- Opowiadanie: HollyHell91 - Strażnik

Strażnik

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Strażnik

Wpa­tru­ję się w otwór wej­ścio­wy Ja­ski­ni Wiel­kiej Śnież­nej, wy­so­kiej i sze­ro­kiej na około dwa metry. Wiem, że po­chło­nę­ła życie kil­ku­na­stu osób, ale mimo to czuję się spo­koj­na. Lekki wie­trzyk wę­dru­ją­cy po Do­li­nie Małej Łąki pie­ści teraz moją twarz, co wpły­wa na mnie nie­zwy­kle ko­ją­co. Ota­cza­ją­ca mnie zie­leń na­si­la wra­że­nie swoj­sko­ści i bez­pie­czeń­stwa. Drze­wa szu­mią, jakby chcia­ły po­wie­dzieć, że będą tu na mnie cze­kać.

Zresz­tą nie tylko na mnie. Od­wra­cam się do moich przy­ja­ciół, któ­rzy rów­nież chcie­li speł­nić ma­rze­nie o zej­ściu do naj­głęb­szej ja­ski­ni w Pol­sce. Aśka przy­sia­dła na ka­mie­niu i teraz wsuwa ka­nap­ki z szyn­ką. Da­niel pali Che­ster­fiel­da, wolno wcią­ga­jąc ohyd­ny dym do płuc, jakby to był ra­ry­tas. Krzy­wię się, bo sobie wy­obra­żam, ile tego gówna na­wdy­cham się w środ­ku.

– Coś nie pasuje, Mar­tyn­ka? – za­ga­du­je, choć do­brze zna od­po­wiedź. Wie­lo­krot­nie ro­bi­łam mu wywód na temat tego pa­skud­ne­go na­ło­gu.

Kręcę głową z re­zy­gna­cją i niezadowoleniem.

– Może ogra­ni­czysz pa­le­nie – mówię wolno i wy­raź­nie. – Przy­naj­mniej na czas, gdy bę­dzie­my pod zie­mią.

– Po­sta­ram się, ale ni­cze­go nie obie­cu­ję – od­po­wia­da, a ja wiem, że kła­mie.

Za­ci­skam usta. Jed­nak już po chwi­li się uśmie­cham, bo wiem, co może za­dzia­łać.

– Dymem mo­żesz roz­draż­nić duchy gór­ni­ków…

– Albo di­no­zau­rów! – wtrą­ca Aśka.

Śmie­ję się, bo jed­no­cze­śnie wy­obra­żam sobie ducha ty­ra­no­zau­ra pró­bu­ją­ce­go się zmie­ścić w ja­ski­ni i ob­ser­wu­ję minę Da­nie­la. Z Aśką znamy go od gim­na­zjum i wiemy, że ma wy­bu­ja­łą wy­obraź­nię, nad którą nie po­tra­fi za­pa­no­wać. Oczy­wi­ście za­wsze udaje choj­ra­ka. Teraz też pró­bu­je za­ma­sko­wać lęk nie­pew­nym uśmie­chem.

– O, wła­śnie! – krzy­czy Aśka. – A sły­sze­li­ście o We­le­sie? On na pewno nie­na­wi­dzi pa­pie­ro­sów!

– Jakim znowu We­le­sie? – pytam i sły­szę, jak Da­niel wzdy­cha.

– No, takim de­mo­nie sło­wiań­skim. Strze­że skar­bów i włada pod­zie­mia­mi.

– A, tym – mru­czę po­twier­dza­ją­co, nie wiem, dla­cze­go. Tak na­praw­dę nie mam po­ję­cia, o czym mówi.

– Nie­któ­rzy twier­dzą, że wy­glą­da po pro­stu jak sta­rzec z brodą – kon­ty­nu­uje Aśka, która wpa­tru­je się w Da­nie­la ro­ze­śmia­ny­mi i zło­śli­wy­mi ocza­mi. – Ale ja myślę, że musi być ohyd­nym po­two­rem. Dla­te­go sie­dzi pod zie­mią. Nie ma żad­nych skar­bów. Po pro­stu jest taki strasz­ny, że się chowa przed ludź­mi. Jak Buka…

– Dobra, już wy­star­czy! – prze­ry­wa Da­niel, rzu­ca­jąc z roz­draż­nie­niem nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa na ka­mie­ni­stą ścież­kę. Aśka się śmie­je, a ja znowu marsz­czę brwi, kar­cąc spoj­rze­niem przy­ja­cie­la. Prze­wra­ca ocza­mi i wyj­mu­je z ple­ca­ka małe, me­ta­lo­we pu­deł­ko, które ka­za­łam mu wcze­śniej wziąć. Po­słusz­nie się schy­la po nie­do­pa­łek i chowa do pu­deł­ka.

– Bar­dzo ład­nie – chwa­lę go i od­wra­cam się w stro­nę ja­ski­ni.

Jej wnę­trze wy­da­je się ciem­niej­sze i głęb­sze niż wcze­śniej. Do­ku­cza mi lekki nie­po­kój, ale po chwi­li znów z od­sie­czą przy­by­wa ko­ją­cy wiatr. Drze­wa po­now­nie na­ma­wia­ją mnie do wej­ścia. Oczy­wi­ście, że tam wejdę! Nie po to prze­je­cha­łam pół kraju, żeby teraz się wy­co­fać. Poza tym je­stem tu z przy­ja­ciół­mi.

Idę. Sta­wiam cięż­kie kroki, by wy­glą­dać pew­nie. Do­pie­ro po chwi­li sły­szę za sobą szu­ra­nie butów.

Ru­sza­my. Od­kry­je­my nie­zna­ne, ukryte lądy. Wkrót­ce bę­dzie­my podziemnymi Ko­lum­ba­mi.

 

 

 

Już od wej­ścia Ja­ski­nia za­chwy­ca. Wę­drów­kę roz­po­czy­na­my od po­dzi­wia­nia Lo­do­spa­du. Ogrom­na for­ma­cja lodu pięk­nie błysz­czy oświe­tla­na na­szy­mi czo­łów­ka­mi. Przy­po­mi­na mi się dzie­ciń­stwo zimą, gdy jesz­cze całe po­dwór­ka po­kry­wał śnieg. A jak wy­cho­dzi­ło słoń­ce, to już na ca­łe­go dzia­ła się magia! Biała zie­mia wy­da­wa­ła się ob­fi­to­wać w mi­kro­krysz­tał­ki i ma­lut­kie klej­no­ty.

Trud­no ode­rwać wzrok od Lo­do­spa­du, ale Aśka wy­ry­wa mnie z za­my­śle­nia.

– No, Mar­tyn­ka! – po­na­gla mnie. – Jak bę­dzie­my za każ­dym razem na tak długo się za­trzy­my­wać, to je­dze­nia nam wy­star­czy na po­ło­wę wy­pra­wy.

Złosz­czę się, ale nie­mal na­tych­miast przy­zna­ję jej rację. Wy­cią­gam z ple­ca­ka cały sprzęt, bo wiem, że czeka nas teraz zej­ście do stud­ni. Mapę Ja­ski­ni Wiel­kiej Śnież­nej znam pra­wie na pa­mięć. Za­pi­nam na bio­drze uprząż i wy­cią­gam liny z ka­ra­bin­ka­mi, a resz­ta idzie w moje ślady. Tro­chę iry­tu­je mnie fakt, że tak słabo się przy­go­to­wa­li do wy­pra­wy. Wiem, że mają mapy ze sobą, ale mogli je prze­stu­dio­wać wcze­śniej, by mieć cho­ciaż nikłe po­ję­cie, gdzie i co się znaj­du­je. Jed­nak naj­wy­raź­niej za­mie­rza­ją po­le­gać tylko na mnie.

– Z tego, co pa­mię­tam, stud­nia ma pięć­dzie­siąt me­trów głę­bo­ko­ści – mówię, pró­bu­jąc nie brzmieć ostro, bo po ich oczach widzę, że sły­szą tę in­for­ma­cję po raz pierw­szy. – Zjadę pierw­sza.

Przy­mo­co­wu­ję dwie kotwy do skały i za­rzu­cam na nie linę. Upew­niam się, że sznur trzy­ma się mocno na nich i na uprzę­ży bio­dro­wej.

Aśka z Da­nie­lem mil­czą i nie przy­go­to­wu­ją szpe­ju, co jesz­cze bar­dziej mnie iry­tu­je. Tylko stoją i taksują wzrokiem otoczenie jak pie­ski, które wy­czu­wa­ją coś złego.

Zjeżdżam po­wo­li. Świa­tło czo­łów­ki oświe­tla Lodospad skrzą­cy się dia­men­to­wym bla­skiem. Czuję się, jak­bym od­kry­ła ogrom­ny zapas klej­no­tów. Nie­po­kój i iry­ta­cja znika – chcę się wpa­try­wać w ten cud na­tu­ry bez końca. Do­pie­ro na­tar­czy­wy głos Aśki z góry przy­wo­łu­je mnie do po­rząd­ku. Znowu.

– Zjeżdżasz czy nie? – nie­mal krzy­czy z iry­ta­cją.

Nawet nie za­uwa­ży­łam, że się za­trzy­ma­łam. Karcę sie­bie w duchu za to, że cią­gle od­pły­wam my­śla­mi nie wia­do­mo gdzie, a do­pie­ro co we­szłam do ja­ski­ni.

Mam ochotę zbesztać Aśkę, choć w duchu znów przy­zna­ję jej rację.

– Nie drzyj się – syczę. – Nie wiesz, że w ja­ski­ni nie drze się japy?

Zsu­wam się i nagle czuję pod sto­pa­mi dno stud­ni. Od­pi­nam rolkę od liny i uno­szę głowę, oświe­tla­jąc czo­łów­ką przyjaciół stojących na górze.

Aśka zjeżdża bar­dzo szyb­ko, ani razu nie ob­da­rza­jąc spoj­rze­niem ma­je­sta­tycz­ne­go Lo­do­spa­du. Staje obok mnie, od­pi­na rolkę i daje znak Da­nie­lo­wi. Po chwi­li wszyscy razem jesteśmy już na dnie Wiel­kiej Stud­ni.

Da­niel mnie de­ner­wu­je. Zwie­dzi­li­śmy już tyle ja­skiń w całej Eu­ro­pie, razem prze­szli­śmy mnó­stwo kry­zy­so­wych mo­men­tów, a teraz za­cho­wu­je się, jakby wła­śnie do­stał klau­stro­fo­bii. W końcu na­ra­sta­ją­ca we mnie iry­ta­cja do­cho­dzi do głosu.

– Co jest z tobą? – Chcę zadać to py­ta­nie de­li­kat­nie, ale z ust wy­cho­dzi war­cze­nie.

Da­niel nie jest zdzi­wio­ny. Najwyraźniej zdaje sobie spra­wę z tego, że za­cho­wu­je się jak debil.

– Jezu, nie wiem – mówi nie swoim gło­sem, ci­chym i nie­wy­raź­nym. – Źle się czuję, odkąd tylko tu we­szli­śmy… Pierw­szy raz mam coś ta­kie­go…

– Bę­dziesz rzy­gał?

– Nie, nie w ten spo­sób… Źle się czuję psy­chicz­nie. Czuję cią­gle nie­po­kój, ale nie umiem tego wy­ja­śnić.

– No, wspa­nia­ły mo­ment na atak pa­ni­ki, po­wiem ci – wtrą­ca Aśka, a ja karcę ją wzro­kiem. Po­tul­nie­je. Zwra­cam się z po­wro­tem do przy­ja­cie­la.

– Mia­łeś już kie­dyś atak pa­ni­ki? – pytam ła­god­nie.

– Hmm… nie je­stem pe­wien. A jak to jest?

– Od­no­sisz wra­że­nie, że masz zawał, cza­sa­mi kłuje w klat­ce pier­sio­wej, cięż­ko się od­dy­cha…

– To nie, nie mia­łem i nie mam teraz. Po pro­stu czuję cią­gle nie­po­kój.

Wzru­szam ra­mio­na­mi. I co ja mam teraz z tym zro­bić? Prze­je­cha­li­śmy tyle ki­lo­me­trów, spę­dzi­li­śmy tyle ty­go­dni na przy­go­to­wa­niach, a teraz mamy za­wró­cić, bo Da­niel od­czu­wa nie­po­kój?

– Pew­nie ci nie­dłu­go przej­dzie – mówię w końcu. – Pierw­szy raz je­steś w tej Ja­ski­ni, na­słu­cha­łeś się o wy­pad­kach, o za­le­wa­niu ludzi be­to­nem…

– Słu­cham?

O Boże, jaka ja je­stem głu­pia. A przyjaciółka jest wyjątkowo zło­śli­wa.

Aśka od razu wy­ko­rzy­stu­je sy­tu­ację, by na­stra­szyć Da­nie­la.

– Nie sły­sza­łeś? – zwra­ca się do niego, pró­bu­jąc brzmieć po­waż­nie. – W dzie­więć­dzie­sią­tym trze­cim jeden go­ściu utknął w oko­li­cy…

– W dzie­więć­dzie­sią­tym czwar­tym – wtrą­cam, tak jakby to miało ja­kieś zna­cze­nie.

– …w oko­li­cy Cią­gów Za­ko­piań­skich. Chciał prze­czoł­gać się do… do…

– Su­che­go Bi­wa­ku – pod­po­wia­dam.

– …ale utknął w śle­pej ulicz­ce. Pró­bo­wał się wy­co­fać, jed­nak skały ha­czy­ły o żebra. Przez kil­ka­na­ście go­dzin zwi­sał głową w dół.

Nie wiem, czy sobie wma­wiam, ale chyba sły­szę, jak Da­nie­lo­wi ło­mo­cze serce.

– I co? – duka.

Aśka z za­do­wo­le­niem spla­ta ra­mio­na.

– No, a jak my­ślisz? Nawet ekipa ra­tun­ko­wa nie mogła go wy­cią­gnąć. Bo jak? Tam jest wąsko jak w trum­nie. Go­ścio­wi w końcu nie wy­trzy­ma­ło serce i kip­nął. Za­la­li go be­to­nem, bo i tak nie mogli go wy­do­stać, no i też żeby nikt tam wię­cej nie wła­ził. Ozna­czy­li to jakoś… Teraz tam jest jego gro­bo­wiec.

Da­niel gwał­tow­nie zdej­mu­je ple­cak i w nim grze­bie. Wy­cią­ga pa­pie­ro­sa i po­piel­nicz­kę. Wzdy­cham gło­śno.

– Mu­sia­łaś, nie?

Aśce nie prze­szka­dza dym, bo sama cza­sa­mi po­pa­la. Uśmie­cha się za­do­wo­lo­na.

– I tak by się do­wie­dział. Prze­cież bę­dzie­my tam­tę­dy prze­cho­dzić…

– Co, kurwa?

Da­nie­lo­wi pa­pie­ros wy­pa­da z ust. Na­tych­miast przy­dep­tu­ję nie­do­pa­łek.

– A jak ina­czej chcesz się do­stać do Sy­fo­nów przy Błot­nych Łaź­niach? – pytam. – Prze­glą­da­łeś mapę w ogóle?

Kręci głową, szu­ka­jąc ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa w kie­sze­ni ple­ca­ka. Nie przej­mu­je się teraz na­szy­mi osą­da­mi. Na pewno myśli o gro­to­ła­zie spo­czy­wa­ją­cym przy Su­chym Bi­wa­ku.

Nie wiem już, jak go uspo­ko­ić. Je­stem wście­kła na Aśkę. Pró­bu­ję ura­to­wać sy­tu­ację.

– Dobra, zrób­my sobie prze­rwę na je­dze­nie…

– Prze­cież do­pie­ro co jedliśmy… – prze­ry­wa Aśka.

– Ro­bi­my prze­rwę i ko­niec – mówię twar­do.

Pa­trzę na Da­nie­la. Pu­stym wzro­kiem wpa­tru­je się w skal­ną ścia­nę na­prze­ciw­ko i wolno pali pa­pie­ro­sa. Widzę po jego twa­rzy, że pa­ni­ku­je. Usta mu drżą, wybałusza oczy. Za­czy­nam się o niego po­waż­nie mar­twić.

– Kto cię wy­zna­czył na przy­wód­czy­nię wy­pra­wy? – Głos Aśki wbija się w uszy jak szpil­ka.

To jej ką­sa­nie ostro mnie wku­rza. Od­wra­cam się do niej, czo­łów­ka oświe­tla twarz do­ma­ga­ją­cą się wy­ja­śnień. Ra­mio­na ma nadal sple­cio­ne, tym razem w ge­ście buntu. Za­ci­skam zęby.

– Wy mnie wy­zna­czy­li­ście – war­czę – cze­ka­jąc, aż pierw­sza zejdę Lo­do­spa­dem. I nie przy­go­to­wu­jąc się na­le­ży­cie do wy­pra­wy.

– Dla­cze­go uwa­żasz, że nie przy­go­to­wa­li­śmy się na­le­ży­cie do wy­pra­wy?

– Gdzie znaj­du­je się Sala pod Lu­strem?

Rzed­nie jej mina. Roz­luź­nia ra­mio­na.

– Tak my­śla­łam – mówię cicho i zdej­mu­ję ple­cak. Schy­lam się do niego w po­szu­ki­wa­niu ter­micz­nych koców i ka­na­pek. Przez chwi­lę czuję jej wzrok na sobie.

Jemy w mil­cze­niu. Sły­chać tylko prze­żu­wa­nie chle­ba z szyn­ką i serem. I cza­sem kap­nie coś z Lo­do­spa­du na dno stud­ni.

 

 

 

Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak szyb­ko ogar­nie mnie zmę­cze­nie. Czuję się, jakby ja­ski­nia wy­sy­sa­ła ze mnie ener­gię. Ka­lo­sze ciążą bar­dziej niż zwy­kle, ple­cak wgnia­ta się między łopatki. Bli­skość skal­nych ścian i le­d­wie roz­pra­sza­na przez czo­łów­ki ciem­ność po raz pierw­szy w ka­rie­rze gro­to­ła­za mnie przy­tła­cza. Za­czy­nam ro­zu­mieć, co wcze­śniej Da­niel miał na myśli. Ale nie po­wiem mu tego, bo wtedy za­cznie na­ci­skać, żeby wró­cić na po­wierzch­nię.

Cie­ka­wość i pra­gnie­nie od­kry­cia no­we­go ob­sza­ru za Sy­fo­na­mi w Błot­nych Łaź­niach jest sil­niej­sza od cię­ża­ru sprzę­tu i lęku. Te znaki za­py­ta­nia na mapie nie dają mi spo­ko­ju. Muszę zo­ba­czyć, co się za nimi kryje.

Po cha­rak­te­ry­stycz­nym wgłę­bie­niu i za­krę­cie po­zna­ję, że je­ste­śmy w miej­scu ozna­czo­nym na mapie jako Pro­żek Johny’ego. Zbli­ża­my się do Pierw­sze­go Bi­wa­ku.

Mam ocho­tę za­ga­ić do przy­ja­ciół, bo całą drogę mil­cze­li. Aśka szła na­bur­mu­szo­na, a Da­niel prze­stra­szo­ny.

– Chce­cie zro­bić prze­rwę? – pytam, za­trzy­mu­jąc się i od­wra­ca­jąc do nich.

Da­niel przy­sta­je, wbi­ja­jąc wzrok w swoje ka­lo­sze. Aśka pry­cha.

– A po­zwo­lisz nam, wiel­ka pani prze­wod­nicz­ko?

Przy­my­kam po­wie­ki mocno zirytowana. Biorę głęboki wdech.

– Prze­stań już. Na­praw­dę, odkąd we­szłaś do ja­ski­ni, sta­łaś się nie­zno­śna.

Aśka pod­cho­dzi do mnie.

– A może za­wsze taka byłam.

Kręcę głową.

– Nie­moż­li­we. Gdy­byś za­wsze taka była, nie przy­jaź­ni­ła­bym się z tobą.

Aśka rozdziawia usta z zaskoczenia. Kątem oka za­uwa­żam za nią ruch. To Da­niel od­ry­wa wzrok od butów i nas ob­ser­wu­je.

Przy­ja­ciół­ce, ko­le­żan­ce, zna­jo­mej – już nie wiem kim jest dla mnie w tym mo­men­cie – wraca rezon.

– Prze­gię­łaś – syczy.

– Nie, to ty prze­gi­nasz, odkąd tu we­szli­śmy!

Nagle przy­cho­dzi mi coś do głowy. Widzę, że Aśka za­mie­rza od­py­sko­wać, więc pod­no­szę rękę, pro­sząc o mil­cze­nie.

– Wła­śnie, odkąd we­szli­śmy do ja­ski­ni…

Da­niel i Aśka wpa­tru­ją się we mnie i jed­no­cze­śnie ośle­pia­ją swo­imi czo­łów­ka­mi. Od­wra­cam lekko głowę.

– My wszy­scy za­cho­wu­je­my się dziw­nie, odkąd tu we­szli­śmy. Da­niel nagle do­stał stra­cha, choć wcze­śniej mu się to nie zda­rza­ło. Ty je­steś wy­jąt­ko­wo zło­śli­wa, choć na po­wierzch­ni je­steś do rany przy­łóż. A ja…

Prze­ry­wa mi dziw­ny dźwięk z głębi ja­ski­ni. Czuję ciar­ki na ple­cach, nogi mięk­ną.

Wywala nam wszystkim oczy ze stra­chu. Nie mamy śmia­ło­ści się ru­szyć.

