością, lecz jej śmiałe oczy

błyszczały, nim je ciemność bezkresna otoczy

na kolejne miesiące zwątpień i udręki,

i tylko usłyszałem to odległe: – Dzięki…

 

VII

I sam źrenice miałem na blask odemknięte,

powidokiem zaklętych kazamat czerwone.

Opierałem na głazach to palce, to piętę,

żeby z zamku czym prędzej odejść w swoją stronę.

Latarki nie paliłem, lecz z odkrytą głową

i rozchyloną kurtką parłem w noc wichrową:

przez pnie i skalne prożki skakałem w popłochu,

jakby ścigał mnie otwór duszącego lochu.

Chmur nie było, a księżyc po pełni, garbaty,

odbijał się w kałużach jako własny rywal

i był tak jasny, chociaż już z wolna ubywał,

jakby pragnął oświetlać i te obce światy,

aż nierówności ścieżki, zarys gór i dolin

przez całą noc widziałem lepiej niż na dłoni.

Noc była fantastyczna. Dopiero o świcie

poczułem, że zmęczyłem się niesamowicie,

wreszcie pozostawiłem schronisko za sobą

i schodziłem w głąb lasu, sztywniejąc jak robot.

Aż już nisko w dolinie, gdzie szlak nieco skręca,

wypatrzyłem turystę. Obszerna sylwetka,

szedł z rękami w kieszeniach i schylony z lekka.

Dziadek! Puszczam się biegiem, wpadam mu w objęcia:

– Nie mówiłeś, że będziesz chciał mi wyjść naprzeciw!

– Skusiłem się na spacer, byłem ciekaw, gdzie ci

udało się zajść dotąd. Przyjemna wyprawa?

– A pewnie, czysta radość tak góry poznawać.

– A co tam było w zamku? – Siedliśmy na skałę,

dziadek wyciągnął termos i opowiedziałem

mu te zdarzenia w każdym pomniejszym szczególe:

o tym, jak mnie przed bramą zatrzymał gargulec

i jak wnętrze kasztelu badałem z wieczora,

i jak wywnioskowałem losy Heliodora,

i co się dzieje z elfką… – Taki basałyku –

przerwał dziadek – mądrości wygłaszasz bez liku,

że jej oczekiwania niewola nie skróci,

ale jej nie wypuszczasz? – Tłumaczę znów na to:

– Ależ, dziadku, zaklęcie ją trzyma za kratą,

a niechby ktoś je zerwał, jak Heliodor wróci,

kiedy jego czar skoku widno sprzągł się z tamtym?

– Wiesz co, taką naukę to potłuc o kanty,

doskonale tłumaczysz, wykładasz, jak komu,

a kiedy co do czego, nie umiesz nic pomóc.

Intelektualista!… – Tak, to są tortury,

które musi przeboleć każdy naukowiec,

gdy rozumie i wszystko wie najlepiej z góry,

a przecież nie potrafi niczemu zapobiec. –

Dziadek pokiwał głową. Zapadło milczenie.

Odpocząwszy, za ręce szliśmy nad strumieniem.

Mniej więcej po kwadransie spojrzał w głąb koryta,

a potem znowu na mnie i z nagła zapytał:

– Co będziesz teraz robił? – Nic, wrócę na studia,

gdy nikt mnie w górskiej twierdzy na szczęście nie przykuł,

i jeśli się postaram, to pewnie do grudnia

przekażę do recenzji porządny artykuł

o tym, jak ta reguła może dać nam atut

w zabezpieczaniu skoków do sąsiednich światów.

 

VIII

Zatrzymała nas w drodze powrotnej polana,

którą zapamiętałem. Nagle było źle mi:

trawa, co dwa dni wcześniej rosła po kolana,

więdła prędko i jesień kładła ją do ziemi.

To mi przypominało te sceny koszmarów,

o których nie wspomniałem dzielnej kasztelance,

przypuszczając, że skutkiem musiały być czarów,

które rzucił Heliodor jak swoisty plan C,

by jeśli on nie wróci na obiad, do piątku,

przez miesiąc… ktoś tam sprawdził, czy wszystko w porządku.

