I z kraju w kraj, jak ciemna noc,
Tak ja podążać muszę;
A komu z lic wyczytam wieść,
Że może żal mój ciężki znieść,
Temu otwieram duszę.
Cornelis-Cornelis Prim został postawiony przed decyzją: ekskomunika i jej naturalna konsekwencja – utrata dworku oraz praw majątkowych do dziedziczenia – lub wyprawa na drugi koniec świata, w celu znalezienia czegoś, co nie istnieje.
Cornelis był ekscentrycznym hrabią Prim – korzystał z astrolabium, zbierał wpisy o kryptydach, oraz, co najgorsze, był leworęczny. Anno domini tysiąc pięćset dwudziestego piątego Biskup Ely stracił cierpliwość. Pozwolił Cornelisowi Primowi zabrać dobytek: trzy konie, kozę, zestaw kartograficzny, kaca po ośmiu pintach piwa, oraz mnie.
Nakazał odnaleźć dowód na boską wszechmoc – przedstawiciela biskupstwa w wodzie, w odróżnieniu od tego na ziemi. Istotę widziano na pogańskim wschodzie i należało posłać kogoś wykształconego, by podjął trop. Cornelis-Cornelis doznał boskiego zaszczytu – jego pogańska wiara miała przekształcić się w prawdziwe powołanie. Mógł wierzyć sobie w kryptydy, jeśli tylko obali swym odkryciem podejrzenie, a dostarczy prawdziwych dowodów. Nie było wątpliwości, że Bóg stworzył wodę, a wraz z nią, podwodne istoty. Nikt nie mógł też odmówić biskupowi, jakkolwiek niedorzeczna wydawała się misja.
W mojej głowie była to bardziej krucjata, niż próba odkrycia niesamowitości – lecz pan mój rzekł, iż wszystko, co żywe, zostało stworzone w jakimś celu. Ludzie, by odkrywali prawdę.
Popłynęliśmy przez zapomniane przez Boga lodowate wody Bałtyku, a pod koniec jesieni znaleźliśmy się w Polsce. Okazało się, że podczas rejsu minęło pięćset lat.
Niezbadane są wyroki boskie, powiedział tylko mój pan. Nie bał się ani przez chwilę, więc ja też nie. Był najodważniejszym człowiekiem, jakiego znałem, nim spotkałem ją.
Nazywam się Prothero. Cadence, ale Polacy mówią Kadens. Na mojego pana mówią Lis. Nie dlatego, że nie potrafią wymówić jego imienia, lecz dlatego, że jest rudy.
Według Barskiego, prócz bycia rudym, Cornelis-Cornelis Prim miał wszystkie wymagane cechy uprawniające go do przyjęcia wampiryzmu. Hrabie pochodzenie. Stosownie brzmiące nazwisko. Słuszny wiek. Wygląd i maniery przyciągające wzrok nowoczesnych ludzi. Dług u wampira, który wyciągnął go z wraku statku, nim pojawili się „oficjele”.
Ale pan mój Cornelis Prim nie wierzył w wampiry. Jego hobby stanowiła kryptozoologia, a celem była prawdziwa nauka. Przegnał Jana Józefa Barskiego kozią krwią, z użyciem kawałka deski pokładu, który nocą przypominał kołek.
Anno domini tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego wyruszyliśmy z Gdańska przez Pomorze w poszukiwaniu kryptydy. Podróżowaliśmy konno, co nie przyspieszało podróży. Nasze konie miały ponad pięćset lat. I ja byłem zmęczony, choć ukrywałem to przed Odelią.
Była pół Polką, pół Francuzką, i pracowała sezonowo na wykopaliskach archeologicznych, z ramienia uczonych na uniwersytecie. Była bystra i nieustraszona, i długo nie wierzyłem, że prawdziwa. Zdecydowała się zostać naszą przewodniczką. Hrabia zapłacił jej pierścieniem z piętnastego wieku, lecz Odelia i tak by z nami poszła, tak myślę.
Dziękuję Bogu, że tak się stało – to jej zawdzięczam wszystko.
Wybacz mi, Odelio.
***
Załomotał dwukrotnie w drzwi starego kościoła. Gdy błyskawica przecięła niebo, zalśniły ślepia gargulca; szkaradny strażnik wrót miał niezadowoloną minę. Czekali. Sługa zerknął na pana. Ten, z wysokiego siodła, kiwnął niedbale głową – nie spuszczał wzroku z kłębowiska czarnych chmur, szacując zniszczenia, jakie za chwilę wyrządzi burza. Mokradła otoczone olchami kołysały się na wietrze, pęczniejące od deszczu chmury ledwo wstrzymywały się od zalania okolicy.
Sługa załomotał trzeci raz, kołatką w pysku gargulcowego łba. Na wschodzie, w strumieniach deszczu, mijały się w locie uciekające ptaki.
Jeździec stracił zainteresowanie naturą. Wykonał znak krzyża, a wrota do bożej świątyni stanęły otworem.
Malutki klecha był w nocnym stroju. Nogą przytrzymał ciężkie drzwi.
– Kogo diabeł niesie o tej porze?
– Biskup, mości wielebny – poprawił jeździec, wyłapawszy polskie słowo „diabeł”. – Biskup z wody i bożego słowa.
Ksiądz spojrzał zdumiony na stojącego naprzeciwko Kadensa, a potem na człowieka na koniu.
– Niech będzie pochwalony. – Zza wysokiego jucznego konia wyszła młoda czarnowłosa dziewczyna. – Oni nie mówią po polsku. Trochę po niemiecku. To podróżnicy z dalekich ziem. Ale są ludźmi boga. Przybywamy w poszukiwaniu modlitwy i schronienia.
Fundamentami wiary tego człowieka były, w dowolnej kolejności: pomoc bliźnim, wsparcie modlitwą, oferowanie schronienia. Nie mógł odmówić żadnego. Gdy dorzucono do kominka, w świetle lichej izby za kościółkiem znalazła się letnia herbata i suszona ryba.
Ubrany w aksamit i barwioną skórę mężczyzna z szablą przy pasie odmówił spożycia rybiego mięsa. Wskazał na ości.
– Oto są kości pana naszego.
Ksiądz oferował mu pieczonego ziemniaka i trochę tłuczonej fasoli.
– Zostało z postu – wyjaśnił dziewczynie. – Kim oni są?
– Ten tutaj to turysta angielski. Hrabia Lis. – Odelia wskazała Cornelisa-Cornelisa Prima, który jadł fasolę palcami. – A ten przy ogniu to jego towarzysz, Kadens.
– Hrabia Herbu Lis? Nie słyszałem.
– To by się zgadzało, proszę księdza. Szukają wsi, w której dawno temu byli zoolodzy niemieccy. Spisywali ludowe przesądy, opowieści…
– Droga panno, Niemców to akurat mamy pod dostatkiem. Niech w Białowodach szukają. Przed wojną chcieli do Gdańska, ale tutaj zostali. Mówią, morze dary daje. A panienka czego chce?
– Wiedzy. Jestem Polka, po matce. Chętna przygód, po ojcu. Szukam dobrych historii, co by je spisać.
– Niebezpiecznie z obcymi podróżować.
– Ci ludzie nie poradzą sobie beze mnie.
Ksiądz pokiwał ze zrozumieniem głową. Przeżegnał się, jakby wszystko stało się jasne. Błyskawice przemknęły po niebie, rozjaśniając twarze ikon na ścianach; na morzu wył sztorm.
– Jestem ojciec Antoni. Pije panienka wódkę?
*
Porankiem po burzy, bryza muskała gałęzie zaspanych drzew. Rosa skrzyła się na czubkach ciemnozielonych igiełek. Mocarne sosny strzegły drogi niczym miastowe mury, a Kadens obserwował je z uwagą, jakby widział w każdej coś znajomego. Musiały być stare jak Pomorze Gdańskie i być może to dodawało mu otuchy.
Mógł też wypatrywać żywej duszy, by zapytać o drogę.
Prowadził ich wyłącznie zapach czystego słonego powietrza. Dotarli na miejsce, gdy zmienił się w swąd palonych śmieci i rybich wnętrzności.
Na mokrej plaży stała mokra wieś. Szczerbate dachy chałup wyglądały jakby we wspólnym porozumieniu dzieliły między sobą cały zapas dachówek w wiosce. Dziury pokryto deskami, a w paru miejscach gniazdami ptaków. Wbite jak ostrokoły ostre kawałki złomu odgradzały od siebie wioskowe rodziny – na pierwszy rzut oka, cztery.
– Mają łódź – zauważył Hrabia Lis, gestem odkrywcy wskazując w przeciwnym kierunku, niż spoglądała Odelia. – Tam jest pomost.
Oznajmiwszy to, skierował konia w dół wydmy. Kadens zerwał się, by ich poprowadzić. Wkrótce wszyscy trzej byli w mokrym piachu; parskanie, pokrzykiwania i przekleństwa wywabiły z chat ludzi. Odelia zeszła z jucznym koniem normalną ścieżką.
– My nie miastowi – powiedziała kobieta z koszem. Przyglądała się uważnie, jak Hrabia Lis usiłuje wyszarpać stopę ze strzemienia. – Nie kupimy nic, wszystko mamy.
– Dobra kobieto, co to za wieś? – Skoro nadarzyła się okazja do rozmowy, Odelia postanowiła ją wykorzystać. – Białowody?
– Nie.
– No to, jak daleko stąd?
Staruszka potrząsnęła głową. Wskazała koszem w morze.
Hrabia Lis zdołał zsiąść z konia. Złożył astrolabium, po czym przywołał do siebie Odelię.
– Panienko, to musi być tu – oznajmił. – Warunki są wręcz idealne. Kadens poszedł dowiedzieć się, ile chcą za łódkę.
Odelia była przeciwna samodzielnemu załatwianiu spraw przez Kadensa, lecz było już za późno. Rozmawiał z wysokim mężczyzną w płaszczu przeciwdeszczowym, który rozścielał na piachu sieci. Rozmawianie było jednostronne: Kadens mówił, a człowiek był zajęty sieciami. Nim podeszła, Odelia drżącymi dłońmi poszukała portmonetki. Nie zwróciła nawet uwagi, czy starsza kobieta mówiła po polsku, czy po niemiecku. Wszyscy jednak brali goldmarki.
– Przysyła nas ksiądz Antoni z kościoła Panienki Pomorskiej. – Drugą najmocniejszą walutą była wiara. – Szukamy miejsca, gdzie w piętnastym wieku odkryto stworzenie zwane „morskim biskupem”. L'Evesque de Mer. Fischbischof. Badał to zoolog, który mówił po niemiecku, Gesner. Był we wsi zwanej Białowody. Gdzie jej szukać?
– To było w tysiąc pięćset pięćdziesiątym trzecim – powiedział po niemiecku rybak. – Panny mi nie schlebiają, ale czy naprawdę wyglądam na kogoś z szesnastego wieku?
Przysłuchujący się Kadens założył ręce na piersi.
Odelia rozwinęła przed Niemcem swoją legitymację.
– Jesteśmy tu na polecenie uniwersyteckiego związku archeologicznego. Chodzi o folklor. Oferujemy również finansową gratyfikację za pomoc.
Człowiek ugościł ich w swojej chacie. Nie okazał się rybakiem, a radcą na emeryturze. Mieszkał z synami, którzy uczyli się w Gdańsku na lekarzy i miał pusty pokój do wynajęcia. Było tam biurko i biblioteczka, okryta gazetami przed wilgocią. Radca był kolekcjonerem najróżniejszych tytułów. Pochwalił się, że ma kopie starych map i atlas księżycowy, a nawet książkę telefoniczną. Wszystko było we wsi w najlepszym porządku. Przedstawił się jako Konrad von Korst, a swoją wieś jako Czarnowody.
*
Białowody zbliżyły się do morza cztery kilometry w ciągu siedmiu lat. Linia brzegowa zaczęła postępować w czasie wojny i zdaje się, nigdy nie przestała. Mogła nie wiedzieć, że wojna się skończyła. Wieści nie docierały tu szybko, lecz trudno było winić parę chałup na kamienistym wybrzeżu za ten stan rzeczy.
W czasie wojny był tu punkt radiotelegraficzny, a gdzieś stał nawet bunkier. Zostały dawno zalane. Torfowe bagniska otaczały Czarnowody od strony lądu, a grząskiej plaży wokół wsi bronił murek z kamieni. Mieszkańcy zrobili, co w ich mocy, żeby nie zostać częścią morza. Parę razy przenosili już swoje chałupy.
