- Opowiadanie: Edward Pitowski - Grzebiąc paznokciem w zabliźnionej ranie

Grzebiąc paznokciem w zabliźnionej ranie

Tekst w skróconej wersji wysłany swego czasu do Magazynu Histeria. Niedługo potem magazyn zakończył działalność więc może nie świadczy to za dobrze o tym tekście :).

W każdym razie rozbudowałem go do wymogów konkursowych i tym razem to chyba faktycznie jest horror.

Dziękuję bardzo oidrin, która betowała tekst w skróconej wersji.

Bardjaskier, cezary_cezary, Milis serdeczne ukłony w Waszą stronę za przebrnięcie przez całość tekstu i znaczące go usprawnienie :)

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Grzebiąc paznokciem w zabliźnionej ranie

Teraz

 

Powiedział, że jeśli tu przyjdę, to ją uratuję.

Idę od kilku godzin, w bucie chlupie krew, przez zdartą skórę boli stopa. W ustach suchość, w żołądku zimny kamień głodu. Stary dąb, który mijam, mówi, bym szedł dalej. Słucham go, choć prawie na pewno nie istnieje. To omam, jedno z widziadeł, do których zdążyłem się już przyzwyczaić.

Wspieram się na prowizorycznej lasce z grubej gałęzi. Czucie w stopie straciłem wczoraj, w reszcie kończyny przed kilkoma minutami. Jestem przekonany, że od koślawego chodu złamałem nogę. Myślę, by wbić w mięśnie nóż i zobaczyć czy coś poczuję, ale zaraz kręcę głową. Muszę przecież dojść do celu, a to na pewno nie pomoże.

W ciemności lasu dostrzegam poruszenie. Zatrzymuje się, świecę czołówką, patrzę z zaciekawieniem, bo odbywa się tu kameralna destrukcja, mały koniec świata, święty sakrament śmierci.

Szczury szarpiące ciało martwego rysia. Żarłoczne, łapczywe, małe okrutniki. Dwa zdobyczne palce, które nie są moimi, pulsują i wpychają do głowy myśl, że to wyjątkowo piękna rzecz, może nawet najpiękniejsza, jaką widziałem w ostatnim czasie.

Szczury wcale się mnie nie boją. Może to zła energia tego miejsca? Jeden z gryzoni przekrzywia nawet łepek w moją stronę, gdy mnie zauważa.

– Pi, pi, pi – zachęca szczur. – Idź tam, tylko tak ją uratujesz.

Idę więc. Zostawiam gryzonie i ich ucztę i myślę o nożu, jedynej broni, jaką ze sobą zabrałem. Nie używałem jej za często. Zazwyczaj odbierałem życie na inne sposoby.

 

Kiedyś

 

Tak jak, wtedy gdy patrzyłem, jak Piotr N. odchodzi, gapiąc się na mnie wybałuszonymi oczami, nieumiejącymi zrozumieć, że gaśnie i zaraz go nie będzie.

Wziąłem jego dłoń w swoją. Miałem rękawiczki, ale to dalej była jakaś forma dotyku.

– Wszystko będzie dobrze – skłamałem. – To zaraz minie i będziesz czuł się w porządku, bo jesteś bardzo dobrym człowiekiem – kłamałem dalej, bo przecież wcale taki nieskazitelny nie był. Miał słabość do alkoholu i narkotyków, lubił leki uspokajające w nadmiarze. Kłamał, oszukiwał, zwodził. I na każdej delegacji korzystał z usług prostytutek, choć w domu czekała na niego żona.

To oczywiście nie były jakieś straszne zbrodnie. Może był uzależniony od dopaminy, może to była kolejna zbłąkana istota, która chciała dobrze, a po prostu rzeczywistość okazała się zbyt przerażająca, by w niej tkwić i musiał w coś uciec.

– Bardzo się starałeś – szeptałem do niego. – Ale teraz już możesz odpuścić, już wszystko jest w porządku.

Trzymałem jego dłoń jeszcze przez chwilę, aż zupełnie zgasł. Sprawdziłem puls, zbadałem oddech i orzekłem zgon o dwudziestej drugiej pięć.

Potem wziąłem się do pracy. Rozebrałem go do naga, na stoliku rozłożyłem kokainę, tabletki ekstazy i w połowie puste pudełko po środkach uspokajających, które rzekomo właśnie przedawkował. Otworzyłem laptopa, wszedłem na popularny portal z pornografią i włączyłem najbardziej odrażające wideo, jakie udało mi się wcześniej znaleźć.

Nie robiłem tego z własnej woli czy z powodu zemsty. By zostawić go w takiej pozie, zdecydowała żona, która zleciła morderstwo. Tak miał być odnaleziony: samotny, nagi, ograbiony z resztek godności.

Może czuła się zdradzona, może niekochana, a może to ona już wcale nie kochała jego? Została jej tylko nienawiść.

Powiedziałem, że jeśli zależy jej na pieniądzach z ubezpieczenia, to nie jest dobry kierunek, ale wyjaśniła, że ma to w dupie. Powiedziała, że ten wieprz ma zginąć tak jak żył i chce, by wszyscy to zobaczyli. Więc chyba naprawdę była zraniona. A może też sprytna, bo wiedziała, że skoro jej mąż zostanie znaleziony w takiej sytuacji, nikt nie będzie chciał tego drążyć?

Nie oceniałem, bo każdy przecież próbował wyszarpać z rzeczywistości tyle, ile potrafił.

Więc gdy jej mąż zamówił prostytutkę, zamiast niej przyszedłem ja. Otumaniłem go strzykawką, a potem wepchnąłem do ust połowę zawartości opakowania, wmuszając w niego whisky, która oblała mu solidnie podkoszulek.

Był tak zaskoczony, że nawet nie walczył.

Koledzy z pracy, może jeśli przyciśnie ich policja, zeznają, że miał długą i brzydką relację z używkami. Że zawsze przesadzał i „szedł po bandzie”, że to mu się zdarzało od dawna. To wszystko było bardzo prawdopodobne, wszyscy będą nieco zażenowani taką sytuacją, a poza tym to będzie skomplikowana sprawa, o której nikt nie będzie chciał gadać, bo przecież nie mówiło się źle o zmarłym, więc jak wytłumaczyć jego śmierć?

Dość optymalna sytuacja dla mnie.

Gdy w końcu skończyłem pozorowanie miejsca zgonu, sprawdziłem jeszcze raz czy nie zostawiłem nigdzie śladów. Nikt nie powinien przeprowadzać śledztwa, niemniej jednak lepiej wszystko skontrolować i wyczyścić.

Po szybkim obchodzie zamknąłem za sobą delikatnie drzwi mieszkania, wyszedłem z bloku, w którym denat wynajmował lokum na kilka nocy. Nie lubił hoteli, bo tak jak ja, nie lubił kamer.

Nic dziwnego.

Była rześka noc. Szedłem powoli, niemal flegmatycznie, bo najgorsze co mógłbym teraz zrobić to się śpieszyć.

Ruszyłem Toruńską, potem skręciłem w Witomińską przy gdyńskim cmentarzu i stwierdziłem po raz kolejny, że bardzo podoba mi się to miasto i żałuję, że tak szybko muszę je opuścić.

Do kosza na przystanku wyrzuciłem sztuczną brodę. Gdy doszedłem do Śląskiej, pozbyłem się peruki. Kilometr dalej wrzuciłem do śmietnika zmieniające kolor oczu szkła kontaktowe. Wyciągnąłem z kieszeni krem i w drodze zacząłem metodycznie zmywać sztuczne tatuaże z rąk i szyi.

Cały czas przy tym utrzymywałem spacerowe tempo, choć na ulicach było prawie pusto i nikt nie widział mojej przemiany.

Jednak gubiłem tropy nawet wtedy, gdy nikt mnie nie śledził. To profilaktyka, działanie na wszelki wypadek, bo w tej branży nigdy nie można być zbyt ostrożnym.

Gdy w końcu pozbyłem się całego kamuflażu, wsiadłem do samochodu i ruszyłem do domu.

 

*

 

Trzy godziny później byłem u siebie. Ursynowskie osiedle tonęło w mroku i ciszy i wydawało się najspokojniejszym miejscem na świecie. Wjechałem samochodem do podziemnego parkingu i stanąłem na swoim miejscu.

Winda zawiozła mnie na najwyższe piętro, gdzie znajdowały się tylko dwa mieszkania. Wyciągnąłem klucze i starałem się otworzyć drzwi najciszej jak to możliwe. Wszedłem i od razu zobaczyłem, że lampka nocna się świeci. Znak, że Wiola czekała na mnie i najpewniej zasnęła nad książką.

Niestety otwierane drzwi wybudziły ją z drzemki.

– Nie lubię, jak tak jeździsz po nocach – powiedziała, wstając zaspana. Podeszła do mnie i przytuliła się mocno. Moja żona oczywiście nie miała pojęcia, czym naprawdę się zajmuję.

– Taki jest ten biznes. Jak jest temat, to trzeba kuć żelazo – odparłem.

– Ale czy trzeba się przy tym zabić na drodze?

– Kochanie. – Popatrzyłem jej w oczy. – Jechałem spokojnie i przepisowo. W nocy jest nawet lepiej. Mniej wariatów.

– No tak, tylko ty i ciemna, długa droga. – Uśmiechnęła się.

– Daj spokój. Klient prosił o szybki dojazd, bo miał problem. Załatwiłem go.

– Nie musisz tego robić. Przecież…

– Ale chcę. Nie mogę być twoim utrzymankiem. Co jak zabierzesz mi pieniądze na waciki?

– Nie zrobiłabym tego. Wiem, jak istotne są dla ciebie waciki.

– Najważniejsze. Ale czasem sam chcę za nie zapłacić.

Pocałowałem ją w usta, by skończyć wątek i na nią spojrzeć. Miała jakieś dresy, rozczochrane włosy, a i tak wyglądała wspaniale.

– Ada śpi? – spytałem.

– No raczej. Jest druga w nocy.

– Wiesz, o co mi chodzi.

– No jest podekscytowana, to na pewno. Ale nie miała problemów z zaśnięciem, choć przecież jutro jest wielki dzień.

– Zajrzę do niej.

– Tylko po cichutku.

– Na paluszkach.

Ucałowałem Wiolę w czoło i ruszyłem do pokoju naszej córki. Zajrzałem przez szparę, bo zazwyczaj spała przy niedomkniętych drzwiach. W ciemności ledwie ją widziałem, ale mimo to ogarnęło mnie wszechogarniające uczucie błogości, które wkradało się w ciało i rozchodziło niczym cudowny narkotyk, aż do czubków palców. Choć widziałem tylko kontury, wiedziałem, że moja córka leżała rozwalona na łóżku ze skopaną pościelą.

Byłem przekonany, że śpi nieświadoma, słodka, z najpewniej zaschniętą, spływającą z półotwartych ust śliną. Z głową pełną myśli i marzeń.

Mój aniołek.

Zawsze wiedziałem, że zrobię dla niej wszystko.

 

*

 

Następnego dnia byliśmy na przedstawieniu Ady, w którym występowała jako jeden z siedmiu krasnoludków. Nagrywałem ich komórką, zerkając na Wiolę, która cały czas się uśmiechała.

W końcu spektakl się skończył brawami i owacjami. Dzieci kłaniały się kilkakrotnie, ktoś krzyczał „bis”, ktoś inny gwizdał.

Potem poszliśmy we trójkę na lody, śmialiśmy się i gadaliśmy o głupotach.

– Wypadłaś zjawiskowo – powiedziałem do Ady, gdy zajadała się swoim ulubionym orzechowym deserem.