Sceny jego opresji były generyczne

i miały dać nam takie ogólne wytyczne.

Nawet gdyby, uznałem, coś mu się zdarzyło

po tamtej stronie, jakże miałby zrobić wyłom

w barierze światów, aby informować o tym

nas w snach, że ma tam takie czy inne kłopoty?

Nie. Tak, jak objaśniałem, czas mu płynie szybciej,

a koszmar był w zawczasu ułożonym skrypcie.

Pewności mieć nie mogę, ale jestem gotów

wyrobić sobie teraz to solenne zdanie:

że o to właśnie chodzi, by mimo kłopotów

patrzeć w ciemność i ufać w ponowne spotkanie.

Koniec

Komentarze

Tu tylko skrótowo powtórzę, co napisałam po przeczytaniu: to dla mnie prawdziwy zaszczyt; niezmiennie zachwycam się Twoją pomysłowością, a także lekkością pisania tak trudnych strof; utwór jest znakomity, pełen humoru oraz świetnych zwrotów akcji; oczywiście czym prędzej go zgłaszam i ubolewam, że do piórka nie mogę. 

Powodzenia i – nieustanne: brawa, brawa, brawa! yes

Pozdrawiam serdecznie. smiley

Pecunia non olet

Pierwszy komentarz! Także pozwolę sobie skrótowo powtórzyć to, co już Ci pisałem prywatnie. Jest mi niezwykle miło, że opowieść aż tak Ci się spodobała, a lektura Twoich komplementów sprawia mi prawdziwą przyjemność. To dla mnie jest zaszczytem, że zechciałaś skupić na moim tekście tyle uwagi pomimo Twojego ograniczonego czasu poświęcanego na forum.

Dziękuję i serdecznie, ślimaczo pozdrawiam!

Fajny wiersz pod każdym względem. Chociaż się nie znam.

Jest element fantastyczny, są fragmenty edukacyjne, są mądrości życiowe, dzieje się… I nawet rymy w porządku.

I jeszcze zwabiłeś Bruce z powrotem na portal. Same zalety. :-)

Babska logika rządzi!

Dziękuję za wizytę i komentarz, Finklo! Dobrze wiedzieć, że dostrzegasz same pozytywne aspekty.

Są nawet fragmenty edukacyjne o charakterze fantastycznym… Właśnie z tymi mądrościami życiowymi nigdy nie wiem, czy nie wypadną zbyt naiwnie lub nachalnie, po części dlatego też beta była mi potrzebna, aby zdecydować się na pokazanie tekstu.

No, podejrzewałam, że to prawo o najmniejszej energii w magii to Twój wymysł. Ale wygląda rozsądnie, tak fizycznie.

Babska logika rządzi!

Tak, w tej formie i z tą nazwą jest moim pomysłem czy tam wymysłem, ale nie założyłbym się, czy gdzieś już nie było czegoś analogicznego. W każdym razie mugol zajmujący się naukowo teorią magii na pewno nie jest nową koncepcją.

Cześć, Ślimaku! 

 

Na wstępie muszę podkreślić, że nie jestem fanem poezji ani prozy wierszowanej, stąd raczej pojawiające się na portalu wiersze omijam szerokim łukiem. Postanowiłem jednak dać szansę Twojemu tekstowi. Jest napisany ładnie, nawet bardzo ładnie. Kunszt widać gołym okiem. Nie sposób też nie docenić ogromnego wysiłku, który musiałeś włożyć w utwor tej długości pisany wierszem.

 

Niestety nie jestem w stanie przeskoczyć własnych ograniczeń i w tym przypadku forma skutecznie przeszkodziła mi w zrozumieniu treści. Robiłem trzy podejścia do lektury, ale musiałem polec wobec faktu, że zwyczajnie nie jestem docelowym odbiorcą tego typu twórczości. Podobnie mam zresztą z komiksami. Mogę docenić kreskę rysownika, ale na dłuższą metę nie jestem w stanie ich czytać. Z tego względu nie bierz proszę do siebie mojego komentarza (oczywiście mogłem w tej sytuacji w ogóle nic nie pisać, ale chciałem dać znać, że podjąłem próbę i niestety poległem).

