Winda od kilku dobrych chwil tłukła się gdzieś pomiędzy pierwszym piętrem a parterem, tak jakby ktoś spuszczał zsypem całe tony stalowych elementów. W końcu rozległ się zgrzyt rozsuwanych drzwi, przeraźliwym echem niosąc się po pustym holu Szpitala Uzdrowiskowego. Z wnętrza, oświetlonego nerwowo migającą jarzeniówką, wyłoniła się szczupła sylwetka siostry Krysi. Jak zawsze w nienagannie wykrochmalonym białym fartuchu i sztywnym czepku, z niezwykle przejętą miną podeszła do recepcji.
– Ktoś wzywał karetkę? – zapytała pana Mareczka.
Szpital Uzdrowiskowy, w którym pracowała od piętnastu lat, nie był szpitalem. Był sanatorium, od którego różnił się tylko tym, że posiadał dwudziestoczterogodzinny dyżur lekarski.
Tej nocy siostra Krystyna była dziwnie niespokojna. Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca, o ucięciu krótkiej drzemki nawet nie wspomniawszy. Być może to przez rury, w których coś nieustannie bulgotało i jęczało. Zgłosiła problem konserwatorowi, ale pan Henio wyjaśnił, że przyczyną hałasów jest mróz i zamarzająca w rurach woda, i on nie jest w stanie sam nic z tym zrobić. Jakby tego było mało, w spaczonych i nieszczelnych oknach dyżurki nieustannie gwizdał przeciąg. Właśnie zabierała się do uszczelniania tamponami szczelin w futrynach, gdy dostrzegła przez szybę migające światła ambulansu.
Park Zdrojowy i oświetlające go nocą latarnie pozostawały ukryte za zasłoną szalejącej śnieżycy, ale ostre rozbłyski kogutów wyraźnie przebijały się przez ciemność niespokojnej nocy. Pielęgniarka czym prędzej opuściła cuchnący lizolem i walerianą gabinet, i pobiegła do recepcji.
Pan Mareczek w pretensjonalnym garniturze konferansjera, z perfekcyjnie jak co dzień przytrymowanym, czarnym wąsem, wyglądał jakby został wyrwany ze snu. Stary, szafowy zegar, stojący pod wyłożoną szarym marmurem ścianą, zaczął wybijać pełną godzinę i siostra Krysia wzdrygnęła się na jego metaliczny dźwięk. Łapiąc się kurczowo za lewą pierś, odliczyła dwanaście uderzeń. Pod białym fartuchem serce biło o wiele szybciej niż zegar.
– Czego się tak wystraszyłaś? Ten zegar źle idzie – skwitował jej reakcję pan Mareczek. W jego głosie słychać było, że coś sobie niedawno golnął. – Chodź, naleje ci kielicha.
Schylił się pod ladę, skąd po dłuższej chwili wrócił ze smukłą literatką, wypełnioną czystą wódką.
– Widziałam światła karetki – stwierdziła pielęgniarka, sięgając po kieliszek.
Opróżniła go po chwili jednym łykiem jak mężczyzna.
Pan Mareczek zamierzał właśnie nalać siostrze na drugą nóżkę, gdy zgrzytnęły drzwi wejściowe, rozsuwając się na oścież. Śnieżna zamieć w jednej chwili wraz ze skowytem wichury wdarła się do wnętrza holu. Płatki śniegu, niczym puch z rozdartej poduszki, zawirowały w świetle zwisającego z wysokiego stropu, kryształowego żyrandola, po czym opadły, topiąc się na wyślizganej tysiącami par butów lastrykowej posadzce.
Z ciemności wietrznej i śnieżnej nocy wyłoniło się dwóch rosłych ratowników medycznych. Zaturkotały gumowe kółka i przed recepcję wtoczyły się popychane przez nich nosze. Na noszach przypięta pasami i okryta kocem termicznym leżała kobieta.
Pielęgniarka i recepcjonista z niedowierzaniem spojrzeli na sanitariuszy, którzy bez jednego choćby słowa wyjaśnienia odwrócili się na pięcie i szybkim krokiem opuścili budynek.
– Halo! – zawołała za nimi i stukając chodakami, pobiegła do wyjścia. Za późno. Pracownicy pogotowia byli już na zewnątrz. Rozsunęły się drzwi i uderzył w nią mroźny podmuch wichury. W jednej chwili o mało nie zmieniła się w sopel lodu.
Sanitariusze zniknęli. Pozostał po nich tylko intensywny zapach alkoholu.
– Pijani! – krzyknęła w stronę Mareczka. – Pomylili Szpital Rejonowy z Uzdrowiskowym. Dzwońże szybko do szpitala.
Recepcjonista nie spiesząc się zbytnio, tak jak nie kwapił się do żadnej pracy, podszedł do aparatu telefonicznego i wystukał numer z kartki przyklejonej do wiszącej nad nim tablicy. Odczekał chwilę, ale w słuchawce panowała cisza. Spróbował raz jeszcze, ale również bez powodzenia. Na koniec wpadł na pomysł, żeby wykręcić numer alarmowy, ale i to nie przyniosło skutku. Telefon milczał, zupełnie jakby ktoś odciął kable.
