- Opowiadanie: Sajmon15 - Czerwona borowina

Czerwona borowina

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Czerwona borowina

Winda od kilku do­brych chwil tłu­kła się gdzieś po­mię­dzy pierw­szym pię­trem a par­te­rem, tak jakby ktoś spusz­czał zsy­pem całe tony sta­lo­wych ele­men­tów. W końcu roz­legł się zgrzyt roz­su­wa­nych drzwi, prze­raź­li­wym echem nio­sąc się po pu­stym holu Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­we­go. Z wnę­trza, oświe­tlo­ne­go ner­wo­wo mi­ga­ją­cą ja­rze­niów­ką, wy­ło­ni­ła się szczu­pła syl­wet­ka sio­stry Krysi. Jak za­wsze w nie­na­gan­nie wy­kroch­ma­lo­nym bia­łym far­tu­chu i sztyw­nym czep­ku, z nie­zwy­kle prze­ję­tą miną po­de­szła do re­cep­cji.

– Ktoś wzy­wał ka­ret­kę? – za­py­ta­ła pana Ma­recz­ka.

Szpi­tal Uzdro­wi­sko­wy, w któ­rym pra­co­wa­ła od pięt­na­stu lat, nie był szpi­ta­lem. Był sa­na­to­rium, od któ­re­go róż­nił się tylko tym, że po­sia­dał dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­ny dyżur le­kar­ski.

Tej nocy sio­stra Kry­sty­na była dziw­nie nie­spo­koj­na. Nie po­tra­fi­ła zna­leźć sobie miej­sca, o ucię­ciu krót­kiej drzem­ki nawet nie wspo­mniaw­szy. Być może to przez rury, w któ­rych coś nie­ustan­nie bul­go­ta­ło i ję­cza­ło. Zgło­si­ła pro­blem kon­ser­wa­to­ro­wi, ale pan Henio wy­ja­śnił, że przy­czy­ną ha­ła­sów jest mróz i za­ma­rza­ją­ca w ru­rach woda, i on nie jest w sta­nie sam nic z tym zro­bić. Jakby tego było mało, w spa­czo­nych i nie­szczel­nych oknach dy­żur­ki nie­ustan­nie gwiz­dał prze­ciąg. Wła­śnie za­bie­ra­ła się do uszczel­nia­nia tam­po­na­mi szcze­lin w fu­try­nach, gdy do­strze­gła przez szybę mi­ga­ją­ce świa­tła am­bu­lan­su. 

Park Zdro­jo­wy i oświe­tla­ją­ce go nocą la­tar­nie po­zo­sta­wa­ły ukry­te za za­sło­ną sza­le­ją­cej śnie­ży­cy, ale ostre roz­bły­ski ko­gu­tów wy­raź­nie prze­bi­ja­ły się przez ciem­ność nie­spo­koj­nej nocy. Pie­lę­gniar­ka czym prę­dzej opu­ści­ła cuch­ną­cy li­zo­lem i wa­le­ria­ną ga­bi­net, i po­bie­gła do re­cep­cji.

Pan Ma­re­czek w pre­ten­sjo­nal­nym gar­ni­tu­rze kon­fe­ran­sje­ra, z per­fek­cyj­nie jak co dzień przy­try­mo­wa­nym, czar­nym wąsem, wy­glą­dał jakby zo­stał wy­rwa­ny ze snu. Stary, sza­fo­wy zegar, sto­ją­cy pod wy­ło­żo­ną sza­rym mar­mu­rem ścia­ną, za­czął wy­bi­jać pełną go­dzi­nę i sio­stra Kry­sia wzdry­gnę­ła się na jego me­ta­licz­ny dźwięk. Ła­piąc się kur­czo­wo za lewą pierś, od­li­czy­ła dwa­na­ście ude­rzeń. Pod bia­łym far­tu­chem serce biło o wiele szyb­ciej niż zegar.

– Czego się tak wy­stra­szy­łaś? Ten zegar źle idzie – skwi­to­wał jej re­ak­cję pan Ma­re­czek. W jego gło­sie sły­chać było, że coś sobie nie­daw­no gol­nął. – Chodź, na­le­je ci kie­li­cha.

Schy­lił się pod ladę, skąd po dłuż­szej chwi­li wró­cił ze smu­kłą li­te­rat­ką, wy­peł­nio­ną czy­stą wódką.

– Wi­dzia­łam świa­tła ka­ret­ki – stwier­dzi­ła pie­lę­gniar­ka, się­ga­jąc po kie­li­szek.

Opróż­ni­ła go po chwi­li jed­nym ły­kiem jak męż­czy­zna.

Pan Ma­re­czek za­mie­rzał wła­śnie nalać sio­strze na drugą nóżkę, gdy zgrzyt­nę­ły drzwi wej­ścio­we, roz­su­wa­jąc się na oścież. Śnież­na za­mieć w jed­nej chwi­li wraz ze sko­wy­tem wi­chu­ry wdar­ła się do wnę­trza holu. Płat­ki śnie­gu, ni­czym puch z roz­dar­tej po­dusz­ki, za­wi­ro­wa­ły w świe­tle zwi­sa­ją­ce­go z wy­so­kie­go stro­pu, krysz­ta­ło­we­go ży­ran­do­la, po czym opa­dły, to­piąc się na wy­śli­zga­nej ty­sią­ca­mi par butów la­stry­ko­wej po­sadz­ce.

Z ciem­no­ści wietrz­nej i śnież­nej nocy wy­ło­ni­ło się dwóch ro­słych ra­tow­ni­ków me­dycz­nych. Za­tur­ko­ta­ły gu­mo­we kółka i przed re­cep­cję wto­czy­ły się po­py­cha­ne przez nich nosze. Na no­szach przy­pię­ta pa­sa­mi i okry­ta kocem ter­micz­nym le­ża­ła ko­bie­ta.

Pie­lę­gniar­ka i re­cep­cjo­ni­sta z nie­do­wie­rza­niem spoj­rze­li na sa­ni­ta­riu­szy, któ­rzy bez jed­ne­go choć­by słowa wy­ja­śnie­nia od­wró­ci­li się na pię­cie i szyb­kim kro­kiem opu­ści­li bu­dy­nek.

– Halo! – za­wo­ła­ła za nimi i stu­ka­jąc cho­da­ka­mi, po­bie­gła do wyj­ścia. Za późno. Pra­cow­ni­cy po­go­to­wia byli już na ze­wnątrz. Roz­su­nę­ły się drzwi i ude­rzył w nią mroź­ny po­dmuch wi­chu­ry. W jed­nej chwi­li o mało nie zmie­ni­ła się w sopel lodu.

Sa­ni­ta­riu­sze znik­nę­li. Po­zo­stał po nich tylko in­ten­syw­ny za­pach al­ko­ho­lu.

– Pi­ja­ni! – krzyk­nę­ła w stro­nę Ma­recz­ka. – Po­my­li­li Szpi­tal Re­jo­no­wy z Uzdro­wi­sko­wym. Dzwoń­że szyb­ko do szpi­ta­la.