 

Pozdrawiam serdecznie i ufam, że trafisz na lepszych czytelników ode mnie.

Jak opisał mnie pewien zacny Bard: "Szyszkowy Czempion Nieskończoności – lord lata, imperator szortów, najwspanialsza portalowa Szyszunia"

Cześć, Cezary do Pary!

Przede wszystkim dziękuję za podzielenie się wrażeniami i niech to nie będzie pustosłowie. Naprawdę doceniam, że postanowiłeś się odezwać mimo porażki w zmaganiach z odbiorem treści: sam tego zwykle nie robię, a zawsze to przyjemność z interakcji z czytelnikiem i cenna informacja zwrotna.

Rozumiem, że czyjaś wrażliwość lub doświadczenia czytelnicze mogą nie pozwalać na udaną lekturę epiki wierszowanej. W zasadzie grupą docelową utworu jest ograniczone grono odbiorców, którzy mają (bądź też, pozwolę sobie pomarzyć, tu właśnie odkryją w sobie) zamiłowanie do tego nieco przestarzałego gatunku literackiego. Rzeczywiście, z komiksami sam mam podobnie do Ciebie.

Miło mi, że dostrzegasz kunszt. Nie mogę się przyznać do “ogromnego wysiłku” – co najmniej jeden z tekstów prozatorskich zbliżonej długości zamieszczonych na Portalu (Wigilia u Pana Zmierzchu) kosztował mnie więcej pracy.

Pozdrawiam serdecznie i ufam, że nie będziesz uważał się za czytelnika gorszego sortu.

Ściskam, Ślimaku, pozdrawiam serdecznie, dziękuję. heart

Pecunia non olet

Podaję czułek do uściśnięcia i odpisuję szerzej pod tekstem Ambush (zajrzyj)!

Ślimaku, twórczość poetycka w zasadzie nie leży w kręgu moich czytelniczych zainteresowań i nie umiem powiedzieć, co mnie skłoniło do lektury historii Heliodora i kasztelanki, ale szczerze wyznam, że wcale nie żałuję, że tak się stało, bo stworzyłeś dzieło godne podziwu. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, cokolwiek tajemniczego by Cię nie skłoniło, cieszę się ogromnie, że zawitałaś tutaj i odczułaś zadowolenie z lektury. Takie słowa spod Twojej klawiatury to poważny komplement i motywacja do dalszego rozwoju!

Ślimaku, jest mi niezmiernie miło, że komentarzyk sprawił Ci przyjemność. Czuję też satysfakcję, że poczułeś się zmotywowany, bo to znaczy, że jeszcze nie powiedziałeś ostatniego słowa. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podobało mi się. Oczywiście przy takiej formie zwraca się uwagę, czy wszystko gra pod względem rytmu i rymu. To trochę odciąga od historii, ale taki sposób ma inne walory. Oczywiście, jeśli opowiadanie jest dobrze napisane, a Twoje jest. Widać, że masz do tego dryg.

Opowieść pełna humoru. Fantasy połączone z SF. Czytało się lekko i przyjemnie.

 

Pozdrawiam

Reg, bardzo dziękuję i zapewniam, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa!

 

AP:

wspaniale, że Ci się podobało. Co prawda – to, o czym piszesz, świadczy wciąż o jakichś moich niedostatkach warsztatowych albo braku owego nieuchwytnego pierwiastka poetyckiego. Ostatecznie kiedy czytamy wiersze Słowackiego lub Tuwima (a choćby i Pana Tadeusza), chłoniemy melodię języka bez żadnej potrzeby technicznego weryfikowania rymu i rytmu.

Humor może być w znacznej mierze spontaniczny czy też nieplanowany, wynikać z paradoksalnego oglądu świata. Nie jestem pewien, co uznałeś za elementy SF, skoro podróże międzyświatowe są wyraźnie na zasadzie magicznej. Ewentualnie tę kroplówkę, na której można w miarę bezpiecznie przeżyć miesiące i lata, ale to również może zależeć od odmiennej biologii elfów.