– Myślisz, że mogę zrobić karierę w aktorstwie? – spytała córka.

– Jak najbardziej – potwierdziłem.

– Jak się poszczęści, to możesz zostać moim agentem.

– No dziękuję ci bardzo za ten zaszczyt.

– Dobrze ci zapłacę.

– Och, naprawdę? A z czego?

– Z milionowych gaż oczywiście. Będziesz pan zadowolony – powiedziała, na co roześmialiśmy się głośno. Nie wiem nawet, gdzie Ada to podłapała, ale była o wiele dojrzalsza, niż wskazywałby na to wiek. W ogóle wolała warzywa zamiast słodyczy i książki zamiast filmików na komórce.

Dziwne dziecko.

Choć może to przez to, że Wiola robiła wszystko, by tak sprytnie ją pokierować, aby Ada dokonywała dobrych wyborów. Moja żona zmieniła się nie do poznania od ostatniego epizodu. Dobre leki, a przede wszystkim dobra sytuacja zawodowa, w której mogła spełnić swoją najskrytszą pasję, zdziałały cuda i była teraz promienną, energiczną i szczęśliwą kobietą.

Nawet jeśli opierało się to na wielkim kłamstwie.

Dotknąłem twarzy żony i uśmiechnąłem się do niej. Odpowiedziała tym samym, a ja znowu pomyślałem, że gdyby wiedziała, co naprawdę robię, nie chciałaby mnie znać.

Zabiłem blisko sto osób i przez większość czasu nie robiło to na mnie wrażenia. Czasem tylko dopadało mnie przeczucie, pewność, że to wszystko skończy się tragicznie. Że ja, a przede wszystkim moja rodzina, zapłacimy za to straszliwą cenę.

Jednak odganiałem te myśli i udawałem, że wszystko jest w porządku. Przecież cały świat, w tym Wiola i Ada, wierzył, że byłem konsultantem zarządzającym, który pomagał tajemniczym klientom rozwiązywać kryzysy ich wielkich korporacji. Dlatego czasem gdzieś wyjeżdżałem i nie było mnie przez kilka dni. Fabrykowałem faktury, zamówienia, byłem szczegółowy i precyzyjny. Nikt nigdy nie kwestionował mojej przykrywki.

– Nie myśl tyle, bo staniesz się myśliwym! – Ada trąciła mnie w ramię.

Udałem, że wyciągam coś z głowy i wyrzucam obok. Zaśmialiśmy się i myślałem, że nic złego nie może się wydarzyć.

Oczywiście byłem w błędzie.

 

*

 

Dwa dni później siedziałem w kawiarni, sprawdzając wiadomości na temat ostatniego zlecenia. Wyglądało, że wszystko poszło zgodnie z planem. Na portalu firmy, w której pracował Piotr N., pojawiła się informacja o dacie pogrzebu i smutne pożegnanie. To samo na jego profilu w portalach społecznościowych.

Żona Piotra zamieściła długi post, w którym opisywała go jako kochanego męża, wspaniałego ojca i bardzo dobrego człowieka. To był świetny znak. Była opanowana, grała w tę grę, nie spanikowała.

Chyba mogłem być spokojny.

Zadzwonił telefon. Wiola. Odebrałem.

– Musisz tam zaraz przyjechać! Chodzi o Adę! – wykrzyczała mi w słuchawkę.

– Kochanie, uspokój się i powiedz, co się stało. Zaraz pojadę, tylko musisz powiedzieć gdzie.

– Do szkoły. Podobno Ada zrobiła coś strasznego i wezwano mnie… Ja jestem w Krakowie, nie zdążę. Będziesz szybciej.

– Jasne. Już lecę. O nic się nie martw.

Zamknąłem laptopa, zostawiłem gotówkę z napiwkiem i pobiegłem do samochodu.

 

Teraz

 

Jestem w czarnym, ciemnym lesie i choć kuleję, zmierzając do rzeźni na obrzeżach miasta, czuję obecność, która z każdym krokiem, wpływa we mnie, otulając serce i umysł.

W migoczącym świetle latarki w końcu widzę cel mojej podróży: starą zapomnianą ubojnię. Zamknęli ją po kontroli, która wykazała praktyki pracowników, znęcających się bez powodu nad bezbronnymi zwierzętami.

Małe piekło na ziemi, jedno z bardzo wielu rozsianych po całej Polsce.

Wchodzę do rzeźni przy akompaniamencie głośnego skrzypnięcia wrót i zaraz to czuję. Tutaj wszystkie moje możliwości i umiejętności są bez znaczenia. Tak powiedział mały, przerażający chłopiec, a ja uwierzyłem mu od razu.

Nie wiem czemu.

Gdy jestem w środku, budynek rzeźni pulsuje. Gdyby przystawić dłoń do ściany można by wyczuć chore tętno bijące w rytm pradawnej pieśni. Niewypowiedziane krzyki, stłumione wrzaski, płacz bez łez.

Czuję, jak zaciskająca się na patyku prawa dłoń drętwieje, jak przestaję cokolwiek w niej czuć. Mimo to ruszam dalej w głąb pomieszczenia, bo muszę dojść do celu, muszę zrobić, co obiecałem.

– Wszystko dla niej – mówię cicho i mam wrażenie, że głos odbija się echem w pustej, ciemnej przestrzeni. A to wszystko przez osobliwe zlecenie, oblepione wszystkimi znakami ostrzegawczymi, krzyczące, abym za nic w świecie go nie brał.

A i tak się go podjąłem.

 

Wtedy

 

– Basia mówi, że to zostawi okropną bliznę – stwierdziła Ada, gdy odebrałem ją ze szkoły.

– Myślę, że nie będzie widać – pocieszyłem ją. – Zresztą, nawet jeśli, to z tej akurat powinnaś być dumna.

– Ale co powie mama… Nie wiem…

– Tym razem posłuchaj mnie. – Zatrzymałem się i kucnąłem, by zrównać się z nią twarzą. – Ja jestem z ciebie bardzo dumny. I dostaniesz nagrodę. Nie musimy o niej nikomu mówić, bo mama może być trochę zła, a pani w szkole nie potrafi zrozumieć podstawowych rzeczy. Ale to, co zrobiłaś dzisiaj, to prawdziwe bohaterstwo.

– Naprawdę? – Ada uniosła brwi, popatrzyła na mnie, z mieszaniną zdziwienia i dumy.

– Naprawdę. Podobno dwie dziewczyny Marysia i Ola, wyzywały i popychały trzecią, tak?

– Tak. Gabrysię.

– I ty stanęłaś w jej obronie, choć nawet nie kolegujesz się z Gabrysią.

– Nawet jej nie lubię.

– No to już w ogóle – Zaśmiałem się i dotknąłem palcem jej nosa. – Więc nawet jej nie lubisz, a stanęłaś w obronie. Ola cię odepchnęła, więc oddałaś tym samym. Marysia uderzyła w ramię, ty ją w brzuch.

– No bo chciałam, żeby przestały. A one zaczęły mnie bić i popychać. Ja przepraszam, ale…

– Nie przepraszaj, bo nie ma za co. Najpierw stanęłaś w czyjejś obronie, potem się broniłaś. Ja jestem z ciebie dumny i za to zabieram cię, gdzie chcesz.

Zaklaskała w dłonie, a twarz jej pojaśniała.

– Lody? – spytała.

– Skoro tego sobie panienka życzy. A potem kupimy ci coś fajnego.

Ruszyliśmy aleją KEN do kawiarni. Moja córka podskakiwała i śmiała się, zapominając powoli o przykrych doświadczeniach sprzed kilku godzin.

Jednak konsekwencje twoich wyborów w końcu zawsze cię dogonią.

 

*

 

Kłamstwo jest jak grząski piasek. Wykopujesz dół i wpadasz coraz głębiej i głębiej. A mój związek z Wiolą, oparty był na kilku bardzo nieprawdziwych fundamentach.

Pierwszym, dość oczywistym, był fakt, że zajmowałem się zabijaniem ludzi. Drugim, była moja nieistniejąca praca konsultanta. Jednak to z powodu trzeciego, wielkiego kłamstwa miałem największe wyrzuty sumienia.

Wieczorem opowiedzieliśmy z Adą sytuacje ze szkoły. Wiola wysłuchała z przejęciem, potem jej twarz spoważniała i powiedziała:

– Powinieneś ją za to zabrać na lody i kupić coś fajnego.

Podniosłem brwi, popatrzyłem na Adę, a potem się roześmialiśmy.

– No i z czego tak rżycie? – spytała Wiola. – Powiedzcie, bo chcę dołączyć.

– No bo ja ją już zabrałem na lody. I planuję kupić jej coś fajnego.

– A nie powiedziałeś mi, bo…

– Nie sądziłem, że zareagujesz tak pozytywnie.

– Bardzo dobrze zrobiłaś – moja żona zwróciła się do Ady. – A ja sobie pogadam z dyrektorką szkoły. I z matkami tych dziewczynek też.

Uśmiechnąłem się. Teraz kochałem je jeszcze bardziej.

– Nawet nie masz pojęcia, jaki cudowny zrobiłam interes w Krakowie. – Ożywiła się nagle Wiola. – Znalazłam nowego artystę i kupiłam dziesięć jego obrazów za bezcen.

– Och, to świetnie – skłamałem, czując, jak zimny sopel lodu, eksploduje w brzuchu. Wyciągnęła komórkę i pokazała mi zdjęcia obrazów. I nawet ja, który nie ma pojęcia o sztuce, wiedziałem, że to jest złe i bezwartościowe.

Jednak Wiola była cała w skowronkach, lśniła pięknem i dumą. Kąciki ust delikatnie się uniosły. A ja za ten uśmiech, za tę iskrę w oku, zabiłbym wszystkich ludzi świata.

Nawet jeśli właśnie to było trzecie, największe kłamstwo.

Galeria sztuki nowoczesnej, choć była pięknym marzeniem Wioli, była też nieprawdopodobną maszyną do tracenia pieniędzy. Moja żona nigdy, przenigdy nie powinna zajmować się wyceną obrazów i rzeźb, ich promowaniem czy sprzedażą. Jednak kochała to ponad życie, więc mordowałem ludzi, by mogła spełniać swoje marzenie.

Bo nie zawsze była w tak dobrej formie, jak teraz. Kilka lat temu miała poważny nawrót depresji. Od dawna walczyła z tym zaburzeniem, ale jakoś utrzymywała się na powierzchni dzięki lekom. Pięć lat temu jednak zupełnie się rozsypała i zakończyło się to próbą samobójczą.

Gdy zwymiotowała wszystkie środki nasenne, tłumaczyła się, że ona nigdy by tego nie zrobiła, że nigdy nie opuściłaby mnie i Ady, że ona nie jest taką osobą i wcale o tym nie myślała.

Jednak ja wiedziałem.

Zrobiłem wszystko, by jej pomóc. A gdy wtedy wpadła na pomysł, by założyć galerię sztuki nowoczesnej, nie potrafiłem jej odmówić, tak była szczęśliwa, snując plany na ten temat.

Jednak nikt nie chciał kupować rzeczy, które wynajdowała. Na zachętę zlicytowałem przez podstawioną firmę kilka znalezionych przez nią prac. Kilka zmieniło się w kilkanaście, potem w kilkadziesiąt. Zacząłem od małych transakcji, ale apetyt rósł w miarę jedzenia.

Mówi się, że sztuka to doskonały sposób na pranie pieniędzy, w naszym wypadku była to maszynka do ich tracenia.

Podtrzymywanie tej iluzji było bardzo kosztowne, ale to było bez znaczenia. Jeśli miałem uratować czyjekolwiek życie to właśnie jej.