Re­cep­cjo­ni­sta nie spie­sząc się zbyt­nio, tak jak nie kwa­pił się do żad­nej pracy, pod­szedł do apa­ra­tu te­le­fo­nicz­ne­go i wy­stu­kał numer z kart­ki przy­kle­jo­nej do wi­szą­cej nad nim ta­bli­cy. Od­cze­kał chwi­lę, ale w słu­chaw­ce pa­no­wa­ła cisza. Spró­bo­wał raz jesz­cze, ale rów­nież bez po­wo­dze­nia. Na ko­niec wpadł na po­mysł, żeby wy­krę­cić numer alar­mo­wy, ale i to nie przy­nio­sło skut­ku. Te­le­fon mil­czał, zu­peł­nie jakby ktoś od­ciął kable.

– Nikt nie od­bie­ra – mruk­nął do pie­lę­gniar­ki, nie za­sta­na­wia­jąc się nad przy­czy­ną braku moż­li­wo­ści na­wią­za­nia po­łą­cze­nia.

Sio­stra Kry­sia spoj­rza­ła na sto­ją­ce w holu trans­por­to­we nosze. Bijąc się z my­śla­mi i pełna nie­po­ko­ju zbli­ży­ła się do le­żą­cej na nich ko­bie­ty. Spod koca ter­micz­ne­go wy­sta­wa­ła je­dy­nie głową. Dłu­gie, czar­ne włosy spły­wa­ły poza kra­wędź noszy, a twarz była blada jak pa­pier. Oczy miała za­mknię­te, spała więc lub była nie­przy­tom­na. 

– Ona w ogóle od­dy­cha? – za­py­ta­ła nie­pew­nie sio­stra. – Chodź­że tu! – Ski­nę­ła ner­wo­wo na re­cep­cjo­ni­stę.

Pan Ma­re­czek nie­chęt­nie wy­szedł zza lady i krzy­wiąc usta, jakby chciał po­wie­dzieć, że nie cier­pi pro­ble­mów, pod­szedł do noszy. Nic jed­nak nie od­po­wie­dział. On był tylko od wy­da­wa­nia klu­czy, to pie­lę­gniar­ka po­win­na wie­dzieć, czy pa­cjent­ka od­dy­cha, czy nie.

– Dok­to­ra oczy­wi­ście nie ma? – syk­nę­ła zgryź­li­wie, jakby to pan Ma­re­czek winny był temu, że dok­tor Ru­cha­ła lubił cza­sem w trak­cie noc­ne­go dy­żu­ru wy­sko­czyć sobie na tańce.

– Dok­tor wy­szedł na go­dzin­kę – od­parł tylko.

Lubił dok­to­ra Ru­cha­łę, który cza­sem jak do­sta­wał od wdzięcz­nych pa­cjen­tów al­ko­hol, pod­rzu­cał dys­kret­ne­mu re­cep­cjo­ni­ście jakąś flasz­kę. Flasz­kę czy­stej oczy­wi­ście, bo whi­ska­cza i bran­dy sam lubił się napić.

– Trze­ba wy­ko­nać ba­da­nia. – Sio­stra za­czę­ła za­wo­dzić hi­ste­rycz­nym tonem. – Może po­trzeb­na jest jej pomoc. Po­móż­że mi! – po­pę­dzi­ła pana Ma­recz­ka, żeby po­roz­pi­nał krę­pu­ją­ce pa­cjent­kę pasy. 

Pod ter­micz­nym kocem, który ostroż­nie ścią­gnę­li, le­ża­ła zu­peł­nie nie­ru­cho­mo. Ubra­na była je­dy­nie w krót­ki, ko­ron­ko­wy pe­niu­ar, jaki ele­ganc­kie ko­bie­ty za­kła­da­ją po ką­pie­li przed po­ło­że­niem się do łóżka. Zgrab­ne, smu­kłe ciało na­le­ża­ło do nie­wąt­pli­wie pięk­nej dziew­czy­ny.

– Nie­zła la­lu­nia. – Ob­li­zał się ob­le­śnie pan Ma­re­czek. – Roz­wią­zać szla­frok? – zwró­cił się pro­wo­ka­cyj­nie do po­chy­lo­nej nad nią pie­lę­gniar­ki.

Kry­sty­na nie zdą­ży­ła go jed­nak nawet zru­gać, gdy strze­li­ły drzwi i na hol re­cep­cji wszedł dok­tor Ru­cha­ła. Miał na sobie szy­kow­ny, krót­ki płaszcz z po­sta­wio­nym wy­so­ko koł­nie­rzem i gołą, mimo sza­le­ją­cej śnie­ży­cy, głowę. Nie był sam. To­wa­rzy­szy­ła mu młoda ko­bie­ta w fu­trze i ob­ci­słych, skó­rza­nych spodniach. Jej wy­so­kie ob­ca­sy stu­ka­ły po ka­mien­nej pod­ło­dze, nio­sąc się echem po naj­dal­szych za­ka­mar­kach ko­ry­ta­rzy.

– Panie dok­to­rze – ucie­szy­ła się sio­stra Kry­sia na widok dy­żur­ne­go le­ka­rza. Ka­mień spa­dał jej serca. – Panie dok­to­rze, mamy tu nie­przy­tom­ną ko­bie­tę.

Dok­tor Ru­cha­ła jed­nak nawet nie spoj­rzał w jej kie­run­ku. Obej­mu­jąc w talii dłu­go­no­gą i dłu­go­wło­są blon­dy­nę, po­pę­dził wprost na scho­dy.

– Nie teraz. Widzi sio­stra, że mam pa­cjent­kę – rzu­cił tylko przez ramię. – Za­dzwo­nię po sio­strę, jak będę wolny. Pro­szę cze­kać.

Kry­sty­na nie mogła uwie­rzyć wła­snym oczom. Niby wie­dzia­ła, że po dok­to­rze ni­cze­go do­bre­go nie można się spo­dzie­wać, ale żeby aż tak igno­ro­wać swoje pod­sta­wo­we obo­wiąz­ki! Ta le­żą­ca na no­szach ko­bie­ta mogła prze­cież wy­ma­gać pil­nej po­mo­cy le­kar­skiej.

Jak można być takim czło­wie­kiem?! – po­my­śla­ła, trzę­sąc się z bez­sil­nej wście­kło­ści. Męż­czyź­ni! Wszy­scy są tak samo bez­na­dziej­ni – męłła w gło­wie pełne fru­stra­cji myśli. Kiedy do­wie­dzia­ła się, że jej mąż spo­ty­ka się z ku­ra­cjusz­ka­mi za pie­nią­dze, wy­wa­li­ła go z domu na zbity pysk.

Mu­sia­ła się uspo­ko­ić, żeby wresz­cie móc zająć się pod­rzu­co­ną przez pi­ja­nych sa­ni­ta­riu­szy dziew­czy­ną. Od­wró­ci­ła się z po­wro­tem w stro­nę noszy i wrza­snę­ła:

– Marek! Co ty wy­pra­wiasz?!

Wy­star­czy­ła jedna chwi­la nie­uwa­gi, żeby pan Ma­re­czek roz­chy­lił szla­frok le­żą­cej przed nim ko­bie­ty i śli­niąc się jak pro­się, po­ło­żył łap­sko na jej ob­na­żo­nej pier­si.

– Żyje, Kry­siu, żyje! – Spoj­rzał na pie­lę­gniar­kę, spro­śnie się uśmie­cha­jąc. – Patrz, jak sta­nę­ły jej sutki! – za­chi­cho­tał.