 

Dziękuję też za kliknięcia; pozdrawiam ślimaczo i kłaniam się z sugestywnym plaśnięciem!

Hurra!!! :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaskoczyłeś mnie stwierdzeniem “Nie jestem pewien, co uznałeś za elementy SF”. Musiałbym jeszcze raz przeanalizować tekst, żeby odpowiedzieć, co skłoniło mnie do takiego stwierdzenia. Może po prostu błędnie przyjąłem, że światy równoległe w Twojej opowieści pochodzą z naukowej koncepcji wieloświata.

“to, o czym piszesz, świadczy wciąż o jakichś moich niedostatkach warsztatowych albo braku owego nieuchwytnego pierwiastka poetyckiego.” Nie zgadzam się. Mam mało do czynienia z tego rodzaju twórczością i to jest raczej przyczyną takiego, a nie innego sposobu odbioru tekstu. To, że sprawdzam rymy, świadczy bardziej o mojej ciekowości niż Twoich brakach warsztatowych.

Jasne, przynajmniej są tą koncepcją w znacznym stopniu inspirowane. Po prostu przyjąłem, że kiedy nie ma żadnej (choćby bardzo naciąganej) próby naukowego objaśnienia podróży, tylko czarodziej macha różdżką i przenosi się do losowego sąsiedniego wszechświata, to jest domena fantasy, a nie sci-fi. Jak widać, inaczej rozumiemy tę klasyfikację – nie upieram się, że moja interpretacja jest bardziej poprawna.

Hej,

no nie było tak źle :) Przygoda jak się patrzy. Szacunek, za wytłumaczenie rymami zaklęcia, które chyba trudno było by opisać prozą, tfu klątwy ;) Trochę spodziewałem się twistu na koniec, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to jednak jest potwierdzenie tego co już padło wcześniej – taki hołd dla miłości i wytrwałości. Trochę zgrzytało mi, że rozmowy są wesołe, raczej mają charakter luźny, a droga bohatera jest opisana jak z Shakespeara :). No cóż podziwiam za tak długi zajmujący, a do tego rymowany, tekst :)

 

“Wodniste oczka władcy śmieją się obleśnie,

litości, człowieczeństwa nie ma za dwa ruble.

Wampir krew jeszcze ciepłą odessie ze schodów.

I ruszy w tan z sukkubem, płomienną sadystką.

Kres historii. Powszechna niewola narodów.” 

 

To jest to :) – no właśnie znowu poważny fragment ;). 

 

Klikam i pozdrawiam :) 

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Hej, dziękuję za wizytę, komentarz i dokliknięcie!

Szacunek, za wytłumaczenie rymami zaklęcia, które chyba trudno było by opisać prozą, tfu klątwy ;)

Paradoksalnie wydaje mi się, że narzucana przez formę dyscyplina umysłowa ułatwiła zwięzłe wyjaśnienie klątwy, ale nie miałem do siebie pełnego zaufania, czy czytelnicy je dobrze przyswoją.

Trochę spodziewałem się twistu na koniec, ale jeśli dobrze zrozumiałem, to jednak jest potwierdzenie tego co już padło wcześniej – taki hołd dla miłości i wytrwałości.

Tak, zdecydowanie taki był zamysł.

Trochę zgrzytało mi, że rozmowy są wesołe, raczej mają charakter luźny, a droga bohatera jest opisana jak z Shakespeara :).

To może być cenna wskazówka! Gdybym przymierzał się kiedyś do poważniejszego poematu, na pewno muszę zwrócić uwagę, że dialogi wychodzą mi dość współczesne, a w partiach opisowych wciąż mam manierę głęboko zakorzenioną w przeszłości.

To jest to :) – no właśnie znowu poważny fragment ;).