Pogoda była zła, życie niewygodne, zarobki niskie, jeśli w ogóle jakieś były. Mało powodów, by zatrzymać się na dłużej.
Jeśli jakieś były.
– Gospodarzu, a może dość już o tobie. – Hrabia Lis wykorzystał przerwę w opowieści Korsta, gdy ten dolewał herbaty. Powoli już stygła, a oni wciąż nie poruszyli najważniejszego tematu. – Mów o stworzeniach z morza.
Nim Odelia przetłumaczyła sugestię, Konrad von Korst nakroił chleba. Gdy skończył, zawinął go w chustę, po czym dał Kadensowi.
– To na śniadanie. – Nożem wskazał masło i gdzie znajdą pół słoiczka powideł śliwkowych. – Nie dawajcie psu, który tu czasami żebrze, ani mewom. Bo do tego ograniczają się tutejsze stworzenia. Są też ryby. Dorsze, nawet belony. O nich chcecie słuchać?
– Niejaki Gesner mówi o legendach staropolskich – podjęła.
– Nie pytajcie Niemca o polską kulturę. Co ja mogę o tym wiedzieć?
Odelia przypuszczała, że dużo więcej, niż dawał po sobie poznać.
– Długo pan tutaj mieszka, panie Korst? Nie zna pan przesądów? Macie masło i powidła, więc chodzicie na targ przy kościele. Na pewno odwiedza pan też synów w Gdańsku. Ludzie zawsze coś mówią.
– Co z tego? Ten Gesner nie był rybakiem. Nie wiedział, co może wyrzucić morze.
– A co wyrzuca?
Wzruszył ramionami. Nawet w ciepłym domu nosił zapiętą pod brodę koszulę z ciasnymi mankietami i wełniane rękawice.
– Bomby głębinowe. Miny przeciwpiechotne. Lornetki, bukłaki żołnierskie, cały ten złom. Biały fosfor. Czasami bursztyny. Fokę albo pół foki. Zrośnięte muszle, żebro wieloryba. Przejezdni zbierają historie do gazet, ale ja nie sprzedam wam historii do kwartalnika o dziwadłach. To strata papieru.
– Nie czyta pan gazet? – dopytała ironicznie Odelia, po czym poprawiła się na stołku zaścielonym reklamą papierosów.
Kadens rozejrzał się bezwstydnie po pokoju, spojrzeniem wskazując każdy mebel obklejony gazetami. Zalepiały szczeliny okien i pokrywały grubą warstwą zapadające się deski podłogi. Parę przybito do powały. Artykuły, daty, reklamy i rysunki nie wyglądały na zawartość kwartalnika o dziwadłach. Odelia dostrzegła zapowiedź samoczynnego aparatu fotograficznego. Synowie Korsta, bardziej niż biblioteczką swojego ojca, musieli być zainteresowani życiem poza ścianami chaty, a także zdesperowani, by go doświadczyć, skoro trzymali w swoim pokoju nawet zapowiedź zeszłorocznej wyprzedaży jajek.
– Mam tu Biblię i Owidiusza, oczywiście, że nie czytam gazet. Jestem człowiekiem nauki. Atlas mam, mapy. Mówicie, Historia Animalium Konrada Gesnera. Jest taka w Gdańsku.
Oczy Hrabiego Lisa wypełniły się nadzieją. Rozumiał niemiecki, ale po raz pierwszy usłyszał łacinę.
– Pokaż mu – nakazał krótko po angielsku.
Kadens wydobył zawiniątko z kieszeni kurtki. Wygładził je o stolik.
Szkic był wykonany kredą i węglem, palcami Kadensa, dyktowany przez Hrabiego, na kartce w linie z notesu Odelii.
Gdy Konrad von Korst ujrzał rysunek, pobladł i przeżegnał się.
– Niech strzeże nas Bóg – wyszeptał.
Nie wyjaśnił, jakiego boga miał na myśli.
*
Wynajmowanie pokoi przejezdnym było na Pomorzu praktyką zwaną przyjmowaniem gości kąpielowych. W Czarnowodach przewinęło się takich wielu. Raz zdarzyło się, że w chacie Korsta mieszkał malarz-pejzażysta. Podobno dlatego pokój był obklejony gazetami, bo służył za pracownię. Malarza zafascynował krajobraz Bałtyku, a konkretnie ujęcie zatopionej w morzu starej wsi, koniecznie na tle wschodzącego słońca. W chacie została ciężka lampa sztormowa, którą co noc wnosił na wydmę, z której szkicował. Sztaluga i pędzle wciąż stały w pokoju Korsta, jakby pejzażysta nigdy nie wyjechał, choć radca twierdził inaczej: gdy pejzaż mu nie wyszedł, młody Niemiec zostawił wszystko, po czym sfrustrowany wrócił do miasta.
– Co się stało z obrazem? – dopytała Odelia.
– Zniszczył. Pewnie wrzucił do morza, w gniewie. W polskiej parafii gadano, że przyjechał nad morze, by namalować Maryję Morską Królową z Dzieciątkiem, lecz na skończonym obrazie stał diabeł we własnej osobie. Wierzycie w takie kazania, panienko?
– Wierzę w naukę, panie Korst.
– Tak, w złe duchy. Ja też.
Von Korst był nietowarzyskim gospodarzem. Każdej nocy zostawiał gości samych sobie i szykował się na morze, by wypłynąć na połów tak wcześnie, że jeszcze w całkowitej ciemności. Najczęściej wracał z porwanymi sieciami. Opowiadał, że coś zżera mu ryby, a gdy już jakieś przywoził, były drobne i ościste. Niektóre nie miały łbów. Winił pogodę: połowy nie były dobre tej jesieni. Nikt ostatnio nie miał szczęścia, lecz tylko sieci Korsta ciągle kończyły uszkodzone. Całymi godzinami łatał dziury, siedząc na plaży plecami do bryzy. Wieczorem wracał do chaty, by czytać i sprawdzać rachunki, a czasem zbierał pocztę ludzi z całej wsi i jechał rowerem do miasta, by nadać w kościele.
Chętnie opowiadał o okolicy – jego matka była Kaszubką – ale pomijał kwestie związane z Białowodami, choć Odelia próbowała pytać na różne sposoby.
– Jeśli czytuje pan Kuriera Gdańskiego, być może rzucił się panu w oczy artykuł o Bałtyku, z tysiąc dziewięćsetnego? Może słyszała o tym pana matka? Albo kiedyś ktoś wspominał o widziadłach na plaży, może ksiądz na kazaniu?
Korst wyraził zaniepokojenie, na jakie kazania chodzi Odelia. Zapytał, czy nie chciałaby powiesić w pokoju krzyżyka, po jego żonie. Nie wątpił, że ludzie widzieli nad Bałtykiem różne rzeczy, a podczas wojny najgorsze, ale pytał: po co wracać do tamtych czasów? Wtedy umarła jego matka, podczas wielkiego głodu, kiedy wygłodniałe sztormowe morze pożarło część wybrzeża, w tym Białowody.
Białowody było widać z okna rybackiej chaty, z kuchni. Okno w wynajętym pokoju pozostawało szczelnie oklejone gazetami; tylko podczas posiłków Odelia mogła zerknąć w tamtą stronę. Gdy Korst rzadkimi chwilami zostawiał ich samych, by donieść ruchanków czy dokroić octowej galarety, Odelia wyglądała w morską dal.
Kształty wystawały ponad fale, wielkie zadziory i ostre kolce. Szkielety zatopionych chat i podziurawione dachy wyglądały na tyle upiornie, żeby zasłużyć na uwiecznienie na fotografii. Odelia nabrała podejrzeń, że podobny artystyczny zamysł miał ów malarz-pejzażysta.
Za dnia zatoka pięła się ponuro w obie strony, rozciągając ramiona bezdrzewnego lądu nad spokojnym morzem. Odelia przechadzała się po plaży z Hrabią Lisem, który, w typowej dla siebie hrabskiej bezradności, szukał śladów kryptydy pod nogami, jakby przechodziła tędy zeszłej nocy, a rano wystarczyło po prostu ją znaleźć. Tropił kamienie i kępy żółtej trawy. Odelia wybrała bardziej pragmatyczne podejście. Spisywała pogodę, notowała rodzaje roślinności i mierzyła temperaturę wody. Potrzebowała zdobyć choć trochę wiedzy o otoczeniu. Ludzie nie chcieli z nimi rozmawiać, choć Odelia pytała po niemiecku, a Hrabia oferował pieniądze.
Szybko okazało się, że wieśniacy mają swoje zwyczaje, prócz niechęci do obcych ludzi. Odelia nie miała wątpliwości, że są niezwykle pobożni, ale ta pobożność wydała jej się osobliwa. Żegnali się inaczej, niż przywykła widywać: z pozoru zwykły znak krzyża, lecz na skos, jakby na piersi wykonywali znak X.
Kadens zaczął to naśladować. Miał wrażenie, że powtarza lokalne powitanie. Najswobodniej z ich trojga spędzał czas wśród ludzi Czarnowód. Pomagał przy łodziach i naprawiał sieci.
To jego przestrzegli przed potworem.
Podobno przybył na Pomorze pół wieku temu, przypłynął lub przyleciał, Kadens nie zrozumiał dokładnie. Gdy stanął wyprostowany na dwóch nogach, musiał mieć ze trzy metry wzrostu – stara praczka użyła taboretu i kija, by zaprezentować wysokość. Twarz była napuchnięta lub zdeformowana, lecz usta mówiły. Ludzką mową opowiadały o diable. To dla niego zbierał ludzkie dusze. Przeprowadzał je przez wodę, by dotarły do piekła.
Hrabia Lis, gdy to usłyszał, padł na kolana. Modlił się całą noc, a zamglonym świtem wyszedł z chaty. Kadens zbudził się i pobiegł za nim, a Odelia zajęła się wpisem w dzienniku. Po polsku, by łatwiej ułożyć rzecz w głowie. Roztrzęsiona, złamała stalówkę. Mokrymi od atramentu palcami przeszukała księgę Gesnera, by odnaleźć analogiczny opis stwora. Stronice były suche i szorstkie; obita w czarną bydlęcą skórę Konradi Gesneri Historia Animalium Liber III źle znosiła nadmorskie słone powietrze.
„Beznosy, o trzech palcach u bosych stóp, wysokiej czapie i łuskach na ciele”.
Zdążyła schować ją do torby Cornelisa-Cornelisa, nim wtargnął do chaty. Krzyczał, że Kadens siodła już konie.
– Wyruszamy!
Odelia zdążyła nauczyć się, że jeśli Hrabia Lis był czymś natchniony, należało bezwzględnie go słuchać. Zwęszył trop. Jego intuicja zaprowadziła ich aż tutaj. Szedł tam, dokąd wskazywał mu Bóg, jak krzyżowiec przez Ziemię Świętą: do celu, dokądkolwiek prowadził. Jeśli przez piekło, przed oblicze diabła, Hrabia Cornelis-Cornelis Prim był na to gotowy. U pasa miał szablę, a u boku samego Kadensa, najwierniejszego przyjaciela, cenniejszego nawet niż Bóg w sercu. Odelia miała torbę z narzędziami i to musiało wystarczyć.
Kadens pomógł jej wejść na konia, dosiadł go skocznie i popędzili przez mokrą plażę, za oddalającym się Hrabią Lisem. Wjechali na wznoszące się wydmy, między konary i chaszcze, wzbijając złoty piach. Zapora z chmur powstrzymywała światłość przed zalaniem okolicy.
– Widział tam kogoś – ostrzegł Kadens. – Rozumiesz, Odelio? Odnaleźliśmy go.
Brązowe oczy pozostawały wielkie i radosne. Ulga była zaraźliwa, łatwo na moment zakochać się w życiu: gdy Kadens się śmiał, Odelia wraz z nim. Zaszarżowali na wzgórze, jakby czekał tam koniec, koniec tej opowieści, tej wyprawy, tego koszmaru nieskończonej podróży przez czas i przestrzeń. Odelia wierzyła w najniezwyklejsze mirabilia. W nieskończoność natury, której wszyscy byli częścią.
Potwór stał wyprostowany. Zdjął wysoką czapę, nim się odwrócił. Twarz miał przystojną, o orlim nosie, a włosy przystrzyżone.
– Ładny mamy dzisiaj dzień – powiedział ludzką mową, po niemiecku.