Wtem w pu­stym holu roz­legł się spo­tę­go­wa­ny echem plask, a w chwi­lę po nim świń­ski kwik.

Ni­czym po­rwa­ne ude­rze­niem wi­chu­ry ramię żu­ra­wia, ręka le­żą­cej ko­bie­ty za­to­czyw­szy w po­wie­trzu łuk z całym, bez­wład­nym im­pe­tem roz­trza­ska­ła się na twa­rzy pana Ma­recz­ka. Szpo­nia­ste palce z dłu­gi­mi pa­zu­ra­mi wcze­pi­ły się w jego fi­zjo­no­mię i nie za­mie­rza­ły pu­ścić. Ma­re­czek zawył za­sko­czo­ny nie­spo­dzie­wa­nym i bo­le­snym cio­sem, i sza­mo­cząc się, jak zła­pa­na w sieci ryba, zwa­lił się na pod­ło­gę. Do­pie­ro wów­czas uścisk upior­nych szpo­nów ustą­pił. Sio­stra Kry­sty­na spoj­rza­ła na jego prze­ra­żo­ną twarz. Od łuku brwio­we­go, po­przez po­li­czek, aż po nos cią­gnę­ły się trzy głę­bo­kie rany, ocie­ka­ją­ce świe­żą krwią.

Zu­peł­nie wręcz nie po­tra­fi­ła się po­wstrzy­mać i nie­sto­sow­nie za­chi­cho­ta­ła.

– W ap­tecz­ce jest jo­dy­na – rzu­ci­ła tylko oschle. – Odkaź sobie rany, bo ci za­ro­pie­ją.

Zer­k­nę­ła na dziew­czy­nę i na jej otwar­te oczy. Roz­sze­rzo­ne, jak po po­da­niu li­do­ka­iny źre­ni­ce, po­ru­sza­ły się bez prze­rwy w lewo i w prawo, cał­kiem jak u na­krę­co­nej sprę­ży­ną lalki.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

Oczy dziew­czy­ny wresz­cie się uspo­ko­iły i za­trzy­ma­ły na twa­rzy Krysi.

– Spró­bu­je pani usiąść? – spy­ta­ła, po­da­jąc jej rękę.

Ko­bie­ta pod­cią­gnę­ła się na moc­nym ra­mie­niu pie­lę­gniar­ki i usia­dła, opusz­cza­jąc gołe nogi. Nie ode­zwa­ła się ani sło­wem, za to za­plo­tła na pier­siach ręce i cała za­czę­ła drżeć.

– Zimno tutaj – za­uwa­ży­ła z tro­ską sio­stra i okry­ła pa­cjent­kę kocem.

Spoj­rza­ła na pana Ma­recz­ka, który wy­grze­baw­szy z ap­tecz­ki watę i ga­zi­ki, wy­cie­rał nimi po­kie­re­szo­wa­ną twarz. Wszyst­ko było już czer­wo­ne od krwi. Po­krę­ci­ła głową z dez­apro­ba­tą, po czym pchnę­ła nosze w kie­run­ku dy­żu­ru­ją­ce­go pod ścia­ną re­cep­cji wózka in­wa­lidz­kie­go i po­mo­gła dziew­czy­nie w nim usiąść.

– Zaraz się panią zaj­mie­my – obie­ca­ła, ener­gicz­nie pcha­jąc wózek w kie­run­ku windy.

Na windę jak zwy­kle trze­ba było po­cze­kać. Tym razem je­cha­ła gdzieś da­le­ko z góry. Gmach Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­we­go miał czte­ry pię­tra, więc cza­sa­mi trwa­ło to dosyć długo. Kiedy drzwi się otwo­rzy­ły, sio­stra Kry­sia spo­strze­gła, że ktoś jest w środ­ku. Roz­po­zna­ła ku­ra­cjusz­kę z trze­cie­go pię­tra, panią Ja­dzię, byłą na­uczy­ciel­kę, obec­nie ren­cist­kę, re­ha­bi­li­tu­ją­cą się na zwy­rod­nie­nia krę­go­słu­pa. Kor­pu­lent­na ko­bie­ta w plu­szo­wym szla­fro­ku ski­nę­ła głową na widok pie­lę­gniar­ki. Tak mocno za­la­ty­wa­ło od niej per­fu­ma­mi, że sio­stra skrzy­wi­ła się z nie­sma­kiem. 

– Wie pani, która jest go­dzi­na? – zwró­ci­ła się szorst­ko do ku­ra­cjusz­ki, nie­udol­nie sta­ra­ją­cej się ukryć bu­tel­kę wódki pod nie­chluj­nie prze­wią­za­nym szla­fro­kiem, za­kry­wa­ją­cym je­dy­nie po­ło­wę jej ma­je­sta­tycz­ne­go biu­stu. – Obo­wią­zu­je nocna cisza.

– Zło­ciut­ka, ja tylko do pana Henia. To­a­le­ta mi się za­tka­ła.

Sio­stra spoj­rza­ła z byka na far­bo­wa­ne na czar­no brwi pa­cjent­ki i na nie­sta­ran­nie na­ma­lo­wa­ne czer­wo­ną szmin­ką usta.

– Tylko flasz­kę bie­rze za prze­tka­nie rury? – zi­ro­ni­zo­wa­ła zgryź­li­wie. – Nisko się ceni.

Tym­cza­sem winda sta­nę­ła. Roz­su­nę­ły się drzwi, a w nich uka­za­ła się po­staw­na syl­wet­ka ły­se­go męż­czy­zny w sfa­ty­go­wa­nym pod­ko­szul­ku i z czar­ny­mi bo­ko­bro­da­mi. Kon­ser­wa­tor Henio, gdyż on to był we wła­snej oso­bie, spoj­rzał w pełne awer­sji oczy pie­lę­gniar­ki, po czym zu­peł­nie nie in­te­re­su­jąc się sto­ją­ca za jej ple­ca­mi ku­ra­cjusz­ką, prze­niósł wzrok na sie­dzą­cą na wózku in­wa­lidz­kim dziew­czy­nę.

– Do mnie przy­wio­złaś tę ślicz­not­kę? – Uśmiech­nął się na jej widok i pu­ścił oko.

– Chciał­byś! – wark­nę­ła Kry­sty­na. – Do cie­bie jest co naj­wy­żej ta pani. – Ski­nę­ła głową na cze­ka­ją­cą w win­dzie ko­bie­tę. – Ki­be­lek jej ciek­nie.

Pan Henio ro­ze­śmiał się ru­basz­nym basem, aż echo od­po­wie­dzia­ło mu z piw­nic. Pie­lę­gniar­ka wy­pu­ści­ła ku­ra­cjusz­kę, po czym z ulgą znik­nę­ła za za­mknię­ty­mi drzwia­mi windy.

Cięż­ko od­dy­cha­ła ze wzbu­rze­nia. Była znie­sma­czo­na. No­bli­wy Szpi­tal Uzdro­wi­sko­wy, gdzie kie­dyś przy­wra­ca­ło się do życia ludzi po cięż­kich cho­ro­bach, dziś za­ro­ił się od po­spo­li­tych ku­ra­cju­szy, zmie­nia­jąc się w dom scha­dzek. Spoj­rza­ła na bied­ną dziew­czy­nę, sie­dzą­cą w bez­ru­chu na in­wa­lidz­kim wózku. Jej ciem­ne, nie­przy­tom­ne oczy tkwi­ły wpa­trzo­ne w nią nie­ru­cho­mo, jakby chcia­ła coś po­wie­dzieć.