Jasne, w ogóle ta scena koszmaru sennego dojrzewała we mnie chyba najdłużej z całego utworu. Aby zaś nie było tak poważnie (nie ja, Waligórski):

Spotkał raz pancernika pancernik wśród mięty

i spytał go: – A cóżeś ty taki wyrośnięty? –

Na to ten duży wydał ryk okropnie gromki

i odparł: – Tażesz ja jestem pancernik Potiomkin!

 

Nawzajem serdecznie pozdrawiam!

Waligórskiego głównie z Trójki pamiętam – rycerzy trzech, no i Bajeczki Babci Pimpusiowej :) ale tego nie znałem:).

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

To jest właśnie jedna z Bajeczek Babci Pimpusiowej, ale nie umiem powiedzieć, czy i kiedy była emitowana w Trójce.

Ooo, to musiałem przegapić ale ich też jest dużo więc nic dziwnego :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć!

 

Choć forma była dla mnie miejscami toturą, czytało się naprawdę nieźle, opowieść wciągnęła i bawiła szczerze momentami. Z jednej strony wysokie C, z drugiej powszechna rubaszność i dystans, a i wędrówka po górach się trafiła. Spotkanie z gargulcem jeszcze przewidywalne, kolejne sceny to już prawdziwa królicza nora, było ciekawie i miejscami niepokojąco. Wyrazy uznania za włożoną pracę, bo pomysł i spisanie go to jedno, a ubranie w odpowiednie sława oraz upchnięcie w ciasne ramy to zupełnie inna para kaloszy.

Doklikuję bibliotekę i życzę kolejnych – równie tekstów.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

No i co z tym doklikaniem?

Babska logika rządzi!

No własnie, a ja wrzuciłem do klikarni, pofatygowałem się, musiałem skopiować, wkleić itp :P a tu się nie chcę nawet kliknąć ;P 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć, Krarze!

Niepokoi mnie nieco, że “forma była miejscami torturą”, bo jako miłośnik Kaczmarskiego niewątpliwie potrafisz docenić mowę wiązaną, czyli to raczej ja robię coś niewystarczająco. Właśnie – a czy znalazłeś nawiązanie do Barda? Dobrze wiedzieć natomiast, że kontrast pomiędzy podniosłymi partiami a swobodą w dialogach, który inny Bard (Jaskier) uznał za zgrzyt, w Twoim odczuciu wydał się korzystny. Przyznam przy tym, że ta rubaszność nie była jakoś misternie planowana, gdzieś już o tym wyżej pisałem. Utwór na pewno jest daleki od ideału, ale przyniósł miłe skutki, w sumie końcowy kształt sprawia mi przyjemność, nie mam powodu żałować włożonej pracy.

Doceniam ciekawy komentarz i ideę dokliknięcia, pozdrawiam!

 

Finklo, dziękuję za czujność! Mnie się zdaje, że Krar teraz próbuje Cię zmusić, abyś zalogowała się jako Użytkowniczka II w imieniu Jaskra.

Dajmy Krarowi szansę. ;-)

Babska logika rządzi!

Już doklikałem, przepraszam.

Musiałem kliknąć i przejść do innej zakładki, i pewnie na chwilę wywaliło mi net :/

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

No. Można? Bardzo ładnie, Krarze. :-)

Babska logika rządzi!

Krarze, nie ma za co przepraszać! Sam też całkiem niedawno miałem taką przygodę: “kliknąłem” opowiadanie i następnego dnia odkryłem, że wcale nie jest kliknięte.

 

Finklo, świetnie sobie poradziłaś. Nie można dać sobie wejść na głowę społeczności fantastycznej, bo ani się obejrzysz, a skończysz jak kasztelanka: skulona w jakiejś ciemnej jamie, podłączona do kroplówki i światłowodu, klikając do Biblioteki nieskończone mrowie tekstów, a jeden słabszy od drugiego…

I to nawet bez Heliodora, który mógłby jakoś wynagrodzić te niewygody. ;-)

Babska logika rządzi!