Był mężczyzną w średnim wieku, o ciemnych przeszywających oczach, ubranym tak schludnie, na ile pozwalała pogoda, w dwuczęściowy frak i płaszcz. Eleganckie bokobrody pogłębiały garb na nosie, a brylantyna we włosach podkreślała opaloną twarz, obcą Odelii.
– Znam cię! – wykrzyczał Cornelis-Cornelis Prim.
Kadens przeżegnał się na skos.
Nieznajomy wydawał się urażony. Westchnął.
– Natomiast pani się nie przedstawiłem – zwrócił się do Odelii. – Jan Józef Barski.
To ten pejzażysta?, zastanowiła się. A może jeden z synów Korsta?
– To wampir – powiedział Hrabia Lis, energicznie zeskoczywszy z siodła. – Proszę się do niego nie zbliżać, panno Carru.
Hrabia Lis często używał pejoratywnych określeń do odstraszania ludzi, którzy fascynowali Odelię, lecz z którymi nie miała szans porozmawiać. Równie często powstawały przez to niepotrzebne kłopoty – najczęściej z tego powodu tak topornie czynili progres w wyprawie folklorystycznej, której przewodziła.
– Odelia Carru-Wolska.
Gdy uścisnęli sobie dłonie, Odelia zorientowała się, jak sztywne i zmarznięte są jej palce. Na plaży było zbyt zimno na spacer.
– Co pan tu robi, panie Barski?
– Nie przyszedłem szkicować obrazu, jeśli o to pani pyta. Przyznaję natomiast, że widok jest niezwykły. Szczególnie podczas tych nocy, gdy na morzu szaleje sztorm. Zapach jest wtedy hipnotyzujący. Czy mógłbym jednak zaprosić państwa w przyjemniejsze miejsce, by porozmawiać? W tym właśnie celu przychodzę.
– Nie – odparł Hrabia Lis.
– A o czym, jeśli mógłby pan uściślić? – Odelia również nabrała podejrzeń.
Jeśli ktoś z gdańskiego wydziału na nią doniósł, uniwersytet mógł wysłać już posłańca z informacją, że została wyrzucona. Oraz oskarżona o kradzież. Lecz ten człowiek nie wyglądał na przedstawiciela prawa.
– O morskim biskupie, oczywiście.
Serce Odelii opadło na dno piersi.
– A co może pan o nim wiedzieć?
– Widziałem, jak wychodzi z wody, pięćset lat temu. Na własne oczy, gdy jeszcze żyłem. Idziemy z tego deszczu, czy nie? Mieszkam tam na skraju lasu, w latarni.
*
Kadens ściskał krzyżyk z taką samą siłą, z jaką ściskał dłoń Odelii.
Latarnia była przekształcona na mieszkanie, lecz dziwacznie urządzona. Wystrój przypominał przechowalnię całkowicie niepasujących do siebie przedmiotów.
Po podłodze przemykał od czasu do czasu szczur; tupot mokrych łapek rozchodził się wzdłuż nagich betonowych ścian. Z góry podzwaniały wiatrołapy i osobliwe ozdoby, przypominające powiązane wiklinowymi łańcuchami odważniki apteczne. Z jednego miejsca wisiał kabel i zaplątana na nim słuchawka telefonu. Jakieś zwierzę łkało na linii lub na poddaszu, a łoże z czarnymi kotarami stało w rogu, pochylone i obwarowane kręgiem mebli.
Jan Józef Barski zapalił świece i nastawił wodę na herbatę, na ładnej kuchence węglowej w stylu art déco.
– Mam też wódkę, jeśli nie brzydzicie się wczesną godziną. – Wskazał stary zegar secesyjny. – Jest siódma dwadzieścia.
– Dużo pan pije, panie Barski? – spytała sceptycznie Odelia.
– Niesłychanie dużo – przyznał z westchnieniem. Gdy mówił po polsku, miał melodyjny akcent. – Józefie, proszę. Rozgośćcie się.
Hrabia Lis wbił nóż w stoliczek, przy którym siedział.
– Nie będziemy z tobą paktować, wampirze. – Odraza w jego głosie nie potrzebowała tłumaczenia. – Gadaj, jak znaleźć stworzenie.
Na szczęście Józef znał też angielski. Spojrzał z żalem na nóż tkwiący w taboreciku art déco, w komplecie do kuchenki.
– Odradzam poszukiwań jakichkolwiek stworzeń. Dużo lepszym pomysłem będzie, chociażby, natychmiastowy wyjazd. Można pochodzić po plaży jeszcze parę dni, dla zdrowia, a następnie zabrać zwierzęta z powrotem do miasta.
Odelia nie doczekała się wyjaśnienia, jakie zwierzęta miał na myśli. Obserwowała jak Barski z irytacją wyciera nos w chusteczkę.
– To brzmi jak groźba – zauważyła.
– Nie, to wyłącznie szczera rada. Ludzie przyjeżdżają tu w celach rekreacyjnych, by odpocząć od Gdańska.
Herbata była chłodna i cierpka. Odelia odstawiła filiżankę.
– Niektórzy ludzie mieszkają tu na stałe. Nic im nie grozi?
– Tym, tutaj? Nie. Bandemerowie, słowińscy Woggoni, co drugi z tym nazwiskiem. Z Białoboczan, Białoboków, Białowód, wszyscy z sobą spokrewnieni. Ich krew jest jednego rodzaju. Zniemczone pomorze smakuje gęsią czerniną i kartoflami. Lecz nie wszystek umarło. Ludzie bawią się na sianokosy, a na Czarnego Welesa wszystkie wsie razem kopią torf. Gdy zatonął tu angielski parowiec, zeszli się, żeby wyłowić ołów i podzielić się równo na rodziny. Był też wyładowany śledziami szwedzki okręt, który wyrzucił na plażę tyle ryb, że cudu mógłby powstydzić się sam Chrystus Zbawiciel. Katastrofy, jedna za drugą, zjednoczyły ludzi. Słyszeliście o zaginionych harcerzach z tysiąc dziewięćsetnego? To nie było tak dawno, jak na ludzkie standardy. Przyjechali na poligon kawałek od plaży, pływali na sztafety po Bałtyku i obozowali na wydmach, pięćdziesięcioro wyrostków robiących mnóstwo hałasu i zamieszania. Chcecie wiedzieć, co mówi się o ich zniknięciu? Czy wolicie usłyszeć, co wydarzyło się naprawdę?
Chciał ich wystraszyć? Odelia prychnęła w duchu. Legenda o zaginionych harcerzach była jednym z filarów, na których od dawna chwiała się zła sława polskiego wydziału uniwersytetu. Była również powodem stworzenia zasad, które miały zapobiec kolejnej tragedii, lecz komplikowały życie każdego studenta, który próbował coś osiągnąć, w tym Odelii.
– Harcerze obozowali na niestabilnych wydmach, podczas sztormu. Wciągnął ich odpływ i potopili się.
Barski milczał. Fale uderzały z łoskotem w bok latarni.
– Ciał nigdy nie znaleziono. To nie pierwsza sprawa zaginięcia, tu, w Wodach, nim jeszcze były białe czy czarne. Legendarne plagi i klątwy, nic nowego. Z Wód wychodziły potworności od wieków, jakkolwiek je nazywać, w istocie ciemnych. Zrobią, co mają do zrobienia pośród ludzi, po czym wracają do morza. Abominacja, jak wasz biskup.
– To cząstka Boga, bluźnierco – odparł nieoczekiwanie Hrabia Lis. – Dowód na Jego wszechmoc.
– Stworzeni na Jego podobieństwo, z kawałka Jego ciała – podjął spokojnym głosem Jan Józef Barski. – Jeśli w to wierzysz… wyobraź sobie na podobieństwo jakiego boga zostało stworzone to, co zabrało harcerzy.
– Diabła – szepnął Kadens.
– Idźcie w sztormową noc na wydmy, a go zobaczycie. Lecz nie dawajcie diabłu okazji do działania. List do Efezjan. Chodzę czasami na mszę do Antoniego, gdy sam czuję się zwiedziony na pokuszenie. Tam mnie znajdziecie, jeśli zajdzie potrzeba spowiedzi.
– Nie zajdzie – pożegnał go Hrabia Lis. Wstał. – Nie słucham, jak ktoś czyta mi Świętą Księgę. Mam ją tutaj.
Dotknął czoła. Gdy wykonał resztę chrystusowego znaku krzyża, wampir drgnął zgorszony, jak w opowieściach.
To wszystko prawda, pomyślała zdumiona Odelia.
*
Kadens złożył nóż i odsunął się, żeby ocenić zniszczenia.
Wyskrobane z okna kawałeczki kitu tworzyły zasychającą grudę na jednej z gazet. Z powodzeniem tłumiły hałas prac renowacyjnych, które Hrabia przeprowadzał w wynajmowanej rybackiej chacie.
Renowacja polegała na usunięciu okna oraz wykradnięciu się z chaty bez wiedzy gospodarza.
Okno wychodziło na tyły wsi, gdzie Kadens schował dwa płaszcze i lampę przeciwsztormową. Pogoda była idealnie zła, by udać się na wydmy. Otwór pozostawał na tyle wąski, by nie zmieścił się w nim brzuch Hrabiego – taki przynajmniej podała powód reszta Hrabiego, aby nie towarzyszyć Odelii i Kadensowi w wielkiej ucieczce.
Wielka ucieczka zakładała zdjęcie okna razem z ramą, za szprosy; oklejone gazetami szyby nie wydały żadnego dźwięku, kiedy spoczęło na podłodze. Morskie powietrze wdarło się do środka, lecz Kadens natychmiast wyskoczył mu naprzeciw – przez dziurę po oknie, bosymi stopami na piach. Za nim podążył plecak Odelii, sama Odelia, a na sam koniec, krzyżyk Hrabiego, na szczęście. Gdy go chwyciła, prawie wypadł jej z mokrej dłoni. Pogoda była okropna. Odelia przemokła, nim zdążyła cokolwiek z tym zrobić. Czekała, aż Kadens i Hrabia włożą okno na miejsce – Kadens trzymał od zewnątrz, Hrabia od środka; Kadens dyszał z wysiłku, Hrabia zaciskał zęby, by nie wydawać dźwięku.
– Powodzenia – szepnął Lis.
Skurczeni, pobiegli w cień wydm. Wicher rzucał wodą na wszystkie strony, krople chłostały po twarzach. Dopiero pod osłoną wzgórz rozpalili latarnię, poskramiając tym sztorm władający na Bałtyku. Kadens złapał Odelię za rękę, cudem się nie przewrócili. Musiała liczyć kroki, by się nie zgubić. Wiatr porywał słowa, kiedy próbowała robić to na głos.
Gdy weszli na wzgórze, rumor raptownie ustał.
Nagła cisza zatkała uszy; Odelia zachwiała się na nogach. Stanęli w pustce, w wyrwie w ziemi, nie byli.
Głazy warujące po obu stronach wydmy tłumiły sztorm. Trwał na Bałtyku, mocarna furiosa niezbadanych głębin. Miała wrażenie, jakby stała w wygłuszonym pomieszczeniu i oglądała ruchomy obraz. Uczucie było osobliwe.
Lecz bezdźwięczność trwała tylko chwilę. Uszy ścierpły. Roztarła je, przechadzając się po wydmie. W trawie, przysypane piaskiem, leżały rozsypane tubki farbek. Skórzaną tubę znalazła nieopodal, porzuconą w krzakach. Czerwień, srebro, cała skala zieleni, nawet cynober, całkiem już wyschnięty. Odelia zbierała je, podczas gdy Kadnes spoglądał czujnie ku morzu. Za każdą falą spodziewał się płynącego biskupa.
– Tutaj – szepnął głośno.
Gdy zmienił się kierunek wiatru, zatopione Białowody wyłoniły się spomiędzy roztrzaskujących się krzyżowo fal, niczym nurek zaczerpujący powietrza. Czarna woda kotłowała się dalej na horyzoncie, a kiedy opadała, widać było wywrócone do góry brzuchami wraki statków, osadzone na wieki w morskim dnie. Woda wirowała, pianę wciągały głębiny, morze oddychało pełną piersią.
Odelia oddychała wraz z nim; wolniej, z coraz większym trudem. Niemal słyszała szuranie pędzla o płótno. Zastanowiła się, jak przedstawił to pejzażysta.
Odcienie żółci i szaroty zostały w dalekim tle, gdy obraz nabrał nagłych kolorów. Zza burzowych chmur przebiło się białe światło – w wodzie zabłyszczały strzaskane okienne szyby, metalowe części dźwigów, bele zapadłej przystani.