– Nikt nie odbiera – mruknął do pielęgniarki, nie zastanawiając się nad przyczyną braku możliwości nawiązania połączenia.
Siostra Krysia spojrzała na stojące w holu transportowe nosze. Bijąc się z myślami i pełna niepokoju zbliżyła się do leżącej na nich kobiety. Spod koca termicznego wystawała jedynie głową. Długie, czarne włosy spływały poza krawędź noszy, a twarz była blada jak papier. Oczy miała zamknięte, spała więc lub była nieprzytomna.
– Ona w ogóle oddycha? – zapytała niepewnie siostra. – Chodźże tu! – Skinęła nerwowo na recepcjonistę.
Pan Mareczek niechętnie wyszedł zza lady i krzywiąc usta, jakby chciał powiedzieć, że nie cierpi problemów, podszedł do noszy. Nic jednak nie odpowiedział. On był tylko od wydawania kluczy, to pielęgniarka powinna wiedzieć, czy pacjentka oddycha, czy nie.
– Doktora oczywiście nie ma? – syknęła zgryźliwie, jakby to pan Mareczek winny był temu, że doktor Ruchała lubił czasem w trakcie nocnego dyżuru wyskoczyć sobie na tańce.
– Doktor wyszedł na godzinkę – odparł tylko.
Lubił doktora Ruchałę, który czasem jak dostawał od wdzięcznych pacjentów alkohol, podrzucał dyskretnemu recepcjoniście jakąś flaszkę. Flaszkę czystej oczywiście, bo whiskacza i brandy sam lubił się napić.
– Trzeba wykonać badania. – Siostra zaczęła zawodzić histerycznym tonem. – Może potrzebna jest jej pomoc. Pomóżże mi! – popędziła pana Mareczka, żeby porozpinał krępujące pacjentkę pasy.
Pod termicznym kocem, który ostrożnie ściągnęli, leżała zupełnie nieruchomo. Ubrana była jedynie w krótki, koronkowy peniuar, jaki eleganckie kobiety zakładają po kąpieli przed położeniem się do łóżka. Zgrabne, smukłe ciało należało do niewątpliwie pięknej dziewczyny.
– Niezła lalunia. – Oblizał się obleśnie pan Mareczek. – Rozwiązać szlafrok? – zwrócił się prowokacyjnie do pochylonej nad nią pielęgniarki.
Krystyna nie zdążyła go jednak nawet zrugać, gdy strzeliły drzwi i na hol recepcji wszedł doktor Ruchała. Miał na sobie szykowny, krótki płaszcz z postawionym wysoko kołnierzem i gołą, mimo szalejącej śnieżycy, głowę. Nie był sam. Towarzyszyła mu młoda kobieta w futrze i obcisłych, skórzanych spodniach. Jej wysokie obcasy stukały po kamiennej podłodze, niosąc się echem po najdalszych zakamarkach korytarzy.
– Panie doktorze – ucieszyła się siostra Krysia na widok dyżurnego lekarza. Kamień spadał jej serca. – Panie doktorze, mamy tu nieprzytomną kobietę.
Doktor Ruchała jednak nawet nie spojrzał w jej kierunku. Obejmując w talii długonogą i długowłosą blondynę, popędził wprost na schody.
– Nie teraz. Widzi siostra, że mam pacjentkę – rzucił tylko przez ramię. – Zadzwonię po siostrę, jak będę wolny. Proszę czekać.
Krystyna nie mogła uwierzyć własnym oczom. Niby wiedziała, że po doktorze niczego dobrego nie można się spodziewać, ale żeby aż tak ignorować swoje podstawowe obowiązki! Ta leżąca na noszach kobieta mogła przecież wymagać pilnej pomocy lekarskiej.
Jak można być takim człowiekiem?! – pomyślała, trzęsąc się z bezsilnej wściekłości. Mężczyźni! Wszyscy są tak samo beznadziejni – męłła w głowie pełne frustracji myśli. Kiedy dowiedziała się, że jej mąż spotyka się z kuracjuszkami za pieniądze, wywaliła go z domu na zbity pysk.
Musiała się uspokoić, żeby wreszcie móc zająć się podrzuconą przez pijanych sanitariuszy dziewczyną. Odwróciła się z powrotem w stronę noszy i wrzasnęła:
– Marek! Co ty wyprawiasz?!
Wystarczyła jedna chwila nieuwagi, żeby pan Mareczek rozchylił szlafrok leżącej przed nim kobiety i śliniąc się jak prosię, położył łapsko na jej obnażonej piersi.
– Żyje, Krysiu, żyje! – Spojrzał na pielęgniarkę, sprośnie się uśmiechając. – Patrz, jak stanęły jej sutki! – zachichotał.
Wtem w pustym holu rozległ się spotęgowany echem plask, a w chwilę po nim świński kwik.
Niczym porwane uderzeniem wichury ramię żurawia, ręka leżącej kobiety zatoczywszy w powietrzu łuk z całym, bezwładnym impetem roztrzaskała się na twarzy pana Mareczka. Szponiaste palce z długimi pazurami wczepiły się w jego fizjonomię i nie zamierzały puścić. Mareczek zawył zaskoczony niespodziewanym i bolesnym ciosem, i szamocząc się, jak złapana w sieci ryba, zwalił się na podłogę. Dopiero wówczas uścisk upiornych szponów ustąpił. Siostra Krystyna spojrzała na jego przerażoną twarz. Od łuku brwiowego, poprzez policzek, aż po nos ciągnęły się trzy głębokie rany, ociekające świeżą krwią.