– Zapłaciłam za to niecałe pięćset tysięcy złotych. To będzie hit! – powiedziała.

Zrozumiałem, że potrzebuję szybkiego dopływu gotówki, by połatać budżet, a ostatnio nie było prawie żadnych sensownych zleceń. Może kryzys dopadł też zabijanie?

Musiałem chyba iść na kiepski kompromis.

Dlatego, gdy zauważyłem zlecenie, przy którym zaświeciły się tysiące ostrzegawczych lampek i tak stwierdziłem, że je wezmę. Już zaliczka za nie przekraczała standardową stawkę, a za całą robotę miałem dostać cztery razy tyle, co zwykle. Musiałem jednak odebrać szczegóły zadania osobiście w kamienicy, a potem zastosować się do otrzymanych instrukcji co do joty, bez zadawania pytań.

Brzmiało jak przepis na katastrofę.

Jednak gdy patrzyłem w śmiejące się oczy Wioli, wiedziałem, że muszę spróbować.

 

*

 

Adres miejsca, gdzie powinienem otrzymać instrukcje był niejasny. Kamienica miała znajdować się na warszawskiej Pradze, gdzieś w okolicy Czynszowej i Środkowej. Nie znałem tej dzielnicy, ale szybko zorientowałem się, że tam nie było żadnej ulicy pomiędzy!

Nie miałem jak dopytać o szczegóły. Ogłoszenie w darkwebie było dosyć enigmatyczne, twierdząc, że: „Gdy go zobaczysz, będziesz wiedział, o który budynek chodzi”.

Miałem perukę, doklejoną rudą brodę, starannie naniesione sztuczne blizny i pieprzyki. Czapka i okulary dopełniły kamuflażu.

Przyszedłem o poranku, bo tak wspomniano w ogłoszeniu z instrukcją. Łaziłem między Czynszową i Środkową, mijając ludzi śpieszących się do pracy, ale nie widziałem nic, co przykułoby moją uwagę.

Nagle ktoś chwycił mnie za ramię.

– Kierowniku, serdeczna prośba – zaczął menel, wyciągając w moją stronę papierowy kubek. Wyszarpałem się z jego uchwytu, miałem coś odpowiedzieć, ale wtedy on dodał: – Opłaci się kierownikowi ten drobny datek. Nie będzie kierownik chodził jak potłuczony. Wskażę, to, czego szuka.

Pokręciłem głową, bo nie wierzyłem w jego brednie. Jednak coś było w oczach tego zarośniętego, zmęczonego życiem człowieka, jakiś błysk, albo inteligencja. Wyciągnąłem portfel i wsadziłem sto złotych do papierowego kubka. Uśmiechnął się, pokazując mi rząd nierównych zębów.

– Trochę mało, ale niech ci będzie.

– Sto złotych to mało? – dopytałem.

– Taki mądry, a patrzy i nie widzi – stwierdził w odpowiedzi, pokazując coś palcem. Podążyłem za jego wskazaniem i moim oczom ukazała się odnoga ulicy z pojedynczą kamienicą, której na pewno przed chwilą tam nie było. Biały budynek, ozdobny, niemal lśniący czystością. Odnowiony i piękny, znacząco wyróżniająca się na tle reszty kamienic.

Niemożliwe bym go nie widział!

Odwróciłem się, by dopytać menela co to za przeklęte sztuczki, ale jego już nie było. Rozejrzałem się, szukając go na ulicy, ale znowu wszędzie byli tylko ludzie śpieszący się do pracy.

Popatrzyłem na budynek, tak biały i czysty, że niemal nienaturalny i to podniosło mi włoski na karku. Poczułem, że kropla potu spływa po plecach.

– Po prostu ją przegapiłeś – powiedziałem do siebie i to mnie trochę uspokoiło. Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do kamienicy.

Wewnątrz było brudno, ze ścian odpadał tynk, schody i klatka były pokryte plamami nieokreślonego pochodzenia, pachniało zepsutym jedzeniem i niemytym ciałem.

Jak chore wnętrze pięknego zwierzęcia.

Przypomniałem sobie treść ogłoszenia, które wspominało o mieszkaniu na ostatniej kondygnacji. Ruszyłem do góry. Mijałem piętro za piętrem i miałem wrażenie, że jestem już na siódmym albo ósmym, choć kamienica z zewnątrz nie wydawała się zbyt wysoka.

W końcu doszedłem, czując, jak kolejne strużki potu ścigają się po plecach. Było gorąco, jakby ktoś znacząco podniósł temperaturę i zagęścił powietrze. Przez moment miałem trudności z oddychaniem, tętno szalało, jakbym wszedł na wielką górę.

Na piętrze było tylko jedno mieszkanie, więc przynajmniej było jasne gdzie mam wejść. Zapukałem do drzwi oznaczonych odwróconym trójkątem z poziomą kreską. Odczekałem, w końcu nacisnąłem na klamkę.

Było otwarte.

W środku mieszanina zapachów: kadzidła, zioła, cytrusy. A pod nimi inna woń, jakiś smród, którego nikt nie chce czuć. Przeszedłem korytarzem, szarpałem za klamki kolejnych pokoi, ale wszystkie drzwi były zamknięte oprócz jednych, uchylonych, w których pojawiła się dłoń trzymająca w aksamitnej rękawiczce kartkę.

Gdy wziąłem notatkę, poczułem woń tak intensywną, że niemal zwymiotowałem. Coś skapnęło mi na głowę, potem kolejny raz i kolejny. Brązowa, śmierdząca woda leciała ze szczelin w suficie prosto na dłoń z kartką, która zdawała się teraz przylepiona do palców. Zacząłem nią machać, próbowałem pozbyć się przedmiotu, ale nie mogłem.

Z każdą kroplą narastało przerażenie, przeświadczenie, że zaraz umrę, że zabiję Wiolę, Adę, całą rodzinę. Że jestem najgorszym człowiekiem na świecie, że każdy mój czyn i każda myśl to największe porażki na świecie.

Krzyknąłem i wybiegłem na klatkę. Obróciłem się i nie było już niczego, kapania, zapachu, dziwnych odczuć. To była zwykła przestrzeń, w zwykłej kamienicy, ze zwyczajną wodą.

Pochyliłem się do przodu, łapczywie połykając powietrze. Chciałem biec, ale musiałem odpocząć. Serce waliło jak szalone.

– Nie rób tego – powiedział mały chłopiec o dziwnym wzroku, który pojawił się na półpiętrze niżej, nie wiadomo skąd.

– Co masz na myśli? – spytałem, ale on tylko zbiegł niżej, znikając z pola widzenia.

Ruszyłem za nim, ale zniknął bez śladu. Schody, klatka, kolejne piętra. Nie było nikogo. Najpewniej skrył się za którymiś drzwiami, a ja nie miałem ochoty, ani siły, by go szukać. Zresztą, co ten mały chłopiec mógł wiedzieć o czymkolwiek?

Zbiegłem na parter, ruszyłem do oddalonego o dwa kilometry samochodu, sprawdzając, czy nikt mnie nie śledzi. Wsiadłem do auta i bardzo długo jechałem, gubiąc potencjalny ogon, którego przecież nie miałem.

Samochód zaparkowałem w tym samym miejscu, z którego wcześniej go ukradłem. Wysiadłem, wszedłem do publicznej toalety, gdzie w zamkniętej kabinie ściągnąłem okulary, czapkę, odkleiłem wąsy, wytarłem podkład.

Rozłożyłem kartkę, zacząłem czytać, a z każdym słowem coraz szerzej otwierałem oczy. A tuż przed tym, gdy sam chciałem ją podpalić, przysiągłbym, że papier zajął się ogniem, parząc mi opuszki palców.

 

Teraz

 

Mam wrażenie, że rzeźnia zaczyna się budzić, jakby wskrzeszona moją obecnością. Czuję, że jestem w środku obłąkanego, chorego zwierzęcia, że połknęło mnie coś, co już nigdy nie odpuści. Jakby rozpoczął się pradawny obrzęd, którego jestem jedynym kapłanem i wyznawcą.

Mimo to idę przed siebie.

Pocę się czarno-żółtym śluzem, który śmierdzi potwornie. Ciecz zostaje na ubraniu, usztywnia fakturę tkaniny. Mam wrażenie, że pod skórą mam stado głodnych larw, które tylko czeka, by pożreć mnie od środka, wyjadając do reszty zdrowy rozsądek i władzę nad własnym ciałem.

Gdy w końcu tracę czucie w prawej ręce, wcale mnie to nie dziwi.

 

Wtedy

 

Siedzieliśmy u rodziców Wioli, zajadając się niedzielnym obiadem i powietrze można było ciąć nożem. Moja żona była niezadowolona, o coś się pokłóciła z teściami, ale nie chcieli mi powiedzieć o co, a ja nauczony poprzednimi doświadczeniami, nie miałem zamiaru pytać.

Agata, moja teściowa była naprawdę w porządku, ale to mojego teścia Darka, lubiłem najbardziej. Dawał wskazówki, milczał, kiedy było trzeba, poklepywał po plecach i mówił, że wszystko będzie dobrze, kiedy człowiek miał gorszy nastrój. Wypijaliśmy zazwyczaj po piwie albo dwóch, stroniłem co prawda od alkoholu, ale z nim wszystko smakowało lepiej.

Zastępował mi ojca, bo moi rodzice zginęli w wypadku, kiedy miałem osiem lat. Ktoś mógłby powiedzieć, że przez to stałem się zimnokrwistym mordercą, ale to byłoby wierutne kłamstwo.

– Po prostu zostawcie temat! – syknęła w którymś momencie Wiola. Przyciszone rozmowy zupełnie ucichły, atmosfera zagęściła się jeszcze bardziej. Z pomocą przyszedł jak zwykle teść pytając:

– Dzieciaki, chcecie zobaczyć, co ostatnio kupiłem do mojego miasta?

– Taaak! – oznajmiła Ada.

– Taaak! – zawtórowałem z uśmiechem. Wiola tylko westchnęła. Ruszyłem z córką do królestwa jej dziadka. W mieszkaniu teściów był mały pokoik przerobiony na miasteczko, z niezliczoną ilością budynków, dróg, lasów i pól. No i torów oczywiście, po których jeździły małe repliki pociągów.

– O ja, szpital i nowa lokomotywa – zachwyciła się Ada.

– Wiedziałem, że ci się spodoba – stwierdził uśmiechnięty Darek. Zaczął jej pokazywać nowy nabytek, ona oglądała go z zachwytem. Często zastanawiałem się, czy to faktycznie szczere, czy po prostu jest miła i chce zrobić dziadkowi przyjemność. Tak czy siak, dobrze to świadczyło o mojej córce. Patrzyłem na nich z rogu pokoju, jak przez moment dzielili ten sam poziom dziecięcego zachwytu.

Po kilku minutach Wiola powiedziała, że chciałaby wracać i żegnaliśmy się w przedpokoju.

– Córeczko, my chcemy dla ciebie jak najlepiej – powiedziała Agata. – Po prostu się martwimy.

– Wiem, mamo, dziękuję. I przepraszam – odparła Wiola i przytuliła matkę. Zrobiłem misia z Darkiem, poklepał mnie po plecach, pożegnałem się z teściową i wyszliśmy.

Potem gdy wracaliśmy samochodem do domu, powiedziałem:

– Po prostu się o ciebie martwią. Dla nich zawsze będziesz małą córeczką, której trzeba przypomnieć, aby założyła ciepłą czapkę i kurtkę, wychodząc w mroźny dzień.

– No ale już nią nie jestem. Od dawna.

Wzruszyłem w odpowiedzi ramionami.