Czekali. Burza przesuwała się na wschód. Odelia wypatrywała spadających gwiazd albo ptaków, ale wkrótce zapadła całkowita ciemność. Skulili się przy latarni sztormowej; Kadens osłonił ją przed wiatrem i deszczem, by mogła pisać – Odelia czekała z otwartym notesem. Morze walczyło z wiatrem i było zajęte. Nie rozstąpiło się, by przepuścić diabła.
Odelia zastanawiała się, dlaczego cudowne rzeczy zawsze zdarzają się wtedy, kiedy nie ma jej akurat w pobliżu. Skoro malarz zdołał tutaj pracować, musiał widywać je regularnie. Widywać coś.
Tymczasem oni wrócili do chaty zawiedzeni i przemarznięci. Von Korst się nie obudził, a Hrabia nie zasnął podczas czuwania. Zwiad powiódł się znakomicie. Jedynym rozczarowaniem było to, że był całkowicie zbyteczny.
Przestaję wierzyć, że go odnajdziemy, napisała w pamiętniku Odelia, czekając aż skarpety i koszula wyschną nad piecykiem na tyle, by mogła w nich spać. Drżała pod kocami w zimnej chacie, a Kadens dygotał przez sen, pokryty warstwą gazet. Jej myśli zbaczały z toku, zwodził je przyjemny rytm odległych fal.
Widziałam białe wody Białowód
Czerń głębin pośród nich
Tańce mściwych zjaw
Przez chwilę
Chciałam wejść do morza, żeby mnie zabrało
Wiem, że on na mnie czeka.
Długo nie mogła zasnąć. W ramach relaksu postanowiła przywrócić porządek wśród przyborów malarskich. Zapakowała do rozpinanej tuby wszystkie farbki znalezione na wydmach.
W komplecie brakowało koloru fioletowego.
*
Okazało się, że popłynięcie wpław w głębiny nie było konieczne. Hrabia Lis wynajął łódź.
Co gorsze, od von Korsta.
Co najgorsze, z von Korstem jako przewodnikiem.
– Zobaczcie sobie na własne oczy – mówił radca, gdy z Kadensem ciągnęli długą łódź. – Szepniecie dobre słowo w Gdańsku, że potrzebujemy pieniędzy. Wojna dotknęła wszystkich Pomorzan. Dlaczego nam nic się nie należy, bo jesteśmy Niemcami?
Odelia nie wdała się w pogadankę o polityce; wchodząc do łodzi w długim płaszczu przeciwdeszczowym, skupiła się na tym, by aparat nie wpadł do wody. Był jedyną pamiątką po ojcu.
– Jestem pół Słowianin, jeśli o to chodzi – kontynuował stary Korst. – Poza tym, co z tego? Morze jest jedno. Sami się przekonacie.
Hrabia podejrzewał ludzi Czarnowód o najgorsze, więc kiwnął tylko lekceważąco głową. Na długo przed tym, nim ostrzegł go Barski, Cornelis-Cornelis Prim nie ufał ludziom. Gdy płynęli, cytował pod nosem Coleridge’a – jego tomik marynistycznej poezji czytała z nim Odelia, podczas sporadycznych lekcji języka polskiego. W pewnym sensie Hrabia Lis rzeczywiście był starodawny. Jego gusta i maniery czyniły z niego prawdziwy archetyp. Jak w komedii del arte, pomyślała ponuro Odelia.
– „Spojrzę na bezmiar zgniłych wód, i wzrok odwrócę od toni. Spojrzę na zgniły pokład nasz, a tutaj leżą oni”.
Odelia żałowała, że nie mieli innych czytanek, ale sama nie czytała dobrze po polsku. Jednak klasyczna literatura podniosła ją nieco na duchu. Przypominała jej matkę; często razem czytały wiersze albo przeglądały atlasy w poszukiwaniu najśmieszniejszych nazw małych miejscowości. Uczepiła się dobrego wspomnienia, by nie myśleć o rychłej śmierci w morzu, gdyby wywróciła się łódź.
Rejs dłużył się okrutnie. Odelia śledziła grzywy pędzącej wody, czuła każdy wstrząs głęboko w kościach. Nie chciała puścić aparatu, więc musiała trzymać się nogami krzywego siedziska. Korst i Kadens wiosłowali bez wytchnienia, aż w końcu Korst zatrzymał łódź, a Kadens ustawił ją bokiem, by wytrwali na fali. Woda pachniała rdzewiejącym metalem.
– Wrak, o tam – wskazał Korst, otarłszy twarz. – Parowiec angielski.
– Angielski? – zainteresował się Hrabia. Stanął prosto w chyboczącej łupinie i osłonił oczy. – „Lecz gdzie okrętu leżał cień, tam na głębinie, w noc i w dzień, mienił się żar…”
–…purpurowy!
Błysk pojawił się i zniknął, lecz Odelia zdążyła go zobaczyć. Fałdy powietrza stały się na przemian zielone i białe; zdawało się, że w chmurach zebrała się nie woda, lecz światło. Nie przebijało błony między niebem a ziemią. Firmament został spaczony: był pełen wypukłych wyrostków, olbrzymich kropli zgromadzonego w chmurach deszczu, jak gdyby malarz uniósł pędzel, a oleista farba zbierała się, by skapnąć…
…na Białowody.
Oświetlony metal błyszczał w wodzie, powykrzywiany pod wszystkimi możliwymi kątami. Rdza wespół z mułem i kawałkami piaskowca odbudowały ściany, choć tylko co drugi budynek nie był całkowicie zniszczony, a przynajmniej nie wydawał się taki w gęstych kłębach wodorostów, czarnych jak włosy topielicy.
– Bliżej się nie da – oznajmił chrapliwie Korst. – Jakiś zadzior przedziurawi nam łódź i pójdziemy na dno.
W rzadkich chwilach ciszy, Odelia słyszała, jak burza szepcze jej imię. Łódź poruszała się, choć stali w miejscu. Wody-kurtyny falowały na scenie gdańskiej rewii, zapowiadając wejście gwiazdy wieczoru.
Aż w końcu fale się rozstąpiły, a spomiędzy wyszedł Morski Biskup. Swobodnie kroczył po wodzie. Uniósł trzypalczastą dłoń, by ich pobłogosławić.
Był wysoki, a szaty przydawały mu jeszcze więcej wzrostu. Materiał wyglądał jak sukno ze lśniącej morskiej piany. Splecione wstęgi fioletowej stożkowej czapy kryły jego twarz. Odelia widziała, że była ludzka… miała poruszające się usta… mówiły.
Zatrzymał się na tle parowca. Odelia uniosła aparat do oka.
Gdy spojrzała przez soczewkę, zobaczyła Morskiego Biskupa tuż nad sobą. Leżała na podwyższeniu, a Morski Biskup kończył nabożeństwo. Uniósł w zaciśniętej rybiej płetwie kawałek zardzewiałego metalu. Wykrzywił lubieżnie mętne zezowate ślepia, po czym wycelował nim w serce Odelii.
Ogarnął ją cudowny spokój. Woda i niebo połączyły się w obraz. Renesansowa scena, perfekcyjnie linearna. Odelia dostrzegła kolory szat biskupa i grę cieni z proporcami obłej twarzy. Światło odbite w wodzie obramowywało postać na tle szarobiałego Bałtyku. Wszystko to, na domiar z symetrycznością, tworzyło arcydzieło.
Kobieta składana w ofierze, na tle zatopionych Białowód. 1925.
Widziała pociągnięcia pędzla, każdy detal dokładniejszy i żywszy od poprzedniego. Malarz miał rację – scena była doskonała. Równowaga, kompozycja, nawet makabryczny sposób, w jaki ginęła kobieta… wszystko było… piękne.
Odelia opuściła aparat. Dygoczące dłonie miała całkowicie zdrętwiałe. Upuściła urządzenie, które upadło ciężko na dno łodzi. Huk był trzeźwiący – Kadens natychmiast odsunął się od brzegu łodzi, obiema dłońmi zakrył oczy. Skulił się i opadł na bok, jakby miał zemdleć.
Natomiast Hrabia Lis dalej stał wyprostowany. Wskazał coś błyszczącego pod powierzchnią wody.
– Krzyż pański! – krzyknął. Padł na kolana i sięgnął w morze.
– Głupcze! – Von Korst rzucił się, żeby go złapać. – Jeśli wypadniesz z łodzi, przepadniesz!
– Widziałem, w pianie… Bóg mówił do mnie… Był tutaj, na wyciągnięcie ręki…
Bóg? Odelia czuła, że zaraz zwymiotuje.
– Obróciłeś nas, Angliku, i teraz nas zniosło! A kuszni mie w rzec! Nie wypłyniemy!
– Tam, światło! – Hrabia całkowicie oddał się natchnieniu. – Wyprowadzi nas.
Von Korst był zdumiony, ale popłynął ku jasności. Światło latarni odganiało fale; rozstępowały się, kładły rozsierdzone pyski na łapach jak potulne lwice. Choć biel była matowa i szara, wyprowadziła ich na brzeg.
Tego wieczoru Korst miał dość. Wyklął ich i poszedł do sąsiadów, „na wspólną modlitwę”. Zebrali się w hangarze na łodzie, a dźwięki rozlewanej gorzały i tłuczonych literatek nie ustały do rana. Dopiero w środku nocy, Odelia zdała sobie sprawę, że jest w stanie rozluźnić szczękę. Płuca miała tak ściśnięte, że poczuła piekący ból w piersi, gdy wzięła głęboki oddech. Chciała pisać, ale nie mogła się do tego zmusić, sama myśl przyprawiała ją o mdłości. Wspomnienie rozstępującego się morza sprawiało, że ciało samoistnie zaczynało drżeć.
Kadens siedział przy świecy, rozbudzony i wpatrzony w płomyk.
Bał się, a to przerażało też Odelię. Przylgnęła do jego ramienia, by spojrzeć mu w oczy.
– Widziałem, jak to wszystko się skończy – szepnął. – Jeśli zawiodę. Słyszałem jak mówi do mnie diabeł.
– Ja też go widziałam. Nie diabła, Kadensie. To, co zostało opisane, w Historii Animalium Konrada Gesnera, pięćset lat temu. To był Morski Biskup… To było…
– Animalia profana. Coś, co nie powinno istnieć. Co należy tępić i strzec przed ponownym narodzeniem, a gdy nastąpi ostatnie, zapomnieć… na wieki wieków.
Echo ostatnich słów wsiąknęło w gazety na ścianach rybackiej chaty. Amen, pomyślała Odelia.
– To jest to, czego szukał Hrabia Prim. On istnieje, a wasza misja się spełniła. Teraz wystarczy przedstawić dowód… Wykonać fotografię… Opisać…
– Po co, Odelio? Zachęcać więcej ludzi do ujrzenia diabła? Nie wystarczy, że my to widzieliśmy?
– Co widziałeś? – Jeszcze nigdy nie był tak roztrzęsiony, a Odelia traciła całą odwagę. Czy bał się o nią? – Cadence…
– Jedno z nas. Zabite na ołtarzu, przez diabła o ludzkiej twarzy. Gdy rozstąpią się wody, by ujrzał to cały świat.
*
Królowa Morza, Maryja, władała skromnie w kościółku przy drodze do miasta, pod równie skromną opieką jedynego księdza, Antoniego. Gdy każdej niedzieli stare ławy mieściły trzy okoliczne wsie, w środku robiło się tłoczno.
Odelia czuła się bardzo niezręcznie, siedząc między pachnącymi czosnkiem starszymi kobietami w chustach i chodakach. Próbowała czytać modlitewnik, który dostała od księdza Antoniego. Kiedy przyszli na mszę, był tak rozradowany, że oferował im również miejsca z przodu. Odelia nie odmówiła, a teraz zmagała się nieprawdopodobnościami polskiej gramatyki, usiłując przeczytać jednym rytmem całe zwrotki w języku polskim.
Zadanie było frustrujące, a starsze kobiety oczekiwały, iż Odelia będzie czytać im na głos, a także zaśpiewać w odpowiedniej tonacji, kiedy zajdzie taka potrzeba.
Potrzeb było wiele, a msza się przeciągała się – niektóre części odprawiano po niemiecku i po polsku – lecz Odelia wyczekała kazania. Gdy wszyscy usiedli, odszukała wzrokiem Hrabiego Lisa i Kadensa. Stali w głębi szerokiej nawy, niczym posągi z biblijnej sceny, które rozmieszczono pod ścianami kościoła. Pasowali zadziwiająco dobrze. Drzeworyty drogi krzyżowej oświetlano świecami wtopionymi w posadzkę, a Kadens nawet trzymał jedną. Hrabia, z rozczesanymi włosami i szerokimi wąsami, opierał dłoń o szpadę. Wpatrywał się w krzyż z dwóch masztowych pali, nad pustym kamiennym ołtarzem. Jego usta poruszały się lekko, jakby rozmawiali.