Zupełnie wręcz nie potrafiła się powstrzymać i niestosownie zachichotała.
– W apteczce jest jodyna – rzuciła tylko oschle. – Odkaź sobie rany, bo ci zaropieją.
Zerknęła na dziewczynę i na jej otwarte oczy. Rozszerzone, jak po podaniu lidokainy źrenice, poruszały się bez przerwy w lewo i w prawo, całkiem jak u nakręconej sprężyną lalki.
– Wszystko w porządku?
Oczy dziewczyny wreszcie się uspokoiły i zatrzymały na twarzy Krysi.
– Spróbuje pani usiąść? – spytała, podając jej rękę.
Kobieta podciągnęła się na mocnym ramieniu pielęgniarki i usiadła, opuszczając gołe nogi. Nie odezwała się ani słowem, za to zaplotła na piersiach ręce i cała zaczęła drżeć.
– Zimno tutaj – zauważyła z troską siostra i okryła pacjentkę kocem.
Spojrzała na pana Mareczka, który wygrzebawszy z apteczki watę i gaziki, wycierał nimi pokiereszowaną twarz. Wszystko było już czerwone od krwi. Pokręciła głową z dezaprobatą, po czym pchnęła nosze w kierunku dyżurującego pod ścianą recepcji wózka inwalidzkiego i pomogła dziewczynie w nim usiąść.
– Zaraz się panią zajmiemy – obiecała, energicznie pchając wózek w kierunku windy.
Na windę jak zwykle trzeba było poczekać. Tym razem jechała gdzieś daleko z góry. Gmach Szpitala Uzdrowiskowego miał cztery piętra, więc czasami trwało to dosyć długo. Kiedy drzwi się otworzyły, siostra Krysia spostrzegła, że ktoś jest w środku. Rozpoznała kuracjuszkę z trzeciego piętra, panią Jadzię, byłą nauczycielkę, obecnie rencistkę, rehabilitującą się na zwyrodnienia kręgosłupa. Korpulentna kobieta w pluszowym szlafroku skinęła głową na widok pielęgniarki. Tak mocno zalatywało od niej perfumami, że siostra skrzywiła się z niesmakiem.
– Wie pani, która jest godzina? – zwróciła się szorstko do kuracjuszki, nieudolnie starającej się ukryć butelkę wódki pod niechlujnie przewiązanym szlafrokiem, zakrywającym jedynie połowę jej majestatycznego biustu. – Obowiązuje nocna cisza.
– Złociutka, ja tylko do pana Henia. Toaleta mi się zatkała.
Siostra spojrzała z byka na farbowane na czarno brwi pacjentki i na niestarannie namalowane czerwoną szminką usta.
– Tylko flaszkę bierze za przetkanie rury? – zironizowała zgryźliwie. – Nisko się ceni.
Tymczasem winda stanęła. Rozsunęły się drzwi, a w nich ukazała się postawna sylwetka łysego mężczyzny w sfatygowanym podkoszulku i z czarnymi bokobrodami. Konserwator Henio, gdyż on to był we własnej osobie, spojrzał w pełne awersji oczy pielęgniarki, po czym zupełnie nie interesując się stojąca za jej plecami kuracjuszką, przeniósł wzrok na siedzącą na wózku inwalidzkim dziewczynę.
– Do mnie przywiozłaś tę ślicznotkę? – Uśmiechnął się na jej widok i puścił oko.
– Chciałbyś! – warknęła Krystyna. – Do ciebie jest co najwyżej ta pani. – Skinęła głową na czekającą w windzie kobietę. – Kibelek jej cieknie.
Pan Henio roześmiał się rubasznym basem, aż echo odpowiedziało mu z piwnic. Pielęgniarka wypuściła kuracjuszkę, po czym z ulgą zniknęła za zamkniętymi drzwiami windy.
Ciężko oddychała ze wzburzenia. Była zniesmaczona. Nobliwy Szpital Uzdrowiskowy, gdzie kiedyś przywracało się do życia ludzi po ciężkich chorobach, dziś zaroił się od pospolitych kuracjuszy, zmieniając się w dom schadzek. Spojrzała na biedną dziewczynę, siedzącą w bezruchu na inwalidzkim wózku. Jej ciemne, nieprzytomne oczy tkwiły wpatrzone w nią nieruchomo, jakby chciała coś powiedzieć.
– Mogę pani w czymś pomóc? – zapytała, opanowując nerwy.
Nie liczyła na odpowiedź. Kobieta dotychczas ani razu nie otworzyła ust. Chwilami wyglądała nawet tak, jakby wcale nie oddychała. Tymczasem drgnęły jej wargi i z wewnątrz wydobył się czysty głos:
– Czy to pani mąż?
Rzucone przez niemowę pytanie o mało nie zwaliło pielęgniarki z nóg. Nie dlatego jednak, że nie spodziewała się usłyszeć jej głosu. Przeraziło ją to, skąd dziewczyna znała prawdę, o której ona usiłowała zapomnieć.