– Mogę pani w czymś pomóc? – za­py­ta­ła, opa­no­wu­jąc nerwy.

Nie li­czy­ła na od­po­wiedź. Ko­bie­ta do­tych­czas ani razu nie otwo­rzy­ła ust. Chwi­la­mi wy­glą­da­ła nawet tak, jakby wcale nie od­dy­cha­ła. Tym­cza­sem drgnę­ły jej wargi i z we­wnątrz wy­do­był się czy­sty głos:

– Czy to pani mąż?

Rzu­co­ne przez nie­mo­wę py­ta­nie o mało nie zwa­li­ło pie­lę­gniar­ki z nóg. Nie dla­te­go jed­nak, że nie spo­dzie­wa­ła się usły­szeć jej głosu. Prze­ra­zi­ło ją to, skąd dziew­czy­na znała praw­dę, o któ­rej ona usi­ło­wa­ła za­po­mnieć.

– Pro­szę?! – żach­nę­ła się, ła­piąc od­dech. – Czy my się znamy?

– Takie rze­czy się po pro­stu widzi – od­par­ła enig­ma­tycz­nie. Jej głos był cichy, ale ostry jak brzdęk tłu­czo­ne­go szkła. – Mój na­rze­czo­ny też mnie zdra­dzał.

Sio­stra Kry­sty­na spoj­rza­ła na ta­jem­ni­czą po­stać, jakby zo­ba­czy­ła ducha. Jej ciem­ne oczy zda­wa­ły się prze­wier­cać ją na wylot. Nie wie­dzia­ła, kim jest nie­zna­jo­ma, skąd wzię­ła się w środ­ku nocy w Szpi­ta­lu Uzdro­wi­sko­wym, ani co jej do­le­ga. Czuła nie­mniej, że coś je łączy.

– Jak się pani w ogóle czuje? Za­wieźć panią do le­ka­rza?

– A który le­karz jest na dy­żu­rze? – spy­ta­ła spo­koj­nie, nie prze­sta­jąc świ­dro­wać pie­lę­gniar­ki dziw­nym, ciem­nym spoj­rze­niem.

– Dok­tor Ru­cha­ła. Zna go pani?

– To mój na­rze­czo­ny.

 

***

 

Kon­ser­wa­tor Henio, wy­cho­dząc z po­ko­ju ku­ra­cjusz­ki, po­pra­wił sfa­ty­go­wa­ny pod­ko­szu­lek, przy­cze­sał reszt­ki wło­sów i ru­szył w kie­run­ku windy. Był z sie­bie za­do­wo­lo­ny. Pro­fe­sjo­nal­nie, a co naj­waż­niej­sze szyb­ko roz­pra­wił się z to­a­le­tą w al­ko­wie ren­cist­ki, mógł więc spo­koj­nie udać się na za­słu­żo­ną drzem­kę.

Stał chwi­lę, cze­ka­jąc na ja­dą­cą z dołu windę, wresz­cie wszedł do środ­ka i już miał wci­snąć guzik, gdy za­uwa­żył, że cała ta­bli­ca z przy­ci­ska­mi uma­za­na jest krwią. Ro­zej­rzał się zdez­o­rien­to­wa­ny. Wnę­trze windy przed­sta­wia­ło za­trwa­ża­ją­cy obraz. Całą pod­ło­gę po­kry­wa­ły czer­wo­ne plamy i nie trze­ba było być spe­cjal­nie by­strym, żeby za­uwa­żyć, że to krew.

Pan Henio nie był osob­ni­kiem, któ­re­go spe­cjal­nie po­ru­szy­ły­by takie rze­czy. Miał swoje spra­wy i spra­wa­mi in­nych się nie in­te­re­so­wał. Mimo wszyst­ko widok świe­żej krwi na tyle go za­in­try­go­wał, że po­sta­no­wił wstą­pić do re­cep­cji, za­się­gnąć ję­zy­ka.

W po­grą­żo­nym w pół­mro­ku holu pa­no­wa­ła cisza. Je­dy­nie za ladą pa­li­ło się świa­tło, ale wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że Ma­re­czek smacz­nie śpi z głową wtu­lo­ną w ra­mio­na.

– Obudź się! – He­niek trą­cił go w plecy.

Od re­cep­cjo­ni­sty ewi­dent­nie za­la­ty­wa­ło al­ko­ho­lem. Jego głowa unio­sła się jed­nak opor­nie i wtedy kon­ser­wa­tor zo­ba­czył tę twarz. Twarz ni­czym z kosz­ma­ru, prze­ora­ną trze­ma za­stru­pia­ły­mi ra­na­mi i zde­for­mo­wa­ną przez opu­chli­znę.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? – za­py­tał zde­gu­sto­wa­ny, krzy­wiąc usta.

– A… o co cho­dzi? – Usły­szał tylko trud­ny do zro­zu­mie­nia pi­jac­ki beł­kot.

– Co ci się stało? To twoja krew jest w win­dzie?

Re­cep­cjo­ni­sta wy­wró­cił oczy biał­ka­mi, jakby zaraz miał ze­mdleć, ale nie ze­mdlał. Za to kon­ser­wa­tor chwy­cił go pod ramię sta­lo­wym uści­skiem i siłą wy­cią­gnął zza lady.

– To twoja krew? – We­pchnął go do windy.

Pan Ma­re­czek ro­zej­rzał się po za­krwa­wio­nym wnę­trzu wzro­kiem rów­nie prze­ra­żo­nym. Spoj­rzał po­dejrz­li­wie na Heńka, cho­ciaż lewe oko miał tak opuch­nię­te, że ra­czej nic nim nie wi­dział i po­ma­cał się po za­stru­pia­łych ra­nach, jakby chciał się upew­nić, że to wszyst­ko mu się nie śni.

– Nic nie ro­zu­miem… – mruk­nął, czu­jąc, że po­ma­łu trzeź­wie­je. – Może Kryś­ka coś wie.

Winda ru­szy­ła z moc­nym szarp­nię­ciem. Za­skrzy­pia­ły pro­wad­ni­ce, za­głu­sza­jąc pcha­ją­ce się do głowy myśli i nim zdą­ży­ła się roz­pę­dzić, za­trzy­ma­ła się pię­tro wyżej. Zza roz­chy­lo­nych drzwi wy­ło­nił się ciem­ny hol. Je­dy­nie na ścia­nach pa­li­ły się zie­lo­ne sym­bo­le drogi ewa­ku­acyj­nej. Tym­cza­sem snop świa­tła wy­do­sta­ją­cy się z otwar­tej windy padł na pod­ło­gę i cią­gną­ce się w głąb ko­ry­ta­rza czer­wo­ne ślady.

Pan Ma­re­czek nie­pew­nym kro­kiem wy­szedł z windy i sta­jąc przy ścia­nie, wci­snął kla­wisz włącz­ni­ka. Za­ter­ko­ta­ły star­te­ry i rząd ja­rze­nió­wek roz­świe­tlił cały ko­ry­tarz, miesz­czą­cy ga­bi­ne­ty me­dycz­ne i bazę za­bie­go­wą.