W gło­wach sta­ra­my się zi­den­ty­fi­ko­wać dźwięk. Co to wła­ści­wie było?

Dla mnie to brzmia­ło jak zwie­rzę krzy­czą­ce ze stra­chu. Albo czło­wiek. Jezu, już sama nie wiem…

Da­niel jest w szoku. Aśka krzy­wi twarz do pła­czu.

– Ja pier­do­lę – szep­cze prze­ra­żo­na. – Co to, kurwa, było?

– Wyjdź­my stąd, pro­szę…

Po raz pierw­szy w życiu sły­szę, jak Da­nie­lo­wi za­ła­mu­je się głos. Strach nim trzę­sie jakby był w fe­brze.

Mają rację. Nie ma co zgry­wać twar­dzie­li. Ten dźwięk był na­praw­dę nie z tego świa­ta. Ode­chcia­ło mi się od­kry­wać, co jest za Sy­fo­na­mi. Walić to. Chcę stąd wyjść.

– Wy­cho­dzi­my – mówię cicho, mo­dląc się w duchu, by nie usły­szeć znowu tego po­pie­przo­ne­go dźwię­ku. – Na­tych­miast.

Wspi­na­my się po Pły­tow­cu naj­szyb­ciej, a jed­no­cze­śnie naj­ci­szej, jak umie­my. Czuję, że muszę na­tych­miast do to­a­le­ty, ale nie moż­li­wo­ści i czasu, by odejść gdzieś na bok. Wcho­dzę ostat­nia za dwój­ką przy­ja­ciół. Chce mi się pła­kać i mam wra­że­nie, że zaraz ze­mdle­ję.

Zaraz bę­dzie­my przy Wiel­kiej Stud­ni… Zaraz bę­dzie­my przy Wiel­kiej Stud­ni… A stam­tąd już tylko rzut be­re­tem do wyj­ścia…

Nagle po­chód się za­trzy­mu­je. Jest zbyt cia­sno, bym mogła zo­ba­czyć, co się dzie­je przed nimi.

– Co jest? – pytam wście­kła.

Nie od­po­wia­da­ją. Stu­kam Da­nie­la w ramię.

– Przej­ście – wy­krztu­sza Aśka. – Nie ma…

Serce mi za­mie­ra. Co ona pie­przy?

– Jak nie ma… Rusz się, do cho­le­ry…

– Nie ma. Przej­ścia.

Ciasnota tunelu nie pozwala mi przecisnąć głowy obok kasku Daniela. Z naj­więk­szym tru­dem zaglądam mu przez ramię i próbuję dojrzeć, co się z przodu dzieje.

I wtedy widzę, że Aśka nie ściem­nia.

Ogrom­ny blok skal­ny ba­ry­ka­du­je wyjście, któ­rym jesz­cze pół go­dzi­ny temu prze­cho­dzi­li­śmy. Nie sły­sze­li­śmy żad­ne­go osu­wa­nia, żad­ne­go zde­rze­nia się skał.

Aśka pła­cze. Da­niel osuwa się na moje ko­la­na. A ja mu za­zdrosz­czę. Też chcę ze­mdleć. Nie wiem, co robić…

 

 

 

Muszę wziąć się w garść i dzia­łać. Wszy­scy mu­si­my.

Z Aśką ocu­ci­ły­śmy Da­nie­la. Trud­no się z nim roz­ma­wia. Jest to­tal­nie prze­ra­żo­ny.

– Jeśli chce­my stąd wyjść – mówię do­bit­nie, pró­bu­jąc ze­brać całą od­wa­gę, która roz­sy­py­wa­ła się na ka­wał­ki. – To nie mo­że­my pa­ni­ko­wać. Ist­nie­je kilka wyjść z Ja­ski­ni Wiel­kiej Śnież­nej. Naj­bliż­sza stąd bę­dzie Ja­ski­nia Wil­cza. Mu­si­my zejść z po­wro­tem na dół i przejść przez Suchy Ciąg.

– A skąd mamy wie­dzieć, czy tam… – prze­ry­wa Aśka, naj­wy­raź­niej bojąc się wy­po­wie­dzieć na głos to, o czym wszy­scy my­śli­my. – Czy tam…

– A masz lep­szy po­mysł? Mamy tu sie­dzieć i cze­kać, aż umrze­my z głodu?

Kręci głową. Łzy wciąż ście­ka­ją po jej po­licz­kach. Pa­trzę na Da­nie­la. Wy­ba­łu­sza oczy i usta. Wy­glą­da jak upo­śle­dzo­ny i budzi to we mnie furię.

Za­ci­skam zęby.

– Weź się w garść, ty pie­przo­ny tchó­rzu – syczę. – Chcesz tu zgi­nąć? To pa­ni­kuj dalej. Chcesz prze­żyć? Myśl, albo przy­naj­mniej słu­chaj tych, co myślą i pró­bu­ją się stąd wy­do­stać.

Zamyka usta. Przy­ta­ku­je.

Ru­szam pierw­sza. Czo­łów­ka oświe­tla wą­skie ścia­ny ja­ski­ni i do­pie­ro teraz za­uwa­żam, ile ta droga ma za­krę­tów. Przed każ­dym serce bije mi tak mocno i szyb­ko, że chyba zaraz do­sta­nę za­wa­łu.

Za może dwu­dzie­stym za­krę­tem nagle sły­szę pisk. Ze stra­chu aż ukłu­ło mnie serce.

Dźwięk do­szedł z tyłu. Od­wra­cam głowę. To Aśka się po­śli­zgnę­ła i wy­lą­do­wa­ła na tyłku.

– Prze­stań nas stra­szyć, bo Da­niel znowu ze­mdle­je – ochrza­niam ją. Nie wspo­mi­nam o tym, że mi też zrobiło się słabo.

– Prze­cież to od­ruch… – mówi, z tru­dem zbie­ra­jąc się ze śli­skie­go pod­ło­ża. Da­niel po­da­je jej rękę. – Prze­pra­szam…

Ma­cham dło­nią, sama nie wie­dząc, co ma ten gest ozna­czać. Od­wra­cam się do tu­ne­lu i kon­ty­nu­uję wę­drów­kę.

Nerwy mam na­pię­te jak stru­ny. Drżę na każdy dźwięk spa­da­ją­cej kro­pli ze sta­lak­ty­tów. Je­dy­ną otu­chą są po­dą­ża­ją­ce za mną cięż­kie od­de­chy przy­ja­ciół.

Jak to jest, że trze­ba wspól­ne­go stra­chu i wroga, żeby za­cząć się do­ga­dy­wać? Dla­cze­go bez uczu­cia za­gro­że­nia lu­dzie nie po­tra­fią współ­pra­co­wać? Aśka ma­gicz­nie spo­tul­nia­ła, a Da­niel fak­tycz­nie wziął się w garść.

 

 

 

Mi­nę­ło wię­cej czasu, może dwie godziny, trzy? gdy do­cie­ra­my do Salki Go­tyc­kiej. Roz­po­zna­ję ją po dwóch roz­wi­dle­niach, które od niej wy­cho­dzą.

– Zro­bi­my sobie prze­rwę – po­wie­dzia­łam, kła­dąc ple­cak na w miarę suche pod­ło­że.

Aśka nie pyta już, kto mnie mia­no­wał prze­wod­ni­kiem, po­słusz­nie kła­dzie ple­cak. U Da­nie­la nie widzę już stra­chu, lecz coś gor­sze­go… Obo­jęt­ność? Muszę mu jakoś po­pra­wić mo­ra­le. Nam wszyst­kim. Nie wiem, na ile mi star­czy od­wa­gi, którą sama ledwo w sobie ze­bra­łam.

Jemy w mil­cze­niu. Żaden dziw­ny dźwięk nie prze­bija się już do na­szych uszu. Mam wra­że­nie, że wszy­scy się trochę roz­luź­ni­ają. Bo ile czasu można być na­pię­tym? Jak długo można się bać? Czło­wiek to fa­scy­nu­ją­ca isto­ta. Po­tra­fi się przy­sto­so­wać do na­praw­dę ab­sur­dal­nych wa­run­ków i sy­tu­acji.

To dziw­ne, ale nagle wraca mi ocho­ta od­kry­cia tego, co znaj­du­je się za Sy­fo­na­mi. Ten dziw­ny krzyk, czy co to było, który sły­sze­li­śmy wcze­śniej, ukry­łam za mgli­stą za­sło­ną wspo­mnień.

Spo­glą­dam na twa­rze przy­ja­ciół. Da­niel nadal wy­glą­da, jakby było mu wszyst­ko jedno. Aśka ma opuch­nię­tą buzię od pła­czu, szkli­ste oczy, w któ­rych do­strze­gam… re­zy­gna­cję?

Jak oni szyb­ko się pod­da­ją – prze­cho­dzi mi przez głowę. I znów po­wo­li ro­śnie we mnie iry­ta­cja. Widmo wroga znika, znika też duch wspól­no­ty.

Nie śmiem pro­po­no­wać po­wro­tu do wcze­śniej­sze­go planu. Po­cze­kam, aż wróci im rezon.

Koń­czy­my jeść. Aśka otrze­pu­je dło­nie z okrusz­ków. Od­no­szę wra­że­nie, że jej de­li­kat­ne kla­śnię­cia syn­chro­ni­zu­ją się z innym dźwię­kiem, jakby gar­dło­wym… mru­cze­niem….? Nie, to głu­pie. Je­stem cią­gle zde­ner­wo­wa­na. Pew­nie echo dziw­nie się od­bi­ło od wil­got­nych ścian ja­ski­ni.

Moi przy­ja­cie­le mają już ra­do­śniej­sze twa­rze. Po­krze­pie­ni je­dze­niem wsta­ją ocho­czo, zwi­ja­ją koce i za­kła­da­ją ple­ca­ki.

– Stąd już chyba bli­sko do wyj­ścia, praw­da? – pyta Aśka z na­dzie­ją.

Już mam po­wie­dzieć, że fak­tycz­nie, zaraz bę­dzie­my przy Su­chym Ciągu, na któ­rym się skrę­ca do wyj­ścia z Ja­ski­ni Wil­czej. Jed­nak po­wstrzy­mu­je mnie pewna myśl.

Tam­ten dźwięk to było osu­nię­cie głazu, pew­nie tego, który za­gro­dził nam drogę za Stud­nią Wiel­ką. W ja­ski­niach sły­szy się różne dźwię­ki i nie przy­po­mi­na­ją tych z po­wierzch­ni. Echo re­zo­nu­je ina­czej w wą­skich przej­ściach, znie­kształ­ca od­gło­sy.

A ja bar­dzo chcę zo­ba­czyć, co znaj­du­je się za Sy­fo­na­mi. Chcę coś osią­gnąć. Je­stem dobra w spe­le­olo­gii. Będę sław­nym na­ukow­cem i od­kryw­cą.

Nagle przy­po­mi­nam sobie o ma­pach. Aśka i Da­niel mają je wy­dru­ko­wa­ne i spa­ko­wa­ne w ple­ca­kach, pobrali też wersje elektroniczne na komórki. Mu­sia­ła­bym się jakoś tych map po­zbyć, żeby nie przy­ła­pa­li mnie na kłam­stwie. Nie bę­dzie to trud­ne za­da­nie – przy­tro­czy­li je z boku ple­ca­ka, bo naj­wy­raź­niej bar­dzo chcą, żeby znisz­czy­ła je wil­goć. A te w komórkach po prostu usunę, jak będą spali. Wszyscy wiemy, jak odblokować swoje telefony – w końcu jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi…

– Już nie­da­le­ko – od­po­wia­dam. – Ale tym razem pójdę za wami.

Pa­trzą na mnie z nie­zro­zu­mie­niem w oczach.

– Da­niel jest naj­sil­niej­szy i naj­zwin­niej­szy z nas wszyst­kich – spie­szę z wy­ja­śnie­niem – więc jest mała szan­sa, że się poślizgnie i przy­gnie­cie kogoś za sobą. A Asię będę mogła ase­ku­ro­wać na wy­pa­dek, gdyby znowu się prze­wró­ci­ła.

Przy­ja­ciół­ka marsz­czy brwi, ale nie pro­te­stu­je.

Tak więc Da­niel idzie pierw­szy, Asia po­środ­ku, a ja na końcu. Pro­wa­dzę ich z pa­mię­ci, in­stru­uję gdzie mają skrę­cić i ostrze­gam przed ni­ski­mi stro­pa­mi.

 

 

 

Droga bardzo się dłuży. Liczne i strome studnie nas wykańczają, więc musimy zrobić sobie przerwę, tym razem na sen lub drzemkę. Zaproponowałam, że będę czuwać, by przyjaciele mogli się wyspać i zebrać siły na dalszą trasę. Potem się zamienimy.

Siedzę na kocu termicznym i uważnie nasłuchuję chrapania Aśki, które wtóruje do pomrukiwania sennego Daniela. Gaszę czołówkę, by podczas przeszukiwania ekwipunku nie razić ich po oczach. Wystarczy mi słabe światło własnej komórki. Znalezienie telefonów nie zajmuje mi dużo czasu, bo Aśka i Daniel zawsze je chowają w bocznych kieszeniach plecaków.

Odblokowuję komórki jeden po drugim i usuwam wirtualne mapy. Sprawdzam, czy nie mają jeszcze jakichś pobranych aplikacji dla grotołazów. Oczywiście, że nie. Przecież Martynka wszystko zorganizuje, wszystko załatwi. Martynka zawsze uczy się map na pamięć.

Chowam telefony z powrotem. Daniel obrócił się na bok. Zamieram. Na szczęście po chwili do moich uszu dochodzi gromkie chrapanie. Wracam na koc. Wyciągam powerbanka i ładuję swój telefon.

Wtedy sobie przypominam o papierowych mapach, przywiązanych do plecaków przyjaciół. Już mam po nie sięgnąć, gdy nikłe światło komórki oświetla wpatrujące się we mnie oczy.

Odskakuję instynktownie, a przerażenie dusi mój krzyk. I całe szczęście, bo po sekundzie przypominam sobie, że Aśce przecież zdarza się spać z otwartymi oczami i pewnie bym ją obudziła. Nigdy nie zapomnę szoku, gdy podczas wspólnego nocowania u mnie w domu zobaczyłam to zjawisko po raz pierwszy.

Wiem, że przyjaciółka śpi, ale przez te otwarte oczy czuję się obserwowana. Odwracam wzrok, by zniwelować poczucie dyskomfortu.

Później zajmę się papierowymi mapami. Podrę je po drodze.

 

 

 

Już jakąś go­dzi­nę temu mi­nę­li­śmy Suchy Ciąg, ale nic nie mówię. Mapy Aśki i Da­nie­la leżą po­strzę­pio­ne kilka ki­lo­me­trów za nami. Nie­na­wi­dzę śmie­cić, ale nie mia­łam in­ne­go wyj­ścia. Nie mo­głam ich przecież scho­wać do ple­ca­ka. Gdy Aśka i Da­niel od­kry­ją za­gi­nię­cie map, wmó­wię im, że po pro­stu je zgu­bi­li. Trze­ba było je scho­wać do środ­ka, do ple­ca­ka – tak im po­wiem. A z tymi mapami na komórkach… No cóż. Złośliwość rzeczy martwych.

Jeśli pa­mięć mnie nie za­wo­dzi, to po­win­ni­śmy się zbli­żać do Obej­ścia Pierw­sze­go Wo­do­spa­du.

– Gdzie jest ten Suchy Ciąg? – Nagle pyta Aśka.

Nie od­po­wia­dam, bo sku­piam się na dro­dze. Teraz nie je­stem pewna, czy do­brze skrę­ci­li­śmy.

– Mar­tyn­a?

Wzdy­cham gło­śno.

– Jesz­cze tro­chę, ale już bli­żej niż dalej – od­po­wia­dam wy­mi­ja­ją­co. Schy­lam głowę, uni­ka­jąc wy­jąt­ko­wo dłu­gie­go sta­lak­ty­tu. Za­sta­na­wiam się, czy szyb­ko wy­cią­gnąć mapę albo komórkę i się upew­nić, czy do­brze idzie­my w stro­nę Błot­nych Łaźni, za któ­ry­mi znaj­du­ją się Sy­fo­ny. Ale wtedy Aśka za­cznie sprawdzać w swoim telefonie albo szyb­ko pod­bie­gnie do mnie i zo­rien­tu­je się, że ściem­niam. Wo­la­ła­bym, by ona i Daniel do­szli do praw­dy, gdy już bę­dzie za późno na od­wrót. Będą na mnie wście­kli, wiem. Jed­nak w tym mo­men­cie mnie to nie ob­cho­dzi. Waż­niej­sze jest dla mnie zo­ba­cze­nie ob­sza­ru, po­miesz­czeń, któ­rych jesz­cze nikt nie od­krył.

Idzie­my jesz­cze dłuż­szą chwi­lę, gdy Da­niel nagle się za­trzy­mu­je.

– Co jest? – war­czy Aśka, która pra­wie roz­bi­ła nos o jego bark.

Nasz przy­ja­ciel “choj­rak” nie od­po­wia­da. Chyba za­cznę go tak na­zy­wać, swoją drogą. “Choj­rak tchórz­li­wy Da­niel”.

Do uszu prze­bi­ja się mam­ro­ta­nie. Od­chy­lam kask, by le­piej sły­szeć.

Aż do­sta­ję gę­siej skór­ki, bo nie mogę okre­ślić, skąd do­cho­dzi ten dźwięk. Aśka od­wra­ca się do mnie z prze­ra­że­niem na twa­rzy.

I wtedy do­cie­ra do mnie, że to prze­cież Da­niel. Zdezorientowana i przestraszona gwałtownie od­su­wam Aśkę, niechcący przy­gnia­tam ją do ścia­ny. Zbli­żam się do przy­ja­cie­la.

– Mó­wi­łaś, że ten go­ściu ma gro­bo­wiec…? – mam­ro­cze Daniel. – Grób, gro­bo­wiec, za­sy­pa­ny…

– To Aśka mó­wi­ła, ale tak. A co? Prze­cież je­ste­śmy w…

I wtedy to widzę. Za­sty­gam.

Po­my­li­łam drogę. Ale nie to jest naj­gor­sze.

Nasze czo­łów­ki fak­tycz­nie oświe­tla­ją gro­bo­wiec gro­to­ła­za, który za­kli­no­wał się tu kil­ka­dzie­siąt lat temu. Na środ­ku płyty upa­mięt­nia­ją­cej zmar­łe­go zieje dziu­ra o śred­ni­cy, na oko, trzy­dzie­stu cen­ty­me­trów…

Kręci mi się w gło­wie. Na uszy i oczy spada nie­wi­dzial­na za­sło­na. Mam­ro­ta­nie Da­nie­la ledwo prze­bi­ja się do mojej głowy:

– Za­sy­pa­ny, za­la­ny be­to­nem… Gro­bo­wiec… Otwar­ty…

Reszt­ka­mi przy­tom­no­ści re­je­stru­ję, jak pod­bie­ga do nas Aśka. Moją głowę prze­szy­wa pisk.

Od­wra­cam się od gro­bow­ca, po­chy­lam do przo­du i łap­czy­wie biorę w płuca od­dech. Ścią­gam ple­cak, okrop­nie mi ciąży. Świa­tło czo­łó­wek od­bi­ja­ją­cych się od ścian ja­ski­ni wi­ru­je wokół mnie coraz szyb­ciej…

 

 

 

Speł­ni­ło się moje wcze­śniej­sze ży­cze­nie. Ze­mdla­łam.

Przez za­mknię­te po­wie­ki prze­bi­ja się blask czo­łó­wek Asi i Da­nie­la. Prze­krę­cam głowę na bok, zanim je otwo­rzę. W plecy uci­ska mnie kant skały. Pró­bu­ję wstać.

– Łołoł, spo­koj­nie, laska! – Uspo­ka­ja mnie Da­niel, a mi prze­wi­ja się przez głowę myśl, jaka to iro­nia losu, że jesz­cze kilka go­dzin wcze­śniej to ja go cu­ci­łam i uspo­ka­ja­łam. A może mi­nę­ło jesz­cze wię­cej czasu?

– Jak długo byłam nie­przy­tom­na? – pytam, a głos, jaki wy­do­by­wa się ze mnie, prze­ra­ża. Brzmię jak zdar­ta, chro­po­wa­ta płyta.

– Tylko kilka minut… na szczę­ście – od­po­wia­da Da­niel, po­da­jąc mi wodę. Pijąc, pa­trzę na Aśkę. Znów ma opuch­nię­tą twarz od pła­czu.

– Po­wiedz, że wyj­ście jest nie­da­le­ko… – szep­cze przyjaciółka, nie­mal skom­ląc. – Że już jest bli­sko…

Pod­pie­ram się na łok­ciu i ob­ra­cam do tyłu głowę. Syczę z bólu. Nie po­zna­ję tego miej­sca.

– Gdzie my je­ste­śmy? – pytam przyjaciół, ma­su­jąc obo­la­łą po­ty­li­cę. Mu­sia­łam solidnie uderzyć o skałę.

Aśka znów za­czy­na pła­kać. Od­po­wia­da za nią Da­niel:

– Nie wiem. Zgu­bi­li­śmy po dro­dze mapy. W komórkach też ich nie mamy, choć jestem pewien, że je pobierałem, przed wyjazdem sprawdzałem kilka razy. Dzieją się tu popieprzone rzeczy. Musimy stąd wyjść. Teraz ty je­steś na­szym je­dy­nym dro­go­wska­zem.

Biorę głę­bo­ki wdech.