– Proszę?! – żachnęła się, łapiąc oddech. – Czy my się znamy?
– Takie rzeczy się po prostu widzi – odparła enigmatycznie. Jej głos był cichy, ale ostry jak brzdęk tłuczonego szkła. – Mój narzeczony też mnie zdradzał.
Siostra Krystyna spojrzała na tajemniczą postać, jakby zobaczyła ducha. Jej ciemne oczy zdawały się przewiercać ją na wylot. Nie wiedziała, kim jest nieznajoma, skąd wzięła się w środku nocy w Szpitalu Uzdrowiskowym, ani co jej dolega. Czuła niemniej, że coś je łączy.
– Jak się pani w ogóle czuje? Zawieźć panią do lekarza?
– A który lekarz jest na dyżurze? – spytała spokojnie, nie przestając świdrować pielęgniarki dziwnym, ciemnym spojrzeniem.
– Doktor Ruchała. Zna go pani?
– To mój narzeczony.
***
Konserwator Henio, wychodząc z pokoju kuracjuszki, poprawił sfatygowany podkoszulek, przyczesał resztki włosów i ruszył w kierunku windy. Był z siebie zadowolony. Profesjonalnie, a co najważniejsze szybko rozprawił się z toaletą w alkowie rencistki, mógł więc spokojnie udać się na zasłużoną drzemkę.
Stał chwilę, czekając na jadącą z dołu windę, wreszcie wszedł do środka i już miał wcisnąć guzik, gdy zauważył, że cała tablica z przyciskami umazana jest krwią. Rozejrzał się zdezorientowany. Wnętrze windy przedstawiało zatrważający obraz. Całą podłogę pokrywały czerwone plamy i nie trzeba było być specjalnie bystrym, żeby zauważyć, że to krew.
Pan Henio nie był osobnikiem, którego specjalnie poruszyłyby takie rzeczy. Miał swoje sprawy i sprawami innych się nie interesował. Mimo wszystko widok świeżej krwi na tyle go zaintrygował, że postanowił wstąpić do recepcji, zasięgnąć języka.
W pogrążonym w półmroku holu panowała cisza. Jedynie za ladą paliło się światło, ale wszystko wskazywało na to, że Mareczek smacznie śpi z głową wtuloną w ramiona.
– Obudź się! – Heniek trącił go w plecy.
Od recepcjonisty ewidentnie zalatywało alkoholem. Jego głowa uniosła się jednak opornie i wtedy konserwator zobaczył tę twarz. Twarz niczym z koszmaru, przeoraną trzema zastrupiałymi ranami i zdeformowaną przez opuchliznę.
– Wszystko w porządku? – zapytał zdegustowany, krzywiąc usta.
– A… o co chodzi? – Usłyszał tylko trudny do zrozumienia pijacki bełkot.
– Co ci się stało? To twoja krew jest w windzie?
Recepcjonista wywrócił oczy białkami, jakby zaraz miał zemdleć, ale nie zemdlał. Za to konserwator chwycił go pod ramię stalowym uściskiem i siłą wyciągnął zza lady.
– To twoja krew? – Wepchnął go do windy.
Pan Mareczek rozejrzał się po zakrwawionym wnętrzu wzrokiem równie przerażonym. Spojrzał podejrzliwie na Heńka, chociaż lewe oko miał tak opuchnięte, że raczej nic nim nie widział i pomacał się po zastrupiałych ranach, jakby chciał się upewnić, że to wszystko mu się nie śni.
– Nic nie rozumiem… – mruknął, czując, że pomału trzeźwieje. – Może Kryśka coś wie.
Winda ruszyła z mocnym szarpnięciem. Zaskrzypiały prowadnice, zagłuszając pchające się do głowy myśli i nim zdążyła się rozpędzić, zatrzymała się piętro wyżej. Zza rozchylonych drzwi wyłonił się ciemny hol. Jedynie na ścianach paliły się zielone symbole drogi ewakuacyjnej. Tymczasem snop światła wydostający się z otwartej windy padł na podłogę i ciągnące się w głąb korytarza czerwone ślady.
Pan Mareczek niepewnym krokiem wyszedł z windy i stając przy ścianie, wcisnął klawisz włącznika. Zaterkotały startery i rząd jarzeniówek rozświetlił cały korytarz, mieszczący gabinety medyczne i bazę zabiegową.
Ślady krwi ciągnęły się po zielonym linoleum wprost do jednych z drzwi.
– To gabinet doktora Ruchały – mruknął Mareczek.
Konserwator Henio nerwowym krokiem wyprzedził recepcjonistę i ruszył w kierunku wyznaczonym czerwonymi plamami.
– Chodźże tu! – zawołał kolegę, tak jakby w ostatniej chwili zabrakło mu odwagi, żeby nacisnąć klamkę.
Pan Mareczek, ociągając się, posłuchał konserwatora. Chrząknął, aby dodać sobie odwagi, po czym trzykrotnie zapukał. Odpowiedziała mu jednak cisza. Powtórzył czynność, ale dalej poza echem niczego nie usłyszał. Wtedy nacisnął klamkę.
Drzwi ustąpiły.