Ślady krwi cią­gnę­ły się po zie­lo­nym li­no­leum wprost do jed­nych z drzwi.

– To ga­bi­net dok­to­ra Ru­cha­ły – mruk­nął Ma­re­czek.

Kon­ser­wa­tor Henio ner­wo­wym kro­kiem wy­prze­dził re­cep­cjo­ni­stę i ru­szył w kie­run­ku wy­zna­czo­nym czer­wo­ny­mi pla­ma­mi.

– Chodź­że tu! – za­wo­łał ko­le­gę, tak jakby w ostat­niej chwi­li za­bra­kło mu od­wa­gi, żeby na­ci­snąć klam­kę.

Pan Ma­re­czek, ocią­ga­jąc się, po­słu­chał kon­ser­wa­to­ra. Chrząk­nął, aby dodać sobie od­wa­gi, po czym trzy­krot­nie za­pu­kał. Od­po­wie­dzia­ła mu jed­nak cisza. Po­wtó­rzył czyn­ność, ale dalej poza echem ni­cze­go nie usły­szał. Wtedy na­ci­snął klam­kę.

Drzwi ustą­pi­ły.

Wy­szu­kał na ścia­nie prze­łącz­nik i po chwi­li po­miesz­cze­nie za­la­ła fala świa­tła. Z peł­nym prze­ra­że­nia wzro­kiem po­stą­pił kilka kro­ków na­przód i za­marł w bez­ru­chu. Po­wie­ka zdro­we­go oka za­drża­ła mu ner­wo­wo, a grdy­ka za­trzy­ma­ła się pod samym gar­dłem, jakby po­łknął w ca­ło­ści jabł­ko. Chrząk­nął i do­pie­ro po chwi­li, gdy gło­śno prze­łknął ślinę, grdy­ka opa­dła.

Pan Henio wy­prze­dził go w mię­dzy­cza­sie i pod­szedł do le­kar­skie­go biur­ka. Na bla­cie, obok otwar­tej kar­to­te­ki i ste­to­sko­pu le­ża­ły roz­rzu­co­ne w nie­ła­dzie czar­ne strin­gi oraz ko­ron­ko­wy biu­sto­nosz.

– Ulala… – za­nu­cił, szcze­rząc nie­kom­plet­ne uzę­bie­nie. – To tej dziu­ni z wózka? – Za­in­te­re­so­wał się, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie syl­wet­kę dziew­czy­ny, przy­wie­zio­nej przez Kry­sty­nę. – Nie­zła ba­becz­ka, co nie, Marek? – Pan Ma­re­czek na wspo­mnie­nie dziew­czy­ny po­ma­cał się po opuch­nię­tej twa­rzy i skrzy­wił z bólu. Nie miał od­wa­gi po­wie­dzieć o tym, co się wy­da­rzy­ło, bo cią­gle łu­dził się, że to wszyst­ko mu się tylko śni. – Tylko mi nie mów, że to ona tak cię urzą­dzi­ła!? – Kon­ser­wa­tor, wi­dząc jego minę zbi­te­go psa, eks­plo­do­wał nagle trium­fal­nym re­cho­tem. – Masz za swoje stary świn­tu­chu.

Ma­re­czek nie spoj­rzał jed­nak nawet w tamtą stro­nę. Plama krwi na bia­łym prze­ście­ra­dle okry­wa­ją­cym szpi­tal­ną ko­zet­kę wy­glą­da­ła tak, jakby ktoś za­szlach­to­wał na niej cie­la­ka i wy­wo­ła­ła w jego oczach pa­ra­li­żu­ją­cy strach.

– Może sio­stra jest u sie­bie… – zwró­cił się szyb­ko do kon­ser­wa­to­ra. – Ona za­bra­ła… tę ko­bie­tę.

W ga­bi­ne­cie pie­lę­gnia­rek nie­ste­ty rów­nież ni­ko­go nie było.

– Chodź na kie­li­cha! – He­niek, wi­dząc, że re­cep­cjo­ni­sta jest cały roz­trzę­sio­ny, objął go ra­mie­niem i za­cią­gnął do windy.

 Przy­cisk -1 cały był we krwi, ale kon­ser­wa­tor wy­tarł go swoim pod­ko­szul­kiem i wci­snął bez cie­nia obrzy­dze­nia. Winda ru­szy­ła, aby po paru chwi­lach za­trzy­mać się na naj­niż­szym po­zio­mie gma­chu sa­na­to­rium. Trza­snę­ły me­cha­ni­zmy i drzwi się otwar­ły.

Za nimi po­ja­wił się oświe­tlo­ny prze­my­sło­wy­mi lam­pa­mi su­ro­wy ko­ry­tarz. Wzdłuż odra­pa­nych ścian cią­gnę­ła się nie­zli­czo­na licz­ba rur, róż­nej śred­ni­cy. Popod nimi le­ża­ły po­rzu­co­ne ja­kieś na­rzę­dzia i po­jem­ni­ki. Gdzieś w od­da­li grało radio. Po be­to­no­wej, brud­nej po­sadz­ce w głąb piw­nic kon­ty­nu­owa­ły swą drogę czer­wo­ne plamy.

– Skąd tu tyle krwi? – za­ję­czał pan Ma­re­czek

– Sam chciał­bym to wie­dzieć… – mruk­nął basem He­niek. Nagle uzmy­sło­wił sobie, że jesz­cze nie­daw­no, kiedy wy­cho­dził stąd pod rękę z panią Ja­dzią z trze­cie­go pię­tra, tych śla­dów tu z pew­no­ścią nie było.

Gdyby nie al­ko­hol, który cią­gle pły­nął w ży­łach re­cep­cjo­ni­sty, do­da­jąc mu otu­chy, pew­nie nie wy­chy­lił­by nosa z windy. Nie miał po­ję­cia, co się stało. To sa­na­to­rium było jed­nak dla niego jak dom i nie do­pusz­czał do sie­bie innej myśli niż ta, że wszyst­ko za chwi­lę się wy­ja­śni.

Tropy pro­wa­dzi­ły w głąb lo­chów sta­re­go gma­szy­ska. Ru­szy­li i po­ja­wia­jąc się, to znów zni­ka­jąc w od­stę­pach po­mię­dzy rzad­ko roz­miesz­czo­ny­mi lam­pa­mi, po­su­wa­li się wol­nym kro­kiem, wy­pa­tru­jąc ko­lej­nych śla­dów. Ko­ry­tarz wy­da­wał się nie mieć końca.

Wtem z głębi piw­nic ode­zwał się szczęk uru­cho­mio­ne­go sil­ni­ka elek­trycz­ne­go, a zaraz po nim echo przy­nio­sło skrzy­pią­ce dźwię­ki ja­kie­goś nie­na­oli­wio­ne­go me­cha­ni­zmu.

– Co to? – Pan Ma­re­czek za­stygł w bez­ru­chu.

– Młyn bo­ro­wi­no­wy – od­po­wie­dział po chwi­li na­my­słu kon­ser­wa­tor. – Ktoś go wi­docz­nie uru­cho­mił.