– No i sama nie wiem – wznowiła Wiola. – Oddaliłam się chyba z ojcem. Mam wrażenie, że on cię lubi bardziej niż mnie. Cały czas tylko o tobie gada. Oskar to, Oskar tamto.

– To źle, że mam dobre relacje z twoim ojcem?

– Źle, że on woli cię od własnej córki.

– No wiesz, dzieci się nie wybiera.

– Spadaj na drzewo z takimi tekstami. – Dała mi kuksańca w ramię. – Ja mówię poważnie.

– A ja niekoniecznie. Po prostu wyluzuj. Jest przecież dobrze, prawda? To tylko kłopociki, problemy pierwszego świata, które są niczym przy oślepiającej jasności naszej wspaniałej rodziny.

– No teraz już zaczynasz bredzić.

– To z miłości do ciebie.

– Mówiłam, żebyś spadał na drzewo – powiedziała, ale uśmiechnęła się szeroko i jej humor się poprawił. To dobrze, bardzo dobrze, bo naprawdę potrzebowałem spokoju i stabilności.

Jutro bowiem miałem wykonać to zlecenie. Czułem, jak w brzuchu rośnie kula strachu, a coś głęboko w środku mówiło mi, że to wszystko skończy się straszną katastrofą.

 

*

 

Starucha, która była moim celem, chodziła po giełdzie ze starociami na warszawskim Kole, rozglądając się za czymś i patrząc krzywo na ludzi. Obserwując ją przez lornetkę, miałem wrażenie, że zaraża wszystkich jakąś niewidzialną chorobą, sprzedawców, innych kupujących, przypadkowych przechodniów.

Nawet z tej odległości budziła bezpodstawny lęk.

Po godzinie wróciła do zardzewiałego, rozpadającego się garbusa, zaparkowanego na Andrychowskiej, nie mając pojęcia, że byłem tuż za nią.

„Zrobisz to, gdy pójdzie na bazar, wtedy jest najsłabsza, najbardziej rozkojarzona”, głosiła notatka.

Zaszedłem ją bezszelestnie od tyłu i wbiłem strzykawkę z końską dawką środka uspokajającego. Od razu straciła przytomność. Potem pociągnąłem jej ciało do skradzionego samochodu, zaparkowanego tuż obok garbusa i wsadziłem do bagażnika.

Podkoszulek miałem mokry od potu, czułem dziwne dreszcze i kołatanie serca, jakbym robił to pierwszy raz w życiu. Poprawiłem kamuflaż (inna broda, inne blizny, inne okulary) i wszedłem do pojazdu. Rozejrzałem się. Wokół nie było nikogo, żadnych przechodniów, świadków, nawet zwierząt.

Przestrzeń zdawała się martwa i pusta.

Ruszyliśmy w wyznaczone na kartce miejsce. Koordynaty wskazywały punkt w lesie Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej. Trasa miała zająć niecałe cztery godziny, ale mnie zajęła ponad pięć. Równo co dziewięćdziesiąt minut zatrzymywałem się i wstrzykiwałem kolejną dawkę środka uspokajającego w wątłe ciało staruchy. Normalną osobę by to zabiło, ale notatka jasno podała dozowanie. Oddech starej kobiety był tak słaby, że obawiałem się, że może zejść w trasie.

A nie mogła umrzeć za szybko.

W końcu dotarliśmy. Zagubiona polana, na końcu równie zagubionej drogi. Wyszedłem z wozu i otworzyłem bagażnik. Starucha na szczęście dalej była nieprzytomna. Wyciągnąłem ciało, potem wielką torbę z narzędziami, płachtą i kombinezonem. Cały czas rozglądałem się dokoła i cały czas nie było świadków.

Przerzuciłem ciało przez prawy bark, na drugi zarzuciłem torbę i ruszyłem do lasu, zgodnie z instrukcją z notatki. Starucha była lekka, jakby składała się z wyschniętej na wiór skóry i cienkich, pustych kości. Mimo to miałem wrażenie, że niosę wielki ciężar.

Po półgodzinnym marszu GPS pokazał dokładne koordynaty miejsca wskazanego na spalonej kartce. Oparłem kobietę o drzewo i zacząłem wyciągać z torby narzędzia i kombinezon.

– Znam cię, wiem, kim jesteś – powiedziała nagle starucha. Siedziała nienaturalnie, ręce miała rozrzucone w bok. – Masz na imię Oskar a twoja żona to Wiola. Wasza słodka córeczka to Ada.

Nie powinna się obudzić.

– Wasz skarbek, skarbeczek – mlaskała, smakując słowa. – Wasze oczko w głowie. Najsłodsze co was…

Strzeliłem dwa razy, w głowę i w serce, przypominając sobie słowa z karteczki: „Za żadne skarby nie pozwól jej gadać”. Ciało staruchy oklapło. Jednak zaraz coś podniosło jej tułów. Kończyny wygięły się nienaturalnie, na twarzy pojawił się krzywy uśmiech, oczy zaszły bielmem.

– Nie masz pojęcia, co właśnie zrobiłeś – powiedziała z dziurą po kuli w głowie. – Ani z czym właśnie zadarłeś. Przeklinam cię, ty kurwo ludzka, ty larwo pierdolona, ty mały, śmierdzący gównem, żywy trupie.

Pistolet zdawał się ciężki, jakby był z ołowiu. Nie mogłem go unieść, starucha zdawała się zbliżać na pokracznie wykrzywionych kończynach. Skrzeczała niczym stwór w obcym języku. Jej twarz zdawała się zmieniać w dziób z ostrymi zębami, gdy wypowiadała kolejne słowa:

– Zaraz cię zjem, zjem na śniadanie. Smaczniutki Oskarek w sosie własnym, ach co za przepyszne pyszności. A potem… potem zrobię sobie z twojej rodziny smakowity gulasz. Pyszne danie z Wioli i Ady, z ich kosteczek, serduszek, mózgów w wielkim parującym kotle…

Nadludzkim wysiłkiem zdołałem unieść broń. Strzeliłem znowu, raz, drugi, trzeci, w końcu ładując cały magazynek w wątłe ciało.

Przez chwilę odzyskiwałem siły, wpatrzony w nieruchomy korpus. Sprawdziłem jej puls i oddech, i tym razem na pewno była martwa. Poczułem niewielką ulgę, choć wiedziałem, że najgorsze jeszcze przede mną.

Z torby wyciągnąłem kombinezon ochronny i nałożyłem go, starając się uspokoić serce. Ułożyłem na ziemi siekierę, łopatę, piłę. Patrzyłem przez moment na narzędzia, przypominając sobie przedostatnie zdanie z kartki: „Po śmierci odetniesz jej kończyny i zakopiesz w odległości przynajmniej dziesięciu metrów od siebie”.

Wziąłem głęboki wdech, a potem zabrałem się do roboty. Rozebrałem staruchę, zgodnie z instrukcjami. Obok ran po kulach, miała mnóstwo niebieskich tatuaży przedstawiających dekapitację ludzi, obsceniczne sceny orgii ze zwierzętami, damskie i męskie genitalia, a pośrodku tego wszystkiego znaki runiczne, które, choć nieczytelne, przyprawiały o gęsią skórkę.

No i jeszcze ten rysunek z kurzą łapą, która zdawała się poruszać.

Otrząsnąłem się z tego, wziąłem głęboki oddech i zacząłem kroić jej skórę, mięśnie i kości, mając wrażenie, że tnę stare, spróchniałe drewno, a nie ludzkie ciało. Żadnych płynów ustrojowych, żadnej krwi, niczego, co potwierdzałoby, że jest żywą istotą.

Tylko przeraźliwy odór jakbym kroił już od dawna martwe zwłoki.

Szło szybko, a ja starałem się znormalizować to zadanie, myśląc o wszystkich bezwartościowych obrazach, które kupi Wiola, za pieniądze, które właśnie zarabiam.

Gdy skończyłem kroić, zacząłem kopać. Sześć głębokich dołów każdy oddalony przynajmniej piętnaście metrów od siebie. Do nich wrzuciłem osobno ręce, nogi, tułów, głowę. Zakopałem je, a po skończonej pracy długo odpoczywałem, biorąc bardzo powolne wdechy.

Potem wróciłem do samochodu. Umyłem narzędzia, polewając je wybielaczem, ściągnąłem kombinezon i ruszyłem w długą podróż przed siebie. Jechałem przepisowo, co jakiś czas zatrzymując się i wyrzucając gdzieś jeden z przedmiotów wykorzystanych w zleceniu.

W końcu, w nocy, na obrzeżach małego miasteczka zaparkowałem w jakiejś szemranej dzielnicy. Wylałem mnóstwo wybielacza, czyszcząc pojazd dokładnie z własnych śladów. Zostawiłem samochód z uchylonym oknem i otwartymi drzwiami. Na zachętę wstawiłem do auta otwartą paczkę papierosów i zgrzewkę piwa na przednim siedzeniu. Przy dobrych wiatrach ktoś się skusi i pojedzie w zupełnie inne miejsce, gubiąc trop.

Ruszyłem na piechotę, pozbywając się co jakiś czas elementów kamuflażu. Trzy godziny później jechałem pociągiem pod innym nazwiskiem, w innym przebraniu, jako zupełnie inna osoba.

Jednak przerażenie, które zamieszkało we mnie jak łapczywy pasożyt, czułem cały czas takie samo.

 

Teraz

 

I tak samo czuję je teraz. To strach, ale inny, zwierzęcy, prymitywny, który każe mi uciekać stąd jak najdalej.

Mimo to idę przed siebie.

Ściana dyszy na mnie cuchnącym oddechem. Co to za zapachy? Zgnilizna, zepsute mięso, ekskrementy? Co jest w tej rzeźni, w jej ścianach, czym zatrute jest powietrze?

Nie wiem.

Jednak zaraz orientuję się, że tak śmierdziała ona, gdy kroiłem jej ciało.

Czołówka rzuca plamy światła na dawno nieużywane haki na zwłoki, z których pewnie nie udało się zmyć wszystkich drobinek krwi. Metal rzuca złowieszcze cienie na ścianę. Zatrzymuję się, łapiąc oddech i kontemplując to miejsce.

Potem czuję mrowienie w prawej nodze i ruszam dalej. Idę przed siebie, widzę Wiolę, Adę, Darka. Uśmiecham się paskudnie, bo to nic nowego, zwykłe zwidy.

Takie fantomy towarzyszą mi od dawna.

 

Wtedy

 

Po raz pierwszy zobaczyłem je dwa miesiące po zabiciu staruchy. To było jedno z tych zleceń, mające wyglądać na nieszczęśliwy wypadek. Normalne zlecenia zaczęły się znowu pojawiać, a my od dawna żyliśmy ponad stan, więc zawsze potrzebowaliśmy pieniędzy.

Obserwowałem więc ofiarę przez lornetkę i nagle zamiast niej… widziałem Wiolę, własną żonę! Mrugnąłem i znowu ofiara. W porządku, wszystko w porządku. To po prostu przemęczenie, stres i nic więcej.

Obserwowałem dalej.

Facet miał chorobę serca i co sobotę uprawiał rytuał zajadania się zdrowym śniadaniem. Uśmiechał się do kelnerki i często kogoś pozdrawiał. Wyglądał na miłego gościa. Nie zadawałem sobie idiotycznego pytania, czemu ktoś chciałby go zabić.

Powód znajdzie się na każdego.

Dziesięć minut później umierał, zaciskając dłoń na klatce piersiowej, w wywołanym przeze mnie zawale, a ja przez lornetkę znowu zamiast jego twarzy widziałem oblicze Wioli. Mrugałem wielokrotnie, ale tym razem nic to nie dało. To wciąż była moja żona dusząca się i błagająca o litość, a ja byłem pewien, że nikt jej nie wysłucha.