– Do­brze, że ja mam jesz­cze mapę – mówię opa­no­wa­nym gło­sem. – Spraw­dza­li­ście gro­bo­wiec? – Py­ta­nie samo na­su­wa mi się na usta.

Aśka – pła­czek, Da­niel – tchórz. Aśka – pła­czek, Da­niel – tchórz… Utknęłam w tej dzi­wacz­nej, po­pie­przo­nej ja­ski­ni z płacz­kiem i tchó­rzem. Cho­ciaż trze­ba Danielowi przy­znać, że nie­źle się teraz trzy­ma. Albo nadal jest po prostu w szoku.

– Zaj­rza­łem tam.

Prze­ry­wa. Serce bije mi bar­dzo szyb­ko. Po­na­glam go ge­stem.

– Nic tam nie było – mówi sucho, jakby czy­tał tekst z promp­te­ra.

– Co?

– Nic. Tam. Nie było. Nie ma go­ścia. Nie ma.

To jakiś durny, pie­przo­ny żart? Zry­wam się na nogi wbrew pro­te­stom Da­nie­la.

– Pie­przyć to. Wy­cho­dzi­my stąd. Pie­przyć te ja­ski­nie, pie­przyć Sy­fo­ny, pie­przyć Ko­lum­ba.

Roz­glą­dam się szyb­ko, szu­ka­jąc ple­ca­ka. Po­trze­bu­ję mapy, komórki.

– Gdzie jest mój ple­cak?

Moja czo­łów­ka oświe­tla ich za­sty­gnię­te twa­rze. Wy­glą­da­ją jak po­są­gi.

– No?

Od­wra­ca­ją się do sie­bie z prze­ra­żo­ny­mi mi­na­mi. Już znam od­po­wiedź.

– Nie, nie, nie…

Za­ci­skam zęby. W brzu­chu czuję go­tu­ją­cy się wul­kan stra­chu i zło­ści.

– Nie, nie, nie… nie pier­dol­cie mi nawet, że zo­sta­wi­li­ście przy gro­bow­cu mój ple­cak! Nie je­ste­ście, kurwa, aż tak głupi!

Opu­ści­li wzrok, czo­łów­ka­mi oświe­tla­jąc kan­cia­ste i śli­skie pod­ło­że ja­ski­ni.

A ja nie­na­wi­dzę sie­bie. Kurwa, jak ja sie­bie nie­na­wi­dzę!

Znisz­czy­łam ich mapy. Usunęłam z komórek. Znisz­czy­łam naszą je­dy­ną szan­sę na wyj­ście z tej pie­przo­nej ja­ski­ni, ja­ski­ni z dziw­ny­mi dźwię­ka­mi i wy­cho­dzą­cy­mi tru­pa­mi z gro­bow­ca…

Za­ci­skam pię­ści i biję się nimi po gło­wie. Biję tak mocno, że aż Aśka z Da­nie­lem przy­ska­ku­ją do mnie i chwy­ta­ją za nad­garst­ki. Gdyby znali przy­czy­nę tej au­to­prze­mo­cy, to by do­łą­czy­li… I ta myśl tylko po­gar­sza spra­wę.

Pła­czę tak, że aż nie mogę zła­pać od­de­chu. Boję się tak, że aż boli mnie w pier­si.

Mar­tyn­a – pła­czek, Mar­tyn­a – tchórz. Mar­tyn­a – pła­czek, Mar­tyn­a – tchórz…

 

 

 

Wy­ry­cza­łam się, po­obi­ja­łam głowę, a potem zja­dłam ka­nap­kę. Po­krze­pi­łam się tro­chę, a teraz muszę dzia­łać. Muszę za­dość­uczy­nić za moją głu­po­tę. Przede wszyst­kim muszę stąd wyjść. My mu­si­my stąd wyjść.

– Nie mo­gli­ście mnie, nie­przy­tom­ną, od­cią­gnąć od gro­bow­ca da­le­ko – prze­ry­wam ciszę tak nie­spo­dzie­wa­nie, że Aśka i Da­niel się wzdry­ga­ją. – Zaraz znaj­dzie­my ple­cak, a z nim mapę i moją komórkę.

Mil­czą. Świa­tła naszych czo­łó­wek oświe­tla­ją ka­łu­że.

Wzdy­cham gło­śno. Wy­rzu­ty su­mie­nia prze­kształ­ca­ją się w ogrom­ny ka­mień, który uci­ska pierś i barki.

– Prze­pra­szam, że wcze­śniej na was krzy­cza­łam. To oczy­wi­ste i nor­mal­ne, że nie my­śle­li­ście o ple­ca­ku, gdy ze­mdla­łam. My­śle­li­ście o mnie, chcie­li­ście mi pomóc. Je­ste­ście do­bry­mi przy­ja­ciół­mi.

Ich czo­łów­ki mnie ośle­pia­ją. Przy­kła­dam rękę do oczu. W ich twa­rzach wy­czy­tu­ję prze­ba­cze­nie. Aśka wsta­je tak gwał­tow­nie, że teraz ja się wzdrygam.

– No to chodź­my! – rzuca z werwą. Da­niel po­ta­ku­je i rów­nież wsta­je.

Zry­wam się z twardego pod­ło­ża jaskini, zwi­jam koc i od­da­ję Aśce. Pa­ku­je go do ple­ca­ka.

– Z któ­rej stro­ny mnie przy­wle­kli­ście? – pytam.

Da­niel wska­zu­je ręką wy­jąt­ko­wo wą­skie przej­ście.

Idę pierw­sza. Głowa aż huczy od bólu, pod­pie­ram się o wil­got­ne i chłod­ne ścia­ny tunelu.

Mija kilka dłu­gich minut, a ja nadal ni­cze­go nie roz­po­zna­ję. Jakby ktoś mi ska­so­wał w gło­wie całą mapę. Tro­chę mnie to mar­twi. Sta­ram się uspo­ko­ić w my­ślach, że zaraz znaj­dzie­my ple­cak, a utra­ta pa­mię­ci jest chwi­lo­wa na sku­tek ude­rze­nia w głowę.

W pew­nym mo­men­cie moje nogi za­trzy­mu­ją się same, bo mózg re­je­stru­je obraz z opóź­nie­niem. Na­prze­ciw­ko, na od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów wid­nie­je gro­bo­wiec. Prze­cho­dzą mnie ciar­ki. Boję się po­dejść bli­żej.

– Czy… ta dziu­ra była taka wiel­ka? – chrypię z przerażenia.

Aśka i Da­niel nie­znacz­nie się zbli­ża­ją. Świa­tła czo­łó­wek sku­pia­ją się na wiel­kiej dziu­rze po­środ­ku płyty. Nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści: dziu­ra jest o wiele więk­sza niż przed­tem.

– Spie­przaj­my stąd… – Głos Da­nie­la drży.

– Bez mapy stąd nie spie­przy­my – mówię rów­nież drżą­cym gło­sem. – Mu­si­my od­na­leźć…

– Tam jest.

Aśka wska­zu­je trzę­są­cą się dło­nią mały, ciem­ny przed­miot przy gro­bow­cu. Zni­żam głowę, by go oświe­tlić. Tak, to mój ple­cak.

I co, mam teraz tak do niego po­dejść? Pod sam gro­bo­wiec, który jest roz­pie­przo­ny przez nie wia­do­mo co?

Wszyscy zastygamy. Sto­imy jak słupy soli. Po dłu­giej, nie­zno­śnej chwi­li do­cie­ra do mnie, że nikt po ten ple­cak nie pój­dzie.

Kie­ru­ję na niego świa­tło czo­łów­ki. Sta­ram się iść jed­no­cze­śnie szyb­ko i bez­sze­lest­nie. An­ga­żu­ję wszyst­kie moje zmy­sły w ten jeden przed­miot.

Już od­dzie­la mnie tylko metr. Wy­cią­gam rękę, się­gam do paska… Jest!

Za­kła­dam go szyb­ko na plecy i wtedy czo­łów­ka na se­kun­dę oświe­tla dziu­rę gro­bow­ca. Przez mój roz­my­ty wzrok prze­bi­ja się widok czy­ichś nóg. Do­pie­ro gdy mijam Aśkę i Da­nie­la, do­cie­ra do mnie, że cią­gle bie­gnę i nawet nie wiem, kiedy za­czę­łam.

Ru­sza­ją za mną, bie­gnie­my na oślep. Sły­szy­my tylko wła­sne, świsz­czą­ce od­de­chy i pla­śnię­cia ka­lo­szy w ka­łu­żach.

 

 

 

Ile czasu mi­nę­ło, jak długo bie­gli­śmy? Dzie­sięć, pięt­na­ście minut? Kom­plet­nie wy­koń­cze­ni, za­uwa­ża­my półkę skal­ną. Od razu się na nią wspi­na­my.

– Zga­ście czo­łów­ki – Nie pro­szę, roz­ka­zu­ję im. Gaszą światła. Sie­dzi­my w kom­plet­nych ciem­no­ściach. Do uszu do­cie­ra tylko nasze sa­pa­nie oraz dźwięk kro­pli spły­wa­ją­cych ze sta­lak­ty­tów i lą­du­ją­cych w ka­łu­żach.

Po­wo­li od­de­chy wszyst­kim się wy­rów­nu­ją. Obraz tych nóg w gro­bow­cu, a ra­czej spodni gro­to­ła­za, w mojej gło­wie staje się coraz wy­raź­niej­szy.

– Co tam wi­dzia­łaś? – Py­ta­nie Da­nie­la w po­łą­cze­niu z ob­ra­zem od­twa­rza­nym w gło­wie jest jak ude­rze­nie obu­chem.

Już otwie­ram usta, by mu po­wie­dzieć praw­dę, ale za­trzy­mu­je mnie pewna myśl. Gdy im po­wiem, wszy­scy za­czną pa­ni­ko­wać. A to w ni­czym nie po­mo­że. Poza tym… to na pewno były zwidy na sku­tek wstrzą­śnie­nia mózgu. Da­niel mówił prze­cież, że spraw­dzał wcze­śniej gro­bo­wiec i był pusty.

– Nic nie wi­dzia­łam – kła­mię. – Po pro­stu bar­dzo się bałam. Nadal się boję.

– To czemu ka­za­łaś nam zga­sić czo­łów­ki?

– Żeby oszczę­dzać ba­te­rie.

I żeby nie zna­lazł nas gro­to­łaz le­żą­cy w gro­bow­cu…

 

 

 

Przez ja­kieś naj­bliż­sze dwie go­dzi­ny nic się nie dzie­je, co zdej­mu­je z nas nieco na­pię­cie. Włą­cza­my z po­wro­tem czo­łów­ki, za­glą­dam do ple­ca­ka w po­szu­ki­wa­niu mapy i komórki.

Jed­nak nie znaj­du­ję ani jednego, ani drugiego. Ner­wo­wo prze­szu­ku­ję każdą kie­szeń.

– Nie pa­ko­wa­łaś mapy? – pyta Aśka za­nie­po­ko­jo­na.

– Oczy­wi­ście, że pa­ko­wa­łam! Na pewno gdzieś tu jest…

Po chwi­li cała za­war­tość ple­ca­ka lą­du­je na kocu, prze­szu­ku­je­my ją wspól­nie. Liny, kotwy, ka­ra­biń­czy­ki, ka­nap­ki, woda, koc, po­ignee… Mapy i komórki ani śladu.

Mam ocho­tę rwać włosy z głowy.

– Chyba jed­nak nie spa­ko­wa­łaś mapy… – mówi Aśka ze łzami w oczach.

– Spa­ko­wa­łam! Na pewno pa­ko­wa­łam!

– A komórka?

– Pieprzonej komórki też nie ma! Musiała gdzieś wypaść, do kurwy nędzy! Ale mapę… Mapę przecież pakowałam! Jak to jest możli…

Za­sty­gam. Nogi w gro­bow­cu.

Nie. To nie­moż­li­we. Takie rze­czy nie ist­nie­ją.

Umar­lak za­pie­przył mi mapę?

– Dzie­ją się tu dziw­ne rze­czy – mówię bez­na­mięt­nym gło­sem, który mnie samą za­ska­ku­je. – Przy­się­gam, że mapę spa­ko­wa­łam. Je­stem tego pewna. Da­niel, mó­wi­łeś, że wcze­śniej za­glą­da­łeś do gro­bow­ca?

– T-tak…

– I nic tam nie było?

– Tak…

– No to teraz jest.

Mil­czą. Po dłuż­szej chwi­li Aśka szep­cze:

– Co?

– Nie chcia­łam was mar­twić. Ale wi­dzia­łam coś, jak się schy­la­łam po ple­cak. Nogi. Czy­jeś nogi. Spodnie ty­po­we dla gro­to­ła­za. To ten trup.

– Same nogi?

– Nie wiem, no, tyle za­uwa­ży­łam… Bałam się pa­trzeć wyżej…

Aśka sie­dzi obok mnie i wzdry­ga się tak gwał­tow­nie, że aż mnie pra­wie prze­wra­ca.

– Czyli co, nie mamy mapy, bo nam ją ukradł trup? To chcesz nam po­wie­dzieć?

Nie od­po­wia­dam. Prze­cież to brzmi ab­sur­dal­nie. Gdy­by­śmy byli na po­wierzch­ni, mo­gło­by być nawet śmiesz­nym żar­tem.

Ale to nie jest żart i nie je­ste­śmy na po­wierzch­ni. Nie mamy żad­nej mapy, ani papierowej, ani wirtualnej. Wyj­ście za­kli­no­wał nam głaz i naj­wy­raź­niej trup gro­to­ła­za co jakiś czas wy­bie­ra się na spa­ce­ry po ja­ski­niach.

 

 

 

Znowu sie­dzi­my w ciem­no­ści, by oszczę­dzać ba­te­rie w czo­łów­kach. Je­ste­śmy tak prze­ra­że­ni, że aż śmier­dzi zgro­zą. Wdy­cha­my lęk i wy­dy­cha­my go na zmianę. Strach sączy się z nas wraz z potem.

Sy­tu­acja jest bez­na­dziej­na. Mam ocho­tę coś sobie zro­bić, by­le­by nie tkwić w tym prze­ra­że­niu, które mnie wy­kań­cza. Cią­gle myślę o tych zwło­kach gro­to­ła­za, któ­rych naj­pierw nie było, a potem ma­gicz­nie się po­ja­wi­ły.

Przy­po­mi­na mi się, jak bar­dzo bałam się hor­ro­rów i thril­le­rów, gdy byłam mała. Jak pro­si­łam mamę, by prze­pę­dzi­ła jed­ne­go ducha spod łóżka, a dru­gie­go wy­rzu­ci­ła z szafy. Tłu­ma­czy­ła mi cier­pli­wie, że nie na­le­ży bać się zmar­łych, tylko ży­wych.

A teraz oka­zu­je się, że nie miała cał­ko­wi­cie racji.

Na szczę­ście w końcu los się nade mną choć tro­chę li­tu­je i daje wy­grać zmę­cze­niu w nie­rów­nej walce ze stra­chem. Na­resz­cie za­sy­piam.

 

 

 

Pa­nu­je pół­cień. Ciem­ność roz­pra­sza­ją stosy i ogni­ska. Znaj­du­ję się na ogrom­nej prze­strze­ni, tak wiel­kiej, że nie widzę końca czar­ne­go nieba, który wy­da­je się czar­ną zie­mią jed­no­cze­śnie.

Ota­cza­ją mnie róż­no­ra­kie przed­mio­ty: bi­żu­te­ria, która nie przy­po­mi­na współ­cze­snej, ubra­nia, jakby wy­cią­gnię­te ze śre­dnio­wie­cza, to­po­ry, hełmy, góry monet…

Gdy od­ry­wam wzrok od tych rze­czy, nagle za­uwa­żam wy­ła­nia­ją­cy się z ciem­ne­go wid­no­krę­gu jesz­cze ciem­niej­szy kształt. Po­stać jest tak dziw­na i nie­po­ko­ją­ca, że moja twarz na­tych­miast krzy­wi się do pła­czu. Nie wiem, czy to bar­dziej zwie­rzę czy czło­wiek. Prze­ra­ża mnie wy­so­kość tego cze­goś – jest tak wiel­kie, że zdaje się, iż nawet niebo zmu­sza go do przy­ję­cia po­zy­cji zgar­bio­nej. Szyję ma nie­na­tu­ral­nie długą, a łeb na jej końcu jest za­ska­ku­ją­co mały. Ra­chi­tycz­ne i cien­kie łapy po­ru­sza­ją się kon­wul­syj­nie, jakby żyły wła­snym ży­ciem. Tylko jedna z nich sztyw­no trzy­ma po­chod­nię.

Coś mi w gło­wie mówi, że to wład­ca pod­zie­mi, o któ­rym mó­wi­ła Aśka… Weles? A ja je­stem in­tru­zem – mimo że wcale się tu nie pro­si­łam i nie wiem, jak się tu zna­la­złam.

To coś zbli­ża się do jed­ne­go ze sto­sów drew­na. Do­pie­ro teraz za­uwa­żam, że do niego przy­wią­za­ny jest czło­wiek. Nie za­uwa­ży­łam go wcze­śniej, bo jest tak blady, że nie­mal prze­zro­czy­sty. Wiel­ka, dziw­na po­stać, która w mojej gło­wie jest We­le­sem, pod­kła­da ogień pod stos.

Za­my­kam oczy. W uszy wwier­ca się sko­wyt bólu. Nie jest to zwy­kłe wycie – to wycie czło­wie­ka, zwie­rzę­cia i coś po­za­ziem­skie­go jed­no­cze­śnie. Sły­szę walkę, wierz­ga­nie i sza­mo­ta­nie. Krzy­ki nie usta­ją, ofia­ra nie mdle­je, nie umie­ra. Tor­tu­ry trwa­ją wiecz­ność.

Gdy z po­wro­tem otwie­ram oczy, widzę, że ma­lut­ka głowa na ży­ra­fiej szyi od­wra­ca się w moją stro­nę. Cien­kie łapki znów in­ten­syw­nie prze­ci­na­ją po­wie­trze, jak robak, który prze­wró­cił się na plecy i pró­bu­je wstać. Chcę się cof­nąć, ale nie mogę. Do­pie­ro teraz za­uwa­żam, że ja rów­nież je­stem przy­wią­za­na do stosu drew­na. Weles jest na tyle bli­sko, że mogę doj­rzeć jego twarz. Oczy cien­kie jak szpar­ki, usta nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kie. Otwie­ra je tak sze­ro­ko, że chyba mo­gła­bym nawet do nich wsko­czyć. Roz­pę­tu­je się hu­ra­gan. Wiatr hula po tej dziw­nej kra­inie, a dźwię­kiem przy­po­mi­na ryk po­tęż­ne­go ba­wo­łu albo trąbę wiesz­czą­cą ko­niec świa­ta.

 

 

 

Otwie­ram oczy, ale mimo to nadal ota­cza mnie kom­plet­na ciem­ność. Wiatr świsz­czy bar­dzo gło­śno. Pod­pie­ram się na łok­ciach. Ten wiatr jest dziw­ny – wieje tak, jakby gdzieś zro­bił się prze­ciąg. Je­stem pewna, że zanim za­snę­łam, było cicho jak makiem zasiał.

Hu­la­ją­cy wiatr oraz do­pie­ro co prze­ży­ty kosz­mar zmu­sza­ją mnie do wy­bu­dze­nia Aśki i Da­nie­la ze snu. Za­pa­lam swoją czo­łów­kę.

– Co jest? – Da­niel marsz­czy brwi, osła­nia­jąc oczy przed in­ten­syw­nym świa­tłem. Aśka, jesz­cze w pół­śnie, rzuca wul­ga­ry­zma­mi.

– Mia­łam kosz­mar – mówię i do­pie­ro wtedy do­cie­ra do mnie, jaki to jest durny powód do bu­dze­nia przy­ja­ciół. Mogli cho­ciaż na chwi­lę uciec od tych okrop­no­ści w kra­inę snów. A ja im to psuję. Da­niel pa­trzy na mnie wście­kłym wzro­kiem.

Nieco spe­szo­na ich zło­ścią, opo­wia­dam szyb­ko mój sen, by na­pro­wa­dzić ich myśli na inny tor. Gdy koń­czę, widzę, że wzbu­rze­nie z ich twa­rzy znika, a za­stę­pu­je go prze­ra­że­nie.

– Boże, jakie chore gówno – kwi­tu­je Aśka. – No, ale… chyba nie są­dzi­cie, że to…

– Pro­ro­czy sen? – pod­po­wia­da Da­niel.

Nagle Aśka wy­cią­ga rękę. Pal­cem wska­zu­je na miej­sce obok mnie.

– Co to… co to, kurde, jest?

Boję się od­wró­cić, więc robię to bar­dzo po­wo­li. Jed­nak ni­cze­go nie widzę oprócz wil­got­nej ścia­ny ja­ski­ni. Ob­ni­żam nieco wzrok i wtedy do­strze­gam… ka­wał­ki po­dar­te­go pa­pie­ru.

Uczu­cie nie­po­ko­ju ostro kłuje w piersi. Po mi­nach Aśki i Da­nie­la widzę, że to nie są ich śmie­ci.

Pod­no­szę się nie­znacz­nie z klę­czek i oświe­tlam frag­ment ja­ski­ni z półki, na któ­rej sie­dzi­my. Wąskie ścia­ny tunelu, sta­lak­ty­ty, sta­lag­mi­ty i ka­łu­że.

Biorę ka­wa­łek pa­pie­ru w rękę. Strach za­bie­ra mi dech.