Oczy­ma wy­obraź­ni zo­ba­czył czar­ne grudy świe­żo przy­wie­zio­ne­go torfu, wrzu­ca­ne na ta­śmo­ciąg i trans­por­to­wa­ne do wiel­kiej roz­drab­niar­ki, mie­lą­cej je na papkę. Po do­da­niu wody i pod­grza­niu czar­na pasta bo­ro­wi­no­wa ko­lej­ny­mi ta­śmo­cią­ga­mi su­nę­ła do sal za­bie­go­wych, gdzie za­nu­rza­no w niej po szyję ku­ra­cju­szy. 

Tyle tylko, że był śro­dek nocy i nikt o tej porze nie wy­ko­ny­wał za­bie­gów.

Za za­ło­mem tunel skrę­cał pod kątem pro­stym.

– O żeż…! – za­klął pan Henio, wy­chy­la­jąc się jako pierw­szy zza węgła.

W głębi ko­ry­ta­rza, w świe­tle mi­ga­ją­cej nie­spo­koj­nie lampy zo­ba­czy­li pie­lę­gniar­kę po­py­cha­ją­cą pusty wózek in­wa­lidz­ki. Na widok nie­spo­dzie­wa­nych gości za­trzy­ma­ła się, ob­rzu­ca­jąc ich po­zba­wio­nym emo­cji spoj­rze­niem. Sio­stra Kry­sia, zwy­kle w schlud­nym, nie­na­gan­nie bia­łym kitlu, cała była we krwi. Czer­wo­ne za­cie­ki cią­gnę­ły się od jej ra­mion aż po za­krwa­wio­ne poły far­tu­cha. Ko­smy­ki wło­sów wy­su­nę­ły się spod sztyw­ne­go czep­ka, jakby sto­czy­ła z kimś walkę, a przy­mru­żo­ne oczy w świe­tle sła­bej ża­rów­ki błysz­cza­ły nie­po­ko­ją­co.

– Kryś­ka… – bąk­nął pan Henio – Co ty ro­bisz?

Za ple­ca­mi pie­lę­gniar­ki prze­my­sło­wa lampa o za­bez­pie­czo­nym kratą klo­szu za­pa­la­ła się i gasła, rzu­ca­jąc snop świa­tła na zgrzy­ta­ją­cą prze­raź­li­wie ma­szy­ne­rię. Gu­mo­wa taśma po­ru­sza­ją­ca się na skrzy­pią­cych rol­kach zni­ka­ła nie­ustan­nie w wiel­kim, sta­lo­wym bęb­nie roz­drab­niar­ki. W za­głę­bie­niach ta­śmo­cią­gu prze­le­wa­ły się stru­gi świe­żej krwi.

Kon­ser­wa­tor ro­zej­rzał się po ha­ła­su­ją­cych ogłu­sza­ją­co urzą­dze­niach prze­ra­żo­nym i nic nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem, po czym od­wró­cił się w stro­nę sto­ją­cej wciąż nie­ru­cho­mo sio­stry.

– Kto to uru­cho­mił? 

Nie uzy­skał jed­nak od­po­wie­dzi.

– Wi­dzia­łaś może dok­to­ra Ru­cha­łę? – za­py­tał z innej becz­ki pan Ma­re­czek.

Mil­cze­nie pie­lę­gniar­ki spra­wi­ło, że na­pię­cie grozy w mrocz­nych piw­ni­cach sta­re­go Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­we­go za­czę­ło nie­bez­piecz­nie ro­snąć.

– A gdzie… gdzie jest ta dziewcz… czyna. Kry­siu? – Re­cep­cjo­ni­sta, ją­ka­jąc się, skle­cił ostat­nie, po­zba­wio­ne jak po­przed­nie od­po­wie­dzi, py­ta­nie.

Syl­wet­ka pie­lę­gniar­ki w za­krwa­wio­nym far­tu­chu po­ja­wia­ła się i zni­ka­ła w świe­tle mi­ga­ją­cej ża­rów­ki, upior­nie mil­cząc. Za to z głębi ko­ry­ta­rzy do­bie­gły czy­jeś po­wol­ne kroki. Lampa bły­snę­ła raz jesz­cze, coś pstryk­nę­ło i świa­tło zga­sło na dobre…

 

***

 

Am­bu­lans, prze­dzie­ra­jąc się przez zaspy, mknął, bły­ska­jąc nie­bie­ski­mi świa­tła­mi wprost na dzie­dzi­niec Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­we­go. To już drugi raz, kiedy za­jeż­dżał przed wej­ście le­ci­we­go gma­chu. Mimo że mi­nę­ła szó­sta, wy­da­wać się mogło, jakby wciąż był śro­dek nocy. Tym razem z ka­ret­ki wy­sko­czył młody le­karz w gru­bych oku­la­rach i za­rzu­ca­jąc na głowę kap­tur, wbiegł do środ­ka.

Na re­cep­cji do­strzegł pie­lę­gniar­kę w sta­ro­mod­nym, sztyw­nym czep­ku, ja­kich nie uży­wa­ło się już w służ­bie zdro­wia od lat.

Gło­śno stu­ka­jąc zi­mo­wym obu­wiem po wy­śli­zga­nej po­sadz­ce, przede­fi­lo­wał przez śro­dek ko­ry­ta­rza, roz­glą­da­jąc się na boki. Nie do­strzegł jed­nak tego, czego szu­kał.

– Gdzie jest de­nat­ka? – za­py­tał.

– De–na–tka? – Pie­lę­gniar­ka zda­wa­ła się nie ro­zu­mieć tego słowa.

– Sio­stro! – Pod­niósł głos, żeby być le­piej zro­zu­mia­nym. – Ka­ret­ka przez omył­kę przy­wio­zła tu w nocy mar­twą ko­bie­tę. Gdzie ona jest?

– Mar–twą? – Pie­lę­gniar­ka spoj­rza­ła na go­ścia nie­prze­nik­nio­nym wzro­kiem. – Pyta pan o dziew­czy­nę do­star­czo­ną przez pi­ja­nych sa­ni­ta­riu­szy?

Cięta ri­po­sta ukłu­ła mło­de­go me­dy­ka.

– Powie mi sio­stra, co z nią zro­bi­li­ście?

– Zo­sta­ła prze­ka­za­na le­ka­rzo­wi dy­żur­ne­mu.

– Co też sio­stra bre­dzi?! – Zde­ner­wo­wał się po­ran­ny gość. – Ja­kie­mu znowu le­ka­rzo­wi? Prze­cież to był trup.

– A jest pan pewny, że to był trup?

Dok­tor spoj­rzał na pie­lę­gniar­kę takim wzro­kiem, jakby chciał ją spo­licz­ko­wać, ażeby wresz­cie się obu­dzi­ła.

– Pro­szę sio­stry! – wy­ce­dził jed­nak tylko przez zęby. – To sa­mo­bój­czy­ni. Oso­bi­ście stwier­dzi­łem jej zgon. Ciało znaj­do­wa­ło się w wan­nie z głową za­nu­rzo­ną pod wodę. Przy­by­ła pro­ku­ra­tu­ra. W po­ko­ju zna­le­zio­no list do ro­dzi­ców. Tłu­ma­czy­ła w nim, że nie chce dłu­żej żyć, odkąd od­kry­ła, że facet, który obie­cy­wał jej złote góry, zdra­dzał ją na lewo i prawo.