Wyszukał na ścianie przełącznik i po chwili pomieszczenie zalała fala światła. Z pełnym przerażenia wzrokiem postąpił kilka kroków naprzód i zamarł w bezruchu. Powieka zdrowego oka zadrżała mu nerwowo, a grdyka zatrzymała się pod samym gardłem, jakby połknął w całości jabłko. Chrząknął i dopiero po chwili, gdy głośno przełknął ślinę, grdyka opadła.
Pan Henio wyprzedził go w międzyczasie i podszedł do lekarskiego biurka. Na blacie, obok otwartej kartoteki i stetoskopu leżały rozrzucone w nieładzie czarne stringi oraz koronkowy biustonosz.
– Ulala… – zanucił, szczerząc niekompletne uzębienie. – To tej dziuni z wózka? – Zainteresował się, usiłując przypomnieć sobie sylwetkę dziewczyny, przywiezionej przez Krystynę. – Niezła babeczka, co nie, Marek? – Pan Mareczek na wspomnienie dziewczyny pomacał się po opuchniętej twarzy i skrzywił z bólu. Nie miał odwagi powiedzieć o tym, co się wydarzyło, bo ciągle łudził się, że to wszystko mu się tylko śni. – Tylko mi nie mów, że to ona tak cię urządziła!? – Konserwator, widząc jego minę zbitego psa, eksplodował nagle triumfalnym rechotem. – Masz za swoje stary świntuchu.
Mareczek nie spojrzał jednak nawet w tamtą stronę. Plama krwi na białym prześcieradle okrywającym szpitalną kozetkę wyglądała tak, jakby ktoś zaszlachtował na niej cielaka i wywołała w jego oczach paraliżujący strach.
– Może siostra jest u siebie… – zwrócił się szybko do konserwatora. – Ona zabrała… tę kobietę.
W gabinecie pielęgniarek niestety również nikogo nie było.
– Chodź na kielicha! – Heniek, widząc, że recepcjonista jest cały roztrzęsiony, objął go ramieniem i zaciągnął do windy.
Przycisk -1 cały był we krwi, ale konserwator wytarł go swoim podkoszulkiem i wcisnął bez cienia obrzydzenia. Winda ruszyła, aby po paru chwilach zatrzymać się na najniższym poziomie gmachu sanatorium. Trzasnęły mechanizmy i drzwi się otwarły.
Za nimi pojawił się oświetlony przemysłowymi lampami surowy korytarz. Wzdłuż odrapanych ścian ciągnęła się niezliczona liczba rur, różnej średnicy. Popod nimi leżały porzucone jakieś narzędzia i pojemniki. Gdzieś w oddali grało radio. Po betonowej, brudnej posadzce w głąb piwnic kontynuowały swą drogę czerwone plamy.
– Skąd tu tyle krwi? – zajęczał pan Mareczek
– Sam chciałbym to wiedzieć… – mruknął basem Heniek. Nagle uzmysłowił sobie, że jeszcze niedawno, kiedy wychodził stąd pod rękę z panią Jadzią z trzeciego piętra, tych śladów tu z pewnością nie było.
Gdyby nie alkohol, który ciągle płynął w żyłach recepcjonisty, dodając mu otuchy, pewnie nie wychyliłby nosa z windy. Nie miał pojęcia, co się stało. To sanatorium było jednak dla niego jak dom i nie dopuszczał do siebie innej myśli niż ta, że wszystko za chwilę się wyjaśni.
Tropy prowadziły w głąb lochów starego gmaszyska. Ruszyli i pojawiając się, to znów znikając w odstępach pomiędzy rzadko rozmieszczonymi lampami, posuwali się wolnym krokiem, wypatrując kolejnych śladów. Korytarz wydawał się nie mieć końca.
Wtem z głębi piwnic odezwał się szczęk uruchomionego silnika elektrycznego, a zaraz po nim echo przyniosło skrzypiące dźwięki jakiegoś nienaoliwionego mechanizmu.
– Co to? – Pan Mareczek zastygł w bezruchu.
– Młyn borowinowy – odpowiedział po chwili namysłu konserwator. – Ktoś go widocznie uruchomił.
Oczyma wyobraźni zobaczył czarne grudy świeżo przywiezionego torfu, wrzucane na taśmociąg i transportowane do wielkiej rozdrabniarki, mielącej je na papkę. Po dodaniu wody i podgrzaniu czarna pasta borowinowa kolejnymi taśmociągami sunęła do sal zabiegowych, gdzie zanurzano w niej po szyję kuracjuszy.
Tyle tylko, że był środek nocy i nikt o tej porze nie wykonywał zabiegów.
Za załomem tunel skręcał pod kątem prostym.
– O żeż…! – zaklął pan Henio, wychylając się jako pierwszy zza węgła.
W głębi korytarza, w świetle migającej niespokojnie lampy zobaczyli pielęgniarkę popychającą pusty wózek inwalidzki. Na widok niespodziewanych gości zatrzymała się, obrzucając ich pozbawionym emocji spojrzeniem. Siostra Krysia, zwykle w schludnym, nienagannie białym kitlu, cała była we krwi. Czerwone zacieki ciągnęły się od jej ramion aż po zakrwawione poły fartucha. Kosmyki włosów wysunęły się spod sztywnego czepka, jakby stoczyła z kimś walkę, a przymrużone oczy w świetle słabej żarówki błyszczały niepokojąco.