Zadzwoniłem do niej, odebrała od razu, co pomogło przerwać wizję. Odetchnąłem z ulgą, choć to był tylko pierwszy krok do piekła.

Bo każde kolejne zlecenie oznaczało umieranie moich bliskich.

Kobieta, której nie zadziałały hamulce, miała twarz Ady. Starzec przedwcześnie umierający we śnie wyglądał dokładnie jak Darek. Otruta gazem dziewczyna do złudzenia przypominała Agatę.

Trwało to miesiącami.

Miałem wrażenie, że oszalałem, że postradałem zmysły albo że właśnie je tracę. Nie wiedziałem co robić, nie mogłem przecież iść do psychiatry, nie mogłem tłumaczyć psychologowi traumy, pierwszy raz czułem, że jestem w potrzasku.

Liczyłem, że z czasem to minie, że może po prostu starucha rzuciła na mnie urok, który niebawem straci moc.

Jednak się pomyliłem, o Boże jak bardzo się pomyliłem.

 

*

 

Przez te wizje przestałem pracować, bo nie mogłem patrzeć, jak umierają moi bliscy. Z każdym kolejnym tygodniem omamy się nasilały, utrwalały, utrzymywały. Do tego doszły koszmary, przez które prawie nie spałem.

Miałem wielką ochotę to rzucić i zrobić sobie bardzo długie wakacje, bo byłem pewien, że inaczej oszaleję. Jednak nie zdążyłem, bo wtedy wydarzyło się to!

Tamtego dnia, w naszej kuchni, ujrzałem demona w czerwonej poświacie. Przez moment nie było niczego, czasu, miejsca, przestrzeni, oddechu.

Tylko on.

Wielki i przerażający, nieustannie rosnący przede mną potwór o zniekształconej twarzy staruchy.

Z pleców wyrastały skrzydła z łamanych kości, skóry, wnętrzności. Pysk wyszczerzony w upiornym uśmiechu, oczy świeciły żółtym światłem.

Zębiska, rogi, płonąca korona.

Król bólu i śmierci.

A w środku potwora, w jego żołądku, przerażona Wiola, wyciągająca do mnie dłoń.

– Oskar, pomocy! – wrzasnęła. – Pomocy! Czemu mi nie pomagasz!?

– Wypuść ją! – krzyknąłem, ale stwór zareagował tylko ponurym rechotem. Złapałem największy kuchenny nóż i rzuciłem się na niego. Odepchnął mnie, ale uderzałem z całych sił.

Raz, drugi, trzeci.

Musiałem ją uratować.

A potem zobaczyłem twarz mojej żony i wizja zniknęła.

Byłem w swoim mieszkaniu i zadałem Wioli kilka bardzo poważnych ran ciętych kuchennym nożem. Dopadłem do niej, próbując przywrócić ją do życia w bezsensownej procedurze.

Jak w transie ruszyłem do domowej apteczki, wyrzuciłem z niej bandaże, gazy, kompresy, opatrunki i zacząłem tamować krew. Przez komórkę zadzwoniłem na telefon alarmowy. Potem uciskałem, starałem się ograniczyć krwawienie.

– Przepraszam kochanie, przepraszam – szeptałem, trzymając Wiolę w objęciach. – Nie odchodź, błagam cię.

W tej przerażającej chwili przypomniałem sobie moment, gdy po raz pierwszy bez pytania pociągnąłem Wiolę do tańca, a ona odpowiedziała tylko mocnym uściskiem dłoni. Potem spytałem ją o imię, a ona spytała o moje. Jej włosy pachniały jaśminem, skóra kwiatowym kremem. Gdy wirowaliśmy, czułem wszystko, czego zawsze mi brakowało, i wtedy wiedziałem, że to właśnie ona będzie moją żoną i że zrobię wszystko, absolutnie wszystko, by była szczęśliwa.

A teraz gasła od moich ciosów.

Usłyszałem sygnał nadjeżdżającej karetki. Na kilka sekund górę wzięła zimna krew mordercy i przypomniałem sobie, że muszę jakoś upozorować miejsce zbrodni. Zadałem sobie rany tym samym nożem, którym zaatakowałem własną żonę. Wywróciłem stolik, zrzuciłem rzeczy z kuchennego stołu.

Do drzwi zapukali ludzie z pogotowia. Podbiegłem do nich, otworzyłem, wpuściłem, pokazałem gdzie leży Wiola.

A potem upadłem na podłogę, czując, jak z biciem serca ulatnia się ze mnie krew. Chyba rany, które sobie zadałem, były poważniejsze, niż mi się zdawało. W wielkim lustrze w przedpokoju ujrzałem twarz staruchy śmiejącej się do rozpuku. Obok niej na wielkim tronie z krwi i mięsa, siedziała moja córka bawiąca się rzeźnickim nożem. To tylko wizja, ale wiedziałem, że zaraz dojdzie do katastrofy.

I zrozumiałem, że to tylko kwestia czasu jak zrobię coś strasznego Adzie.

 

*

 

Moja przykrywka była bardzo solidna, ale jednak rozmowa z policją trochę mnie stresuje.

– Czy pan albo pana żona mają jakichś wrogów? – spytała funkcjonariuszka, zmęczona kobieta o podkrążonych oczach.

– Wrogów? Nie, raczej nie – odparłem.

– Ale czy ma pan jakiekolwiek podejrzenia kto mógłby to zrobić?

– Kto mógłby zaszlachtować mnie i moją żonę? Nie, kurwa, nie mam pojęcia! Nasi znajomi mają inne zainteresowania.

– Proszę się nie denerwować. Po prostu wykonujemy swoją pracę.

– To proszę ją wykonywać gdzie indziej. Czy… – urwałem, pokręciłem głową. Zaciskałem i otwierałem pięści, westchnąłem długo i głośno. Siedzieliśmy w małej szpitalnej salce, którą ktoś nam na chwilę udostępnił. Kilkadziesiąt metrów dalej leżała Wiola w śpiączce, podpięta do wspierającej aparatury.

– No dobrze – wznowiłem po kilku dłuższych oddechach. – A więc nie mamy wrogów, nie wiem, kto to zrobił. Jesteśmy ludźmi, do których mieszkania ktoś się włamał. Może myślał, że dom jest pusty i gdy nas zobaczył, spanikował. Jak mówiłem, to był mężczyzna w masce.

– Któremu otworzyła pańska żona?

– Tak.

– Czemu otworzyła komuś w masce?

– Nie mam pojęcia. Jak się wybudzi, to możemy ją spytać.

– Na kamerach wokół budynku nie widać nikogo w masce.

– Jezu, ja prowadzę to śledztwo, czy wy?! Może założył ją tuż przed włamaniem, może czaił się na klatce od dawna. Nie wiem. Proszę zająć się swoją pracą, a mnie proszę pozwolić wrócić do żony. Ja… Ja nie mam na to siły!

Skryłem twarz w dłoniach, bo naprawdę czułem się wyczerpany. Nie płakałem, bo chyba nie potrafiłem uronić łzy. Miałem wrażenie, że jestem zasznurowany wielkim, niewidzialnym łańcuchem.

– Dobrze, proszę odpocząć. Wrócimy do tego później – stwierdziła policjantka. – Ale proszę też nie opuszczać miasta.

– Jestem o coś podejrzany? – spytałem, choć przecież wiedziałem, jak to wygląda i jakie mają procedury.

– Na tym etapie nie możemy niczego wykluczyć.

– Pani żartuje?

– W takich sprawach w pierwszej kolejności patrzymy na małżonka. Bo tu nie ma za dużo śladów włamania, nikt nikogo nie widział, był pan tam…

– Przecież zostałem pocięty! Wezwałem karetkę!

– Ja tylko mówię, jakie są procedury. Po prostu proszę się zgłosić, gdyby się pan gdzieś wybierał.

– Ma pani nakaz?

– To na razie prośba. I lepiej, abyśmy byli dla siebie mili i grzeczni – dodała, pożegnała się i wyszła, wraz z drugim funkcjonariuszem w cywilnym ubraniu. Zostałem sam.

Nie miałem siły na te procedury.

Zebrałem się i wróciłem do pokoju gdzie podpięta do rurek, nieprzytomna w śpiączce farmakologicznej leżała moja żona. Usiadłem obok łóżka i chwyciłem delikatnie jej dłoń.

– Przepraszam, Wiola, ja… – urwałem, bo słowa były bezsensowne. Po prostu chciałem z nią zostać i mieć ją w zasięgu wzroku.

Krótka wibracja telefonu oznajmiła przybycie wiadomości tekstowej. Z ociąganiem wyciągnąłem komórkę i zobaczyłem SMS-a od Darka: „Zadzwoń, jak będziesz mógł. To dosyć pilne!”. Poczułem panikę która wybuchła gdzieś w okolicach żołądka.

Ada była u teściów, pewnie chodzi o nią.

Wstałem i wyszedłem na korytarz. Zadzwoniłem do Darka.

– Cześć – przywitałem się. – Uprzedzając pytanie, z Wiolą na razie bez zmian. Ale jest stabilnie, więc bądźmy dobrej myśli. A teraz powiedz, co się dzieje.

– No to trochę dziwne, ale też przerażające. Nic się nikomu nie stało, Ada czuje się w porządku, ale… Ale może najlepiej by było, jakbyś tu przyjechał i z nią porozmawiał?

– Nie mogę zostawić Wioli.

– Agata cię zmieni. Właśnie wychodzi. Myślę… No to dosyć dziwne i najlepiej, żebyś sam zobaczył.

Westchnąłem. Darek był rozsądnym facetem i jeśli mówił, że coś jest osobliwe, to pewnie takie było. Pojedyncza kropla potu spłynęła po plecach, bo znowu przeraziłem się, że coś strasznego może stać się mojej córce.

– Ok, zaraz będę – powiedziałem. – Niech Agata przyjedzie tu jak najszybciej.

 

*

 

W mieszkaniu teściów pachniało jedzeniem. Woń zupy kalafiorowej, ulubionej potrawy Ady, rozeszła się po wszystkich pomieszczeniach. Darek otworzył mi drzwi, przytulił, poklepał po plecach i powiedział:

– Chodź.

Ruszyliśmy do jego pokoju, w którym miał swoją wielką makietę i kilkanaście metrów małych szyn. Ada siedziała pośrodku małego miasteczka i czymś się bawiła. Śmiała się, jakby coś straszliwie ją rozbawiło.

– Cześć, Ada – przywitałem się.

– Cześć, tatusiu – odparła z uśmiechem. Kucnąłem i spojrzałem na jej rozpromienioną, szczęśliwą twarz. Jakby w jej sercu nie było najmniejszej troski.

– Patrz, jak ciuchcia super leci! – Ada rzuciła jednym z wagonów o ścianę i zaniosła się perlistym śmiechem. Coś było bardzo nie w porządku. Ada doskonale wiedziała, jak wartościowe są te przedmioty i ile znaczą dla dziadka.

– Super – powiedziała, podnosząc następną kolejkę, by zapewne też nią rzucić.

– Nie wolno tak robić! – Złapałem ją za przedramię. Wzruszyła tylko ramionami, podśpiewując coś pod nosem. Może to po prostu był sposób radzenia sobie z tym wszystkim?

– Martwisz się o mamę? – spytałem.

– Nie.

– Nie?

Znowu wzruszyła ramionami w odpowiedzi i znowu się uśmiechnęła, szeroko, nienaturalnie. Nagle zauważyłem, że trzyma coś kurczowo w dłoni.

– Co tam masz? – spytałem.

– Nic.

– To pokaż to nic.

– Nie pokażę. To moje.