Święty Lis, pomyślała Odelia. Patron łowców niemożliwego.
Niemal widziała podpis pod rzeźbą. Patronus animalium profanorum.
Antoni zakończył mszę słowami:
– Bóg raduje się, gdy obcym zostaje okazana gościna i szczodrość. Radujmy się na jego podobieństwo!
Odelia miała wrażenie, że Bóg musi być niezwykle smutny, tutaj, na Pomorzu Gdańskim. Lecz wierni mu ludzie zaczęli śpiewać coś weselszego. Śpiewali też mieszkańcy Czarnowód, wszystkich dziewiętnastu ludzi, choć ich wersja przypominała jednostajne zawodzenie, jakby byli rozstrojonym instrumentem.
Ojciec Antoni entuzjastycznie machał rękami. Próba kościelnego chóru była marnej jakości, ale Odelia miała wrażenie, że ludzie rzeczywiście są radośniejsi. Wśród śpiewających dostrzegła znajomą twarz. Zachłysnęła się na refrenie i odchrząknęła, kiedy staruszka z prawej strony dała jej kuksańca.
Jan Józef Barski melodyjnie przeciągnął ostatnią sylabę, po czym pomachał Odelii. Miał przyjemną barwę głosu. Był też jedynym w chórze, który potrafi czytać nuty z modlitewnika.
Kazanie Antoniego zboczyło nieco w stronę polityki.
– Budowa elektrowni to wielka szansa dla regionu Gardna, naszych jezior, naszego kawałka morza. Pamiętajcie, drodzy, by dzielić się nią sprawiedliwie. Na tej ziemi spoczywają Szwedzi i Holendrzy, Francuzi i Arabowie. Wszyscy jesteśmy ludźmi, na podobieństwo Pana Naszego, Wszechmogącego. Ktokolwiek zgłosi się po pracę, otrzyma ją. Nie traktujcie tego jak zarobek, a jako szansę! Dla waszych dzieci, ludzie, na zawód, edukację… Słowińcë czy Niemki, idźcie po to, co wasze. Uwierzcie w nowe, które przychodzi, i nie lękajcie się wyjść mu naprzeciw, gdyż strzeże nas Morski…
Serce Odelii stanęło.
– …Cud! Morska Królowa, Maryja Matka, Nasza Pani.
Tak, ona. Nie Biskup.
Wierni zaczęli śpiewać Ave Maris Stella, a gdy wstawali, Odelia dostrzegła wychodzącego Barskiego.
Przeprosiła staruszki do rytmu pieśni i przekradła do wyjścia. Szeroko otwarte wrota były jedynym stałym źródłem światła w kościele. Wychodzili też ludzie z Czarnowód. Konrad von Korst, z obnażonymi zębami i zaciśniętymi pięściami, przewodził grupce rozwścieczonych twarzy. Sylwetki ginęły za kurtyną słońca w zenicie.
Jesienny mróz wypolerował na błysk błoto, a wiatr zaścielił drogi suchymi liśćmi jesionów i brzóz. Pod obcasami chrzęściły bukowe łupinki. Barski stał pod prawą ścianą kościoła, z zadartą głową przyglądając się ścianie z polodowcowych głazów. I on był odświętnie ubrany. Jedną ręką opierał się na lasce, drugą krył w kieszeni czarnej kamizelki. Równie czarną chustą trzymał w ładzie kołnierz białej koszuli, na nosie miał druciane okulary, a zaczesane włosy ujawniły dwa paseczki siwizny, po jednej na każdą skroń. Odelia aż się wzdrygnęła. Elegancja nie gościła często na polskiej wsi, nawet w niedzielę.
– Podobno przewiduje pogodę. – Jan Józef wskazał laseczką na najczarniejszy z kamieni. – Diabeł przywlókł osmolony kamień z torfowego jaru, w ramach jakiejś ugody. Każda wieś na Pomorzu ma swoją legendę o diable. Każda mówi o tym, że został oszukany lub zwyciężony. Diabeł nie ma łatwo w Polsce.
Odelia spojrzała na poczerniały kamień. Wydawał się mokry i obślizgły. Strzeż się, bo diabeł, jak lew ryczący, krąży… szuka, kogo pożreć. Choć nie była wierząca, w jej głowie znalazły się słowa Pisma. Taki był wpływ wampira.
– Idzie na burzę – odpowiedziała cicho.
Entuzjazm zgasł z oczu Barskiego, dwa rozżarzone światełka.
– Wróży panienka z kamienia?
– Nie, z nieba. – Wskazała w stronę morza.
Chmury kłębiły się w głębi lądu, spychane przez porywy wiatru. Puchły i rozrastały się, niektóre wisiały tak nisko, że musiały sięgać wody, pić ją, czernieć… nad Białowodami, gdzie się zbierały. Wydmy rozstępowały się, żeby zrobić miejsce na klify; przypominały ogromne białe koszule rozwieszone po praniu. Polujące jerzyki zakręcały ostro, skrzydłami ścinały wiatr. Słońce wypalało plamy żółci w czarnym niebie.
Natura mówiła do Odelii, mówiła wprost.
– Coś wkrótce się wydarzy – powtórzyła głośno. Chciała, by Barski to usłyszał. – Mogę już nie wrócić. Na pamiątkę… Czy mogę zrobić panu zdjęcie?
– Zdjęcia nie działają na mnie dobrze. Sprawiają, iż długo jestem niedysponowany. – Założył kapelusz i oferował jej ramię. – Natomiast… nim zacznie padać, zdążymy się przejść.
Odelia nie drążyła. Być może miał na myśli błysk flesza.
Poczuła do niego niechęć, po raz pierwszy. Chciała podziękować mu, że wskazał im drogę podczas sztormu, ale czy rzeczywiście tak się stało? Ten podglądacz, z zawadiackim błyskiem w przekrwawionych oczach. Ten elegancki, uśmiechnięty mężczyzna, o zimnych porcelanowych dłoniach, kim mógł być, jeśli nie…
Diabłem.
Ujęła jego ramię. Ruszyli na tyły kościoła, wspięli się w milczeniu przez osty i głóg, by zobaczyć morze. Myśli Odelii zagłuszały kwiczące kormorany. Kołowały nad łodziami powracającymi do portu, a ich krzyki przypominały gardłowe chrząknięcia człowieka, któremu rybia ość stanęła w gardle.
– Przykro mi, że musiałaś tego doświadczyć. – Głos Barskiego był współczujący, choć pytanie, które zadał, sabotowało szczerość jego troski. – Jak wyglądał?
Nie potrafiła go opisać – jej umysł był wirującą otchłanią w miejsce tamtego wspomnienia. Na szczęście Gesner zrobił to za nią, pięćset lat temu.
– Wysoki, beznosy humanoid, o napuchniętym ciele. Można pomylić go ze zwierzęciem, ale…
– Wszyscy jesteśmy zwierzętami. Morski biskup to tylko kolejna odnoga wciąż niezbadanej fauny. Widziałaś go. Nie zaprzeczaj temu. Możesz wrócić do Gdańska i napisać książkę.
– Książkę? Nikt nie potraktuje tego poważnie, panie Barski. Nie mam żadnego dowodu.
– Dowody były zawsze. Indianie z Boliwii wierzyli w Człowieka z Morskiej Piany, Akadyjczycy w półbogów-półryby, stworzycieli świata. Bóg ma różne oblicza.
Parsknęła.
– Bóg? To była kałamarnica, zdeformowany okaz, najpewniej bardzo stary… Okaleczona ośmiornica, albo płaszczka… To mogły być fale… Mdłości… Mój umysł utonął… Wzleciał ponad sztormem… Nie mogę być pewna niczego, co widzę. Widziałam, co chciałam zobaczyć, i dopowiadam sobie resztę. Ludzie… opowiadają o niezwykłościach i demonstrują sztuczki, a ja w nie wierzę, bo chcę być zdumiona, chcę dowodu, że świat jest czymś więcej, niż alfabetycznym porządkiem w elementarzu… Że historia ludzkości to nie tylko narodziny i zgony, wojna i pokój, że jest świętość, zachwyt nad nieodkrytym. Ty też kłamiesz. Opowiadasz o niestworzonym, udajesz ekscentryka albo fantastę. Bez dowodów… to tylko wiara. Próbowałam, ale ja jej nie mam, Józefie. Skoro nie wierzę w Boga, jak mogę uwierzyć w…
– Odelio.
Ton głosu był naglący. Zerknęła.
Sina skóra przypominała stopiony wosk, zastygnięty w kącikach ust i oczu; fałdami pokrywała czoło. Ciemne żyły splatały się w dołkach policzków. Nie miał powiek, a nabrzmiałe wytrzeszczone gały należały do trupa. Źrenice pulsowały w rytm uderzeń serca Odelii. Węszył, przez moment drżał w ekstazie, nie potrafiąc się opanować. Przetarł wyschnięte wargi grzbietem dłoni o wypaczonych pazurach.
– To wszystko prawda – szepnął. – Niezbadana, lecz co z tego? Niewiedza nie uwłacza autentyczności. Ciemne korytarze ludzkiego umysłu często są zamknięte na głucho, a klucz ciśnięty w odmęty. Tylko wkraczając dobrowolnie w mrok nieznanego, mamy szansę zrozumieć.
Jego twarz stała się na powrót ludzka, a Odelia nabrała pewności, że miał rację.
– Animalia profana – szepnęła.
Przygładził czarne wąsy, zerknął na kwadratową tarczę zegarka na przegubie.
– Kto decyduje, co jest święte, a co plugawe? Człowiek? To ludzie są prawdziwym zagrożeniem. Gdy się boją, palą, depczą i rozrywają, z modlitwą na ustach, choć ich bóg milczy… Myślą, że im wybacza, gdy przychodzi z przypływem. Błogosławi znakiem krzyża i rozgrzesza, by nieszczęścia się nie powtarzały, lecz to obłęd sprowadza na nich nieszczęście.
– Mówisz o ludziach Czarnowód.
– O wielu pokoleniach żyjących na wybrzeżu, odkąd pamiętam. Wszyscy tacy sami, płaskie nosy, szeroko rozstawione oczy, blada wilgotna skóra. Zawsze brali z morza i przetrwali najgorsze, głód, plagi i wojny. Zauważyłaś, jak marne są tu połowy? Oni nie wypływają, by łowić ryby. Stworzenie, na które czekają, nie da się zaplątać w sieć. Wychodzi samo, gdy warunki zostaną spełnione. Widziałem wielokrotnie. Fale wyrzucają je na brzeg. Leży w pianie, a gdy po nie przychodzą, nie stawia oporu. Dar Bałtyku.
– Nie stawiają oporu… kiedy…
– Patroszą i ćwiartują, tak. Pożerają, jak opłatek. Ciało biskupa.
Amen, pomyślała zdrętwiała ze strachu Odelia. Chciała wiedzieć, lecz nie potrafiła zapytać.
– Jest ich więcej. Biskupów.
– Setki.
– Zatem to tylko mięso. – Cudem powstrzymywała drżenie głosu. – Co robią? – zapytała. – By biskup do nich przyszedł?
Barski patrzył na nią długo, bez wyrazu.
– Pamiętasz historię zaginionych harcerzy? – szepnął. – Im więcej ofiarowane, tym hojniej obdarowani. Czy teraz rozumiesz, dlaczego cię ostrzegam? Jutro Fësztszéjin. Stary Korst zwęszył krew. Ma nos nie gorszy od wampirzego. Myślisz, że jego synowie są w Gdańsku?
– Korst… pomagał nam szukać.
– Korst wolałby dostać mnie, lecz wie, że nie dam się łatwo zabić. Od lat mnie truje, choć pijam tylko świńską i krowią krew. Karmi je szalejem, swoje własne cielaki. To obłąkany człowiek. Wierzy, że ma realny wpływ na świat. Nie chce elektrowni wodnej, ani zmian we wsi. Szuka ofiary…
– …i dostanie ją. – Hrabia Cornelis-Cornelis Prim opuścił pistolet. To, co usłyszał – i zrozumiał, po niemiecku – zniechęciło go do oddania strzału, choć musiał słuchać już od jakiegoś czasu. Zbliżył się po bukowych łupinach. – Wampirze. Myliłem się. Paktujmy. Pomóż mi zwieść tych ludzi, a między nami będzie pokój. Pragnę ujrzeć Morskiego Biskupa, nawet kosztem własnego życia. To ja będę ofiarą, którą trzeba poświęcić. Nie obawiam się. Wrócę, jeślim warty, w dzień zmartwychwstania.