– Kryśka… – bąknął pan Henio – Co ty robisz?
Za plecami pielęgniarki przemysłowa lampa o zabezpieczonym kratą kloszu zapalała się i gasła, rzucając snop światła na zgrzytającą przeraźliwie maszynerię. Gumowa taśma poruszająca się na skrzypiących rolkach znikała nieustannie w wielkim, stalowym bębnie rozdrabniarki. W zagłębieniach taśmociągu przelewały się strugi świeżej krwi.
Konserwator rozejrzał się po hałasujących ogłuszająco urządzeniach przerażonym i nic nierozumiejącym wzrokiem, po czym odwrócił się w stronę stojącej wciąż nieruchomo siostry.
– Kto to uruchomił?
Nie uzyskał jednak odpowiedzi.
– Widziałaś może doktora Ruchałę? – zapytał z innej beczki pan Mareczek.
Milczenie pielęgniarki sprawiło, że napięcie grozy w mrocznych piwnicach starego Szpitala Uzdrowiskowego zaczęło niebezpiecznie rosnąć.
– A gdzie… gdzie jest ta dziewcz… czyna. Krysiu? – Recepcjonista, jąkając się, sklecił ostatnie, pozbawione jak poprzednie odpowiedzi, pytanie.
Sylwetka pielęgniarki w zakrwawionym fartuchu pojawiała się i znikała w świetle migającej żarówki, upiornie milcząc. Za to z głębi korytarzy dobiegły czyjeś powolne kroki. Lampa błysnęła raz jeszcze, coś pstryknęło i światło zgasło na dobre…
***
Ambulans, przedzierając się przez zaspy, mknął, błyskając niebieskimi światłami wprost na dziedziniec Szpitala Uzdrowiskowego. To już drugi raz, kiedy zajeżdżał przed wejście leciwego gmachu. Mimo że minęła szósta, wydawać się mogło, jakby wciąż był środek nocy. Tym razem z karetki wyskoczył młody lekarz w grubych okularach i zarzucając na głowę kaptur, wbiegł do środka.
Na recepcji dostrzegł pielęgniarkę w staromodnym, sztywnym czepku, jakich nie używało się już w służbie zdrowia od lat.
Głośno stukając zimowym obuwiem po wyślizganej posadzce, przedefilował przez środek korytarza, rozglądając się na boki. Nie dostrzegł jednak tego, czego szukał.
– Gdzie jest denatka? – zapytał.
– De–na–tka? – Pielęgniarka zdawała się nie rozumieć tego słowa.
– Siostro! – Podniósł głos, żeby być lepiej zrozumianym. – Karetka przez omyłkę przywiozła tu w nocy martwą kobietę. Gdzie ona jest?
– Mar–twą? – Pielęgniarka spojrzała na gościa nieprzeniknionym wzrokiem. – Pyta pan o dziewczynę dostarczoną przez pijanych sanitariuszy?
Cięta riposta ukłuła młodego medyka.
– Powie mi siostra, co z nią zrobiliście?
– Została przekazana lekarzowi dyżurnemu.
– Co też siostra bredzi?! – Zdenerwował się poranny gość. – Jakiemu znowu lekarzowi? Przecież to był trup.
– A jest pan pewny, że to był trup?
Doktor spojrzał na pielęgniarkę takim wzrokiem, jakby chciał ją spoliczkować, ażeby wreszcie się obudziła.
– Proszę siostry! – wycedził jednak tylko przez zęby. – To samobójczyni. Osobiście stwierdziłem jej zgon. Ciało znajdowało się w wannie z głową zanurzoną pod wodę. Przybyła prokuratura. W pokoju znaleziono list do rodziców. Tłumaczyła w nim, że nie chce dłużej żyć, odkąd odkryła, że facet, który obiecywał jej złote góry, zdradzał ją na lewo i prawo.
– Ciekawe… – Oczy pielęgniarki zabłysły szaleństwem. – Mnie powiedziała dokładnie to samo.
Tu cierpliwość młodego medyka się skończyła.
– Siostra jest pijana! – krzyknął. – Zgłoszę to pani przełożonym!
W tej chwili otworzyły się jednak drzwi i wraz z pierwszym brzaskiem świtu do przestronnego holu Szpitala Uzdrowiskowego wszedł mężczyzna w zimowej kurtce i czapce z logiem firmy kurierskiej.
– Co mamy do wzięcia? – spytał wesoło, spoglądając najpierw na pielęgniarkę, a potem na doktora. Pachniał świeżą, poranną kawą.
– Proszę tutaj. – Siostra wskazała ułożone w kostkę obok lady czarne, foliowe worki z napisem BOROWINA.
– Pytam po raz ostatni… – Młody lekarz nie dawał za wygraną. – Gdzie. Jest. Ta. Kobieta?
– Została wypisana na własne życzenie. – Ucięła krótko. – A teraz będzie pan łaskaw pomóc zapakować te worki?
To mówiąc, odwróciła się na pięcie i zniknęła w lśniącym czystością wnętrzu czekającej na nią windy.
Ładnie napisane. Podoba mi się ta groteskowość oraz fajny twist na koniec.