– Cie­ka­we… – Oczy pie­lę­gniar­ki za­bły­sły sza­leń­stwem. – Mnie po­wie­dzia­ła do­kład­nie to samo.

Tu cier­pli­wość mło­de­go me­dy­ka się skoń­czy­ła.

– Sio­stra jest pi­ja­na! – krzyk­nął. – Zgło­szę to pani prze­ło­żo­nym!

W tej chwi­li otwo­rzy­ły się jed­nak drzwi i wraz z pierw­szym brza­skiem świtu do prze­stron­ne­go holu Szpi­ta­la Uzdro­wi­sko­we­go wszedł męż­czy­zna w zi­mo­wej kurt­ce i czap­ce z lo­giem firmy ku­rier­skiej.

– Co mamy do wzię­cia? – spy­tał we­so­ło, spo­glą­da­jąc naj­pierw na pie­lę­gniar­kę, a potem na dok­to­ra. Pach­niał świe­żą, po­ran­ną kawą.

– Pro­szę tutaj. – Sio­stra wska­za­ła uło­żo­ne w kost­kę obok lady czar­ne, fo­lio­we worki z na­pi­sem BO­RO­WI­NA.

– Pytam po raz ostat­ni… – Młody le­karz nie dawał za wy­gra­ną. – Gdzie. Jest. Ta. Ko­bie­ta?

– Zo­sta­ła wy­pi­sa­na na wła­sne ży­cze­nie. – Ucię­ła krót­ko. – A teraz bę­dzie pan ła­skaw pomóc za­pa­ko­wać te worki?

To mó­wiąc, od­wró­ci­ła się na pię­cie i znik­nę­ła w lśnią­cym czy­sto­ścią wnę­trzu cze­ka­ją­cej na nią windy.

Koniec

Komentarze

Ładnie napisane. Podoba mi się ta groteskowość oraz fajny twist na koniec.

Dzięki @pzarzycki za miłe słowa

Cześć, Sajmon15. Grubo poleciałeś. Klimat jak u maestro Kinga. Ciężko, momentami klaustrofobicznie, dziwnie, niepokojąco. Powiem Ci, że wódka to się leje w tym uzdrowisku Twoim – przepustowość jest, ale to dobrze, ponieważ w pewnym sensie rozładowuje natężenie niepokoju… I za chwilę kontynuujesz weirdowy zaduch przez korytarze. Bardzo dobry pomysł na zakończenie z samobójczynią. Podobało mi się, dlatego udaję się do klikarni. Pozdrawiam.

Wielkie dzięki @Hesket. Zabawne jest to, że ja Kinga praktycznie nie czytam :)

Takie skojarzenie. Fakt, czytywałem sporo Kinga, to dlatego. Pozdrawiam.

Dobra historia. Fajnie zacząłeś ta winda i fajnie skończyłeś:) lubię klaustrofobiczne klimaty;)

Nieźle pokazałeś przebieg kuriozalnych nocnych wypadków w pewnym sanatorium, zgrabnie wplotłeś do historii kilka postaci personelu i pacjentów, oplotłeś wszystko szalenie osobliwą, miejscami niesamowitą atmosferą, a całość dosłownie ubarwiłeś tym, co – jak się okazuje – lało się tam strumieniami. Groteskowy humor uważam za duży walor opowiadania.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale mam nadzieję, Sajmonie, że poprawisz usterki, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

Wła­śnie za­bie­ra­ła się za uszczel­nia­nie tam­po­na­mi szcze­lin w fu­try­nach… → Wła­śnie za­bie­ra­ła się do uszczelniania tam­po­na­mi szcze­lin w fu­try­nach

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

i po­bie­gła na re­cep­cję. → …i po­bie­gła do recepcji.

 

Pod bia­łym far­tu­chem jej serce biło… → Czy zaimek jest konieczny?

 

po­py­cha­ne przez nich nosze. Na no­szach przy­pię­ta pa­sa­mi… → Czy to celowe powtórzenie?

 

Roz­su­nę­ły się przed nią drzwi, ale z pola ude­rzył w nią mroź­ny po­dmuch wi­chu­ry. → Czy oba zaimki są konieczne? Domyślam się, że pole to regionalizm.

Proponuję: Roz­su­nę­ły się drzwi, a z zewnątrz ude­rzył mroź­ny po­dmuch wi­chu­ry.

 

wy­sta­wa­ła je­dy­nie jej głową. Dłu­gie, czar­ne włosy spły­wa­ły poza kra­wędź noszy, a jej twarz… → Czy oba zaimki są konieczne?

Może wystarczy: …wy­sta­wa­ła je­dy­nie głową. Dłu­gie, czar­ne włosy spły­wa­ły poza kra­wędź noszy, a twarz

 

– Chodź­że tu! – ski­nę­ła ner­wo­wo na re­cep­cjo­ni­stę.– Chodź­że tu! – Ski­nę­ła ner­wo­wo na re­cep­cjo­ni­stę.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Pan Ma­re­czek nie­chęt­nie wy­szedł spoza lady… → Pan Ma­re­czek nie­chęt­nie wy­szedł zza lady

 

– Trze­ba wy­ko­nać ba­da­nia – sio­stra za­czę­ła za­wo­dzić hi­ste­rycz­nym tonem.– Trze­ba wy­ko­nać ba­da­nia.Sio­stra za­czę­ła za­wo­dzić hi­ste­rycz­nym tonem.

 

na hol re­cep­cji wszedł z pola dok­tor Ru­cha­ła. → …do holu re­cep­cji wszedł z dworu dok­tor Ru­cha­ła.

Za SJP PWN: dwór 6. «otwarta przestrzeń na zewnątrz domu»

 

– Panie dok­to­rze.Ucie­szy­ła się sio­stra Kry­sia… → – Panie dok­to­rze – ucie­szy­ła się sio­stra Kry­sia

 

Jak można być takim czło­wie­kiem?! – po­my­śla­ła, trzę­sąc się z bez­sil­nej wście­kło­ści. – Męż­czyź­ni! Wszy­scy są tak samo bez­na­dziej­ni – męła w gło­wie pełne fru­stra­cji myśli. → Druga półpauza jest zbędna; przed myśleniem nie stawia się półpauzy.

Proponuję: Jak można być takim czło­wie­kiem?! – po­my­śla­ła, trzę­sąc się z bez­sil­nej wście­kło­ści. Męż­czyź­ni! Wszy­scy są tak samo bez­na­dziej­nimęłła w gło­wie pełne fru­stra­cji myśli.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

– Patrz, jak sta­nę­ły jej sutki! – Za­chi­cho­tał.– Patrz, jak sta­nę­ły jej sutki! – za­chi­cho­tał.

 

Do­pie­ro wów­czas uścisk upior­nych szpon ustą­pił.Do­pie­ro wów­czas uścisk upior­nych szponów ustą­pił.

Tu znajdziesz odmianę rzeczownika szpon.

 

Od łuku brwio­we­go, po­przez po­li­czek, aż po nos cią­gnę­ły się trzy głę­bo­kie szra­my, ocie­ka­ją­ce świe­żą krwią.Od łuku brwio­we­go, po­przez po­li­czek, aż po nos cią­gnę­ły się trzy głę­bo­kie rany, ocie­ka­ją­ce świe­żą krwią.