Chwyciłem jej piąstkę i najdelikatniej jak to możliwe, otwarłem. Z malutkiej dłoni wypadła na podłogę kurza łapka.

– Co to jest?

– Magiczna nóżka. O popatrz, rusza się.

Faktycznie zasuszona kurza łapka wierzgała, jakby próbowała coś złapać. Podniosłem ją, wstałem i ruszyłem do kuchni. Bez słowa otwarłem szafkę, wyciągnąłem zapałki, butelkę wódki i metalową miskę. Wrzuciłem do niej łapkę, wylałem alkohol i podpaliłem wszystko.

Kurza nóżka choć płonęła, próbowała wydostać się z miski. W skwierczeniu zdawało się słyszeć śmiech staruchy, niosący się po mieszkaniu. W końcu spalony kikut przestał wierzgać. Wróciłem do pokoju, gdzie córka patrzyła w podłogę.

– Gdzie to znalazłaś? – spytałem ją, kucając.

– Tatusiu… tatusiu. Ja przepraszam.

– Ada. Gdzie. To. Znalazłaś?

– Pod poduszką. Jak obudziłam się, to już tam było. Ja nie wiem, ja… – urwała, zaczęła szlochać. Przytuliłem ją mocno. Przez uchylone drzwi do pokoju zaglądnął Darek. Puściłem mu oko, by dodać otuchy, choć sam czułem się paskudnie.

Wiedziałem, że ta przeklęta starucha nie odpuści i muszę coś z tym zrobić.

 

*

 

Dzień później wróciłem na Pragę pomiędzy Środkową i Czynszową ulicę. Tym razem odnalazłem kamienicę bez trudu.

Pod swetrem miałem schowany pistolet, w kieszeniach kurtki kastet i pałkę. Byłem gotowy wedrzeć się tam siłą, bić, torturować, zabić, jeśli trzeba. Wszystko, by tylko to zatrzymać, by uratować Adę, póki jeszcze jestem w stanie.

– Wszystko dla niej – powiedziałem, wchodząc do budynku i od razu czując potworny smród. Wszedłem po schodach, na ostatnie piętro i zorientowałem się, że odór dochodził z tamtego mieszkania, po którym zostały tylko wypalone ściany i czarna pustka.

Wyglądało, jakby coś spaliło od środka ogniem piekielnym mieszkanie, nie ruszając reszty kamienicy.

– Mówiłem ci, żebyś tego nie robił – stwierdził nagle męski głos. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopca, tego samego co wcześniej. Zaspane oczy, zmierzwione włosy, piżama w dinozaury i planety nie pasowały do dorosłego tembru głosu.

Sekundę później z jego twarzy zaczęła spływać skóra, ukazując czarną dziurę, zamiast środka głowy. Zamrugałem i w to miejsce pojawiła się twarz Ady.

Wyciągnąłem pistolet, bo dość miałem tych sztuczek, ale zaraz go opuściłem. To przecież moja córeczka, jedyna rzecz, która jeszcze definiowała moje człowieczeństwo.

– Schowaj ten pistolecik – powiedział chłopiec, odzyskując twarz. Był równie zaspany i niewzruszony jak wcześniej. Bez względu na to, czym był, potrzebowałem pomocy.

– Czy mogę coś zrobić? Cokolwiek? Czy… – zacząłem.

– Zawsze można coś zrobić, ale to nie będzie łatwe ani przyjemne – odparł.

– Może nie być. Zrobię wszystko dla niej. Wszystko.

– To bardzo ryzykowne powiedzieć, że zrobi się wszystko. Ale możemy to sprawdzić. Najpierw poproszę cię o jedną rzecz. Chodź ze mną.

Wyciągnął w moją stronę rękę jak dziecko do rodzica. Gdy to zrobił, zauważyłem, że całe przedramię ma pokryte bliznami, które układały się w jakiś runiczny napis. Chwyciłem jego dłoń, a on poprowadził mnie do innego mieszkania.

Drzwi otwierały się przed nim, jakby były automatyczne. Pokazał palcem łazienkę i powiedział:

– Tam musisz już wejść sam.

– Co tam jest?

– Zobaczysz.

Przełknąłem ślinę i wsadziłem dłonie do kurtki. Zacisnąłem je na pistolecie i kastecie. Chłopiec popatrzył na mnie z drwiącym uśmiechem, jakby te przygotowywania były bardzo zabawne.

Wszedłem do łazienki, czując metaliczny zapach oblepiający całe ciało. Na środku pomieszczenia znajdowała się wielka wanna z czerwoną cieczą, która zdawała się delikatnie falować, jakby poruszona niewidocznym wiatrem.

– Co mam zrobić? – spytałem, ale usłyszałem tylko trzask zamykanych za sobą drzwi. Doskoczyłem do klamki, zacząłem ją szarpać, ale nawet nie drgnęła. Ogarnęła mnie panika, zacząłem szukać miejsca, przez które mógłbym się stąd wydostać.

I nagle spłynęła oczywista myśl, że przecież nie przyszedłem tu uciekać.

– Musisz się zanurzyć, bo tylko tak będę wiedział, że naprawdę potrafisz i chcesz to zrobić – powiedział głos.

Podszedłem do wanny. Była po brzegi wypełniona krwią. Z każdym krokiem, przybliżającym mnie do balii, ściany i sufit rozświetlały się dziwnymi, runicznymi napisami.

Było jasne, co musiałem zrobić.

Rozebrałem się powoli, czując jak z każdą częścią zrzuconego ubrania, przerażenie wślizguje się coraz głębiej pod skórę.

Wsadziłem nogę do balii. Krew była lodowata, gęsta, lepka. Zacisnąłem zęby i zanurzyłem się cały, wystawiając na zewnątrz tylko głowę. Łazienkę zalał zielony blask z runicznych znaków, a ja miałem wrażenie, że w cieczy coś pływa i zastanawiałem się, czy to coś żywego, czy martwego i sam nie wiedziałem, co przerażało mnie bardziej.

A potem coś wessało mnie do środka.

 

*

 

Spadałem w zwolnionym tempie.

Brakowało mi tchu, krew wpadała do ust, ruchy były zredukowane, jakbym szamotał się w kisielu. Tonąłem, wokół mnie falowały przedmioty, fragmenty ciała i coś innego, nieokreślonego, niejasnego.

Głowę zalewała panika. To pułapka, pomyślałem, wszedłeś w nią na własne życzenie, nikt nawet nie musiał cię namawiać. Debil, debil, debil!

Płuca były puste, czułem skurcz krtani, chciałem krzyczeć, ale przecież byłem głęboko w koszmarze, gdzie nikt mnie nie usłyszy.

Straciłem przytomność.

A potem zaraz ją odzyskałem.

Lewitowałem w czerwonej przestrzeni i jakimś cudem mogłem oddychać.

– Wybacz ten krwawy żart, ale musiałem to zrobić – usłyszałem dorosły głos chłopca, bezpośrednio w swojej głowie. – W końcu spędziłem z tą dwójką tak wiele czasu. Z kim się przestaje, tym się staje i tak dalej…

Chciałem zapytać, co tu się dzieje, ale przecież w prawdziwym koszmarze człowiek nie ma głosu.

– Tak będzie łatwiej – kontynuował chłopak. – Siedź i patrz. Obraz podobno jest wart tysiące słów.

Naprzeciw mnie, niczym w diabelskim kinie, wyświetlił się ogromny ekran. Najpierw zobaczyłem dwoje dzieci w czarnej kołysce, łudząco podobnych do siebie, najpewniej bliźniacze rodzeństwo.

Obraz się zmienił i pokazywał tą samą parę dzieci, już starszych: dziewczynka i chłopiec mieli może trzy latka, znajdowali się w jakiejś starej chacie. On dusił gołymi rękoma kotka, dziewczynka znęcała się nad złapanymi robakami, odrywając im odnóża i skrzydła.

Wyglądali na bardzo zadowolonych.

W kolejnej scenie widziałem może dziesięcioletnie rodzeństwo w starej szopie. Na sznurach, do góry nogami wisiało kilka ciał, większość nieruchomych. Chłopiec podszedł do ostatniej osoby, która, choć ciasno związana próbowała się szarpać i podciął jej gardło. Dziewczynka śmiała się z tego do rozpuku.

Potem kobieta o wiele młodsza, ale bez wątpienia ta, którą zabiłem i pokroiłem w lesie, szła gdzieś przez pustynię, jałową ziemię pod rękę z łudząco przypominającym ją mężczyzną. Zabijali. Cieszyli się śmiercią. Śmiali z okrucieństwa.

Potem już o wiele starsi pojawiali się na polach bitewnych. Czy to był Grunwald? Czy ta odległa postać to Napoleon? Czy kolejny obraz pokazywał ich podczas drugiej wojny światowej strzelających z lubością do bezbronnej ludności cywilnej?

Sceny przeplatały się ze sobą, ukazując, że ta dwójka była tam, gdzie śmierć i okrucieństwo. Ile mieli lat? Kilkaset? Kilka tysięcy? Nie miałem pojęcia, ale czułem, że są na tym świecie długo.

O wiele za długo.

Kim do jasnej cholery oni są, pomyślałem.

– Czarownikami. Diabłami. Demonami. Złem wcielonym – odpowiedział głos chłopca w głowie. – On nazywa się Melidegid, ten, który niesie strach, a ona to Wodrwig, ta, która niesie cierpienie.

A ty kim jesteś, spytałem w myślach.

– On mnie przygarnął – powiedział chłopiec w mojej głowie. – Byłem umierającym sierotą, którego zamienili w wiecznie młodego, przeklętego chłopca. Nieżywego i niemartwego. Moje pojawienie się bardzo ich poróżniło. Ona chciała się mnie pozbyć, on chciał, bym został. Od tego czasu już nie są tak nierozłączni, od tego czasu się nienawidzą, a ja nienawidzę ich. Nigdy nie wybaczę im tego, że ponownie powołali mnie do życia.

Nagle w moją stronę zaczęły płynąć rybopodobne stwory o twarzach starego rodzeństwa. W wielkich ustach miały setki ostrych zębów. Staruch ugryzł mnie w nogę, wyszarpując kawałek mięsa. Chciałem krzyczeć, ale gęsta ciecz zalała mi usta. Starucha podpłynęła i wbiła ostre zęby w szyję.

Urwała mi głowę.

Było ciemno, zniknąłem…

 

*

 

…i zaraz pojawiłem się z powrotem.

Łapałem oddech, czując, jak włosy lepią się od krwi, a po skórze spływają resztki czyjegoś ciała. Byłem znowu w łazience w wannie krwi. Drzwi się otworzyły i wszedł przez nie chłopiec.

– To Melidegid, mój ojciec zlecił, by ją pokroić i zakopać. To przyszło od niego – powiedział z obojętnym wyrazem twarzy. – Jeśli chcesz ją udobruchać oto sposób… – nachylił się i zaczął szeptać do ucha, a ja miałem wrażenie, że jego słowa dobiegają zewsząd, ze ścian, z powietrza, z podłogi. Jakby ktoś zainstalował wszędzie zepsute, niewidzialne głośniki.

Gdy skończył mówić, zwymiotowałem na zewnątrz balii. Nie wiedziałem, czy od szeptu, dziwnych słów, czy od tego, co miałem zrobić. Na pewno od zapachu krwi, który oblepiał ciało.

– Weź to, będziesz tego potrzebował – powiedział chłopiec, wsadzając mi w dłoń monetę. – Wsadź sobie do ust i trzymaj na specjalne okazje. A to – podniósł nóż z runicznymi napisami. – No z tym chyba wiesz, co możesz zrobić.