– Prze­cież to… – Czuję, jak krew od­pły­wa mi z twa­rzy. – Prze­cież to moja mapa.

Moje dło­nie au­to­ma­tycz­nie zbie­ra­ją resz­tę mapy. Przy­bli­żam ka­wał­ki do oczu. Szyb­ko od­kry­wam, że jest nie­kom­plet­na i w wielu miej­scach tak prze­tar­ta, że nie można nic z niej wy­czy­tać.

Po­wo­li od­kła­dam skraw­ki na pod­ło­że.

– Co­kol­wiek to jest… tam… – mówię gło­sem, który brzmi, jakby nie wy­do­by­wał się ze mnie, tylko gdzieś obok. – … jest in­te­li­gent­ne. I lubi się po­ba­wić swoją ofia­rą.

 

 

 

Cze­kam, aż Da­niel i Aśka się uspo­ko­ją. Ja sie­dzę nie­wzru­szo­na, jak­bym się sca­li­ła z tymi ska­ła­mi, które nas ota­cza­ją, jakby ta ja­ski­nia już mnie wcią­gnę­ła. Już chyba nie mam siły się mar­twić i pła­kać. A może już do­tar­ło do mnie, że i tak nie ma na­dziei. Płacz i rwa­nie wło­sów z głowy nie po­mo­gą. Może prze­szłam już do ko­lej­ne­go, ostat­nie­go etapu rozpaczy, czyli po­go­dze­nia się z losem.

Tak czy siak, in­stynkt prze­trwa­nia każe mi dzia­łać dalej. Do­pie­ro teraz prze­ko­nu­ję się o tym, jaki ten me­cha­nizm jest prze­dziw­ny. Za­pro­gra­mo­wa­ła go nam na­tu­ra i nie mamy nad nim kom­plet­nie kon­tro­li. Uwa­żam, że nie ma sensu już wal­czyć, a jed­nak nadal to robię.

– Mu­si­my iść – mówię głu­cho, jak robot, prze­bijając się przez płacz Aśki. – Jeśli tu zo­sta­nie­my, umrze­my z głodu.

– Jeśli stąd wyj­dzie­my, do­pad­nie nas trup gro­to­ła­za – ri­po­stu­je Da­niel.

Sie­dzę ze zgię­ty­mi no­ga­mi w ko­la­nach, które obej­mu­ję rę­ka­mi. Nie­znacz­nie bujam się w przód i w tył, za­sta­na­wia­jąc się nad ko­lej­nym ar­gu­men­tem.

– No to wy­bie­raj. Albo zo­sta­je­my tu na pewną śmierć, albo ry­zy­ku­je­my i się­ga­my po cho­ciaż nikłą na­dzie­ję.

Daniel wyciąga komórkę. Klika w nią, ale niebieskie światło nie pada na jego twarz. Zdenerwowany sięga do plecaka i wyciąga z niego powerbanka. Podłącza kabel, ale lampka LED również się nie pojawia. Widzę jego desperację, jak kilkakrotnie odłącza i podłącza kabelek. W końcu rzuca ze złością powerbankiem i telefonem gdzieś w kąt groty.

Od­wra­cam głowę w stro­nę Aśki, ośle­piam ją czo­łów­ką. Ona również próbuje wezwać pomoc przez numer alarmowy i widzę, że jej telefon również nie działa. Przyjaciółka wy­cie­ra twarz z łez, po­cią­ga nosem. Wciąż cze­kam na ich wy­po­wiedź, ale upar­cie mil­czą. Po ich oczach widzę, że nie chcą de­cy­do­wać.

– Nikt nie ma lep­sze­go po­my­słu? – brzmię ostro, choć wcale nie za­mie­rza­łam. – No, to wy­glą­da na to, że jed­nak je­stem przy­wód­czy­nią.

Wsta­ję i za­rzu­cam szpej na plecy. Ku mo­je­mu zdzi­wie­niu, Aśka i Da­niel na­tych­miast robią to samo. Chyba się boją zo­stać sami na tej półce.

Pierw­sza sta­wiam stopy na pod­ło­żu tu­ne­lu i pa­trzę na przy­ja­ciół, go­to­wa im pomóc przy zej­ściu. Czuję lekki, a jed­no­cze­śnie lo­do­wa­ty po­wiew. Jakby coś za mną szyb­ko prze­le­cia­ło. Ze stra­chu się nie od­wra­cam, a moje ciało na se­kun­dę sztyw­nie­je. Wma­wiam sobie, że to był duch wspól­no­ty, który do nas wró­cił.

 

 

 

Nie wiem, dokąd idzie­my. Nadal nie po­tra­fię od­two­rzyć mapy w gło­wie. Pa­mię­tam tylko nie­któ­re nazwy, ale która Sala pro­wa­dzi do któ­rej i jak się do­stać do Stud­ni ta­kiej a ta­kiej – nie mam po­ję­cia. Oczy­wi­ście Aśka i Da­niel o tym nie wie­dzą. Nie po­wiem im, przy­naj­mniej na razie. Nie po­trze­bu­ję do­dat­ko­wej pa­ni­ki. I tak wszy­scy je­ste­śmy wy­star­cza­ją­co prze­ra­że­ni.

Nagle, przy scho­dze­niu w głąb stud­ni, coś rzuca mi się w oczy. Wy­da­je mi się, że widzę inne źró­dło świa­tła, nieco słab­sze i roz­pro­szo­ne niż te od na­szych czo­łó­wek.

– Wy­łącz­cie czo­łów­ki na chwi­lę – pro­szę przy­ja­ciół.

Oni nawet o nic nie py­ta­ją, na­tych­miast speł­nia­ją proś­bę.

I fak­tycz­nie, ja­kieś świa­tło prze­bi­ja się przez szpa­rę mię­dzy ska­ła­mi. Pod nią do­strze­gam wąską półkę skal­ną, na któ­rej po­win­nam się zmie­ścić.

Scho­dzę tam ostroż­nie, opie­ram nogi na skale. Za­glą­dam do szcze­li­ny.

Nie­ste­ty jest ona tak wąska, że nic nie mogę do­strzec. Świa­tło jest barwy cie­płej, zbli­żo­ne do ko­lo­ru po­ma­rań­czo­we­go i nie jest stałe. Wy­glą­da to tak, jakby ktoś w środ­ku roz­pa­lił ogni­sko.

Od­ży­wam. Wraca do mnie na­dzie­ja, która wlewa we mnie nową ener­gię.

– Tam ktoś jest – mówię do Aśki i Da­nie­la, któ­rzy nadal wiszą ucze­pie­ni liny. – Nie je­ste­śmy sami!

– No, dobra – sapie Da­niel. – Ale jak się tam do­sta­nie­my?

Nie od­po­wia­dam, bo nie wiem. Sły­szę, jak Aśka wzdy­cha ze zmę­cze­nia.

– Właź na tę linę z po­wro­tem – mówi. – Zej­dzie­my jesz­cze niżej, może tam jest ja­kieś wej­ście do tej groty.

Przy­ta­ku­ję. Włą­czam czo­łów­kę, a ra­czej pró­bu­ję ją włą­czyć.

– No, dawaj – po­na­gla mnie Aśka.

– Nie dzia­ła mi czo­łów­ka…

– Co?

– Czo­łów­ka mi nie dzia­ła! Pew­nie wy­sia­dła ba­te­ria…

– Ja pier­do­lę. To wkła­daj szyb­ko ba­te­rie. Ręce mi mdle­ją.

Kładę po­śpiesz­nie ple­cak na pod­ło­że, ale jak się oka­zu­je, robię to zbyt po­śpiesz­nie. Sły­szę, że ple­cak zsuwa się z półki. Pró­bu­ję go zła­pać na ślepo, ale wtedy sama pra­wie spa­dam.

– Kurwa mać! – krzy­czę i wpa­tru­ję się w ciem­ność. – Włącz­cie te pie­przo­ne czo­łów­ki!

– Nie mów, że zro­bi­łaś to, co myślę – sły­szę z góry wście­kły głos Aśki.

Nie od­po­wia­dam. Mam ocho­tę wy­krzy­ki­wać ko­lej­ne wul­ga­ry­zmy, ale za­trzy­mu­je mnie myśl: nie sły­sza­łam prze­cież ło­sko­tu ude­rza­nia ple­ca­ka o zie­mię. Może zsu­nął się tylko de­li­kat­nie na jakąś niż­szą półkę?

– Zejdź­cie pro­szę niżej i po­świeć­cie. Może są tam inne półki i na nie spadł ple­cak.

Speł­nia­ją moją proś­bę. Do­kład­nie oglą­da­ją ścia­ny, by po chwi­li od­wró­cić się do mnie i za­prze­czyć głową.

– Może spadł na sam dół – za­sta­na­wiam się gło­śno. – Albo znaj­dzie­my go gdzieś po dro­dze…

– Dobra, wchodź na linę mię­dzy mną i Da­nie­lem – prze­ry­wa mi Aśka. – Nasze świa­tła wy­star­czą póki co. A po dro­dze może znaj­dzie­my ple­cak albo szer­szą półkę, na któ­rej się za­trzy­ma­my i dam ci moje ba­te­rie.

Kiwam głową i bez wa­ha­nia wskakuję na linę mię­dzy przy­ja­ciół.

Po kilku me­trach scho­dze­nia w dół czuję okrop­ny chłód. Taki, który do­słow­nie prze­szy­wa ciało aż do samej kości.

Nagle sły­szę dziw­ny dźwięk. Przy­po­mi­na zgrzy­ta­nie i mam wra­że­nie, że mnie ota­cza.

– Sły­szy­cie to? – rzu­cam spa­ni­ko­wa­na.

Za­trzy­mu­ją się, ale dźwięk nie usta­je.

– C-co? – pyta Aśka, szczę­ka­jąc zę­ba­mi.

Od­dy­cham z ulgą. To oni tak trza­ska­ją zę­ba­mi. Też od­czu­wa­ją ten nie­ziem­ski chłód. Tem­pe­ra­tu­ra zmie­ni­ła się dra­stycz­nie w prze­cią­gu kilku me­trów. Nie wie­dzia­łam, że to jest moż­li­we.

Kon­ty­nu­uje­my wę­drów­kę, ale jest coraz trud­niej. Za­ma­rza­ją nam dło­nie, mimo trzech warstw rę­ka­wi­czek ter­mo­ak­tyw­nych. A ple­ca­ka ni­g­dzie nie widać. Półki skal­nej, na któ­rej mo­gli­by­śmy zro­bić prze­rwę, też nie.

I wtedy w na­szych uszach po­ja­wia się kosz­mar. Zmora, o któ­rej już za­po­mnie­li­śmy, a która po raz pierw­szy w tej ja­ski­ni za­sia­ła w nas strach.

Ko­lej­ny raz sły­szy­my ten chory dźwięk, któ­re­go nie mo­gli­śmy wcze­śniej zi­den­ty­fi­ko­wać. Brzmi jak krzyk czy pisk ja­kie­goś mi­tycz­ne­go, ogrom­ne­go i wście­kłe­go po­two­ra. Jest o wiele gło­śniej­szy i dłuż­szy niż po­przed­nim razem. Nie mogę też zi­den­ty­fi­ko­wać kie­run­ku, z któ­re­go do­cho­dzi. Tak jakby mógł się wydobywać z każ­dej stro­ny.

Za­sty­ga­my z prze­ra­że­nia. Nawet gdy od­głos cich­nie, upior­ne echo jesz­cze długo od­bi­ja się od ścian. Nie wiem, jakim cudem nie pusz­czam liny.

Aśka pierw­sza za­czy­na się zsu­wać w dół. Robi to tak szyb­ko, że nie­mal ze­śli­zgu­je się po sznu­rze. Z Da­nie­lem idzie­my w jej ślady.

Czuję mocne szarp­nię­cie z góry. Serce ska­cze mi do gar­dła. Chcę ode­zwać się do Da­nie­la, by tak nie trząsł tym sznurem, ale gula strachu zatyka mi gardło. Liną targa coraz moc­niej. Oczy szczy­pią od łez.

– Da­niel, prze­stań tak szar­pać. – Mój głos przy­po­mi­na kwi­le­nie. – Zaraz spad­nie­my…

Prze­ry­wam, bo coś ude­rza mnie w ramię. Punkt świa­tła mija mnie, spada w dół i przez chwi­lę ośle­pia, ale zaraz znika w cze­lu­ściach stud­ni. W ostat­niej chwi­li roz­po­zna­ję czo­łów­kę Da­nie­la.

Spo­glą­dam w górę, ale nic nie widzę. Do­pie­ro po chwi­li z dołu czo­łów­ka Aśki roz­świe­tla ja­ski­nię.

Krzyk wy­bu­cha mi z gar­dła, jesz­cze zanim do mózgu do­cie­ra, co się wła­ści­wie dzie­je.

Nade mną nie ma Da­nie­la. Widzę tylko strzę­py skóry i ubra­nia. Jeden płat spada mi na czoło.

Na­tych­miast zrzu­cam z sie­bie jego skórę. Szar­pię się i nie mogę prze­stać krzy­czeć. Chce mi się rzy­gać. Krew pul­su­je mi w uszach i całej gło­wie. Łzy za­ma­zu­ją wi­docz­ność.

Przed ocza­mi miga lina, mam wra­że­nie, że spa­dam. Nie je­stem pewna, czy się w ogóle jej trzy­mam. To jakiś kosz­mar­ny sen. To tylko kosz­mar­ny sen…

Ude­rzam no­ga­mi z ogrom­nym im­pe­tem o grunt, któ­re­go się nie spo­dzie­wa­łam. Prze­szy­wa mnie ból w ko­st­ce i wy­da­ję z sie­bie bez­gło­śny jęk. Nic pra­wie nie widzę, łzy kom­plet­nie za­la­ły oczy.

Gdzieś przede mną ska­cze punkt świa­tła. Z prze­ra­że­nia i zmę­cze­nia ledwo łączę fakty: to Aśka. Aśka bie­gnie w głąb tu­ne­lu. Bie­gnę za świa­tłem. A ra­czej pró­bu­ję, bo kost­ka jest na pewno skrę­co­na.

Kuś­ty­kam naj­szyb­ciej jak po­tra­fię, a z każ­dym kro­kiem czuję, jakby ogrom­na igła wbi­ja­ła się w stopę. Jak Sy­ren­ka w baśni An­der­se­na, która z mi­ło­ści prze­nio­sła się z morza na ląd i bolał ją każdy krok. Nie­sa­mo­wi­te, jakie nie­istot­ne i durne myśli prze­pły­wa­ją przez umysł w sta­nie za­gro­że­nia.

Nagle świa­tło znika. Zo­sta­je tylko ciem­ność i ja. Przy­spie­szam, choć ledwo już po­włó­czę no­ga­mi. Z pew­no­ścią Aśka skrę­ci­ła w ostry za­kręt, dla­te­go świa­tło zni­kło. Szyb­ciej, szyb­ciej, jesz­cze tro­chę…

W czoło i nos ude­rza mnie coś zim­ne­go i kan­cia­ste­go. Do tej pory nie wie­dzia­łam, że nawet ciem­ność może wi­ro­wać. Za­to­czy­łam się. Wy­cią­gnę­łam przed sie­bie rękę. Ścia­na. Huk­nę­łam w ścia­nę.

Nic nie widzę… Gdzie, do cholery, jest Aśka?

 

 

 

Dzi­wię się samej sobie. Chyba już nie mogę być bar­dziej prze­ra­żo­na, już dawno po­win­nam wy­ki­to­wać ze stra­chu. W sumie już tego pra­gnę. I tak stąd nie wyjdę. Bez komórki, bez świa­tła, bez je­dze­nia, bez przy­ja­ciół…? Nie mam szans.

Cał­ko­wi­cie wy­cień­czo­na, wy­czu­wam dło­nią ścia­nę i ple­ca­mi opie­ram się o nią, szo­ru­jąc w dół. Ad­re­na­li­na scho­dzi ze mnie i do­pie­ro wtedy zdaję sobie spra­wę, co się wła­ści­wie stało. Da­niel nie żyje. Mia­łam płat jego skóry na czole… Od­ru­cho­wo trze­pię się po gło­wie, pró­bu­jąc zdjąć z sie­bie wra­że­nie tego do­ty­ku. Nawet nie krzyk­nął. To coś… mu­sia­ło go zabić bły­ska­wicz­nie. Musi też się po­ru­szać rów­nie bły­ska­wicz­nie, bo ten zwie­rzę­co-ludz­ki ryk do­bie­gał z da­le­ka, z głębi ja­skiń i nagle w kilka se­kund zżar­ło Da­nie­la.

Kładę się na boku, na wil­got­nej i zim­nej jak lo­dów­ka ziemi. I do­brze, niech za­mar­z­nę. Chcę za­mar­z­nąć, chcę za­snąć i się nie bu­dzić. Nie chcę zgi­nąć jak Da­niel.

Mi­mo­wol­nie przy­po­mi­na mi się wszyst­ko, co zwią­za­ne z przy­ja­cie­lem. Wszyst­kie eska­pa­dy spe­le­olo­gicz­ne, które od­by­li­śmy, nasze po­dró­że po ja­ski­niach w całej Eu­ro­pie. Opo­wie­ści o książ­kach Lema, które chyba wszyst­kie prze­czy­tał. Jego nie­wy­bred­ne żarty, które mnie ba­wi­ły, a Aśkę obu­rza­ły…

Boże, Aśka… Bied­na, musi umie­rać ze stra­chu. Choć ona jest w lep­szej sy­tu­acji, bo ma przy­naj­mniej dzia­ła­ją­cą czo­łów­kę.

I nagle ude­rza mnie pewna myśl – do­słow­nie, czuję ude­rze­nie w po­ty­li­cę, tak ta myśl jest nagła i bo­le­sna – że Aśka mnie prze­cież zo­sta­wi­ła.

Wie­dzia­ła, że nie dzia­ła mi czo­łów­ka, wie­dzia­ła, że nie mam już ple­ca­ka. Nie mam nic. A ona mnie zo­sta­wi­ła i ucie­kła. I ja się o nią mar­twię?

Suka… Suka. Suka!

Nawet nie za­uwa­żam, kiedy myśli z głowy prze­no­szą mi się na usta. Skan­du­ję to słowo jak na­pru­ty kibol na sta­dio­nie, gdy nagle sły­szę jakiś szmer, który prze­bił się mię­dzy in­wek­ty­wa­mi. Nic tak szyb­ko nie za­my­ka ust jak strach.

Przy­le­gam jesz­cze bli­żej ścia­ny, choć my­śla­łam, że się już bardziej nie da i za­mie­ram. Serce bije jak osza­la­łe, aż się boję, że sły­chać je na koń­cach tu­ne­lu. Dźwięk dy­go­czą­cych z zimna zębów po­głę­bia tylko moją pa­ra­no­ję.

Dziw­ny szmer się po­wta­rza. Przy­po­mi­na szu­ra­nie po ziemi… Jakby ktoś coś cią­gnął. Choć nie brzmi to na duży przed­miot. Tylko że nie sły­chać kro­ków cią­gną­ce­go. Więc to coś chyba samo się prze­miesz­cza…

Czuję silny po­wiew chło­du koło sie­bie, a zęby zaraz mi się po­wy­bi­ja­ją na­wza­jem. Po chwi­li szu­ra­nie usta­je.

Mija długa chwi­la ciszy, zanim zbie­ram od­wa­gę na to, by się pod­nieść. Potem jesz­cze dłuż­sza chwi­la, zanim ru­szam w głąb tu­ne­lu. Nagle po­ty­kam się o jakiś przed­miot. Nie wy­da­je się on ani cięż­ki, ani kan­cia­sty, poza tym sze­le­ści pod no­ga­mi. Schy­lam się i wy­czu­wam rę­ka­mi dziw­ny ma­te­riał. Nie po­tra­fię roz­po­znać fak­tu­ry, ale ma­te­riał jest dosyć duży, nie­po­strzę­pio­ny i nawet miły w do­ty­ku. To chyba koc. Skąd tu koc…?

Pew­nie wy­padł mi z ple­ca­ka, a wiatr przy­wiał go tutaj. I to szu­ra­nie, to był wła­śnie wiatr przy­no­szą­cy tu koc! Więc nic dziw­ne­go teraz się nie przy­da­rzy­ło, ba, los się do mnie w końcu uśmiech­nął.

Za­rzu­cam koc na plecy i nieco po­krze­pio­na kon­ty­nu­uję ślepą wę­drów­kę. Może zaraz znaj­dę resz­tę ekwi­pun­ku… Może nawet ba­te­rie do czo­łów­ki…

 

 

 

Je­stem bar­dzo głod­na. Nie ja­dłam chyba już… dobę? Stra­ci­łam po­czu­cie czasu.

Nie wiem też, ile mo­głam zro­bić ki­lo­me­trów. Pięć? Dzie­sięć?

Cho­dze­nie po ja­ski­niach w ciem­no­ści jest wy­czer­pu­ją­ce, nie tylko ze wzglę­du na strach. Trze­ba cią­gle sta­wiać małe krocz­ki, bo nie wiesz, czy tuż przed tobą nie znaj­du­je się stud­nia. Co jakiś czas sta­ram się też szu­kać ma­łych pa­tycz­ków czy ka­mie­ni, rzu­cam nimi przed sie­bie i na­słu­chu­ję. Mam na­dzie­ję, że to są pa­ty­ki i ka­mie­nie.