Dzięki @pzarzycki za miłe słowa
Cześć, Sajmon15. Grubo poleciałeś. Klimat jak u maestro Kinga. Ciężko, momentami klaustrofobicznie, dziwnie, niepokojąco. Powiem Ci, że wódka to się leje w tym uzdrowisku Twoim – przepustowość jest, ale to dobrze, ponieważ w pewnym sensie rozładowuje natężenie niepokoju… I za chwilę kontynuujesz weirdowy zaduch przez korytarze. Bardzo dobry pomysł na zakończenie z samobójczynią. Podobało mi się, dlatego udaję się do klikarni. Pozdrawiam.
Wielkie dzięki @Hesket. Zabawne jest to, że ja Kinga praktycznie nie czytam :)
Takie skojarzenie. Fakt, czytywałem sporo Kinga, to dlatego. Pozdrawiam.
Dobra historia. Fajnie zacząłeś ta winda i fajnie skończyłeś:) lubię klaustrofobiczne klimaty;)
Nieźle pokazałeś przebieg kuriozalnych nocnych wypadków w pewnym sanatorium, zgrabnie wplotłeś do historii kilka postaci personelu i pacjentów, oplotłeś wszystko szalenie osobliwą, miejscami niesamowitą atmosferą, a całość dosłownie ubarwiłeś tym, co – jak się okazuje – lało się tam strumieniami. Groteskowy humor uważam za duży walor opowiadania.
Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale mam nadzieję, Sajmonie, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.
Właśnie zabierała się za uszczelnianie tamponami szczelin w futrynach… → Właśnie zabierała się do uszczelniania tamponami szczelin w futrynach…
http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html
…i pobiegła na recepcję. → …i pobiegła do recepcji.
Pod białym fartuchem jej serce biło… → Czy zaimek jest konieczny?
…popychane przez nich nosze. Na noszach przypięta pasami… → Czy to celowe powtórzenie?
Rozsunęły się przed nią drzwi, ale z pola uderzył w nią mroźny podmuch wichury. → Czy oba zaimki są konieczne? Domyślam się, że pole to regionalizm.
Proponuję: Rozsunęły się drzwi, a z zewnątrz uderzył mroźny podmuch wichury.
…wystawała jedynie jej głową. Długie, czarne włosy spływały poza krawędź noszy, a jej twarz… → Czy oba zaimki są konieczne?
Może wystarczy: …wystawała jedynie głową. Długie, czarne włosy spływały poza krawędź noszy, a twarz…
– Chodźże tu! – skinęła nerwowo na recepcjonistę. → – Chodźże tu! – Skinęła nerwowo na recepcjonistę.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.
Pan Mareczek niechętnie wyszedł spoza lady… → Pan Mareczek niechętnie wyszedł zza lady…
– Trzeba wykonać badania – siostra zaczęła zawodzić histerycznym tonem. → – Trzeba wykonać badania. – Siostra zaczęła zawodzić histerycznym tonem.
…i na hol recepcji wszedł z pola doktor Ruchała. → …i do holu recepcji wszedł z dworu doktor Ruchała.
Za SJP PWN: dwór 6. «otwarta przestrzeń na zewnątrz domu»
– Panie doktorze. – Ucieszyła się siostra Krysia… → – Panie doktorze – ucieszyła się siostra Krysia…
Jak można być takim człowiekiem?! – pomyślała, trzęsąc się z bezsilnej wściekłości. – Mężczyźni! Wszyscy są tak samo beznadziejni – męła w głowie pełne frustracji myśli. → Druga półpauza jest zbędna; przed myśleniem nie stawia się półpauzy.
Proponuję: Jak można być takim człowiekiem?! – pomyślała, trzęsąc się z bezsilnej wściekłości. Mężczyźni! Wszyscy są tak samo beznadziejni – męłła w głowie pełne frustracji myśli.
Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.
– Patrz, jak stanęły jej sutki! – Zachichotał. → – Patrz, jak stanęły jej sutki! – zachichotał.
Dopiero wówczas uścisk upiornych szpon ustąpił. → Dopiero wówczas uścisk upiornych szponów ustąpił.
Tu znajdziesz odmianę rzeczownika szpon.
Od łuku brwiowego, poprzez policzek, aż po nos ciągnęły się trzy głębokie szramy, ociekające świeżą krwią. → Od łuku brwiowego, poprzez policzek, aż po nos ciągnęły się trzy głębokie rany, ociekające świeżą krwią.
Za SJP PWN: szrama «szpecący kogoś ślad po zagojeniu się rany»
…wycierał nimi swą pokiereszowaną twarz. → Zbędny zaimek.
…sylwetka mężczyzny w sfatygowanym podkoszulku z łysą głową i czarnymi bokobrodami. → Czy dobrze rozumiem, że podkoszulek miał łysą głowę i czarne bokobrody?
Proponuję: …sylwetka łysego mężczyzny w sfatygowanym podkoszulku i z czarnymi bokobrodami.
– Do mnie przywiozłeś tę ślicznotkę? → – Do mnie przywiozłaś tę ślicznotkę?
Zawieść panią do lekarza? → Zawieźć panią do lekarza?
Sprawdź znaczenie czasowników zawieść i zawieźć.