Położył przedmioty na ubraniu. Uspokoiłem się, wyszedłem z wanny, chłopiec podał mi wielki śnieżnobiały ręcznik. Wycierałem się, barwiąc go brudną czerwienią, ściągając z siebie kawałki ciała i kości. Dzieciak nie odezwał się ani słowem, jakby na coś czekał.

Drżącymi dłońmi włożyłem na siebie ubranie.

– Jest jeszcze coś – powiedział chłopak. – Coś, co może cię zainteresować. Pewna alternatywa.

A potem zaczął mówić. Miałem wrażenie, że to, co mi opowiada, jest gorsze, niż wszystko, co dotychczas usłyszałem.

Jednak słuchałem pilnie.

 

Teraz

 

Czołgam się powoli, mozolnie. Mam wrażenie, że z prawej strony nadchodzi jakaś ciemność, mrok i zaraz orientuję się, że po prostu zaczynam tracić wzrok w jednym oku. Mrugam, aby się upewnić, ale już wiem, że nie tylko gałka oczna, ale cała prawa strona twarzy zaczyna obumierać, tracić czucie, znikać.

Może to i lepiej.

Przyspieszam wędrówkę o ile to możliwe, gdy człowiek czołga się, używając tylko jednej ręki.

Już niedaleko.

 

Wtedy

 

Przygotowałem się do zadania, zleconego przez chłopca. Miałem zabić albo w jakiś sposób unieszkodliwić starucha, tego, którego nazwał Melidegid. Chłopiec powiedział mi jak to zrobić, choć zaznaczył, że nie będzie łatwo.

Szczerze mówiąc to, co miałem potencjalnie zrobić później, było jeszcze bardziej niewiarygodne.

Czy mogłem się odważyć na coś takiego? Czy ktokolwiek mógł?

Odgoniłem myśli, skupiając się na zadaniu. Znajdowałem się w magazynie na Wołoskiej, gdzie trzymałem wszystkie sprzęty. Zawsze, gdy tu przychodziłem, nosiłem ten sam kamuflaż, podobny do zdjęcia z fałszywego dowodu, na który wynajmowałem lokum. Blond peruka, niebieskie soczewki, wielkie rogowe okulary, te same zmywalne tatuaże.

Chowałem do torby dwa pistolety, nóż, kastet, gotówkę, trzy fałszywe dowody osobiste i prawa jazdy, kodeinę, strzykawki i morfinę. Te trzy ostatnie szczególnie mogą mi się przydać.

Zamknąłem za sobą drzwi i wróciłem samochodem do mieszkania, w którym zostawiłem telefon. Musiałem mieć pewność, że nie zostawię żadnego cyfrowego śladu. Było na nim kilka nieodebranych połączeń i wiadomości od rodziców Wioli, proszących o pilny kontakt.

Przełknąłem ślinę i zadzwoniłem do Darka.

– Co się dzieje? – spytałem.

– Przepraszam, może przesadziłem z tym dzwonieniem – zaczął. – Chodzi o Adę. Agata była z nią na placu zabaw i doszło do incydentu. Znowu kogoś pobiła, chyba tę samą dziewczynkę co wcześniej.

– Dasz mi Adę do telefonu?

– Jasne, ale… Powinieneś odpocząć. No i może próbowałeś, a ja zrobiłem zamieszanie. Cholera, niepotrzebnie dzwoniłem.

Pokiwałem głową. Faktycznie czułem się wykończony, do tego stopnia, że rodzice Wioli kazali mi zostać choć na jedną noc w domu.

Co oczywiście wykorzystałem na zebranie sprzętu i przygotowanie do akcji. I choć byłem wyczerpany od tego wszystkiego, nadal musiałem wiedzieć, co zrobiła moja córka.

– Jest w porządku – powiedziałem. – Poproś ją do telefonu.

Usłyszałem głos Ady, która wytłumaczyła mi, że trochę przez przypadek, ale jednak złamała rękę Marysi, tej samej dziewczynce, z którą miała zatarg wcześniej. Zapytałem córkę, dlaczego to zrobiła, a ona odpowiedziała coś cicho, niemal na granicy słyszalności.

To, co mi przekazała, pozwoli później podjąć najważniejszą decyzję w życiu, choć wtedy jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Zapewniłem Adę, że wszystko będzie dobrze.

– Muszę wyjechać – powiedziałem potem do Darka, gdy przekazała mu z powrotem telefon.

– Gdzie?

– To coś ważnego, coś…

– Co może być ważniejsze niż te dwie osoby, które masz tutaj? – przerwał teść. Jak rzadko kiedy był zdenerwowany.

– Musisz mi zaufać. Gdybym nie musiał, to bym tego nie robił. Ale to… dla dobra ich obu.

– Skoro tak, to tak. Jak musisz…

– Muszę.

– To jedź.

Pożegnałem się z nim szybko i połknąłem dwie tabletki nasenne. Mimo strasznych myśli, chemia szybko ukoiła mnie do snu.

 

*

 

Melidegid mieszkał w Białystoku. Chłopak mówił, że staruch przeniósł się tam kilka lat temu, po tym, jak poróżnił się z siostrą.

Dojechałem na miejsce przed południem. Staruch nazywał się Olaf Kreuloński i był znanym dentystą z prywatnym gabinetem. Nie chciałem wierzyć, że po prostu mogę umówić się do niego na wizytę, ale to okazało się najprostszym rozwiązaniem. Zrobiłem to przez internet, na jego stronie, gdzie przewijały się dziesiątki pozytywnych opinii na temat jego umiejętności.

Może był dobrym lekarzem? A może zmusił ich do tego? Bez znaczenia.

Gabinet mieścił się w dużym budynku na Białowieskiej tuż przy lesie Zwierzynieckim. Wjechałem na otwarty parking i zatrzymałem się, tak by móc stąd szybko odjechać.

Miałem ze sobą środki uspokajające i nasenne, do tego broń i nóż od dzieciaka. Byłem przygotowany, choć nie czułem się gotowy na to, co mnie tam spotka.

W ustach przedmiot od chłopca. Stara moneta, która smakowała metalicznie i gorzko.

Wysiadłem z samochodu, z założoną rudą peruką. Doklejone drobne blizny i sztuczny orli nos. Rezerwację zrobiłem oczywiście na inne nazwisko.

Podszedłem do domofonu, wcisnąłem przycisk, powiedziałem, że jestem umówiony. Drzwi się otwarły. Zauważyłem, że na parkingu nie ma żadnych samochodów. Wszedłem do środka.

Poczekalnia była obszerna, biała i pusta. Jedyną osobą na miejscu, była szczupła recepcjonistka, wpatrzona w monitor i pisząca coś zajadle na klawiaturze. Podszedłem do niej, podałem fałszywe nazwisko, informując, że mam umówioną wizytę.

– Proszę usiąść – odparła. – Lekarz zaraz skończy.

Pokiwałem głową i opadłem na jedno z krzeseł. Rozejrzałem się. Było czysto i sterylnie, pachniało środkami dezynfekującymi i goździkami. Zza którychś zamkniętych drzwi usłyszałem odgłos borowania.

I jęki. Bardzo ciche, na granicy słyszalności, ale jednak ktoś tam cierpiał.

– Lekarz pana teraz przyjmie – powiedziała recepcjonistka. Pokazała drzwi, te, zza których dochodziły dźwięki. Wstałem, oczekując, aż ktoś wyjdzie, ale gdy zaglądnąłem do środka, nie było nikogo.

Recepcjonistka znalazła się obok mnie, zachęciła gestem, bym usiadł na fotelu. Wszedłem, położyłem torbę z większością sprzętu na podłodze, dłonie wsadziłem do kieszeni spodni, zaciskając palce na pistolecie i nożu.

Nagle błysk, jeden, drugi, trzeci. Coś chwyciło mnie za dłonie i przytwierdziło do oparcia fotela. Nie mogłem się ruszyć. Fotel przesunął się gdzieś obok, do innego pomieszczenia o wielkich oknach, całego zalanego światłem. Zardzewiałe drzwi zatrzasnęły się z charakterystycznym dźwiękiem.

– Lubię, jak jest jasno – powiedział męski głos. – Lubię robić straszne, piękne rzeczy w dzień, wtedy najlepiej widzę.

Zacząłem się szarpać, ale nogi i ręce miałem unieruchomione. Obok pojawiła się recepcjonistka, w śnieżnobiałym fartuchu. Dopiero teraz zauważyłem, że jest chorobliwie chuda. Jak kościotrup obciągnięty skórą.

– To taki gabinet dla specjalnych gości – kontynuował męski głos. – Czasem zabieram tu tych, którzy są w głębokiej narkozie i robimy piękne, wspaniałe rzeczy.

Kobieta wyciągnęła wielkie wiertło i uśmiechnęła się do mnie. Zauważyłem, że zamiast zębów ma czarną otchłań.

– Wyczyściłem sobie grafik ze wszystkich klientów – kontynuował głos. – Wiedziałem, że przyjdziesz. Tak, dobrze wiem, kim ty jesteś chłoptasiu, Oskarku zafajdany.

Recepcjonistka zaczęła ruszać nogą, napędzając mechanicznie wiertło trzymane w dłoni. Zbliżyła je do mojego oka, potem wbiła je w policzek i w wargę. Wrzasnąłem, ból był nieznośny. Krew lała się po skórze.

Mogłem zrobić tylko jedno.

Przegryzłem monetę, krusząc sobie zęby. Jakiś prąd rozszedł się momentalnie po ciele, jakby ktoś wbił we mnie setkę strzykawek z adrenaliną. Zacząłem się szarpać, wierzgać, w końcu zerwałem więzy z prawego przedramienia.

Sięgnąłem po pistolet i z bliska wystrzeliłem pół magazynku w twarz recepcjonistki. Huk był oszałamiający, odbijał się echem. Kobieta upadła gdzieś obok, a ja czułem, że cały pulsuję bólem.

– Mały gnojek dał ci atgyrthu – powiedział męski głos, który zdawał się dochodzić zewsząd, niczym niesiony wiatrem.

Oswobodziłem się, rozejrzałem dookoła. Nie mogłem zebrać myśli, chciałem bić i zabijać. Tak działało to, co dał mi chłopak.

Jakbym się nażarł szaleństwa.

Uspokoiłem się, rozejrzałem dookoła. Wielka biała przestrzeń ciągnęła się w nieskończoność, wypełniona dziesiątkami dentystycznych foteli, na których siedziały nieruchome osoby. Gdy podszedłem, zauważyłem na ich twarzy grymas bólu, w policzki wbite skalpele, wielkie dziury wydrążone w zębach zastygłymi w powietrzu wiertłami. Wszędzie unosił się metaliczny zapach krwi.

– Moje trofea – dał się słyszeć głos Melidegida, który pojawił się pomiędzy fotelami. Miał na sobie niebieski mundur medyczny, w dłoni skalpel. Wyciągnąłem pistolet w jego stronę, a on nie zwracając na to uwagi, ruszył w moim kierunku, uśmiechając się paskudnie.

– To ona mi je wydłubała – powiedział, wskazując lewe oko. Faktycznie, zauważyłem, że jest sztuczne. – Związała mnie ciasno i dobrze, zamówiła żarcie, całe mnóstwo tłustego kurczaka. Oko wygrzebała plastikową łyżeczką, którą przyniósł jej kurier wraz z jedzeniem. Żarła kurczaka, tłuszcz spływał jej po brodzie, a drugą łapą gmerała mi w oku. Ból był niesamowity. Ale nie mam jej tego za złe, to przecież…

Wystrzeliłem w niego pięć razy. Umknął w bok, ale dostał na pewno. Migał, zmieniał się, przemykał błyskawicznie, pomiędzy fotelami. Trafiałem go za każdym razem. Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz, chyba zaskoczenia.