Po dłuż­szym cza­sie wy­czer­pa­na roz­kła­dam koc na ziemi i kładę się na nim. Da­ła­bym wszyst­ko za mały pro­my­czek świa­tła, kapkę wody i kru­szyn­kę chle­ba…

 

 

 

Aśka pod­bie­ga do mnie z miną roz­ra­bia­ki. Pa­trzy się na mnie wy­cze­ku­ją­co. Chce, żebym za­py­ta­ła.

– No, co tam od­wa­li­łaś tym razem? – pytam.

– Chodź­my do domu, szyb­ko, szyb­ko! Muszę coś ci po­ka­zać! – Przy­ja­ciół­ka pisz­czy z eks­cy­ta­cji.

– Nie mo­żesz mi po pro­stu po­wie­dzieć?

– Nie, to trze­ba zo­ba­czyć!

Gapię się na szkol­ne po­dwór­ko. Ga­łę­zie drzew, któ­rych nazw nie znam (to chyba klony) po­chy­la­ją się ku sie­dzą­cym na ła­wecz­kach na­szym ko­le­gom i ko­le­żan­kom. Grze­je słoń­ce, ale wiatr ła­go­dzi upał, jest więc ide­al­na po­go­da na spa­cer. A ona chce iść do domu.

Już mam za­pro­te­sto­wać, ale widzę po jej minie, że nie od­pu­ści. Wzdy­cham cięż­ko.

– No, dobra – godzę się.

Aśka pisz­czy z ra­do­ści.

Po dro­dze glę­dzi o ja­kimś Marku, czy Jarku, ko­le­dze z klasy. Na lek­cji matmy bek­nął na cały re­gu­la­tor. Ten to ma jaja! Tak przy­naj­mniej twier­dzi przy­ja­ciół­ka.

Do­cie­ra­my do sza­re­go, post­ko­mu­ni­stycz­ne­go bloku. Wspi­na­my się po klat­ce scho­do­wej, na któ­rej jak zwy­kle za­la­tu­je mo­czem i wcho­dzi­my do miesz­ka­nia jej ro­dzi­ców na dru­gim pię­trze.

Nie lubię jej od­wie­dzać, wolę za­pra­szać do sie­bie. W miesz­ka­niu przy­ja­ciół­ki pa­nu­ją nigdy nie zni­ka­ją­ce bu­tel­ki, za­rów­no te szkla­ne po piwie, jak i pla­sti­ko­we po oran­ża­dach. Wiecz­nie wa­la­ją się po pod­ło­dze w kuch­ni i dostają się nawet do przed­po­ko­ju. W drzwiach bra­ku­je szyb. Smród nie­wy­nie­sio­nych śmie­ci, pa­pie­ro­sów i al­ko­ho­lu rów­nież nie jest za­chę­ca­ją­cy.

Aśka po­spiesz­nie zdej­mu­je buty, nie­dba­le rzuca je w kąt, na ster­tę in­nych.

– O, super! Nikogo nie ma, wolna chata!

Rów­nież zdej­mu­ję buty i po­dą­żam za nią, do jej po­ko­ju. Zde­cy­do­wa­nie to jest naj­czyst­sze po­miesz­cze­nie w całym domu. Poza tym można tu za­znać przy­naj­mniej skraw­ka pry­wat­no­ści, bo wy­bi­tą szybę w drzwiach Aśka za­stą­pi­ła ogrom­nym pla­ka­tem Back­stre­et Boy­sów.

Sia­dam na ka­na­pie, a przyjaciółka staje przede mną i kła­dzie ręce na dol­nym brze­gu ko­szul­ki, jakby chcia­ła ją zdjąć.

– Go­to­wa?

Nie od­po­wia­dam, bo nie ro­zu­miem, co się wła­ści­wie dzie­je. Ona nie czeka na od­po­wiedź. Od­wra­ca się do mnie ple­ca­mi i zdej­mu­je bluz­kę.

I wtedy szcze­na mi opada. Przez pra­wie cały krę­go­słup wije się tułów i ogon czar­ne­go smoka, a jego skrzy­dła roz­po­ście­ra­ją się na ło­pat­kach Aśki. Gdy się przy­bli­żam, za­uwa­żam, że to nie jest byle jaki ta­tu­aż – zo­stał wy­ko­na­ny sta­ran­nie, z dba­ło­ścią o szcze­gó­ły. Całą skórę ple­ców przy­kry­wa­ła jesz­cze prze­zro­czy­sta folia, a ogrom­ny smok miał czer­wo­ne kon­tu­ry.

– Ja pier­do­lę… – wy­krztu­szam. – Ten smok jest… wiel­ki!

– Po­do­ba ci się?

– No, pew­nie! Jejku, ale czad!

– Też tak myślę! Będę wy­mia­tać na im­pre­zach! Tylko, rzecz jasna, nie mów moim sta­rym…

 

 

 

Budzę się, wy­po­wia­da­jąc obiet­ni­cę, że ni­ko­mu nic nie po­wiem. Nawet nie wie­dzia­łam, że można śnić wspo­mnie­nia. A może nie spa­łam, tylko tak sil­nie się w nich za­to­pi­łam?

Nad czym ja się w ogóle za­sta­na­wiam? Mar­z­nę tu, od kil­ku­na­stu go­dzin nic nie mia­łam w ustach, nie mam sprzę­tu, nic nie widzę, mój przy­ja­ciel nie żyje, przy­ja­ciół­ka mnie zo­sta­wi­ła i błąka się gdzieś po tu­ne­lach, a ja się za­sta­na­wiam, czy śni­łam, czy wspo­mi­na­łam.

Wsta­ję, otu­lam się kocem i kon­ty­nu­uję ślepą wę­drów­kę. Co jakiś czas po­chy­lam się w po­szu­ki­wa­niu ka­mie­ni i rzu­cam je przed sie­bie. Za każ­dym razem sły­szę, że lą­du­ją nie­da­le­ko, więc przede mną nie ma żad­nej stud­ni, tunel pro­wa­dzi na razie pro­sto.

Po­chy­lam się po ko­lej­ny ka­mień i nagle za­sty­gam. Sły­szę z tyłu… kurwa, kroki?

Nawet nie od­dy­cham przez chwi­lę, tak in­ten­syw­nie na­słu­chu­ję. Nie zdaje mi się – to są kroki.

Ktoś idzie po­wo­li, ale pew­nie. Przy­po­mi­na mi to chód Aśki. Serce pod­ska­ku­je do gar­dła, krew pul­su­je aż w uszach.

Czy to moż­li­we, by mnie od­na­la­zła? Jej też już zga­sła czo­łów­ka?

Coraz wię­cej ar­gu­men­tów w mojej gło­wie obala tezę, że to Aśka, a kroki sły­szę coraz wy­raź­niej.

W moje noz­drza ude­rza ohyd­ny fetor gni­ją­ce­go mięsa. Od razu od­zy­wa się od­ruch wy­miot­ny. Sta­ram się po­wstrzy­mać, ale nie daję rady – zwra­cam, choć nie mam czym. W prze­rwach mię­dzy ko­lej­ny­mi wy­mio­ta­mi sły­szę pla­śnię­cie ja­kie­goś przed­mio­tu o zie­mię. Po chwi­li koń­czę rzy­gać i gdy wy­cie­ram usta, do­cie­ra do mnie, że to coś już prze­szło obok mnie, bo kroki sły­szę już przed sobą, od prze­ciw­nej stro­ny, z któ­rej na­de­szły i z każdą se­kun­dą cich­ną.

Je­stem wy­czer­pa­na z głodu i stra­chu, a wy­mio­ty jesz­cze mnie do­bi­ły. Ledwo stoję. Skrę­co­na kost­ka znowu się od­zy­wa, więc opie­ram się o ścia­nę.

Co to w ogóle było? Aśka ra­czej by się za­trzy­ma­ła, wo­ła­ła, pła­ka­ła… I ra­czej by nie śmier­dzia­ła tak obrzy­dli­wie…

Na wspo­mnie­nie tego okrut­ne­go odoru znów wy­mio­tu­ję. Zsu­wam się ple­ca­mi po ścia­nie i sia­dam na zim­nej ziemi. W brzu­chu kłuje mnie z głodu.

Nagle sobie przy­po­mi­nam dziw­ny dźwięk, który usły­sza­łam pod­czas zwra­ca­nia. Coś prze­cież spa­dło na zie­mię. Na klęcz­kach pró­bu­ję rę­ka­mi zna­leźć ten przed­miot.

Bro­dzę we wła­snych rzy­go­wi­nach, ale nie ob­cho­dzi mnie to. Szu­kam.

Nagle coś wy­czu­wam. Od­ru­cho­wo cofam rękę, bo to coś jest mięk­kie i śli­skie. Nie chcę tego brać, ale jed­nak biorę. In­stynkt mi każe.

Mięk­kie, śli­skie, lekko po­dłuż­ne coś. Wą­cham – nie śmier­dzi zgnilizną.

To pewnie któreś z owoców, które wypadły nam z plecaka. To tylko pognieciony owoc…

 

 

 

Nie chcę o tym my­śleć i nigdy nie będę do tego wra­cać. Nigdy nie będę roz­pa­mię­ty­wać tego dziw­ne­go smaku.

Naj­waż­niej­sze, że za­spo­ko­iło mój głód, przy­naj­mniej na chwi­lę.

Otu­lam się kocem i znów ła­ska­wie od­wie­dza mnie sen.

 

 

 

Odkąd pa­mię­tam, uwiel­bia­łam za­ba­wę w cho­wa­ne­go. Żaden dzie­ciak z osie­dla nie mógł mnie zna­leźć. Teraz wiem, że przy­czy­ną był fakt, że cho­wa­łam się w dziw­nych miej­scach, do któ­rych nikt nie chciał wejść. Szafy, w któ­rych prze­cież miesz­ka­ły de­mo­ny, stry­chy za­miesz­ki­wa­ne przez duchy zmar­łych miesz­kań­ców, sto­do­ły, w któ­rych wie­sza­li się nie­szczę­śli­wi ko­chan­ko­wie… Raz nawet zda­rzy­ło mi się scho­wać w stu­dzien­ce ka­na­li­za­cyj­nej. Było dużo za­mie­sza­nia i po­li­cji, rodzice bardzo na mnie krzyczeli.

Jed­nak do­pie­ro gdy od­kry­łam pewną małą grotę w lesie pod naszą miej­sco­wo­ścią, po­czu­łam się na maksa szczę­śli­wa. To był mój azyl. Nikt tam nie mógł mnie zna­leźć. Oprócz jed­nej osoby, z którą po­dzie­li­łam się tą kryjówką. Za­wsze, gdy któ­raś z nas miała pro­blem, albo po pro­stu chcia­ła po­sie­dzieć sama, przy­cho­dzi­ła do tej groty.

Pew­ne­go dnia sie­dzia­łam w Gro­cie Szczę­śli­wo­ści (wiem, słabe określenie, ale gdy ją na­zy­wa­łam, mia­łam chyba z dzie­sięć lat) i de­ko­ro­wa­łam ją jak domek. Zna­la­złam jakąś roz­bi­tą bu­tel­kę przed wej­ściem i kilka desek. Wła­śnie pró­bo­wa­łam z nich skle­cić sto­lik i wa­zo­nik, gdy nagle w gro­cie zro­bi­ło się jesz­cze ciem­niej. To był cień Aśki.

Tak mnie za­sko­czy­ła, że moja kon­struk­cja na­tych­miast się roz­sy­pa­ła. Już mia­łam ją ofu­kać, gdy zo­ba­czy­łam jej za­pła­ka­ną twarz.

Nic nie mó­wiąc, usia­dła na­prze­ciw­ko mnie. Ja też mil­cza­łam. Wi­dzia­łam po twa­rzy przy­ja­ciół­ki, że wy­da­rzy­ło się coś strasz­ne­go. Chyba nie chcia­łam wie­dzieć, co.

– Do­wie­dzie­li się o ta­tu­ażu – po­wie­dzia­ła tak cicho, że ledwo zro­zu­mia­łam i do­pie­ro po chwi­li mój mózg skle­cił z tej wy­po­wie­dzi sen­sow­ne zda­nie. – Do­sta­łam wpier­dol.

Za­mu­ro­wa­ło mnie. Aśka od­su­nę­ła swoje brą­zo­we włosy i w bla­sku za­cho­dzą­ce­go słoń­ca doj­rza­łam wiel­ki, fio­le­to­wy si­niec, który roz­cią­gał się po całym po­licz­ku, od oka aż do ucha.

Prze­łknę­łam ślinę.

– To nie wszyst­ko – mó­wi­ła sła­bym gło­sem. – Mam jesz­cze na no­gach i rę­kach, ale nie będę ci po­ka­zy­wać.

– Mu­sisz z tym iść na po­li­cję – bąk­nę­łam.

Prych­nę­ła i nawet lekko, ale jed­nak drwią­co się uśmiech­nę­ła.

– No, do­brze, za­łóż­my, że pójdę… – za­czę­ła. – Oni po­roz­ma­wia­ją z moimi ro­dzi­ca­mi, a ci stwier­dzą, że to mój chło­pak mnie pobił i nie wie­dzą, gdzie się szla­jam. A skoro się gdzieś szla­jam, to mam za swoje. Po­li­cjan­ci wyjdą, a ja do­sta­nę ko­lej­ny wpier­dol.

Za­ci­snę­łam usta w kre­skę. Czu­łam się bar­dzo nie­zręcz­nie. Co ja mo­głam zro­bić? Prze­stać mówić jej ro­dzi­com “dzień dobry”? W ogóle nie przy­cho­dzić do niej?

Do­brze, że mia­ły­śmy swój azyl…

Nagle przy­szła mi do głowy pewna myśl. Tego dnia coś od­kry­łam w gro­cie i chcia­łam się tym po­dzie­lić z przy­ja­ciół­ką.

– Chodź – po­wie­dzia­łam do Aśki. Zdzi­wi­ła się, ale mój głos na szczę­ście wy­brzmiał bar­dzo za­chę­ca­ją­co i nie zno­sił sprze­ci­wu. – To bar­dzo ważne.

Po­szła za mną. Po kil­ku­na­stu kro­kach za­pa­li­łam la­tar­kę, a cie­płe świa­tło ujaw­ni­ło długi tunel.

Kiw­nę­łam do niej po­ro­zu­mie­waw­czo.

– To nie jest grota. To…

– Ja­ski­nia! – do­koń­czy­ła za mnie i za­fa­scy­no­wa­na po­szła przo­dem, choć nie miała la­tar­ki.

Do­rów­na­łam jej kroku. Pa­mię­tam, że po ja­kimś cza­sie za­uwa­ży­ły­śmy dziw­ne na­pi­sy na ścia­nach. I ob­raz­ki. Pew­nie jacyś wan­da­le tam wcze­śniej byli, ale my od razu za­czę­ły­śmy do tych ry­sun­ków ukła­dać nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie. W na­szych gło­wach to były hie­ro­gli­fy wy­ry­te przez ja­ski­niow­ców.

– Też bym chcia­ła być ja­ski­niow­cem. – W pew­nym mo­men­cie po­wie­dzia­ła Aśka. – Wtedy ro­dzi­ce by mnie nie zna­leź­li.

Po­świe­ci­łam na nią i nie­chcą­cy ośle­pi­łam la­tar­ką.

– Mo­że­my być! – wy­krzy­cza­łam en­tu­zja­stycz­nie. – Czy ty też czu­jesz się tu wy­jąt­ko­wo do­brze? I bez­piecz­nie?

– Tak! – Udzie­lił się jej mój en­tu­zjazm. – Jak ni­g­dzie in­dziej!

– Czy cie­bie też cie­ka­wi, gdzie ten tunel się koń­czy?

– Jesz­cze jak!

– No to je­ste­śmy… ja­ski­nio­łaz­ka­mi!

Za­śmia­ły­śmy się. Do­pie­ro potem się do­wie­dzia­ły­śmy, że pra­wi­dło­wa nazwa to gro­to­ła­zi.

Każdy wolny week­end spę­dza­ły­śmy na zwie­dza­niu ja­skiń. Naj­pierw w Pol­sce, potem w Eu­ro­pie. Week­en­dy zmie­nia­ły się w ty­go­dnio­we urlo­py.

W gim­na­zjum do­łą­czył do nas Da­niel. Pod­szedł do nas na prze­rwie, gdy pla­no­wa­ły­śmy ko­lej­ny wy­jazd. Wła­ści­wie po­de­szły do nas strzę­py skóry i ubra­nia. Czo­łów­ka spa­dła nagle z su­fi­tu, ude­rza­jąc mnie w ramię…

 

 

 

Zry­wam się tak gwał­tow­nie, że ude­rzam głową w ścia­nę. Który to już raz? W końcu roz­bi­ję sobie ten łeb.

Coś mi się toczy po ra­mie­niu, strą­cam to szyb­ko. Ra­czej to był ka­mień, ale w ta­kich ciem­no­ściach nic nie wia­do­mo. Zwłasz­cza że dzie­ją się tu po­pie­przo­ne rze­czy.

Po­wo­li wsta­ję, na­rzu­cam na plecy koc i ru­szam w dal­szą wę­drów­kę. Nie wiem, od ilu dni nie piłam wody, ale mu­sia­ło to być dawno. Mam spę­ka­ne usta, nie je­stem w sta­nie nic po­wie­dzieć, nawet prze­łknąć śliny.

– Pomóż mi!

Za­mie­ram. Co to, kurde, było? Już mi się we łbie mie­sza, czy fak­tycz­nie ktoś po­trze­bu­je po­mo­cy?

Nie ru­szam się i na­słu­chu­ję. Po dłuż­szej chwi­li tłu­ma­czę sobie, że to były omamy słu­cho­we z od­wod­nie­nia. Muszę zna­leźć jakąś wodę, jakąś ka­łu­żę, bo bę­dzie coraz go­rzej.

Sta­wiam pierw­szy krok i znowu sły­szę ten głos. Nie mogę zro­zu­mieć słów, ale ktoś mówi bła­gal­nym i płacz­li­wym tonem. To męż­czy­zna.

Po­su­wam się dalej, już sama nie wie­dząc, czy chcę uciec jak naj­da­lej z tego miej­sca, czy chcę pomóc męż­czyź­nie. Nie po­tra­fię zlo­ka­li­zo­wać, skąd głos po­cho­dzi – nie wy­brzmie­wa ani zza moich ple­ców, ani przede mną, ani zza ścia­ny…

– Nie zo­sta­wiaj mnie­eee!

To już nie jest płacz. To dziki ryk. Nie za­trzy­mu­ję się, pędzę coraz szyb­ciej, szo­ru­jąc dłoń­mi po ścia­nie tu­ne­lu. Nagle na po­licz­kach czuję łzy, a na no­gach struż­ki moczu.

Męż­czy­zna pa­ni­ku­je. Krzy­czy coraz gło­śniej i roz­pacz­li­wiej. A ja nie mogę od niego uciec.

– Ja tu umrę! Boże! Po co ja tu wła­zi­łem! Utkną­łem! Bła­gam! Nie mogę od­dy­chać… Nie mogę się wy­czoł­gać z po­wro­tem! Zaraz ze­mdle­ję…

Boże. Nie. Nie, nie, nie.

To tylko moja chora wy­obraź­nia… Je­stem wy­koń­czo­na, od­wod­nio­na i… to nie dzie­je się na­praw­dę…

– Wy­cią­gnij mnie stąd! N i e  z o s t a w i a j m n i e, ty fiu­cie!

Wrzask mężczyzny nie ustaje. Za­czy­nam hi­ste­rycz­nie pła­kać i jed­no­cze­śnie nie prze­sta­ję wlec się wzdłuż ścia­ny.

Za­mknij się! Prze­cież ty umar­łeś, typie…

Za­mknij się, za­mknij się, za­mknij się…

 

 

 

Krzy­ki na­resz­cie uci­chły, ale ile czasu mi­nę­ło? Już dawno prze­sta­łam się nad tym za­sta­na­wiać. Mogło to być pół go­dzi­ny, albo nawet pół dnia. Wszyst­kie ob­ser­wa­cje i fakty mi się zle­wa­ją, zmy­sły mam przy­tę­pio­ne, idę coraz wol­niej.

Tamte krzy­ki mnie prze­ra­zi­ły i nadal prze­ra­ża­ją. Cią­gle je sły­szę, od­bi­ja­ją się w mojej czasz­ce jak echo.

Nagle moja prawa noga zsuwa się w dół. Wpa­dłam w jakąś dziu­rę… Stud­nię? Kan­cia­ste, skal­ne ścia­ny ranią mnie w każdą część ciała. W głowę, ramię, łydkę, szyję, dło­nie…

W końcu ude­rzam o dno. Nie mam siły wstać. Je­stem tak obo­la­ła, że do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li do­cie­ra do mnie, że… widzę prze­cież swoje dło­nie.

Dość nie­da­le­ko przede mną wid­nie­je szpa­ra, przez którą prze­bi­ja się łuna świa­tła. Taką samą wi­dzia­łam na tej półce skal­nej, gdy scho­dzi­li­śmy w dół, zanim…

Świa­tło przy­po­mi­na pło­mie­nie ogni­ska. To głu­pie, ale od razu robi mi się raź­niej. Je­stem w bez­na­dziej­nej sy­tu­acji, z pew­no­ścią nie­dłu­go umrę, ale przy­naj­mniej nie umrę w to­tal­nych ciem­no­ściach.