– A jaki lekarz jest na dyżurze? – spytała spokojnie… -> – A który lekarz jest na dyżurze? – spytała spokojnie…
…nie przestając świdrować pielęgniarki swym dziwnym, ciemnym spojrzeniem. → Zbędny zaimek?
Rozejrzał się zdezorientowanym wzrokiem. → A może wystarczy: Rozejrzał się zdezorientowany.
…widok świeżej krwi na tylko go zaintrygował, że postanowił wstąpić na recepcję… → Pewnie miało być: …widok świeżej krwi tyle go zaintrygował, że postanowił wstąpić do recepcji…
Od recepcjonisty ewidentnie zalatywało alkoholowym rauszem. → Obawiam się, że rausz nie jest czymś, czym może od kogoś zalatywać. Masło maślane – rausz jest skutkiem wypicia alkoholu.
Może wystarczy: Od recepcjonisty ewidentnie zalatywało alkoholem. Lub: Recepcjonista ewidentnie był na rauszu.
Za SJP PWN: rausz «lekkie odurzenie lub podniecenie wywołane alkoholem»
Pan Mareczek rozglądnął się… → Pan Mareczek rozejrzał się…
…oko miał tak opuchnięte, że raczej nic przez nie nie widział… → …oko miał tak opuchnięte, że raczej nic nim nie widział…
Widzimy okiem, nie przez oko.
…rząd świetlówek rozświetlił cały korytarz… → Nie brzmi to najlepiej.
Proponuję: …rząd lamp rozświetlił cały korytarz…
…wyprzedził recepcjonistę i ruszył w kierunku wyznaczonym czerwonymi plamami.
– Chodźże tu! – zawołał recepcjonistę… → Czy to celowe powtórzenie?
Może w drugim zdaniu: – Chodźże tu! – zawołał kolegę…
– Ulala… – zanucił, rubasznie szczerząc niekompletne uzębienie. → Nie wydaje mi się, aby o szczerzeni zębów można powiedzieć, że jest rubaszne.
Za SJP PWN: rubaszny «bardzo bezpośredni i bezceremonialny w sposobie bycia; też: będący wyrazem takiego usposobienia»
…konserwator wytarł go swoim podkoszulkiem… → Zbędny zaimek.
Popod nimi leżały… → Pewnie miało być: Pod nimi leżały…
…alkohol, który ciągle płyną w żyłach… → …alkohol, który ciągle płynął w żyłach…
– O żesz…! – zaklął pan Henio… → – O żeż…! – zaklął pan Henio…
…aż po przesiąknięte wybroczynami poły fartucha. → Obawiam się, że fartuch nie nasiąknie wybroczynami.
Za SJP PWN: wybroczyna «niewielki krwotok powstały wskutek uszkodzenia drobnych naczyń krwionośnych»
…w świetle migającejj żarówki… → Literówka.
Na recepcji dostrzegł pielęgniarkę… → W recepcji dostrzegł pielęgniarkę…
– Co też siostra bredzi?! – Zdenerwował się poranny gość. → – Co też siostra bredzi?! – zdenerwował się poranny gość.
…że facet co obiecywał jej złote góry… → …że facet, który obiecywał jej złote góry…
Choć zdaję sobie sprawę, że lekarz nie musi wyrażać się poprawnie.
– Mi powiedziała dokładnie to samo. → – Mnie powiedziała dokładnie to samo.
Choć zdaję sobie sprawę, że pielęgniarka też nie musi wyrażać się poprawnie.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję regulatorzy. Takie babole przeoczyłem, że wstyd. Ale wszystko poprawiłem.
Odnośnie wychodzenia na dwór vel na pole, to taki nasz, małopolski regionalizm i z tego co wiem, jest poprawny. Jednak, żeby nikogo nie kłuło w oczy ostatecznie nie użyłem żadnej z tych form.
Bardzo proszę, Sajmonie. Cieszę się, że mogłam się przydać i że teraz mogę pójść do klikarni. :)
Odnośnie wychodzenia na dwór vel na pole, to taki nasz, małopolski regionalizm…
Wiem, że to regionalizm, ale też uważam, że lepiej ich unikać, zwłaszcza kiedy tekst nie uzasadnia potrzeby ich użycia.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dobra klamra z windą, a i klimat opowiadania jest zacny. Rzeczywiście, klaustrofobia daje się we znaki, a jakaś hmmm przaśność (?) otoczenia tylko ten niepokój podbija. Lubię grozę tego rodzaju, przemawia do mnie.
Klikam, a jakże.
Edyta: ja chyba dwa razy kliknęłam i teraz pokazuje mi się, że masz trzy głosy przy dwóch głosujących. Jak do tego doszło – nie wiem.
„Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf
Rossa. Podwójne dzięki :)
Niby horror, a jednak tu i ówdzie zabrzęczał mi przed uszami wyobraźni lekki absurdzik :)
A tak ogólnie, to dobry i klimatyczny tekst. Jeżeli miałbym na coś narzekać, to trochę wybijały mnie z rytmu zdrobnienia imion… ;P
Klikam i pozdrawiam ;)
„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”
Dzięki cezary_cezary
Też na co dzień nie lubię tego typu zdrobnień. Tu zastosowałem je celowo dla stylizacji.
Pozdrawiam