Kadens stał tuż za nim. Trzymał sakiewkę z prochem, sekundant swego pana, lecz nie patrzył na Hrabiego. Smutne brązowe oczy kierował na Odelię.
*
Mokry piach zapadł się pod jej stopami, kiedy przystanęła, by wrzucić walizkę w kępy traw. Tam, gdzie podążali, nie potrzebowała ubrań na zmianę. Tomik poezji Coleridge’a, z całym szacunkiem do autora, też wydał się zbędny.
Skurczona, przemknęła zboczem wydmy, aż na szczycie zamajaczyła wystająca z piasku dłoń Kadensa, a za nią, jego przysypana reszta. Oboje położyli się płasko na brzuchach. Odelia przytknęła lunetę do oczu, Kadens położył palec na spuście czarnoprochowego pistoletu.
Ich dwoje, na tle nieskończonego szarego morza.
Jeszcze przed południem oświadczyli Korstowi, że ich pobyt w Czarnowodach dobiegł końca: są już spakowani, a wieczorem planują być z powrotem w Gdańsku, jeśli tylko złapią na czas furgonetkę pocztową spod kościoła Morskiej Królowej. Przeprosili za incydent z łodzią i zapewnili, że wystarczy im pomorskiej kultury, rezygnując tym samym z zaproszenia na święto dobrego połowu. Odelia użyła całego doświadczenia zebranego na uniwersytecie, by odegrać zdegustowaną pannicę, która ze swojego pobytu na wsi wyniosła tyle, że morze jest mokre, a praca męcząca. Sugerowała, iż wszystko, co tu widziała, zostanie zapomniane w momencie przekroczenia progu ogrzewanego salonu gdańskiej kamieniczki. Kadens złamał ludziom Czarnowód serce, odgrywając gbura. Zignorował zaproszenie na uroczystą kolację, a na znak krzyża splunął pod nogi.
To wystarczyło.
Hrabia Cornelis-Cornelis Prim miał naturalną smykałkę do oszustwa. Przeprosił za kobiety i głupców, po czym zaoferował rekompensatę finansową. W bagażu miał też wódkę, na świąteczny stół. Von Korst, bardziej z obowiązku niż chęci, zaoferował mu miejsce na wioskowym dniu śledzia. Choć nie chciał tego przyznać, wciąż ciekawiło go, czy będzie uwieczniony na fotografii w kwartalniku dziwadeł.
Odelia i Kadens spędzili dzień na plaży, a gdy chałupy rozświetliło trwające Fësztszéjin, przystąpili do planu Barskiego. Siedzenia w ciszy, póki nie zacznie się bluźnierczy rytuał.
Odelia skierowała lunetę ku latarni, przez chwilę walczyła z wiatrem. Fale okładały pobladłe od stuleci niewdzięcznej warty granitowe kloce, którym gra światła i wody nadawała rolę żywej istoty. Cała latarnia przypominała długonogiego pająka – obrzydzony dotykiem, wierzgał, by strząsnąć z siebie morze. Odelia niemal widziała jak zdezelowana budowla wyciąga z piachu ostro zakończone nogi, by odejść gdzieś, gdzie nie będzie dręczona przez szkwał.
Próbowała skupić soczewkę lunety na okrągłym oknie latarnika, lecz nie widziała nikogo w środku.
– Ufasz mu? – usłyszała ciche pytanie Kadensa.
Spojrzała na zawiniętego w płaszcz przeciwdeszczowy starego młodzieńca, którego kochała. Na co patrzy? Brzegiem morza, Hrabia spacerował u boku von Korsta. Nie ma na myśli Barskiego. Odelia nie wierzyła, że mogło zrobić się zimniej, lecz myliła się. Wiatr znad Bałtyku wepchnął powietrze na powrót do ust, kiedy je otworzyła.
– Tak – odszepnęła. – To nie jest moment, by wątpić.
– Kiedy nadejdzie ten moment, boję się, że stchórzę. Jestem tak wielkim tchórzem, Odelio. Ja…
– Cokolwiek widziałeś w wodzie, to nie było prawdziwe. Tylko wabik na ryby, by podpłynęły. Odwagi.
Kiwnął powoli głową, zdumiony. I Odelia nie spodziewała się po sobie tych słów, lecz przyszły jej na myśl, a ona je wymówiła. Wystarczyły.
– Gdybyś musiała wybierać… ja lub Hrabia Prim. Ocal jego honor. Służyłem mu całe życie i nie chcę oddać go na próżno.
– Nikt nie zginie. Nie na próżno.
Złapał ją mocno za dłoń.
– Obiecaj mi, Dolly.
Obiecałaby mu cokolwiek. Własne serce, gdyby o nie poprosił.
– Obiecuję.
Ludzie Czarnowód byli odświętnie ubrani, dużo ładniej i bielej niż zeszłej niedzieli, gdy odwiedzali Boga w kościele. Liwki i gorsety wyszywane złotymi nićmi, suto marszczone i haftowane spódnice, czerwień i żółć… odrażające, jak krwawiące i ropiejące rany.
Stare kobiety zawiązały czepce z drobnymi kokardkami, starzy mężczyźni włożyli filcowe kapelusze, a Von Korst nosił grubą mucę. Mocno nasunięte na czoła nakrycia głowy uwypuklały pulchne okrągłe twarze, napęczniałe blade czyraki.
Z daleka, wieśniacy wydawali się tak do siebie podobni, jakby wszyscy byli jednym człowiekiem – przebranym w różne stroje, jak manekiny na muzealnej wystawie. Musieli być ze sobą spokrewnieni, i osobliwość wydała się Odelii bardziej wstrętna niż akademicko ciekawa. Ilu kuzynów i kuzynek było tu małżeństwem? Etnografia zeszła jednak na drugi plan, gdy folklor obrał pierwsze skrzypce. Ktoś rzeczywiście grał. Piskliwie i pokracznie, wtór dla zaśpiewów wychodzących z chałup ludzi. Młodzi mężczyźni nieśli stoły i długie ławy, młode kobiety dźwigały owinięte pierzynami garnki. Para gotowanego mięsa nie pachniała śledziem. Kwaśna, szczypała Odelię w oczy. Kadens szalikiem zasłonił nos, Odelia widziała tylko jego oczy, kiedy z przerażeniem obserwował, jak Hrabia Lis zostaje posadzony obok Korsta.
Stary radca pił równie łapczywie, jak hojnie nalewał płyn do cynowych kubków. Gdy ujął dwoma palcami kawałek czegoś z półmiska, ludzie wokół zrobili to samo; wykonali osobliwy znak krzyża, po czym wsunęli podłużną drobinę do ust sąsiada. Małe dzieci usadzone ciasno między dorosłymi zostały nakarmione na siłę, podobnie jak dwójka niemowląt przy piersiach matek.
Ostatnia wieczerza. Scena z Pisma Świętego.
Z którego?, zastanowiła się Odelia. Bluźniercza myśl sprawiła, że przygryzła wargę.
Szorstki piach szurał po twarzy, uszy puchły od wiatru; wytężała zmysły, by usłyszeć przemawiającego Korsta.
– …nim powstało biskupstwo w Kołobrzegu, nim książęta polscy sprowadzili na Pomorze chrześcijaństwo, nazwa była inna, lecz zawsze byli ludzie, którzy nie niszczyli i nie zapominali… Niewielu pamiętało, że dawniej była tu kącina, gdzie bogowie przychodzili do ludzi. Co z tego, że zabrało ją morze? Nie było komu przychodzić? Nie było komu słuchać? My byliśmy! Jesteśmy potomkami dawnego ludu, jesteśmy godni boskiej łaski. Przybądź, nasz dobrodzieju!
Niskie czarne chmury przypominały wijące się tłuste gąsienice, całe wijące się skupisko pełznących przez niebiosa gąsienicowych larw. Von Korst wzniósł dłoń, jakby zgłaszał się do odpowiedzi podczas wykładu. Cała uwaga morza skupiła się na nim. Samotny punkcik na niebie był ziemskim słońcem – nieistotne i kruche, prysnęło pod dotykiem wyciągniętej dłoni Konrada von Korsta.
Woda runęła strugami na wieś. Wytoczono zza chat beczki, obalono je i podpalono. Buchał smolisty dym, lecz ludzie nagimi dłońmi czerpali ze środka i ciskali kawałki płonącego torfu w morze. Niektórzy rozbierali się i wchodzili do wody, by tam klęknąć.
Był jeden biały cielak, Odelia pomyślała, że na ofiarę… Lecz cielak przeżuwał spokojnie obierki po ziemniakach, wielkimi ślepiami łypiąc na ludzki obrządek, spokojny o swój los.
Von Korst przekrzykiwał wiatr:
– Przybyszu z dawnych czasów! Mów! Jaki jest człowiek, którego znasz?
– Grzeszny – odpowiedział bez zająknięcia Cornelis-Cornelis Prim. Stał wyprostowany, ręce trzymał wzdłuż boków, usta miał rozchylone. – Tam, skąd przybywam, byłem grzesznikiem. Moja pokuta trwa już pół tysiąclecia. Dotarłem tu, by zbawić swoją duszę. Wiem o tym, Bóg…
– Będziesz zbawiony – zapewnił go Korst. – Morze nie zna czasu i granic ludzkich. Przywiodło cię tu, byś doświadczył jego potęgi, przybyszu zza światów. Powtórzył ją potomnym. Ale to nie ciebie chce morze.
Hrabia Lis trząsł się z zimna lub strachu.
– Jest na wydmach, łaski, biskupie, są ukryci na wydmach! – wrzasnął. – Zbaw mnie ode złego!
Zasłonił usta dłońmi. Coś nim zawładnęło; gdy ludzie zakrzyknęli, krzyknął razem z nimi. Ludzie Czarnowód ruszyli biegiem ku wydmom.
Odelia żałowała, że zamiast notesu i aparatu, nie wzięła półautomatycznego mausera swojej mamy.
– Gdzie Barski? – syknął Kadens.
– Jeszcze nie. – Odelia czuła, że ktoś stoi w oknie latarni morskiej, choć nie sposób było tego zobaczyć. – Przyjdzie z pomocą, ale jeszcze nie teraz.
– Nie teraz? – Kadens wystrzelił w powietrze. Huk rozległ się w głowie Odelii, lecz morze nawet nie zareagowało, rumor fal i wiatru przybrał na sile. Ludzie biegli pod górkę, wzbijając piach, na czele biegł Cornelis-Cornelis Prim, wypukłe, napęczniałe oczy przypominały ślepia śniętej ryby. Odelia wątpiła, by cokolwiek widziały. To nie jego wina, pomyślała, dziwnie spokojna.
Boże, gdzie jesteś?
– Dolly, uciekaj!
Kadens przeładował, wycelował, zobaczył Hrabiego, swego pana. Zamarł.
Odelia uniosła aparat do oka, spokojna jak strzelec wyborowy w okopie.
Rozebrani ludzie mieli szare ciała, przedramiona i brzuchy pokryte drobnymi łuskami, a gdy unieśli ramiona z rybacką siecią, skrzela pod pachami poruszyły się, by zaczerpnąć oddechu.
Połów w Czarnowodach, 1925.
Gdy Odelia nacisnęła spust, Kadens zrobił to samo.
*
Pejzaż był przepiękny.
Wir chmur i wir fal zderzyły się bezdźwięcznie i natychmiast wymieszały, oświetlone złocistym miodowym blaskiem – spod wody lub zza nieba. Światło podkreślało kontur grzbietów chmur-fal, złączonych w hipnotyzującym ruchu. Szkwał przetaczał się nad Bałtykiem, aż obłoki wrzącej pary przebiły się przez spiętrzone niebo. Światło ugodziło w morską toń. Woda wzbiła się w powietrze, tysiące tysięcy ostrzy ciśniętych noży – gdy opadły, nie było już chmur i fal, a Bałtyk przestał istnieć.
Odelia, zdawałoby się, wraz z nim.
Piekła ją cała skóra, nawet czubek głowy, jakby pęd ją oskalpował; piekły palce u dłoni i stóp, straciła buty, rękawiczki, paznokcie. Nie potrafiła mrugnąć oczami bez powiek. Gdy spróbowała pomyśleć, przewróciła się z wysiłku. Musiała oburącz trzymać drżącą głowę, by nie spadła z karku. Cały wszechświat narodził się i skonał, nim udało jej się skupić wzrok.