Pró­bu­ję wstać, szu­kam koca, który był moim je­dy­nym po­cie­szy­cie­lem. Przez chwi­lę nie mogę go zna­leźć i już się nie­po­ko­ję… Jest! Wy­czu­wam go i przy­cią­gam do sie­bie. Wy­cią­gam go w stro­nę świa­tła.

Wtedy za­mie­ram. Mój mózg po­cząt­ko­wo się opie­ra, nie chce po­łą­czyć fak­tów.

Nie, to znów omamy… albo śnię, ja nadal śnię…

Na kocu roz­cią­ga się wzór czar­ne­go smoka z dłu­gim ogo­nem i roz­po­star­ty­mi skrzy­dła­mi po bo­kach…

Smok się roz­my­wa i trzę­sie. Do­pie­ro po chwi­li do­cie­ra do mnie, że to ja nim tak gwał­tow­nie te­le­pię.

Rzu­cam koc, a ra­czej skórę Aśki na zie­mię. Wy­mio­tu­ję tak gwał­tow­nie, że się duszę, ledwo łapię po­wie­trze.

Pró­bu­ję wstać, odejść jak naj­da­lej od tej skóry, ale nie mam siły. Wła­śnie zwró­ci­łam je­dy­ny po­si­łek, jaki zja­dłam w ciągu kil­ku­na­stu go­dzin, a może nawet kilku dni, a nie­od­łącz­ny strach i ciem­ność tylko mnie do­bi­ły. Ten po­si­łek, ten owoc…

Czy to był faktycznie owoc?

Wma­wia­łam sobie, że to był jakiś pognieciony owoc, ale wie­dzia­łam, że nie mógł nim być. To coś miało zbyt dziwną konsystencję i lepkość…

Na to wspo­mnie­nie znowu do­sta­ję tor­sji. Gdy się koń­czą, czuję, że je­stem kom­plet­nie wy­czer­pa­na. Kręci mi się w gło­wie z od­wod­nie­nia, nie­do­ży­wie­nia i prze­ra­że­nia. Skóra Aśki z ta­tu­ażem smoka ledwo oświe­tla­na przez pło­mień prze­bi­ja­ją­cy się przez szpa­rę wi­ru­je wokół mnie jak he­li­kop­ter.

Opie­ram się o wil­got­ną ścia­nę ja­ski­ni. Wpi­jam w nią pa­znok­cie, chwy­tam się jej tak, jak reszt­ki na­dziei, że prze­ży­ję. Po­wo­li wsta­ję, nogi trzę­są się jak w fe­brze.

Ledwo idę, ale idę. Wyjdę stąd. Zaraz znaj­dę coś do je­dze­nia, dojdę do źró­dła świa­tła…

Nagle noga zsuwa się w prze­paść. Spa­dam. Ukłu­cie w bio­drze, szarp­nię­cie w ra­mie­niu, ude­rze­nie w pierś, tępy ból w czasz­ce…

 

 

 

Pa­nu­je pół­cień. Ciem­ność roz­pra­sza­ją je­dy­nie stosy i ogni­ska. Pa­trzę przed sie­bie, ale nie wiem, gdzie jest ścia­na czy też ra­czej ho­ry­zont, bo czar­ne niebo zlewa się z czar­ną zie­mią.

Roz­glą­dam się. Wokół mnie wa­la­ją się ogrom­ne kopce bi­żu­te­rii, monet, ubrań, broni i gli­nia­nych garn­ków.

Już mia­łam taki sen. I wiem, że zaraz po­ja­wi się on. Weles.

Serce bije szyb­ko, strach za­ci­ska gar­dło. Za­uwa­żam kilku ludzi w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści ode mnie, któ­rzy są przy­wią­za­ni do pala i sto­sów drew­na. Spo­glą­dam w dół i widzę, że ja rów­nież je­stem przy­wią­za­na do stosu, a ręce mam zwią­za­ne za ple­ca­mi. Do­pie­ro teraz czuję, jak sznur wrzy­na się w nad­garst­ki.

Pod­no­szę nie­znacz­nie głowę i wtedy pa­ra­li­żu­je mnie obrzy­dze­nie i zgro­za. Wokół sto­sów z przy­wią­za­ny­mi do nich ludź­mi oraz kop­ców róż­no­rodnych przed­mio­tów cho­dzą na czwo­ra­kach dziw­ne kre­atu­ry. Są małe, ale wy­glą­da­ją jak naj­gor­sze z kosz­ma­rów. Głowy mają nie­pro­por­cjo­nal­nie duże do resz­ty ciała, tak samo oczy, które zaj­mu­ją przy­naj­mniej po­ło­wę twa­rzy. Z ust wy­su­wa­ją się dłu­gie ję­zy­ki, po­dob­ne do tych u węży. Nie­któ­rym tym po­two­rom z tu­ło­wi wy­sta­ją do­dat­ko­we ręce, nogi, albo i skrzy­dła.

Do­pie­ro gdy widok za­czął się za­ma­zy­wać, do­tar­ło do mnie, że cią­gle pła­czę. Nie mam siły stać, ale nogi są tak mocno przy­wią­za­ne do pala, że nawet nie mogę się zsu­nąć.

Prze­ra­ża­ją­ce kre­atu­ry nagle się roz­stępują. Na czar­nym płót­nie ho­ry­zon­tu wy­róż­nia się ciem­niej­sza plama. Jesz­cze nie widzę go wy­raź­nie, ale wiem, że to on.

Weles, ma­cha­jąc cha­otycz­nie wy­krzy­wio­ny­mi łap­ka­mi, w jed­nej z nich trzy­ma sztyw­no po­chod­nię. Pło­nie ona ja­śniej od wszyst­kich in­nych sto­sów i ognisk. Po­twór pod­cho­dzi do jed­ne­go z bla­dych ludzi.

– Chcia­łeś po­wró­cić do świa­ta ży­wych.

Męż­czy­zna nie ru­sza usta­mi, więc mu­siał po­wie­dzieć to Weles. Za­mie­ram. Po­twór brzmi prze­ra­ża­ją­co – nigdy nie sły­sza­łam tak głę­bo­kie­go i nie­po­ko­ją­ce­go głosu, jakby do­cho­dził zza grobu.

Blady męż­czy­zna nie od­po­wia­da. Spusz­cza głowę.

– Chcia­łeś za­bu­rzyć po­rzą­dek wszech­świa­ta – kon­ty­nu­uje Weles, a jego ma­lut­ka głowa buja się na dłu­giej, ży­ra­fiej szyi w nie­zro­zu­mia­łym tańcu.

Męż­czy­zna pła­cze i kręci głową.

– Nie chcia­łem – chli­pie. – Nie chcia­łem ni­cze­go za­bu­rzać… Chcia­łem tylko się po­że­gnać…

– Po­że­gna­li się już z tobą! – ryczy Weles, a racz­ku­ją­ce po­twor­ki roz­pierz­cha­ją się jak ja­kieś ohyd­ne, ogrom­ne mrów­ki. – Wy­pra­wi­li ci po­grzeb, dali wszyst­ko, co po­trzeb­ne w tym życiu, wszyst­ko do­szczęt­nie spa­li­li. A ty mu­sia­łeś wró­cić na po­wierzch­nię i na­mie­szać im w gło­wach. Każdy, kto nie umie po­go­dzić się ze śmier­cią, musi po­nieść karę.

Męż­czy­zna pro­te­stu­je prze­ra­żo­ny, ale po­chod­nia We­le­sa nie­ubła­ga­nie zbli­ża się do stosu. Ca­łość za­pa­la się w se­kun­dę, wraz z hi­ste­rycz­nie wrzesz­czą­cą ofia­rą.

Zwie­rzę­cy sko­wyt wrzy­na mi się w uszy. Nie prze­sta­ję pła­kać i drżeć. Je­stem prze­ra­żo­na nie tylko sy­tu­acją i cier­pie­niem męż­czy­zny, ale też fak­tem, że znam już ten krzyk. Do­kład­nie taki sam krzyk sły­sze­li­śmy w ja­ski­niach.

Weles zbli­ża się do ko­lej­nej ofia­ry i wy­glą­da na to, że nie ko­niec tor­tur. Tym razem jest to ko­bie­ta. Jed­nak ona nie pła­cze. Dum­nie spo­glą­da w prze­dziw­ną twarz We­le­sa.

– Ty rów­nież wy­do­sta­łaś się na po­wierzch­nię – mówi su­ro­wo wład­ca pod­zie­mi.

– Ow­szem – od­po­wia­da ko­bie­ta.

– W jakim celu?

– Czy to teraz ważne? I tak mnie spa­lisz.

– Od­po­wia­daj!

– Chcia­łam oszczę­dzić przed tobą moje dziec­ko. Nie zdą­ży­łam go ochrzcić…

– To dziec­ko?

Weles wska­zu­je swoją ga­łę­zią łapą jedno z ma­łych kre­atur, które nie­ocze­ki­wa­nie po­ja­wi­ło się pod sto­sem ko­bie­ty. Do­pie­ro teraz na jej twa­rzy po­ja­wia­ją się łzy. Mil­czy.

– Jak wi­dzisz, nie jest mu u mnie źle – mówił gro­bo­wym gło­sem Weles. – Wszyst­kie twoje przed­mio­ty prze­ka­żę jemu. Przy­naj­mniej tutaj na­cie­szy się ży­ciem, skoro nie mógł zro­bić tego na po­wierzch­ni. Ale ty mu­sisz po­nieść karę za zła­ma­nie bo­skich i ludz­kich praw.

Nie prze­dłu­ża­jąc, zbli­ża po­chod­nię do stosu. Po chwi­li jej krzy­ki bólu dołączają do wrzasków męż­czy­zny.

Za­ci­skam oczy tak mocno, że aż bolą mnie po­wie­ki. Nagle czuję dra­pa­nie na nodze. Otwie­ram oczy. To jedna z tych ma­łych kre­atu­rek cze­pia się mojej nogi i wrzy­na we mnie swoje pa­zu­ry. Pró­bu­ję ode­pchnąć to coś, ale mocno zwią­za­ne sznu­ry nie po­zwa­la­ją mi na żaden ruch.

Wład­ca pod­zie­mi od­wra­ca się do mnie. Robi to samą głową i ży­ra­fią szyją, tułów zo­sta­je na miej­scu, przy pło­ną­cym sto­sie.

– Ty je­steś… nowa.

Nic w jego twa­rzy się nie po­ru­sza, ale wiem, że to on mówi. Nie­spo­dzie­wa­nie na jego ob­li­czu two­rzy się dziu­ra, coraz więk­sza i więk­sza, która po­wo­li prze­cho­dzi w kosz­mar­ny uśmiech.

– Świe­ża, świe­ża… – Te słowa zieją z jego ust, wraz z za­pa­chem ziemi i wil­go­ci. – Świe­ża krew. Nie po­grze­ba­no cię. Je­steś gro­to­łaz­ką.

Za­czy­nam wyć. Mam już dosyć. Chcę się obu­dzić.

– Obu­dzić? – Naj­wy­raź­niej ta ży­ra­fia kre­atu­ra od­czy­tu­je moje myśli. Od­chy­la ma­lut­ką głowę do tyłu, prze­krę­ca­jąc ją o trzy­sta sześć­dzie­siąt stop­ni. Nagle z jego dziu­ry w twa­rzy wy­do­by­wa się śmiech. Jest ab­so­lut­nie prze­ra­ża­ją­cy – przy­po­mi­na hu­ra­gan i obłą­ka­ne­go klau­na jed­no­cze­śnie.

W końcu prze­sta­je obrzy­dli­wie re­cho­tać i wraca do po­przed­niej po­zy­cji. Zbli­ża się do mnie, a ja znowu czuję za­pach ziemi z do­miesz­ką zgni­li­zny.

– Ty chyba nic nie ro­zu­miesz – mówi z tym czymś na twa­rzy, co ma przy­po­mi­nać uśmiech. – Nie mo­żesz się obu­dzić, bo nie śpisz.

Je­stem tak zszo­ko­wa­na, że na chwi­lę za­po­mi­nam o prze­ra­że­niu.

– C-co? – dukam.

– Mar­ty­na, gro­to­łaz­ka – syczy Weles. – Taka mądra dziew­czy­na, a nawet nie zo­rien­to­wa­ła się, że nie żyje.

Od­ru­cho­wo kręcę in­ten­syw­nie głową na boki.

– Ja śnię… tylko śnię…

– Nie martw się, nie bę­dziesz tu sama – mówi po­twór drwią­co. – Twoi przy­ja­cie­le do­trzy­ma­ją ci to­wa­rzy­stwa.

Po­ru­sza ła­pa­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi ko­na­ry, jakby coś cza­ro­wał. Spo­mię­dzy sto­sów i ognisk wy­ła­nia się po­stać do­rów­nu­ją­ca wzro­stem lu­dziom. Do­pie­ro gdy zbli­ża się do jed­ne­go ze sto­sów, za­uwa­żam, że bar­dzo się różni od nie­szczę­śni­ków cze­ka­ją­cych na sąd wład­cy pod­zie­mi.

Po­ma­gier We­le­sa rusza się dzi­wacz­nie – sztyw­no, nie ugi­na­jąc nóg w ko­la­nach, jak ry­cerz w zbroi. Ma na sobie ob­szar­pa­ny strój gro­to­ła­za i przy­po­mi­na zom­bie. Skóra oraz mięso w wielu miej­scach od­pa­dły, od­sła­nia­jąc kości. Gdy zom­bie staje obok wład­cy pod­zie­mi, do­strze­gam zbież­ność w ru­chach ga­łę­zich pal­ców We­le­sa z jego kro­ka­mi.

Do­pie­ro wtedy coś do mnie do­cie­ra i krzyk za­mie­ra na ustach.

Te spodnie. Te ob­szar­pa­ne spodnie zom­bia­ka…

To ten gro­to­łaz, który utknął w śle­pej gro­cie… To ten, który prze­śla­do­wał mnie w ja­ski­niach…

Nie­sie pa­ku­nek w gni­ją­cych rę­kach. Roz­wi­ja go po­wo­li i pre­zen­tu­je, jakby chciał mi go sprze­dać. Widzę… ta­tu­aż o wzo­rze smoka.

Skóra Aśki spada na pie­kiel­ną zie­mię. Tuż obok niej lą­du­je inna skóra i strzę­py ubra­nia. Roz­po­zna­ję ko­szul­kę Da­nie­la.

Ogrom­ny i obez­wład­nia­ją­co cięż­ki głaz prze­ra­że­nia gnie­cie mnie w pierś, ale naj­wy­raź­niej Weles i jego sługa nie za­mie­rza­ją koń­czyć tych tor­tur. Nagle w gni­ją­cych rę­kach zom­bia­ka po­ja­wia się coś jesz­cze. Wy­glą­da jak ró­żo­wo-czer­wo­ny organ…

– Po­win­naś być mu wdzięcz­na – mówi drwią­co Weles. – Na­kar­mił cię, gdy przy­mie­ra­łaś gło­dem. Dzię­ki temu, że zja­dłaś serce swo­je­go przy­ja­cie­la, prze­ży­łaś. No, na krót­ko, ale prze­ży­łaś. Jak ci sma­ko­wa­ło?

Chcę zwy­mio­to­wać, ale nie mam czym. W re­zul­ta­cie kasz­lę, wstrzą­sa­na tor­sja­mi.

Trup-gro­to­łaz schy­la się po obie skóry le­żą­ce na ziemi i kuś­ty­ka w moją stro­nę. Weles nadal prze­bie­ra szpo­na­mi, kie­ru­jąc swoją ma­rio­net­ką.

Zom­biak za­kła­da mi obie skóry za głowę. Wrzesz­czę, ile sił w płu­cach i wierz­gam, ale skóry przy­ja­ciół zsu­wa­ją się jeszcze niżej, z karku na plecy. I znów do moich uszu do­cho­dzi ohyd­ny śmiech We­le­sa.

W pew­nym mo­men­cie urywa śmiech i pod­cho­dzi do mnie. Robi to tak szyb­ko, że z prze­ra­że­nia tracę od­dech i za­mie­ram w bez­ru­chu.

– Macie taki pięk­ny świat, tam na górze. – Wład­ca pod­zie­mi syczy mi zgni­li­zną w twarz. – Tyle do od­kry­cia. Ale wam cią­gle jest mało. Mu­si­cie wpy­chać się tam, gdzie jest to nie­moż­li­we. Tam, gdzie jest jesz­cze jakaś świę­tość. Tam, gdzie miesz­ka­ją bo­go­wie. Jeśli jest na­pi­sa­ne, że nie można wejść, wcho­dzi­cie. Jeśli przej­ście jest zbyt wą­skie, prze­ci­śnie­cie się, choć­by­ście mieli umrzeć. – Od­wró­cił się w stro­nę zom­bia­ka. – Jak ten tu. Za głę­bo­ko za­wę­dro­wał. Pra­wie od­krył to miej­sce, świę­te miej­sce. Miej­sce spo­ko­ju udrę­czo­nych dusz. Azyl de­mo­nów, po­roń­ców. Nasze świa­ta nie mogą się prze­ni­kać. De­mo­ny nie mogą wy­cho­dzić na po­wierzch­nię, a lu­dzie nie mogą do­stać się do pod­zie­mi. Dla­te­go każdy, kto jest na tyle głupi, by wci­skać się mię­dzy wą­skie ja­ski­nie i głę­bo­kie stud­nie, musi zo­stać uni­ce­stwio­ny. Dla­te­go ka­za­łem temu idio­cie utrud­niać waszą wy­ciecz­kę. Żaden czło­wiek nie może do­trzeć do tego miej­sca. Żaden. Ty rów­nież.

Oczy mam tak wy­ba­łu­szo­ne ze stra­chu, że aż bolą. Serce kłuje, oszo­ło­mio­ne i obo­la­łe od moc­nych ude­rzeń o żebra.

– Więc jak bę­dzie? – pyta Weles. – Chcesz wiecz­nie się sma­żyć czy wiecz­nie mi słu­żyć?

 

 

 

Słuch mam wy­ostrzo­ny jak nigdy wcze­śniej. Pa­zu­ry wy­ro­sły mi tak dłu­gie, że nie po­trze­bu­ję szpe­ju – żad­nych lin, ka­ra­biń­czy­ków, po­ignee ani pasów – bez trudu wpi­jam się w skały i utrzy­mu­ję na wil­got­nych ścia­nach.

Nie po­trze­bu­ję też je­dze­nia na długi czas. Serca ludzi bar­dzo mnie na­sy­ca­ją. Nie­sa­mo­wi­te, że jesz­cze nie­daw­no wy­mio­to­wa­łam na myśl, że zja­dłam serce Da­nie­la.

Przy­bra­łam też skórę Aśki. Każdy śmier­tel­nik przed śmier­cią bę­dzie mógł po­dzi­wiać mój (tak, teraz już mój) fan­ta­stycz­ny ta­tu­aż.

Sły­szę ich, choć są do­pie­ro kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów nad zie­mią. Jed­nak już teraz do­cie­ra­ją do mnie wy­raź­nie ich kroki. Jest ich trzech. Co za iro­nia losu.

Ko­le­ga zom­biak na razie leni się w swoim gro­bow­cu. Gdy gro­to­ła­zi do­sta­tecz­nie się zbli­żą, wyj­dzie z niego, a potem so­lid­nie ich na­stra­szy. Może jeden z nich do­sta­nie za­wa­łu – by­ło­by świet­nie, oszczę­dzi­ło­by to dużo ro­bo­ty. A jeśli będą chcie­li wró­cić, za­blo­ku­ję każde wyj­ście z ja­ski­ni ogrom­nym gła­zem.

Śmiać mi się chce, gdy przy­po­mnę sobie, że jesz­cze nie­daw­no bałam się śmier­ci. Że bałam się tych ja­skiń, głodu, sa­mot­no­ści i ciem­no­ści. Jak mo­głam wcze­śniej pra­gnąć żyć, skoro cią­gle się cze­goś bałam? Do­pie­ro teraz warto jest żyć!

Z tą myślą wska­ku­ję na jedną z głęb­szych półek skal­nych. Nie mogę się po­wstrzy­mać od chi­cho­tu z eks­cy­ta­cji i ra­do­ści. Mój śmiech nie­sie się po ja­ski­niach, na bar­dzo długą od­le­głość. Kroki gro­to­ła­zów za­mie­ra­ją. Cho­le­ra, po­win­nam się za­mknąć, bo się spło­szą.

Jed­nak idą dalej. Nie po­win­no mnie to dzi­wić – byłam taka sama. Ludz­ka cie­ka­wość jest bło­go­sła­wień­stwem i prze­kleń­stwem jed­no­cze­śnie. Dla mnie bło­go­sła­wień­stwem, dla nich prze­kleń­stwem.

Po­cze­kam sobie tu na nich, w końcu się po­ja­wią.

Chwa­ła We­le­so­wi!

Koniec

Komentarze

Hej!

 

Moje szczegółowe zdanie znasz z bety więc będzie krótko.

 

Bardzo ciekawy i oryginalny setting. Czyli miejsce które np. dla mnie potencjalnie jest przerażające i bez żadnych potworów.

Fajne, podobało mi się. Dobry horror moim zdaniem.

Przeczytałem z przyjemnością :)

 

Pozdrawiam i klikam!

Dziękuję Edwardzie jeszcze raz za pomoc i za klika :) heart

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Zalali go betonem, bo i tak nie mogli go wydostać, no i też żeby nikt tam więcej nie właził.

Ożesz, naprawdę czy…?