Właściwie już kiedyś uzgadnialiśmy, że przypuszczalnie jesteś zakamuflowaną Wulkanką, byłą doradczynią Bismarcka, w związku z czym należałoby Cię przymocować do fotela i zaprząc na stałe do zajęć związanych z NF… Byłaby to jakaś inspiracja opowiadanka, może na następnych Fantastów? Z dwoma oczywistymi zastrzeżeniami: po pierwsze, pomysł należy bardziej do Tarniny i pewnie też umiałaby go zrealizować lepiej ode mnie; po drugie, nie wiem, czy czułabyś się komfortowo obsadzona w takiej roli, w każdym razie nie odważyłbym się opublikować podobnego utworu bez konsultacji z Tobą.

Do wulkanizmu przyznawałam się w różnych miejscach. Spock to taki mój wyjątkowo afektowany kuzyn. ;-)

A z doradzaniem Bismarckowi to już pomówienia (nie jestem aż taka stara). ;-)

Z niewolnika nie ma pracownika!

Ale pisać o tym możesz, masz moje błogosławieństwo.

Babska logika rządzi!

A z doradzaniem Bismarckowi to już pomówienia (nie jestem aż taka stara). ;-)

Musiało mi się zdawać, że oni są znacznie bardziej długowieczni od ludzi (czytam teraz, że tylko około 200 lat, choć nie wiem, na ile to wiarygodne) i mogłabyś jeszcze być całkiem młodym okazem. Miałem już piękną wizję fabularną, jak pierwszy raz nawiązujesz kontakt dyplomatyczny ze Smoczycą, doradzającą oczywiście rodowi napoleońskiemu…

Z niewolnika nie ma pracownika!

Tak poważnie to rzecz jasna masz rację, zresztą sam się sporo wypowiadałem w tym sensie przy ostatniej dyskusji o zwiększeniu zobowiązań Loży. Za błogosławieństwo dziękuję, niemniej gdybym faktycznie kiedyś napisał coś w tym sensie, to i tak dla pewności wolałbym Ci pokazać przed publikacją.

A skąd Ty tyle wiesz o naszym życiu? <sprawdzić, kto nie utrzymał języka za zębami> ;-)

Ech, był kiedyś konkurs fantaści – temat jak znalazł.

Chcesz, to pokazuj, ale zaprawdę, powiadam Ci: nie jest to konieczne.

Babska logika rządzi!

Właśnie już wyżej pisałem, że akurat pasowałoby na ten konkurs – zdawało mi się, że on powraca cyklicznie, mniej więcej na przemian z Grafomanią.

Tak było kiedyś, ale oba te konkursy ogłaszał Beryl, który ostatnio tak jakby wymiksował się z zabawy. Chyba żeby jakiś uzurpator się nie bał…

Babska logika rządzi!

Skoro udało się utrzymać konkurs świąteczny po Morgianie, to może i tutaj sprawa nie jest stracona…

Oby, Ślimaku, bo zacne to były konkursy.

Babska logika rządzi!

Tak, Finklo, też tak uważam, zresztą wciąż pojawiają się zgłoszenia pokonkursowe na Fantastów 2022, to przekonująco świadczy o zapotrzebowaniu społecznym.

Docenić potrafię, ale tylko, jeśli już ją dobrze znam i mogę płynąc z rytmem opowieści. Taka moja ułomna natura, w tekstach pisanych wierszem często występują nietypowe słowa lub zestawienia słów, których czytanie zajmuje za dużą część mojej uwagi, przez co zaczynam gubić fabułę. Tak więc przeczytałem drugi raz, by bardziej już wiedząc, czego się spodziewać, móc nieco sprawniej płynąc przez tekst.

Co rzuciło mi się najbardziej po kolejnej lekturze? Humor, początkowo nie złapałem wszystkich ciężarów sytuacyjnych i teraz kąciki ust unosiły mi się nieco częściej. W banalnej – z pozoru – opowiastce ukryłeś całkiem dużo ciasteczek. Biedni orkowie, biedna kasztelanka, biedny gargulec. Za to słowne potyczki przepiękne. I ten dziadek, duchem młody, co wciąż w góry wyrusza by sobie porozmawiać.