Oddech był za głośny dla obolałych uszu. Gdy wpadł w rezonans, poruszył coś na firmamencie, który westchnął i zaczął pękać, jak lodowiec wzdłuż grzbietu, by lawiną zasypać świat w dole. Skażona biel pociemniała, z rysy wypadały gwiazdy – szklane kule rozbijały się wokół Odelii. Trzaski stłuczonych ciał niebieskich wpędził ją w poczucie winy; rozkładała ręce, by złapać choć jedną z nich, lecz wkrótce zasypał ją gwiezdny pył, lepki i miałki jak gorący popiół. Piroklastyczna masa uczyniła z niej antyczną rzeźbę. Przewróciła się, lecz nie zbiła.
Patrzyła bezradnie, jak idzie ku niej rzeźbiarz. W dłoniach-płetwach trzymał młotek i dłuto, by wyrzeźbić jej usta.
Karykatura ludzkiego oblicza uśmiechała się. Oczy szare jak perły w morskiej wodzie. Gdy cielsko podpełzło bliżej, Odelia usłyszała słowa.
Poćwiartowany Bóg
Zostawia Części Swego Ciała
Dla Swych Dzieci
Inercja Zbawia
Czyn Potępia
Ofiaro, Złożona
Proś O Jedno
– Spisać prawdę, stworzyć dowód. Dla świata ludzi, na wieki wieków.
Amen.
*
Coś ssało zapalczywie jej palce.
Zimne i obślizgłe, przeciągnęło się po jej piersi; inne weszło do ucha i zawinęło się wokół małżowiny cienkim mokrym ogonkiem. Poczuła śluz na wargach, a gdy wysunęła język, coś spróbowało go wyrwać, wejść do środka, zastąpić…
Jeśli marzła, miała swoje ciało. Żyła. Przetarła twarz i wzdrygnęła się, kiedy z jej pleców spadło parę białych ślimaków – żaden nie miał skorupy, każdy był rozmiarów zaskrońca. Wiły się bezradnie, plasnąwszy w kałużę płytkiej wody. Odpełzły, zniesmaczone.
Na Bałtyku nie było fal. Nieruchome lustro wody ciągnęło się w mlecznobiałą dal. Odelia przyklęknęła, by zwymiotować, lecz niczego nie zwróciła. Wyplątała parę splecionych ślimaków z mokrych włosów. Jeden zwisał jej z piersi, ale nie czuła bólu. Pasemka śluzu tworzyły mapę ślimaczych podróży, odbytych we wszystkie kierunki świata. Nic dziwnego, że przybyły do Odelii. Była jedynym punktem orientacyjnym.
Roztarła zdrętwiałe ciało i chwiejnie ruszyła za ślimakami.
W białym piachu wydeptano szare ulice. Prowadziły między ruinami wozów, z wciąż zaprzęgniętymi doń kościanymi resztkami wołów. Było tu więcej kości, zwierzęcych i metalowych: żebra i kręgosłupy wielorybów, cmentarzysko zatopionych parowców. Drobne rybie łuski wirowały w powietrzu, lepiły się do mokrego ciała i natychmiast wysychały.
Odelia czuła się tak, jakby wkroczyła do obrazu. Wystawa marynistyczna, Wydział Sztuk Pięknych. Szła, trzymając mamę za rękę, aż zatrzymały się przed pięknym pejzażem wsi.
Szereg chat porośniętych wapieniem i muszlami, każda niczym dom dla ogromnego ślimaka, czułkami wyglądającego z zabitego dechami środka. Morszczyny i skorupiaki uległy inwazji pąkli. Puste krabowe muszle tworzyły niesymetryczne kopce po obu stronach ulicy, drogowskazy prowadzące od wsi, której nie ma.
Potwór zakradł się bezszelestnie. Odelię wypełniła ulga, że jest po jej stronie.
– Odelio, okryj się, tak mi przykro…
Głos Barskiego pozostał niezmieniony, lecz jego ciało… Odwróciła wzrok, gdy zarzucił na nią marynarkę, rozerwaną wzdłuż szwów na ramionach. Słyszała świst oddechu zębatej paszczy, czuła woń świeżej krwi. Czy zrobił to wszystko dla własnej przyjemności?
– Gdzie jest Kadens?
– Przykro mi, Odelio. Oni… złożyli go. Zapozowali z nim jak z trofeum.
– Gdzie są? Widziałam…
– Zaraz wstanie słońce. Idź na wschód, a odnajdziesz plażę, a ten koszmar się skończy. Wszystko będzie złym snem.
– Nie chcę snów, Janie Józefie, chcę rzeczywistości… Dowodów, że to wszystko jest prawdziwe, że nie postradałam zmysłów. Kadens…
Urwała. Ból w jej głosie poruszył coś ludzkiego w kreaturze. Czymkolwiek był, wciąż miał sumienie.
– Mogę go ocalić – odparł. – Twojego Kadensa. Słyszę, jak bije ci serce, kiedy o nim mówisz. Lecz wtedy nie będzie odwrotu. Ludzka krew sprawi, że… ja sam… Zmienię się na dobre w to, o czym rozmawialiśmy.
Animalia profana.
Nie pytał, proponował. Mógł wpływać na świat, który ze sobą dzielili. Odelia nie chciała myśleć nad jego fundamentami, nie teraz, kiedy żadne nie istniały. Spojrzała w czarno-czerwone ślepia.
– Proszę.
Odchylił łeb i zawył, a gdy Odelia zdołała odciągnąć ręce od uszu, usłyszała piski i łkanie przerażonych ludzi.
Na zbutwiałym, białym od pąkli podeście czegoś, co mogło być dawniej parkietem weselnej chaty, stłoczeni ludzie walczyli z własnymi zmysłami – rozdarci, czy uciekać przed potworem ćwiartującym ich ciała, czy zostać i dokończyć posiłek. To, co jedli, miało humanoidalny kształt, dwa metry, twarz tak zmasakrowaną, że nie miało nosa, a ślepia zalepione posoką z rozbitej czaszki. Obie nogi były kikutami – krojono wzdłuż kości, ku miednicy; podobnie uczyniono z rękami, zachowała się tylko jedna. Leżał na stercie śniętych ryb. Palce podrygiwały jeszcze…
…Kadens wciąż żył.
Barski powiedział jej, że apetyt tych ludzi nigdy nie będzie zaspokojony, a sama miała przecież wrażenie, że to tylko mięso, rybie lub stawonogie, lecz nigdy nie…
…nie dostali swojego morskiego daru, gdyż ofiara wciąż żyła? Czy powinna była umrzeć, lecz coś ją powstrzymało, a na jej miejsce wybrano Kadensa?
– Nie przyszedł – szepnął zachrypnięty głos, szept człowieka zawstydzonego faktem, iż ośmielił się odezwać. – Nie ma rozgrzeszenia za tę potworność.
Cornelis-Cornelis Prim siedział skulony, porośnięty białymi pąklami. I on był częścią obrazu.
Umierający szlachcic, 1925.
1525.
Na długo nim zaryzykowała wszystkim, Odelia nie miała wiele do stracenia. Pośród akademików nigdy nie ceniono jej na tyle, by powierzyć cokolwiek wartościowego: status lub środki jego zdobycia. Folklor, który kochała jej matka, nigdy nie był przedmiotem badań prawdziwej nauki. By zarobić na życie, Maria Wolska do samego jego końca pilnowała porządku w archeologicznych aktach zniemczonego uniwersytetu. W podziemnych archiwach folklor usechł i obumarł, jak zaniedbany doniczkowy kwiat. Ocalał wyłącznie w albumie ze zdjęciami z dzieciństwa Odelii.
Na długo nim okradła uniwersytecką bibliotekę dla dwóch podróżników z przeszłości, Odelia wierzyła w legendy. Czym była podróż w czasie, jeśli nie jedną z nich? Czym był Morski Biskup, jeśli nie kolejną? Boski, gdyż niepojęty ludzkimi zmysłami, nazywany kryptydą dla ludzkiej wygody. Hrabia nie wydawał się bardziej obcy niż one, a był przecież prawdziwy – leżał pod nogami Odelii.
Pokiereszowany, postrzelony i przemoczony, Cornelis-Cornelis Prim pasował w końcu do żałosnego świata teraźniejszości.
– To człowiek jest potworem – pocieszyła go. – Pomóż mi iść. Wstaje świt.
– Tak. – Hrabia wstał. – Masz rację, panienko z przyszłości. To wszystko… to świat, który nigdy się nie narodzi. Nic nie jest prawdziwe. Zaraz się obudzimy. Do kościoła na jutrznię.
Niech tak będzie. Nie miała serca powiedzieć mu, że to wszystko prawda. Ujęła go za ramię. Trząsł się ze strachu, lecz podał jej rozkładane astrolabium.
– Prowadź mnie, aniele.
– Chodźmy, jaśnie wielmożny hrabio.
Skoro postradał zmysły, musiała wystarczyć resztka rozumu Odelii. Pchnęła ich z dala od wrzeszczących ludzi. Rozbiegli się, lecz czyhali: półnagie draby o dziobatych, bezkrwistych twarzach, pokryci smugami brudu, niczym siłacze z okrętowej kotłowni.
Odelia zastanowiła się, czy to widział właśnie malarz-pejzażysta, nim zaginął. Mogła tylko mieć nadzieję, że jego obrazy przetrwały – ostał się dowód na to wszystko, chociażby wizja na płótnie. Żałowała, że Pomorze Gdańskie nigdy nie poprosiło o pomoc. Nie wyznaczyło nikogo, by ostrzegał ludzi przed prawdą.
Droga wyznaczona przez astrolabium nie chciała się skończyć – ramiona urządzenia drżały, jakby nieruchome niebo zaburzało jego mechaniczny rozsądek. Wszystko popadało w obłęd. Cuchnęło siarką i krwią, w oddali bęben niebios wzywał sztorm do ataku.
Rozdzierający krzyk miał w sobie coś ze skowytu niemowlęcia, lecz był to szloch dorosłego mężczyzny. Kończyny, które odrosły w miejsce kikutów, były wydłużone i krzywe, a gdy na nich stanął, nie było wątpliwości, że nie ma w nim nic ludzkiego – nic z Kadensa, którym był chwilę temu. Dotknął piersi, jakby chciał upewnić się, że w środku jest serce; wciąż bije, wciąż żyje… Lecz Kadens był martwy. Szponiasta dłoń, którą podniósł, rozerwała strzępy ubrania. Woń krwi podrażniła jego nowonarodzone zmysły. Rzucił się za zwierzyną.
Brzmiał jakby płakał, ale to mogła płakać Odelia.
– Barski! – Chrapliwy wrzask starego Korsta rozstąpił tłum. – Jak śmiesz profanować święte miejsce? Nie masz tu wstępu! Kołkiem i kosą go, chłopy! Osaczyć i rąbać, a resztki spopielić! Ukrócić plugastwo o głowę!
Barski miał podobny zamiar. Dopadł von Korsta jednym susem, jak wcześniej Odelię. Nie był po jego stronie.
Szpony wyłoniły się spomiędzy łopatek, nim Odelia mrugnęła. Nie mogła odwrócić wzroku. W chwili śmierci, Von Korst miał w rękach aparat. Błysk flesza oślepił wszystkich, którzy na niego patrzyli; Barski stanął jak wryty. Odcięta głowa poturlała się między pąklami, wciąż gadając do siebie.
– Przez ciebie nie przyszedł! Przez ciebie nie…
Zaczął się krztusić – krztuszenie gorliwie powtarzali ludzie. Nabrał rytmu i melodii, aż powstały słowa, kościelny chór pod batutą trupiej głowy. Y'ha-nthlei, charczeli, osaczając znieruchomiałego Barskiego, Y'ha-nthlei, Y'ha-nthlei, gdy kawałkami złomu z morskiego dna zadawali ciosy, Y'ha, wbijali, Nthlei, wyszarpywali, Y'ha-nthlei, Y'ha-nthlei, aż została roztrzaskana krwawa masa.
Y'ha-nthlei!, pomyślała Odelia.
Morskie dno zawrzało, po czym ostygło. Nie było wątpliwości, kto nadchodzi.