Za SJP PWN: szrama «szpecący kogoś ślad po zagojeniu się rany»

 

wy­cie­rał nimi swą po­kie­re­szo­wa­ną twarz. → Zbędny zaimek.

 

sylwetka męż­czy­zny w sfa­ty­go­wa­nym pod­ko­szul­ku z łysą głową i czar­ny­mi bo­ko­bro­da­mi. → Czy dobrze rozumiem, że podkoszulek miał łysą głowę i czarne bokobrody?

Proponuję: …sylwetka łysego męż­czy­zny w sfa­ty­go­wa­nym pod­ko­szul­ku i z czar­ny­mi bo­ko­bro­da­mi.

 

– Do mnie przy­wio­złeś tę ślicz­not­kę?– Do mnie przy­wio­złaś tę ślicz­not­kę?

 

Za­wieść panią do le­ka­rza?Za­wieźć panią do le­ka­rza?

Sprawdź znaczenie czasowników zawieśćzawieźć.

 

– A jaki le­karz jest na dy­żu­rze? – spy­ta­ła spo­koj­nie-> – A który le­karz jest na dy­żu­rze? – spy­ta­ła spo­koj­nie

 

nie prze­sta­jąc świ­dro­wać pie­lę­gniar­ki swym dziw­nym, ciem­nym spoj­rze­niem. → Zbędny zaimek?  

 

Ro­zej­rzał się zdez­o­rien­to­wa­nym wzro­kiem. → A może wystarczy: Ro­zej­rzał się zdez­o­rien­to­wa­ny.

 

widok świe­żej krwi na tylko go za­in­try­go­wał, że po­sta­no­wił wstą­pić na re­cep­cję→ Pewnie miało być: …widok świe­żej krwi tyle go za­in­try­go­wał, że po­sta­no­wił wstą­pić do recepcji

 

Od re­cep­cjo­ni­sty ewi­dent­nie za­la­ty­wa­ło al­ko­ho­lo­wym rau­szem. → Obawiam się, że rausz nie jest czymś, czym może od kogoś zalatywać. Masło maślane – rausz jest skutkiem wypicia alkoholu.

Może wystarczy: Od re­cep­cjo­ni­sty ewi­dent­nie za­la­ty­wa­ło al­ko­ho­lem. Lub: Recepcjonista ewidentnie był na rauszu.

Za SJP PWN: rausz «lekkie odurzenie lub podniecenie wywołane alkoholem»

 

Pan Ma­re­czek roz­gląd­nął się… → Pan Ma­re­czek rozejrzał się

 

oko miał tak opuch­nię­te, że ra­czej nic przez nie nie wi­dział… → …oko miał tak opuch­nię­te, że ra­czej nic nim nie wi­dział

Widzimy okiem, nie przez oko.

 

rząd świe­tló­wek roz­świe­tlił cały ko­ry­tarz… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …rząd lamp roz­świe­tlił cały ko­ry­tarz

 

wy­prze­dził re­cep­cjo­ni­stę i ru­szył w kie­run­ku wy­zna­czo­nym czer­wo­ny­mi pla­ma­mi.

– Chodź­że tu! – za­wo­łał re­cep­cjo­ni­stę… → Czy to celowe powtórzenie?

Może w drugim zdaniu: – Chodź­że tu! – za­wo­łał kolegę

 

– Ulala… – za­nu­cił, ru­basz­nie szcze­rząc nie­kom­plet­ne uzę­bie­nie. → Nie wydaje mi się, aby o szczerzeni zębów można powiedzieć, że jest rubaszne.

Za SJP PWN: rubaszny «bardzo bezpośredni i bezceremonialny w sposobie bycia; też: będący wyrazem takiego usposobienia»

 

kon­ser­wa­tor wy­tarł go swoim pod­ko­szul­kiem… → Zbędny zaimek.

 

Popod nimi le­ża­ły… → Pewnie miało być: Pod nimi le­ża­ły

 

al­ko­hol, który cią­gle płyną w ży­łach… → …al­ko­hol, który cią­gle płynął w ży­łach

 

– O żesz…! – za­klął pan Henio… → – O żeż…! – za­klął pan Henio

 

aż po prze­siąk­nię­te wy­bro­czy­na­mi poły far­tu­cha. → Obawiam się, że fartuch nie nasiąknie wybroczynami.

Za SJP PWN: wybroczyna «niewielki krwotok powstały wskutek uszkodzenia drobnych naczyń krwionośnych»

 

w świe­tle mi­ga­ją­cejj ża­rów­ki… → Literówka.

 

Na re­cep­cji do­strzegł pie­lę­gniar­kę… → W re­cep­cji do­strzegł pie­lę­gniar­kę

 

– Co też sio­stra bre­dzi?! – Zde­ner­wo­wał się po­ran­ny gość.– Co też sio­stra bre­dzi?! – zde­ner­wo­wał się po­ran­ny gość.

 

że facet co obie­cy­wał jej złote góry… → …że facet, który obie­cy­wał jej złote góry

Choć zdaję sobie sprawę, że lekarz nie musi wyrażać się poprawnie.

 

Mi po­wie­dzia­ła do­kład­nie to samo.Mnie po­wie­dzia­ła do­kład­nie to samo.

Choć zdaję sobie sprawę, że pielęgniarka też nie musi wyrażać się poprawnie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję regulatorzy. Takie babole przeoczyłem, że wstyd. Ale wszystko poprawiłem.

Odnośnie wychodzenia na dwór vel na pole, to taki nasz, małopolski regionalizm i z tego co wiem, jest poprawny. Jednak, żeby nikogo nie kłuło w oczy ostatecznie nie użyłem żadnej z tych form.

 

Bardzo proszę, Sajmonie. Cieszę się, że mogłam się przydać i że teraz mogę pójść do klikarni. :)

 

Odnośnie wychodzenia na dwór vel na pole, to taki nasz, małopolski regionalizm…

Wiem, że to regionalizm, ale też uważam, że lepiej ich unikać, zwłaszcza kiedy tekst nie uzasadnia potrzeby ich użycia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobra klamra z windą, a i klimat opowiadania jest zacny. Rzeczywiście, klaustrofobia daje się we znaki, a jakaś hmmm przaśność (?) otoczenia tylko ten niepokój podbija. Lubię grozę tego rodzaju, przemawia do mnie.

Klikam, a jakże.

 

Edyta: ja chyba dwa razy kliknęłam i teraz pokazuje mi się, że masz trzy głosy przy dwóch głosujących. Jak do tego doszło – nie wiem.

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Rossa. Podwójne dzięki :)

Niby horror, a jednak tu i ówdzie zabrzęczał mi przed uszami wyobraźni lekki absurdzik :)

 

A tak ogólnie, to dobry i klimatyczny tekst. Jeżeli miałbym na coś narzekać, to trochę wybijały mnie z rytmu zdrobnienia imion… ;P

 

Klikam i pozdrawiam ;)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Dzięki cezary_cezary

Też na co dzień nie lubię tego typu zdrobnień. Tu zastosowałem je celowo dla stylizacji.

Pozdrawiam

Nowa Fantastyka