Taki ,,Blair Witch Project”, tylko z jaskinią zamiast lasu. Nawet spoko, chociaż to może nie jest najlepsze określenie, bo sam mam klaustrofobię i w miarę czytania coraz bardziej ściskało mnie w gardle. :I Czyli główny cel horroru został osiągnięty i za to plus.

Z ciekawości, dlaczego Weles? On był bogiem, nie demonem (dopóki Czesi nie przeszli na chrześcijaństwo i nie przerobili go na smoka Wołoszyna, ale to inna historia) i wbrew temu, co ludzie lubią gadać, nie miał nic wspólnego ze światem zmarłych. Mi by tu bardziej pasował jakiś Skarbnik czy ktoś.

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Hej SNDWLKR,

 

Zalali go betonem, bo i tak nie mogli go wydostać, no i też żeby nikt tam więcej nie właził.

Ożesz, naprawdę czy…?

Nie wydarzyło się to co prawda w Jaskini Wielkiej Śnieżnej, ale gdzieś w Ameryce był taki przypadek. Bardzo mnie przeraził, więc go wykorzystałam.

 

Taki ,,Blair Witch Project”, tylko z jaskinią zamiast lasu. Nawet spoko, chociaż to może nie jest najlepsze określenie, bo sam mam klaustrofobię i w miarę czytania coraz bardziej ściskało mnie w gardle. :I Czyli główny cel horroru został osiągnięty i za to plus.

O wow! Z jednej strony mi przykro, że odczuwałeś dyskomfort, ale z drugiej, skoro się tak wczułeś, to chyba warsztat już mam całkiem niezły? ;p

 

Z ciekawości, dlaczego Weles? On był bogiem, nie demonem (dopóki Czesi nie przeszli na chrześcijaństwo i nie przerobili go na smoka Wołoszyna, ale to inna historia) i wbrew temu, co ludzie lubią gadać, nie miał nic wspólnego ze światem zmarłych. Mi by tu bardziej pasował jakiś Skarbnik czy ktoś.

Uwierz mi, że najpierw był Skarbnik! Ale potem doczytałam, że Weles był między innymi bogiem zaświatów, Nawii.

W folklorze Weles przedstawiany jest jako władca zaświatów – Nawi, na której łąki wyprowadza dusze.

(…)

Sugestie indoeuropeistów wskazują na możliwy związek etymologiczny Welesa z tocharskim(A) walu – „śmierć”, greckimi (W)ēlýsion pedíon – „Polami Elizejskimi”, hetyckim wēllu- oznaczającym łąki w zaświatach czy staronordycką val-höll „Walhallą[5].

Źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Weles

 

I jakoś mi bardziej podpasował niż Skarbnik, który przedstawiany jest jako.. hm, no właśnie demon podziemi ;p

Kuurde, nie wiem teraz już… Może z powrotem zamienię na Skarbnika? ;p

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

skoro się tak wczułeś, to chyba warsztat już mam całkiem niezły?

Straszyć też trza umić, więc chyba tak. :)

Uwierz mi, że najpierw był Skarbnik!

O, no proszę.

Ale potem doczytałam, że Weles był między innymi bogiem zaświatów, Nawii.

To akurat chyba nie do końca prawda. Weles faktycznie był podziemnym bóstwem, ale związanym raczej z płodnością, bo Słowianie – według niektórych teorii – mogli w ogóle nie mieć koncepcji oddzielnych zaświatów i jednego ,,boga zmarłych” (Długosz wspomina postać zwaną Nija jako odpowiednika Hadesa, ale wielu badaczy mu nie wierzy :P).

Kuurde, nie wiem teraz już… Może z powrotem zamienię na Skarbnika?

Jak uważasz (i o ile regulamin konkursu dopuszcza taką zmianę).

Show us what you've got when the motherf...cking beat drops...

Po chwili cała trójka stoi na dnie Wielkiej Studni. ← Zmieniłbym. Może na: Po chwili wszyscy stoimy na dnie Wielkiej Studni.

Holly, omijam horrory dużym łukiem. Coś mnie skusiło, żeby zajrzeć do Twojego. Nie wiem co. Zajrzałem na początek i ucieszyłem się, bo obudziły się wspomnienia, jak pomagałem przyszłej żonie kartować jaskinię Ciemną do jej pracy magisterskiej. Zacząłem czytać i zrozumiałem, że to jednak nie dla mnie. Umiejętnie zwiększasz grozę (dobry warsztat i coś więcej). Przy otwartym grobowcu speleologa wymiękłem. Sorry. Powodzenia w konkursie. :)

Cześć Koalo!

 

Holly, omijam horrory dużym łukiem. Coś mnie skusiło, żeby zajrzeć do Twojego.

Bardzo mnie to cieszy. Może tytuł? Długo nad nim myślałam. Ponieważ mam tendencję do przekombinowywania (jest takie słowo w ogóle?), uznałam, że im prostszy będzie, tym lepiej.

 

Zajrzałem na początek i ucieszyłem się, bo obudziły się wspomnienia, jak pomagałem przyszłej żonie kartować jaskinię Ciemną do jej pracy magisterskiej.

Oo, bardzo mi miło!

 

Zacząłem czytać i zrozumiałem, że to jednak nie dla mnie. Umiejętnie zwiększasz grozę (dobry warsztat i coś więcej). Przy otwartym grobowcu speleologa wymiękłem.

Hm, trochę mi smutno. Ale skoro omijasz horrory szerokim łukiem, to i tak cieszę się, że mój tekst chociaż zacząłeś czytać.

 

Sorry

Mi też przykro.

 

Powodzenia w konkursie. :)

(Nie) Dziękuję!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Hej. Lubię surwiwalowe horrory, dlatego też fabuła zdecydowanie przypadła mi do gustu. I ja pomyślałam o Blair Witch, które chętnie i z nostalgią obejrzę w wolnej chwili.

Nie wiem, czy Weles pasuje mi do tego uniwersum, ale niech będzie – z pewnością nie zepsuł mi odbioru. Dało się poczuć klaustrofobiczną atmosferę jaskini, choć według mnie akt jedzenia domniemanego szczura przyszedł trochę za wcześnie. Z drugiej strony bohaterka mogła stracić poczucie czasu, więc niech Ci będzie.

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Hej, HollyHell! :)

 

Oryginalny pomysł na tekst w połączeniu ze sprawną narracją i bardzo porządną warstwą językową skutkowały przyjemną i płynną lekturą. Relacje narratorki są wiarygodne, przez co w trakcie czytania czułem, jakbym też był w jaskini. To wyszło naprawdę fajnie.

 

Troszkę gorzej w kwestii grozy. Jaskinie, czy tam inne groty, nie powodują u mnie lęku z automatu. I gdyby nie tematyka konkursu oraz wyrażane wprost obserwacje narratorki, to bym tej grozy mógł nie zauważyć. Jakoś w 2/3 tekstu miałem już ich trochę dość. W sensie, tyle się już naczytałem o lęku Martyny, ale sam go nie odczułem.

 

Niemniej, poza warstwą stricte horrorową, tekst jest bardzo dobry. Z tego względu kliknę do biblioteki.

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Cześć Rossa!

 

Wydaje mi się, że spotykamy się po raz pierwszy. Bardzo mi miło! To zaszczyt gościć tutaj kolejną piórkową osobistość.

 

Lubię surwiwalowe horrory, dlatego też fabuła zdecydowanie przypadła mi do gustu. I ja pomyślałam o Blair Witch, które chętnie i z nostalgią obejrzę w wolnej chwili.

O, popatrz, to już druga osoba pisze coś podobnego, chyba muszę obejrzeć ten Blair Witch ;p Chociaż raz widziałam gameplay i się tak wystrachałam, że trudno mi się przekonać do filmu…

 

Nie wiem, czy Weles pasuje mi do tego uniwersum, ale niech będzie – z pewnością nie zepsuł mi odbioru.

Hm. Coraz bardziej skłaniam się ku temu, by jednak wrócić do Skarbnika.

 

Dało się poczuć klaustrofobiczną atmosferę jaskini

Uf, to bardzo dobrze! Nie stoję w miejscu!

 

choć według mnie akt jedzenia domniemanego szczura przyszedł trochę za wcześnie. Z drugiej strony bohaterka mogła stracić poczucie czasu, więc niech Ci będzie.

Aha, a ten zarzut akurat średnio rozumiem, ale tak, niech mi będzie :)

 

Dziękuję za klika! Kłaniam się nisko!

 


 

Dzień dobry, cezary_cezary!

 

Miło mi Cię widzieć (czytać)!

 

Oryginalny pomysł na tekst w połączeniu ze sprawną narracją i bardzo porządną warstwą językową skutkowały przyjemną i płynną lekturą. Relacje narratorki są wiarygodne, przez co w trakcie czytania czułem, jakbym też był w jaskini. To wyszło naprawdę fajnie.

Oh, stop ;p

 

Troszkę gorzej w kwestii grozy. Jaskinie, czy tam inne groty, nie powodują u mnie lęku z automatu. I gdyby nie tematyka konkursu oraz wyrażane wprost obserwacje narratorki, to bym tej grozy mógł nie zauważyć. Jakoś w 2/3 tekstu miałem już ich trochę dość. W sensie, tyle się już naczytałem o lęku Martyny, ale sam go nie odczułem.

A to ciekawe :) Jedni przez jaskinie nie mogą przebrnąć (podobno ze strachu :P), a innych to nie rusza. Chyba masz za sobą dużo przeczytanych i obejrzanych horrorów, co?

 

Niemniej, poza warstwą stricte horrorową, tekst jest bardzo dobry. Z tego względu kliknę do biblioteki.

Tobie również kłaniam się nisko!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Chyba masz za sobą dużo przeczytanych i obejrzanych horrorów, co?

Nic z tych rzeczy :) Z tematyki "grozy" lubię wszelkiej maści twory o zombie, ale to tyle ;) Natomiast jaskinie nie budzą we mnie szczególnego niepokoju. Za to jakbyś zobaczyła, jak próbuje wejść gdzieś po drabinie… (w ogóle to jest ciekawe – nie mam lęku wysokości, więc spokojnie chodzę po górach. Do momentu, aż zobaczę łańcuchy albo drabiny -> wtedy jest koniec wyprawy…)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

 

choć według mnie akt jedzenia domniemanego szczura przyszedł trochę za wcześnie. Z drugiej strony bohaterka mogła stracić poczucie czasu, więc niech Ci będzie.

Aha, a ten zarzut akurat średnio rozumiem, ale tak, niech mi będzie :)

Żaden zarzut, po prostu wydaje mi się, że musi minąć kilka ładnych dni na głodzie, zanim człowiek zje coś, co normalnie uznałby za obrzydliwe/niejadalne. Tyle, że poczucie czasu (albo raczej jego brak) wiele wyjaśnia. Ostatnio słuchałam podcastu o zawalonym centrum handlowym w Korei i jedna dziewczyna przeżyła pod gruzami bodaj kilkanaście dni – z jednej strony ratowała ją woda, której użyto do gaszenia wyższych kondygnacji, a z drugiej to, że miała poczucie, że leży tak dopiero od niedawna.

 

No i tak, obejrzałam Blair Witch – dziękuję, to przez Twoje opowiadanie odświeżyłam sobie film, który przeraził mnie za dzieciaka. Teraz bawiłam się wspaniale. :-)

 

Bardzo udane opowiadanie, Holly, może nie wybrzmiewa to z mojego komentarza tak, jak powinno. Może to jeszcze nie poziom piórka, ale gdyby istniała kategoria “biblioteki z plusem” to bym je tam wrzuciła. ;-)

Miłej niedzieli!

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

cezary_cezary,

 

widzisz, każdy ma coś, czego boi się bardziej, a innego mniej. Ja mam właśnie na odwrót: zombiaki prawie w ogóle mnie nie przerażają, za to od zawsze przerażały wąskie i ciemne jaskinie, creepy pasty o grotołazach…

 


Rossa,

 

Żaden zarzut, po prostu wydaje mi się, że musi minąć kilka ładnych dni na głodzie, zanim człowiek zje coś, co normalnie uznałby za obrzydliwe/niejadalne. Tyle, że poczucie czasu (albo raczej jego brak) wiele wyjaśnia.

Wydaje mi się, że wspomniałam w tekście wielokrotnie, że bohaterka straciła poczucie czasu i że ledwo chodzi na nogach, kłuje ją brzuch z głodu… Moim zdaniem to uzasadnia zjedzenie domniemanego szczura.

 

No i tak, obejrzałam Blair Witch – dziękuję, to przez Twoje opowiadanie odświeżyłam sobie film, który przeraził mnie za dzieciaka. Teraz bawiłam się wspaniale. :-)

smiley

 

Bardzo udane opowiadanie, Holly, może nie wybrzmiewa to z mojego komentarza tak, jak powinno.

Ja odebrałam Twój komentarz jak najbardziej pozytywnie :)

 

Może to jeszcze nie poziom piórka, ale gdyby istniała kategoria “biblioteki z plusem” to bym je tam wrzuciła. ;-)

U, no popatrz. Dziękuję!

 

Miłej niedzieli!

I wzajemnie!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

CZeść, 

 

Naprawdę mi się podobało i chętnie przeczytam na kanale. Czuję podskórnie, że to jest tekst, który się spodoba moim słuchaczom. Można go łatwo śledzić, nie koncentrując się na 100%, ma liniową konstrukcję i ładnie stopniuje napięcie. 

Naprawdę super. Sam popełniłem niejeden tekst o jaskini i lubię niezmiernie takie klimaty. 

 

Żeby nie było tak różowo trochę dziegciu:

  1.  Z moich wspinaczkowych doswiadczeń wynika, że mówi się raczej o zjeździe na linie, a nie schodzeniu na linie. Jak ma się na górze punkt asekuracyjny to się zjeżdża, a nie schodzi, ale może grotołazi mają inaczej. 
  2. Ktoś to już poruszył. Taka doświadczona grotołazka po nawet dwóch dniach nie zdecydowałaby się na zjedzenie czegoś czego nie widzi. Brak jedzenia nawet przez cztery, pięć dób by do tego nie zmusił (wiem z autopsji bo nie jadłem pięć dni i piłem tylko wodę i jakiś okropny głód zmuszający ludzi do jedzenia szczurów to mit, tym bardziej, że zjedzenie takiego mięsa spowodowałoby na 100% ból, gorączkę i biegunkę, która powoduje o wiele bardziej niebezpieczne niż głód odwodnienie (co innego świeży szczurek)). Może jakoś inaczej uzasadnić, że to zjadła. Musi mieć wrażenie, że to coś super bezpiecznego, coś co wypadło z plecaka, albo jeszcze żyło jak się na to natknęła.

Ale naprawdę, gratulacje. 

I co? 75 tys. nie takie straszne :)

 

Pozdrawiam, 

BS

 

 

Witam szanownego organizatora!

 

Kurczę, jak zobaczyłam, że dotarłeś do mojego opowiadania, to prawie dostałam palpitacji serca :P

 

Ach, ale mi zrobiłeś dzień, naprawdę, to jest takie wspaniałe uczucie, niech to trwa jak najdłużej…

 

Oczywiście odniosę się do Twoich uwag, zastanowię się, może jednak faktycznie podmienić tego szczura?

 

Ale naprawdę, gratulacje. 

Dziękuję! Hihi :)

 

I co? 75 tys. nie takie straszne :)

Tak, przekonałam się, że to jak najbardziej możliwe :) Teraz już chyba żadne wymagania konkursowe mnie nie zagną ;p

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Przeczytałem jakiś czas temu, ale dopiero teraz mogę zostawić komentarz.

Spodobało mi się Twoje opowiadanie. Czytając, miałem wrażenie, że bardzo dobrze znasz temat eksploracji jaskiń. Zaskoczyło mnie więc Twoje zdanie: 

Ja mam właśnie na odwrót: zombiaki prawie w ogóle mnie nie przerażają, za to od zawsze przerażały wąskie i ciemne jaskinie, creepy pasty o grotołazach… 

Albo jesteś grotołazką, która z przerażeniem wchodzi do jaskiń, albo zrobiłaś niezły risercz, albo mnie umiejętnie co do tych kwestii nabrałaś. Jakby nie patrzeć plus dla Ciebie.

Poza tym niezły wyszedł Ci horror. 

 

Jedna mała rzecz mi nie pasuje, ale może czytałem nieuważnie. Dziewczyny zwiedzały jaskinie w całej Europie, będąc w podstawówce/gimnazjum? Znały się od gimnazjum, ale skoro w gimnazjum dołączył do nich Daniel, to może wcześniej? Tak czy inaczej, skąd miały na to pieniądze, zwłaszcza Aśka? I ile Aśka miała lat, jak zrobiła sobie tatuaż?

 

Dorzucam klika i pozdrawiam.

 

 

 

BrunoSiak,

 

uwzględniłam Twoje sugestie. Schodzenie zmieniłam na zjeżdżanie (bo w sumie na linie się zjeżdża, raczej nie da się na niej schodzić, fakt), a szczura podmieniłam na pognieciony w plecaku owoc.

 

Jeszcze raz dziękuję za dodający skrzydeł komentarz!

 


 

AP,

 

a Twój komentarz z kolei sprawi, że chyba zarosnę już całkowicie w piórka :) 

 

Cieszę się, że ktoś dostrzegł, ile pracy włożyłam w research. Nie, nie jestem grotołazką, bo – tak jak już wspomniałam – jaskinie kompletnie mnie przerażają. Jednak połaskotałeś moje ego, twierdząc, że brzmi to wszystko na tyle wiarygodnie, że już sam nie wiesz, czy opisałam to w oparciu o własne doświadczenie. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo się ucieszyłam.

Na początku opowiadania miałam ciągle otwarte zakładki z mapą Jaskini Śnieżnej, opisem jej wyglądu oraz sprzętem dla grotołazów. Czasami czytałam te artykuły po kilka razy, by się upewnić, czy nic nie pomieszałam.

 

Jedna mała rzecz mi nie pasuje, ale może czytałem nieuważnie. Dziewczyny zwiedzały jaskinie w całej Europie, będąc w podstawówce/gimnazjum? Znały się od gimnazjum, ale skoro w gimnazjum dołączył do nich Daniel, to może wcześniej? Tak czy inaczej, skąd miały na to pieniądze, zwłaszcza Aśka? I ile Aśka miała lat, jak zrobiła sobie tatuaż?

Dziewczyny znały się od podstawówki, w gimnazjum dołączył do nich Daniel. Aśka zrobiła sobie tatuaż, będąc w podstawówce.

Jeśli chodzi o kwestie finansowe, to podejrzewam, że są jakieś stypendia albo specjalne instytucje naukowe, zachęcające do eksploracji młodocianych grotołazów. Musi tak być, bo podczas researchu znalazłam wywiad z jednym grotołazem, który pasjonował się tą dziedziną od podstawówki właśnie.

 

Dziękuję serdecznie za klika i pozdrawiam serdecznie!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Fajny pomysł, żeby umieścić akcję horroru w jaskini. Takie środowisko potęguje nastrój grozy, zwłaszcza w dalszych częściach, kiedy bohaterka nie ma światła ani plecaka.

Historia ładnie się rozwija, robi się straszniej i straszniej, umiejętnie piętrzysz przeszkody.

A tatuażyści robią dziary (zwłaszcza duże) dzieciom bez zgody rodziców?

Odpinam rolkę od liny i unoszę głowę, oświetlając czołówką zniecierpliwioną twarz Aśki i niepewną minę Daniela.

Ta studnia miała 50 metrów. Już załóżmy, że jest prosta. Światło czołówki sięga tak daleko? Z tej odległości można rozpoznać, co wyraża twarz?

Babska logika rządzi!

Witam. Przyznam, że przeczytałem Twój tekst pomimo długości, jednym tchem. Moje klimaty. Zwłaszcza, że kiedyś sam bawiłem się w speleologię i uwaga: byłem w Wielkiej Śnieżnej :) I tu bym miał trochę uwag, bo technikalia i sposób pokonywania tego typu jaskiń … hmmm wygląda nieco inaczej niż zostało tu opisane… Nie zmienia to jednak mojej oceny, gdyż czytałem tekst z wypiekami i bardzo mi się podobał. Pozdr

“Strażnik” już pilnuje Biblioteki. ;-)

Babska logika rządzi!

Serdeczne dzień dobry Finklo,

 

Historia ładnie się rozwija, robi się straszniej i straszniej, umiejętnie piętrzysz przeszkody.

Ach, jak dobrze to przeczytać.

 

A tatuażyści robią dziary (zwłaszcza duże) dzieciom bez zgody rodziców?

Ogólnie nie, ale jestem pewna, że znalazłby się taki, co nie ma kręgosłupa moralnego.

 

Odpinam rolkę od liny i unoszę głowę, oświetlając czołówką zniecierpliwioną twarz Aśki i niepewną minę Daniela.

Ta studnia miała 50 metrów. Już załóżmy, że jest prosta. Światło czołówki sięga tak daleko? Z tej odległości można rozpoznać, co wyraża twarz?

Hm, hm, dobre pytanie. Raczej nie. Zajrzę tam jeszcze.

 

“Strażnik” już pilnuje Biblioteki. ;-)

Dziękuję za umieszczenie opowiadania w Bibliotece!

 


Hej Sajmon15,

 

chyba pierwszy raz się widzimy/czytamy, dzień dobry :)

 

Witam. Przyznam, że przeczytałem Twój tekst pomimo długości, jednym tchem. Moje klimaty.

Bardzo mnie to cieszy.