Widziała go dwukrotnie, lecz teraz nie mogła udawać, że śni. Wynurzył się z próżni, gwałt na ludzkich zmysłach. Ci, którzy jeszcze je posiadali, padli na kolana. Odelia była zmęczona trzymaniem się życia; bolało bicie serca, wymuszanie oddechu. Chciała się puścić i paść na kolana, obok bezgłowego ciała Konrada von Korsta.
Hrabia Lis mocno ścisnął jej ramię.
– To on, Odelio… To on!
Nie potrzebowała widzieć, sama bliskość parzyła skórę. Usta były pęknięciem w perłowej skórze głowonoga. Głos, który się z nich wydobył, nie był dźwiękiem. Pulsował głęboko w czaszce Odelii, jak gdyby tak właśnie brzmiał język boga dla śmiertelników.
Cornelis-Cornelis Prim padł na kolana.
– Boże Wszechmogący…
Oto był Bóg, w którego wierzył przez całe życie, ten, którego wzywał w swojej najczarniejszej godzinie.
Który nie miał mu nic do powiedzenia.
– Przemów do nas! – zażądał Hrabia. Rozpacz wstrząsała głosem i ciałem. – Błogosław nam lub przeklnij nas, ale odezwij się, albo…!
Morski Biskup podniósł ociekającą morską wodą ludzką kończynę. Wskazał słońce. Wschodziło. Odelia czuła na twarzy delikatne ciepło. Czuła boską moc, ulgę…
Biskup chwycił Hrabiego Prima, by owinąć długie ramię wokół jego szyi i pociągnąć ku rozwartej gębie. Śluz kapał z kurczących się wyrostków na wydłużonym łbie. Wsparł tułów na pozostałych błoniastych ramionach, by przeważyć i pożreć ofiarę.
Cornelis-Cornelis Prim krzyknął i wydobył szpadę, by wypatroszyć rybę. Wzdęte cielsko przeszedł spazm, gdy ostrze przecięło je dwukrotnie, na skos. Hrabia wbił szpadę w paszczę, po rękojeść. Surowe mięso pobladło, gdy ją wyszarpnął; w strumieniu gorącej pary trysnęły rybie wnętrzności. Potworność umarła, a z nią wiara Cornelisa-Cornelisa Prima.
Skóra na szyi Hrabiego była popalona, śluz ściekał z parującej twarzy. Poparzone usta rozciągnęły się w grymasie. Jedną ręką wspierał opadającą na bok, skręconą głowę.
– Jeśli tym jest Pan Nasz, niech zdycha.
Amen, pomyślała Odelia.
Szczerze, po raz pierwszy w życiu.
Powietrze było na zmianę słodkie i słone, a biała woda zacinała z każdej strony. Świat był podpokładem tonącego okrętu – utonął, nim człowiek znalazł w głowie ostatnią myśl. Gdy morze wyrzuciło ich na brzeg, Hrabia był już martwy.
*
Bukowe łupinki zasypywały dół w piaszczystej ziemi. Gajówki podrywały się ze trzcin, by cicho zakwilić. Świerszcze bez wytchnienia grały żałobną pieśń.
Ojciec Antoni przewodził nabożeństwu. Gardło miał ściśnięte, a głos znużony.
– Przyjdzie Ten, który będzie rządził narodami. W Nim narody będą pokładać nadzieję. Zobaczą Go ludzie, którym o Nim nie głoszono, i poznają ci, którzy o Nim nie słyszeli. Napełni was wszelką radością i pokojem w wierze, abyście obfitowali w nadzieję na zmartwychwstanie. Niech spoczywa w pokoju, brat nasz…
– Hrabia Prim, Cornelis-Cornelis.
Astrolabium złożono mu w dłoniach, martwe palce chwyciły je z determinacją. Miało towarzyszyć ciału podczas podróży do domu, za którą Odelia, poprzez polskiego księdza, zapłaciła biskupstwu piętnastowiecznym pierścieniem z jadeitem. Nalegała, by nie pochowano go z krzyżykiem. Hrabia Lis wyrzekł się wiary w ostatnim momencie swojego życia; nie miała serca obarczać go tą kwestią po śmierci. Kochał to astrolabium, a kto wie, może wskaże mu drogę również w zaświatach. Ksiądz Antoni nie oponował. Dziewiętnastu mieszkańców wsi straciło życie w nawałnicy, która przeszła przez Bałtyk zeszłej nocy. I on nie mógł się zmusić, by sprzeciwić się woli jedynej ocalałej.
Doceniła, że niemiecka władza poczekała w samochodach na koniec pogrzebu. Po ceremonii nad pustymi trumnami, Antoni raz jeszcze użyczył Odelii zacisza zakrystii. Nakazał udać się na spoczynek, jak i sam planował, jakby sen był wytchnieniem od koszmaru, lecz w snach nie było ulgi i spokoju. Nie będzie, póki wszystko nie zostanie spisane. To zajęło całą noc, bo Odelia pisała po polsku. Zgodnie z jej prośbą, natchnienie było boskie. Całe szczęście, że poryw do tworzenia nie podlegał pod żaden ludzki język. Trwał z Odelią, póki nie skończyła pisać. W blasku wschodzącego słońca napisała tytuł, włożyła płaszcz i wyszła na pierwszy poranek zimy.
Przedstawiciel policji ochronnej Wolnego Miasta Gdańska był wyrachowanym człowiekiem, któremu Odelia przypominała córkę. Był również cierpliwy, kiedy jednak zmarzł i zabrakło mu papierosów, zdjął czako, przedstawił się, po czym oznajmił pannie Odelii Carru-Wolskiej, że jest aresztowana: za kradzież bezcennej pracy Konrada Gesnera Historia Animalium z gdańskiej biblioteki uniwersyteckiej.
Księga nie uległa zniszczeniu, co złagodziło wyrok. Była także bogatsza o jeden rozdział. Oby nie wyłącznie na papierze w linie wyrwanym z notesu, lecz i w ludzkim zrozumieniu świata.
Liber de Animalibus Profanis ab Odelia Carru-Wolska sciptus, ad Konradi Gesneri Historia Animalium annexus, ut mortales de immortalibus periculis in mundi mirabilia detegendo moneantur
czyli
Księga „Zwierzęta Bluźniercze”, napisana przez Odelię Carru-Wolską, dołączona do Historii Zwierząt Konrada Gesnera, aby przestrzec śmiertelnych o niebezpieczeństwach nieśmiertelnych podczas odkrywania cudów świata.
Jesień, 1925.
***
Ach! Co za lekkość błoga!
Snać we śniem zmarł i jestem już
Duchem u Pana Boga.
Pochowałem resztki Barskiego tak, jak na to zasłużył, w worku zdechłych bezgłowych śledzi. Dopchałem kamieni i oddałem Bałtykowi, który kłapnięciem spienionej szczęki wybawił Pomorze ode złego.
Zamieszkałem w jego latarni. Nie dziwne, że od tysiąclecia rozbijały się tu statki, skoro była zrujnowana. Postanowiłem ją naprawić; miałem nieskończoność czasu. Na poddaszu, między soczewkami, znalazłem przykute łańcuchem wysuszone zwłoki. W kieszeni brudnego od farb fraka znalazłem ogryzek wyciśniętej do końca tubki. Wargi martwego człowieka wciąż były fioletowe od ostatniego posiłku. Żył tyle, ile pozwoliła mu rozłąka z żywicielem. Jego pejzaże okazały się piękne, ale spaliłem wszystkie.
Pan mój, Cornelis-Cornelis Prim, wyruszył na powrót do ojczyzny. Na mszy dowiedziałem się, że zdobył rozgrzeszenie od gdańskiego biskupa. Stanął przed obliczem Boga, spełniwszy swoją misję. Był wolny, ciałem i duszą.
Odmienny los spotkał Odelię Carru-Wolską. Czekały ją dwa osobne wyroki: jeden za kradzież oryginału łacińskiej księgi Historia Animalium Konrada Gesnera; drugi za znieważenie renomy polskiego wydziału archeologii Uniwersytetu Gdańskiego, gdzie uczyła jej matka. Wiem, że księga wróciła na półkę biblioteki. Kryptozoologia wciąż cieszy się uznaniem, a gonitwa za wiedzą nie ustaje. To nowe czasy, w których wierzy się we wszystko. Odelia mnie przestrzegła. Długo myślałem: dlaczego nie powiedziałem jej, że ją kocham? Kiedy byłem jeszcze Cadencem Prothero.
Rozważałem, czy odwiedzić ją w zakładzie, gdzie spędza życie, nim zestarzeje się i zapomni, kim jestem. Ja nie zapomnę nigdy.
To sobie powtarzam, lecz nie mogę być pewny niczego. Moja kara to bluźnierstwo, którym żyję i dycham, a jeśli piekło istnieje, jest nim wieczne życie. Postrzeliłem mego pana, doprowadziłem do jego śmierci. Splugawiłem każdą rolę, którą otrzymałem od Boga: sługi, odkrywcy, mężczyzny. Człowieka.
Jestem stary; wyrokiem bałtyckiego morza, stałem się stary już wtedy, gdy miałem dziewiętnaście lat. Zawsze będę stary, skazał mnie na to Jan Józef Barski. Zawsze jestem tu, w latarni – obserwator z wysoka, coraz bardziej obcy i niewiadomy.
Mijały lata, a ja patrzyłem, jak ludzie budują i uruchamiają wodną elektrownię, jak z wielkich miast do wsi schodzi postęp. Jak rozrasta się naturalny świat. Jak cichną słowa o tym, co powinno zostać powiedziane, lecz co zabiera dla siebie rozrastające się morze.
W nie też patrzyłem często, ale nigdy już nie zobaczyłem Białowód. Jedyny dowód na ich istnienie zachował się na zdjęciu z aparatu Odelii, które wykonał przed śmiercią obłąkany Konrad von Korst. Wydaje mi się, że błysk aparatu był ostatecznym gwoździem do trumny Jana Józefa Barskiego. Poetycką sprawiedliwością jest to, że niewiarygodne istoty niszczeją przy próbie unieśmiertelnienia ich wiarygodności. Im bardziej chcemy zdobyć dowód, tym mniej znaczący się staje. W związku z łączącym nas rodzajem upodlenia, staram się unikać zdjęć. I aparat, i Korst, należą teraz do morza.
Czarnowody nie wytrwały zmian. Zalały je fale dziennikarzy i śledczych. Na końcu przybyła największa, nowoczesność. Jedna za drugą utopiły biedną, malutką wieś. Bezmiar czarnej toni pochłonął biel. Nie było komu jej opłakać.
Nie było i czasu – Polsce nie wiodło się dobrze. Przyszła wojna, druga, a po niej jeszcze więcej cierpienia. Wylewało się na plaże, wraz z zimną wodą Bałtyku. Wtedy jak nigdy Pomorze Gdańskie potrzebowało zbawienia, ale go nie dostało.
Morski Biskup nie wyszedł z wody, by pomóc cierpiącym.
Ja staram się to robić, choć nie w jego imieniu – nie chcę mieć nic wspólnego ze stworem, którego widziałem w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku pańskim, u boku Hrabiego Prim i najodważniejszej kobiety, jaką znałem.
I choć nie rozumiem dokładnie mojej przypadłości, nie wadzi mi w codziennym życiu. Pijam nietoperzą krew i rybi tran. Sześć dni w tygodniu spędzam w latarni, siódmego udaję się na mszę. Czuwam, czekam. Boję się usłyszeć coś bluźnierczego, boję się, że nie rozpoznam, kiedy padną kolejne złowieszcze słowa. Mijają lata, a ja chyba nigdy nie nauczę się dobrze języka polskiego. Czytuję przekłady Coleridge’a, ale zbyt mocno tęsknię za Anglią, za wzgórzami i wrzosowiskami. Czytam o samotności, i choć moje serce nie bije, porusza się w rytm słów o strachu przed przyszłością.
Staram się dużo pisać, mam pod dostatkiem własnej krwi. Piśmienny i bogobojny potwór z latarni, którego istnienie to wyłącznie legenda. Sam powątpiewam, czy jestem prawdziwy. Wiem tyle, że animalia profana powinna być rozdziałem w księdze Gesnera, gdzie stronice szepczą przestrogę przed takimi, jak ja. W księdze istot przeklętych Carru-Wolskiej.
Czasami widzę rybie ślepia w księżycu w pełni, słyszę szyderczy ton w bulgocie piany.
To, co wtedy powiedział Odelii, czego nie mógł zrozumieć człowiek.
„Jam jest, który jest”.
I nawet jeśli był to bóg, niech nigdy już nie nawiedza ludzi.
Tego dopilnuję, jak jeden przeklęty drugiego.