Utwór na pewno jest daleki od ideału

A który nie jest? Z każdym kolejnym przeczytanym tekstem, z każda genialną myślą stajemy się lepsi, bogatsi, bardziej świadomi, ale i wizja ideału staje się… bardziej idealna. Imho wszyscy gonimy ideał, ale on zazwyczaj biegnie znacznie szybciej od nas (w dziedzinie oczekiwań).

Bardzo przyjemna, choć wymagająca – dla mnie – lektura.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Miło Cię widzieć z powrotem, i to z takim ciekawym komentarzem! Twoje podejście dużo wyjaśnia, ale naturalnie nie zdejmuje odpowiedzialności z autora. Utwór powinien być tak napisany, aby nietypowe słowa i frazy nie zaciemniały znaczenia, biegu fabuły, tylko wręcz go uwypuklały w kluczowych momentach. Jeżeli forma będzie torturą, to zwłaszcza bez interakcji z autorem prawie nikt nie zdecyduje się wrócić do tekstu i przeżyć go jeszcze raz. Z drugiej strony sam chyba zwykle czytam epikę wierszowaną podobnie, najpierw rozsmakowuję się w detalach poetyckich (o ile jest w czym!), a potem wracam do całości i staram się dokładniej uchwycić treść fabularną. A Twoja uwaga o ideale wydaje mi się bardzo trafna i przemyślana, na tyle głęboka, że prawo Dunninga-Krugera wynika z niej jako prosty wniosek.

Biedni orkowie, biedna kasztelanka, biedny gargulec.

I ten narrator pierwszoosobowy (nie podmiot liryczny, bo to żadna liryka), który przecież jest w najlepszym położeniu z całego towarzystwa, a z wyjątkiem jednej chwili zdaje się nie dostrzegać cierpień innych i tylko wmasowuje czytelnikowi własne stany psychiczne. Oczywiście jego zachowanie ma także sens, elfka pewnie nieraz wróci ze śmiechem do uwagi “a więc jesteś druga, co traci rok lub więcej na prawie van Dugha”, gdy współczucie i roztkliwianie się nijak nie pomogłoby jej przetrwać kolejnych miesięcy lub lat. A gargulec jest najbardziej niedopowiedziany ze wszystkiego: też nie ma interakcji społecznych oprócz zadawania zagadek i odganiania zabłąkanych turystów, a teraz chyba czeka go sporo prac kamieniarskich – ale może ta rasa ma tak odmienną umysłowość od ludzkiej, że odpowiada mu takie życie. Dziadek, który z jednej strony ewidentnie kocha wnuka i ma z nim całkiem bliską relację, a z drugiej dla niejasnych przeczuć wysyła go bez mrugnięcia okiem na kilkudniową wyprawę na pustkowie potencjalnie zamieszkane przez orków: może nawet nie tyle uważa to za męską przygodę odpowiednią dla studenta mieszczucha, co w ogóle nie uważa tego za sprawę dość znaczącą, aby ją głębiej przemyśleć… Rzeczywiście możliwe, że kilka luźno powiązanych obserwacji świata pozwoliło tu uzyskać całkiem ciekawy humor postaci, choć nie bardzo na to liczyłem przy pisaniu.

A nawiązania do Kaczmarskiego nie dostrzegłeś? Nie namawiam, żebyś teraz czytał całość po raz trzeci, rzecz jasna. Po prostu myślałem, że ono będzie całkiem uderzające przy lekturze, zastanawiałem się nawet, czy nie jest odrobinę zbyt blisko dosłownego cytatu.

Pozdrawiam!

Ślimaku, wiersz tkwił w kolejce, bo zbierałem się, żeby wyrazić podziw dla Twojej sztuki wiązania słów, gdy w dodatku konstruujesz ciekawą fabułę. Jeszcze do tego humor nienachalny, podnoszący kąciki ust. Eukaliptus po prostu. :)

Koalo, bardzo dziękuję za wizytę i miły komentarz! Na pewno są wiersze o wiele bardziej zasługujące na podziw, ale gdy dostrzegasz tyle dodatnich stron i oceniasz coś jako eukaliptus, to zawsze sprawia przyjemność.

Nowa Fantastyka