 

Zwłaszcza, że kiedyś sam bawiłem się w speleologię i uwaga: byłem w Wielkiej Śnieżnej :) I tu bym miał trochę uwag, bo technikalia i sposób pokonywania tego typu jaskiń … hmmm wygląda nieco inaczej niż zostało tu opisane…

Z pewnością to wygląda inaczej, sama w speleologię nigdy się nie bawiłam, więc na pewno mój opis nieco odbiega od rzeczywistości. Starałam się zrobić porządny research, ale jeśli samemu się czegoś nie przeżyje, to trudno to potem wiernie oddać na papierze.

 

Nie zmienia to jednak mojej oceny, gdyż czytałem tekst z wypiekami i bardzo mi się podobał. Pozdr

No to uff :) Pozdrawiam również!

 

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Cześć, HollyHell91!… a właściwie Dzień dybry:)

 

Przeczytałem w nieco ponad godzinę i również pokuszę się o komentarz. Będzie on trochę krytyczny, ale nie chcę, żebyś się obraziła, ogólnie pamiętam niektóre Twoje teksty i lubię je ( np. ”Dwie Twarze” chyba był tytuł). Tylko tak subiektywnie, z mojego punktu widzenia i doświadczeń w ekstremalnych podróżach czy wędrówkach:)

 

Najpierw to, co najbardziej się spodobało (uwaga spoilery!):

 

– Już sam fakt, że zrobiłaś horror w klimacie geograficznym, w jakimś nieco odizolowanym miejscu mnie kupił, bo lubię tego typu historie. Góry, jaskinie, odizolowane wyspy, wszystko biorę w ciemno;)

– warsztat językowy, dialogi, przeprowadzenie czytelnika przez fabułę, absolutnie bez zarzutu, ja jeszcze na tym poziomie raczej nie jestem;)

– pomysł na nazwijmy to “bóstwo” czyhające wewnątrz jaskini również dopasowany do klimatu i tego typu konkursu,

– Naprawdę dobrze poprowadziłaś tę opowieść, smaczki typu ta skóra koleżanki zamiast koca, jedzenie serca, ostateczne zakończenie akcji, czyli “finałowy” stwór i przeobrażenie bohaterki. Osobiście domyśliłem się wcześniej, co chcesz uzyskać w efekcie końcowym, ale to nie Twoja wina, jakoś zazwyczaj udaje mi się przewidzieć zamiary autora w tego typu historiach,

– fajnie oddane realia i odrobione lekcje z geografii i speleologii. Nie znam się w sumie na jaskiniach i nie jestem grotołazem, ale brzmi jakbyś poświęciła dużo czasu na research, aby wybrzmieć wiarygodnie, naprawdę.

 

A teraz to, co spodobało mi się trochę mniej, w sensie wydawało mi się trochę mniej logiczne i irracjonalne w historii pisanej “na poważnie” (w sensie nie pastiszu horroru np.). Bazuję tu jednak na własnej wiedzy czy doświadczeń, więc nie musisz się tym w ogóle sugerować of course;):

 

– już na wejściu nie spodobał mi się męski bohater opowieści, bo był dla mnie w ogóle niewiarygodny. Facet, którego można łatwo przestraszyć jakimiś wymyślonymi opowiastkami, “banjalukami” (nawet jak jest młody, z bujną wyobraźnią), raczej nie będzie niemal zawodowo chodził po jaskiniach, nie byłby moim zdaniem godnym zaufania partnerem przy tego typu ekstremalnych wyprawach. A przynajmniej ja nie chciałbym takiego panikarza mieć przy swoich, górskich (czasami też trudnych) wyprawach… No może na Giewont maksymalnie bym go zabrał:)

– Podobnie sprawa ma się z przygotowaniem uczestników do eksploracji jaskini. Nie jestem grotołazem, ale z tego co mi wiadomo to Wielka Jaskinia Śnieżna (a właściwie jej cały system) jest niedostępna dla zwykłych zwiedzających, wymagane są specjalne uprawnienia, co sprawia, że z definicji nie idą tam ludzie przypadkowi. Było tam sporo wypadków śmiertelnych, więc trudno mi uwierzyć, że dwójka tak dość wprawionych już grotołazów z trzyosobowej ekipy mogłaby być właściwie w ogóle nieprzygotowana, poza zabranianiem jakiś map. No, raz kiedyś w większej ekipie pewnie ktoś taki się zdarzy, ale dwie na trzy osoby to już głupota i lekceważenie życia wszystkich,

– Później nie spodobała mi się megalomania głównej bohaterki, to że chce ona czegoś dokonać i odkryć nieznane i że zamierza wszystko ku temu zrobić, nawet podrzeć mapy kompanów i wykasować informacje z ich telefonów. Nawet jeśli jest to trochę uzasadnione fabularnie, czyli w ten sposób, iż jaskinia od początku negatywnie “działa” na członków wyprawy. Po pierwsze z taką ekipą to raczej nikt nie dokona żadnych odkryć (chyba że przez jakiś wyjątkowy przypadek), a po drugie świadczy to o ignorancji i głupocie bohaterki. W tym momencie przestałem kibicować i lubić kogokolwiek z bohaterów:) Dwoje z nich to płaczki i panikarze, a trzecia ma osobowość narcystyczną:)

– Nie chce mi się wierzyć, że Aśka i Daniel nie zaczailiby w jaki sposób pozbyli się map, nawet w warunkach silnego stresu, no chyba że naprawdę nie byli zbyt “mądrzy”:) Martyna zmieniła koncepcję kolejności przemieszczania się, nie spała, kiedy pozostali tak i tak nagle, zupełnie przypadkowo telefony zostają wyczyszczone, a mapy znikają… Zaufanie, zaufaniem, przyjaźń przyjaźnią, ale raczej by się domyślili o co c’mon.

– sam fakt, że w takich okolicznościach bohaterowie tak potulnie zasypiają też jest trochę naiwny… No chyba, że minęłoby parę dni i organizm sam by się poddał. Ludzie zazwyczaj nie przesypiają nocy z dużo bardziej błahych powodów:)

– O jedzeniu tego czegoś, co później okazało się sercem już chyba wspomniał ktoś z innych komentujących. Sama koncepcja jest dobra, ale mało wiarygodna jest sytuacja, że Martyna po kilkunastu czy kilkudziesięciu godzinach nie jedzenia podnosi z ziemi cholera wie co (zaraz po przejściu jakiegoś śmierdzącego potwora lub zwierza) i tak po prostu to zjada. Człowiek musi nie jeść chyba z tydzień, żeby być aż tak zdesperowanym;)

– wydaje mi się, że były jakieś inne, malutkie zgrzytnięcia, ale pewnie już mniej istotne.

 

Podsumowując, uważam, że to ciekawe i dobre opowiadanie, o przemyślanej koncepcji, a przede wszystkim w bardzo interesującym temacie. Czytało się w miarę płynnie, jest zręcznie i dobrze napisane.

Niestety, powyższe nielogiczności i dość duże uproszczenia popsuły mi nieco odbiór tej historii “na poważnie”. Nie identyfikowałem się w ogóle z bohaterami, pokłosiem czego jest też to, że nie miałem tego dreszczyku emocji i raczej przez cały czas byłem zdystansowany do całej historii, jakby to napisać “nie poczułem” tej grozy. Może gdyby bohaterowie zachowywali się nieco logiczniej, może gdyby byli w pełni profesjonalistami, a to coś przydarzyłoby im się jakoś nieco później w fabule, kiedy już np. dotarli do tego nieodkrytego przez nikogo miejsca, mój odbiór byłby trochę lepszy;)

Ale to tylko moje zdanie, z tego co pobieżnie zauważyłem opinie masz dobre i życzę powodzenia w konkursie. Pozdrawiam!

 

Cześć JPolsky,

 

Będzie on trochę krytyczny, ale nie chcę, żebyś się obraziła

Proszę Cię. Z krytycznych komentarzy można się najwięcej nauczyć.

 

Dziękuję Ci za wymienione plusy, zwłaszcza za doceniony warsztat i research.

 

Twój pierwszy zarzut martwił mnie już wcześniej. I szczerze mówiąc, nie wiem jak się z tego wykaraskać na tym etapie konkursu i nie wiem, czy w ogóle organizator by zezwolił na tak dużą zmianę, bo zmiana charakteru Daniela już będzie rzutować na sporą część historii.

 

Drugi zarzut: nie wiem, jak to się sprawdza, czy ktoś może eksplorować jaskinie czy nie. Można równie dobrze zadeklarować, że się uprawiało wspinaczkę jaskiniową tam i siam i że się jest przygotowanym, a w rzeczywistości nie jest się przygotowanym… nie znam procesu. O tym nie pomyślałam, żeby sprawdzić, biję się w pierś.

 

Trzeci zarzut: głupich i zbyt pewnych siebie ludzi nie brakuje, wręcz jest ich o wiele więcej niż mądrych z obniżonym poczuciem własnej wartości. Ale rozumiem, że z tych przyczyn przestałeś kibicować bohaterom: trudno kibicować komuś, kto irytuje.

 

Czwarty zarzut: pewnie urosłoby w nich podejrzenie, gdyby zdążyli trochę pożyć… A w tamtym momencie byli zbyt zrozpaczeni, by dopuścić do siebie myśl, że ich przyjaciółka zrobiła to specjalnie.

 

Piąty zarzut: nigdy nie uprawiałam wspinaczki jaskiniowej, ale podejrzewam, że jest bardzo wyczerpująca, do tego nieustannie karmieni strachem bohaterowie byli wyczerpani psychicznie. Wydaje mi się, że to wystarczy, by w końcu zasnąć.

 

Szósty zarzut: zmieniłam już mało wiarygodnego szczura na owoc. Nie wiemy, jaki czas minął od ostatniego posiłku bohaterki, ona sama tego nie wie i wydaje mi się, że wyraźnie to podkreślałam. Poza tym wydaje mi się, że każdy człowiek ma inny poziom tolerancji na głód: to, że jedna osoba wytrzyma bez niego tydzień, nie znaczy, że każda tyle wytrzyma. Tak mi się wydaje.

 

Dziękuję bardzo za rozbudowany komentarz i pomoc w poprawie warsztatu, każdą uwagę biorę sobie do serca i wykorzystuję na przyszłość.

 

życzę powodzenia w konkursie. Pozdrawiam!

Dziękuję i pozdrawiam również!

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Pozwolę sobie odnieść do zarzutu nr2. Na każde wejście do tatrzańskiej jaskini typu Śnieżna należy uzyskać zgodę parku. Dostaje się je od ręki pod warunkiem posiadania odpowiednich uprawnień, oraz jeśli inne zespoły nie działają w tym czasie w jaskini. W zgłoszeniu należy podać alarmową godzinę powrotu, po upłynięciu której organizowana jest akcja ratunkowa. Nie ma w tekście zgrzytu, bo bohaterowie wydają się być doświadczonymi grotołazami. Mniej prawdopodobny jest trzyosobowy zespół, ze względu na ilość lin poręczowych które na własnych plecach trzeba tam wnieść. Pozdr.

Hej!

 

Super, że jaskinia. :)

 

choć dobrze zna odpowiedź. Wielokrotnie robiłam mu wywód na temat tego paskudnego nałogu

Skoro zna odpowiedź, to domyślamy się, że musieli o tym gadać wcześniej. ;)

 

próbuje zamaskować lęk niepewnym uśmiechem.

Ale skąd lęk, skoro mówią o duchach dinozaurów i się śmieją?

 

Posłusznie się schyla po niedopałek i chowa do pudełka.

– Bardzo ładnie – chwalę go i odwracam się w stronę jaskini.

Jej wnętrze wydaje się

Lekka siękoza. Później też są takie momenty.

 

Ale czyta się dobrze, bardzo ciekawa historia o tym zalaniu gościa betonem, brr. Może nie jest strasznie (bo Daniel panikuje trochę z niczego), ale na pewno jest interesująco. ;

 

Kątem oka zauważam za nią ruch. To Daniel odrywa wzrok od butów i nas obserwuje.

Ale jaki ruch? Oderwanie wzroku od butów?

 

– Gdybyś zawsze taka była, nie przyjaźniłabym się z tobą.

– Przegięłaś – syczy.

Hm, ale czemu „przegięłaś”, co jest w tym takiego? Chyba że po prostu nieważne, co powie, coś sprawia, że się kłócą.

 

Wywala nam wszystkim oczy ze strachu.

Dziwnie to brzmi. Poza tym oprócz tego zdania:

Nie mamy śmiałości się ruszyć.

W głowach staramy się zidentyfikować dźwięk.

Skąd bohaterka wie, że oni też starają się zidentyfikować ten dźwięk, jest w ich głowach? Poza tym czy reszta nie ma śmiałości? Czy nie rusza się z innego powodu? O ile bohaterka nie ma nadprzyrodzonych zdolności, lepiej takie wrażenia opisać z jej punktu widzenia.

Rozumiem, że to działanie z zewnątrz, ale mimo wszystko niewiele się wydarzyło, a bohaterowie są tak przerażeni. W sumie tylko usłyszeli dźwięk…

stąd wyjść – mówię dobitnie, próbując zebrać całą odwagę, która rozsypywała się na kawałki. – To nie

Powinno być

stąd wyjść – mówię dobitnie, próbując zebrać całą odwagę, która rozsypywała się na kawałki – to nie

wspólnego strachu i wroga, żeby zacząć się dogadywać?

Nie rozumiem. Przecież dogadywali się bez wroga, poza jaskinią.

 

czasu, może dwie godziny, trzy? gdy

Czy to poprawny zapis?

 

opuchniętą buzię od płaczu

Raczej twarz, buzia kojarzy się z dziećmi.

 

Podoba mi się to powolne ukazanie psychozy bohaterki, ta jej chęć dotarcia za Syfony. Fajnie to wszystko planuje. ;) Scena z Aśką i otwartymi oczami (mimo snu) bardzo dobra, realistyczna. Wcześniej trochę te emocje związane z lękiem czy niepokojem, nie do końca się zgrywały, tutaj super to wszystko pasuje. Było napięcie, poczułam przerażenie bohaterki, która ma przecież niecne plany.

 

warczy Aśka, która prawie rozbiła nos o jego bark.

Bohaterka idzie pierwsza, skąd o tym wie?

 

Skoro bohaterka zemdlała tuż przy grobowcu, a Daniel tam zajrzał – nie rozumiem jak zgubili plecak? Przecież nie nieśli nieprzytomnej Martyny kilometry dalej od grobowca? Więc plecak powinien leżeć tuż obok.

 

Ale sam opis sceny, bezradności i uświadomienia sobie, że są w potrzasku – fajnie wybrzmiewają.

 

– Nie mogliście mnie, nieprzytomną, odciągnąć od grobowca daleko

No właśnie. :p

 

Angażuję wszystkie moje zmysły w ten jeden przedmiot.

Chyba w zdobycie przedmiotu?

Zresztą przedmiot brzmi średnio, raczej plecak.

 

Przez jakieś najbliższe dwie godziny nic się nie dzieje,

A skąd wiadomo, że dwie godziny, skoro dopiero za chwilę wyciąga komórkę?

 

Zastygam. Nogi w grobowcu.

Nie. To niemożliwe. Takie rzeczy nie istnieją.

Umarlak zapieprzył mi mapę?

 

Bardzo dobry fragment.

 

wzdryga się tak gwałtownie, że aż mnie prawie przewraca

https://sjp.pwn.pl/slowniki/wzdryga%C4%87%20si%C4%99.html

Drgnięcie ciała raczej nikogo nie przewróci. Nawet prawie. ;)

 

bałam się horrorów i thrillerów, gdy byłam mała

Ale chyba małym dzieciom nie puszcza się horrorów ani thrillerów

 

czarnego nieba, który wydaje się czarną ziemią jednocześnie.

Skoro jednocześnie są tym samym, nie ma sensu powtarzać koloru.

 

zwierzęcia i coś

czegoś

 

Wizja ciekawa, może nie straszna, ale intrygująca. ;)

 

Odżywam. Wraca do mnie nadzieja, która wlewa we mnie nową energię.

– Tam ktoś jest – mówię do Aśki i Daniela, którzy nadal wiszą uczepieni liny. – Nie jesteśmy sami!

– No, dobra – sapie Daniel. – Ale jak się tam dostaniemy?

Czemu nagle inna obecność napełnia nadzieją? Ten moment zobaczenia nóg grotołaza napełnił paniką, a mógł to być inny człowiek, który tamtędy chodził. A tu może Weles rozpala ogień – w końcu Martyna miała koszmar. Trochę mi to zgrzyta.

Akcja z Danielem nieoczekiwana. Dość powoli rozkręcała się akcja (na początku tylko niepokój bez powodu, potem raz straszny dźwięk, zagubienie, nogi, zagubienie), a tu takie uderzenie i latają części ciała. :D No ale fajnie się czyta. ;)

 

już mnie wciągnęła. Już chyba nie mam siły się martwić i płakać. A może już dotarło do mnie, że i tak nie ma nadziei. Płacz i rwanie włosów z głowy nie pomogą. Może przeszłam już do kolejnego, ostatniego etapu rozpaczy, czyli pogodzenia się z losem.

Już nadmiar

Jużoza. :D

 

Dopiero teraz przekonuję się o tym, jaki ten mechanizm jest przedziwny. Zaprogramowała go nam natura i nie mamy nad nim kompletnie kontroli.

Trochę jak narracja trzecioosobowa. W takiej sytuacji nie wiem, czy Martyna myślałaby o takich rzeczach. ;)

 

Niesamowite, jakie nieistotne i durne myśli przepływają przez umysł w stanie zagrożenia.

Tu podobne wrażenie: okej, można pomyśleć o tej syrence, ale nie ma co tego dopowiadać. Bohaterka jest przerażona, ucieka, a te myśli są takie spokojne i analityczne.

 

Scena z tatuażem trochę wybija z rytmu.

Za to dalej bardzo fajne napięcie – słychać kroki, Martyna nie wie, czy to Aśka czy ktoś inny. Świetna scena, zwłaszcza jak już czuć ten odór. Tylko to wymiotowanie jakoś tak dziwnie – coś idzie i nie słyszy, że bohaterka jest obok i wymiotuje? Przecież wymioty są dość głośne.

 

Narracja momentami wybijała mnie z rytmu. Czasami były to pojedyncze zdania, czasami całe linijki, akapity. Chodzi mi o to, że Martyna, będąc w krytycznej sytuacji i przywołując różne wspomnienia, przybiera taki dobroduszny, luzacki ton, np. tutaj:

Pewnego dnia siedziałam w Grocie Szczęśliwości (wiem, słabe określenie, ale gdy ją nazywałam, miałam chyba z dziesięć lat) i

Po co sama dopowiada, że to określenie jest słabe, skoro wie, że wymyśliła je mając dziesięć lat? ;)

Albo tutaj:

To głu­pie, ale od razu robi mi się raź­niej. Je­stem w bez­na­dziej­nej sy­tu­acji, z pew­no­ścią nie­dłu­go umrę, ale przy­naj­mniej nie umrę w to­tal­nych ciem­no­ściach.

Czy w krytycznym momencie myślałaby, że to głupie?

Wspomnienia trochę rozrzedzają akcję, ale rozumiem, że trudno przy takim limicie o ciągłe opisy w jaskini, zwłaszcza że mamy punkt widzenia Martyny.

Koc jako skóra? Hm… Zgrzyta mi to, bo skóra jest inna w dotyku, zwłaszcza taka… em, świeża. No i trudno o koc ze skóry pleców dziewczyny, która jest szczupła, to by było dość małe, na pewno cięższe niż koc. Choć sam makabryczny pomysł skóry z koleżanki doceniam. ;)

 

Za to na duży plus opisanie zjedzenia owocu – blee, co ona zjadła? :p Chyba nie chcę wiedzieć. XD

 

Scena przy ogniskach z Welesem mroczna i wyważona, sam Weles jest naprawdę dobrze przedstawiony, władczy i trochę taki król piekła. Czuć grozę. Co do zjedzenia serca – nie wiem, czy można to pomylić z owocem… To chyba taki trochę metaliczny, ciągnący się smak… Nie, żebym była znawcą, bo nie gustuję w ludziach ale mimo wszystko konsystencja i zapach…

 

Nasze świa­ta nie mogą się prze­ni­kać.

Literówka.

 

De­mo­ny nie mogą wy­cho­dzić na po­wierzch­nię, a lu­dzie nie mogą do­stać się do pod­zie­mi.

O, miałam skojarzenie z DB. Pomysł z podziałem na podziemia klasyczny, ale lubię takie pierwotne ukazania piekła. ;)

 

Za to zgrzyta mi koniec, bo tak naprawdę bohaterka była z tych, co to się rozczulają i płaczą, a teraz jak socjopata dołącza do Welesa. Jasne, raz podarła mapy (wpływ jaskini, jeden zryw), ale ogólnie była bardziej z tych spokojnych i grzecznych, przynajmniej tak ją kreowałaś. A teraz na luzie stwierdza, że zabija ludzi i czemu wcześniej mogła się bać, jak to takie fajne. Hmm…

 

No ale dotarłam do końca i całościowo mi się podobało. Ja zawsze marudzę (u każdego xd), bo taka moja natura, a co mi zgrzyta – mówię. ;) Na pewno bym kliknęła, ale widzę, że już nie ma potrzeby. ;)

Może nie czułam grozy, jaskinie mnie nie przerażają, a sam Weles wywołał raczej takie pozytywne wrażenie, po prostu lubię tego typu bohaterów. :D Chętnie poczytałabym coś o nim i z jego punktu widzenia. ;)

 

Pozdrawiam serdecznie,

Ananke

Nowa Fantastyka