To, co dał dzieciak, musiało znacząco wspomóc mój refleks.

Nagle staruch pojawił się tuż obok. Wytrącił mi kopniakiem pistolet z dłoni, machnął skalpelem, raz, drugi, trzeci. Ciął głęboko, ale nie czułem bólu, tylko wściekłość. Rzuciłem się na niego, ugryzłem z całych sił dłoń, w której trzymał ostrze. Z brzękiem upadło na podłogę. Sięgnąłem po runiczny nóż i wbiłem go dwukrotnie w ciało Melidegida.

Odepchnął mnie, zatoczył się, uśmiechnął. A potem podniósł dłoń i pstryknął.

Nagle byłem w mieszkaniu teściów. W miejsce Melidegida stał Darek ze zmarszczonymi brwiami i zdziwioną miną.

Pstryk!

Zamrugałem i znowu byłem na przestrzeni pełnej foteli. Staruch skoczył na mnie ze skalpelem, przeciął skórę na twarzy. Odmachnąłem nożem na oślep, chyba dostał.

Pstryk!

Nastąpiło przejście i teraz to Darek zataczał się po moim ciosie. W dłoni miałem kuchenny nóż.

– Co ty robisz? – spytał teść, trzymając się za ranę.

– Ja… – zacząłem.

Pstryk!

Znowu byłem na przedziwnej dentystycznej przestrzeni. Melidegid zaśmiał się głośno, kryjąc się gdzieś pomiędzy fotelami.

– To zlecenie to taki psikus – powiedział skądś staruch. – Wiecznie robimy sobie żarty z Wodrwig. Im dłużej żyjemy, tym bardziej okrutne. Chyba z nudów albo dlatego, że jesteśmy źli do szpiku kości. Ale to przecież tylko krwawy dowcip, w końcu nie można nas do końca zabić.

– Zobaczymy – syknąłem, doskoczyłem do niego i powaliłem na podłogę. Uderzyłem w twarz raz i drugi, unieruchomiłem ręce kolanami.

Pstryk!

– Jezu co ty robisz do jasnej cholery! – Darek szamotał się pode mną w swojej kuchni. Był przerażony i wściekły. Wierzgał jak szalony.

Oddychałem ciężko, w głowie huczała krew.

– Przykro mi – powiedziałem. – Muszę to zrobić.

Pstryk!

– Wszystko jest zabawą – wrzeszczał Melidegid, śmiejąc się i plując mi w twarz. – A ty jesteś głupszy niż wszyscy. Dzieciak, ten, który niesie chaos, cię wykorzystuje, pierdolony idioto. Ty przeklęty…

Wierzgał i przeklinał, ale czułem, że nie da rady się wyswobodzić. I on chyba też o tym wiedział. Przypomniały mi się słowa chłopca:

„To tak łatwe, jak przegryzienie marchewki”, powiedział. „Przecież nieraz to robiłeś”.

Tak zostaje się szaleńcem, pomyślałem, oto pierwszy krok do obłędu.

Pochyliłem się, uniosłem lewą dłoń starucha i odgryzłem środkowy palec, jeden z tych, którymi pstrykał. Wyplułem go, przez twarz Melidegida przebił się Darek. Rozejrzał się, otwierając szeroko oczy i usta.

– Co do jasnej… – zaczął, ale wtedy odgryzłem kciuk i wróciła twarz starucha. Zabrałem mu palce, którymi pstrykał, którymi przemieniał rzeczywistość. Krew trysnęła z kikutów, zaczął wrzeszczeć.

– Zabiję cię, kurwi synu! – wrzasnął staruch, ale nim powiedział cokolwiek jeszcze, wbiłem mu w krtań runiczny nóż i przeciągnąłem długim, mocnym ruchem.

Nie było pstryknięcia, ale momentalnie wróciłem do zwykłego gabinetu w Białystoku. Na podłodze leżała nieruchoma recepcjonistka, obok staruch. Byłem znowu w zwyczajnym świecie.

Czy zabiłem Darka, pomyślałem? Czy właśnie go zamordowałem?

Nie czas na takie rzeczy, nie czas na lęk i wahanie. Chłopiec zapewniał, że to jedyny sposób, mówił, że gdy zabiorę palce Melidegida, to straci część swojej mocy i kontroli.

No to je mam.

Jednak to nie był koniec procederu, który bardzo dokładnie wyszeptał mi chłopiec. Wyciągnąłem z torby strzykawkę z lidokainą, wbiłem sobie w lewą dłoń, najpierw jedną dawkę, potem na wszelki wypadek drugą. Czekałem aż zacznie działać, czując, jak adrenalina waliła w całym organizmie, jak w chory bęben.

W końcu straciłem czucie w dłoni. Wziąłem nóż i odciąłem sobie palce, środkowy i kciuk, te same, które odgryzłem Melidegidowi. Nie czułem nic – ani bólu, ani lęku, co potwierdzało, że to wszystko było jednym wielkim szaleństwem.

Do kikutów przytwierdziłem palce Melidegida i zacząłem je przyszywać chirurgiczną nicią. Szło niezdarnie i powoli, ręka drżała. Palce starucha były dłuższe niż moje, zakończone ostrymi pazurami. Jednak zaraz po nieudolnym zszyciu zasklepiły ranę i wrosły w moje ciało. Mimo znieczulenia, poczułem, jak coś pełznie wzdłuż dłoni, po ramieniu, aż do głowy.

Coś strasznego, jakieś obrazy, jakieś smaki, pragnienia.

A potem straciłem przytomność.

 

*

 

Ocknąłem się w smrodzie odchodów i krwi. Melidegid i recepcjonistka leżeli dalej martwi i nieruchomi na podłodze. Wstałem, prawie się przewróciłem, ale złapałem pion, choć kręciło mi się w głowie. Wyciągnąłem z torby pojemnik z łatwopalną mieszanką i rozlałem po ciałach, podłodze i meblach.

Gdy wylałem wszystko, wrzuciłem zapalniczkę do plamy z substancją. Zajęła się momentalnie. Wybiegłem z budynku, wsiadłem do samochodu i ruszyłem przed siebie, zostawiając za sobą rozpoczynający się pożar.

Czułem zmęczenie, ale też coś innego pod spodem, dostęp do jakiejś dodatkowej sfery w mózgu, która była dotąd zamknięta. Spojrzałem na dwa obce palce i parsknąłem śmiechem.

No tak. Miałem teraz w sobie cząstkę przeklętego starucha, byłem z nim połączony. Czy faktycznie go zabiłem, czy to kolejna gierka, kolejny „krwawy żart”, w które gra rodzeństwo?

Czy mogłem zaufać chłopakowi?

Chyba nie miałem wyjścia.

 

*

 

Darek nie skomentował tego, co się działo, ale wiedziałem, że jest świadomy wydarzeń. Nie zadawał pytań. Agacie powiedział, że to nieszczęśliwy wypadek w kuchni, zresztą wezwał pogotowie i przyszyli mu z powrotem dwa palce.

Nie zająknął się słowem o tym, że to ja mu je odgryzłem, bo przez moment widział, gdzie byłem. Może rozmową nie chciał uwiarygodniać szaleństwa?

Powiedziałem mu tylko, że musiałem to zrobić, że to wszystko, by uratować Wiolę i Adę, że wpakowałem się w coś strasznego i niezrozumiałego, a on nie zareagował w żaden sposób.

Nie chciał chyba mieć z tym nic wspólnego.

Byłem mu za to wdzięczny, choć nasza relacja była zniszczona na zawsze, ale to nie miało teraz znaczenia. Miałem robotę do wykonania, wiedziałem, co chcę zrobić, nie mogłem zastanawiać się nad konsekwencjami.

Liczył się tylko cel.

Myślałem o tym, że tak udobrucham staruchę. Że może zginę, ale odpieprzy się od mojej rodziny, że może tak wszystkich uratuję, poświęcając siebie samego.

Jednak wtedy przypomniałem sobie, co powiedziała mi Ada.

I wiedziałem, że to nie koniec.

Jedynym sposobem, by naprawdę to zakończyć, było ostateczne rozwiązanie, ta alternatywa, którą wyszeptał mi w łazience dzieciak. Sam nie wiedziałem czy dalej mu wierzę, czy to raczej część postępującego obłędu. Jednak teraz, z przytwierdzonymi palcami starego okrutnika, miałem wrażenie, że tylko w szaleństwie jest jeszcze jakaś metoda.

Przez darkweb skontaktowałem się z jednym z dostawców, który pomagał mi nieraz przy różnych zamówieniach. Podyktowałem mu szczegółowo, jak powinny wyglądać znaki, opis urządzenia, materiał, dokładnie tak jak wyjaśnił mi dzieciak. Pamiętałem każde słowo.

Gdy skończyłem, mój rozmówca przed długą chwilę milczał, co oznaczało, że od dawna nie spotkał się z tak absurdalnym zamówieniem.

Powiedział, że da znać, jak będzie gotowe. Zapłaciłem za to ostatnimi pieniędzmi, czyszcząc nasze konto. No trudno.

Musiałem wykonać plan i wiedziałem, że najgorsze przede mną.

 

*

 

Czekałem na zlecenie z darkwebu i pogrążałem się w szaleństwie. Gdy siedziałem w szpitalnym pokoju Wioli, dłoń bezwiednie łapała muchę i dwa palce wyrywały jej skrzydełka i nóżki. Gdy dochodziłem do siebie, musiałem zabić insekta, nie chciałem, by się męczył.

Momentami patrząc na Wiolę, chciałem wypiąć wszystkie rurki i udusić ją poduszką. Tak naprawdę o tym marzyłem, czułem podniecenie, na samą myśl o tym.

Musiałem stąd wyjść.

Wracając do Ady ze szpitala, ocknąłem się nagle w ciemnej uliczce z dzikim kotem w lewej dłoni. Zwierzak szamotał się, a ja prawie złamałem mu kark.

Wybiegłem stamtąd, choć nie mogłem uciec od własnej głowy i tych dwóch przeklętych palców.

W mózgu wił się obcy język, który wydawał się coraz bardziej znajomy.

Ladwch nihw, ladwch nihw y gide.

Zabij ich, zabij ich wszystkich.

Tin alam y byta e lygid, frio y tfod, gneud danteiton blas ou daned.

Wydłub i zjedz ich oczy, usmaż język, zrób z zębów pyszny smakołyk.

W mieszkaniu wszystkie zdjęcia Wioli i Ady miały czerwone ślady na oczach, jakbym chciał zamazać wzrok mojej córki i żony, przed tym, co robiłem. Czy ja je zamazałem? Czy to kolejne zwidy?

To oczywiście była wina dwóch palców, z których obłęd powoli przesączał się do mojego ciała. Musiałem się odizolować od Ady i Wioli i mieć nadzieję, że nie zabiję swoich bliskich.

Bo bardzo chciałem mordować, chciałem, by ludzie błagali, bym ich oszczędził, chciałem czuć smak krwi na ustach i języku.

Czekałem więc w swoim mieszkaniu, nie odbierając telefonów i coraz bardziej pogrążając się we własnym obłędzie.

 

*

 

W końcu dostałem zamówienie z darkwebu i byłem gotowy, by zrobić przedostatnią rzecz. Czułem się, jakbym był podpięty do prądu, do szaleństwa, nie chciałem nikogo tym zarazić.

Wyszedłem z domu, mając wrażenie, że pod skórą wędrują setki głodnych mrówek.

Starałem się nie rozglądać na boki. Na twarzy przechodniów widziałem moje ofiary, moją rodzinę, Wiolę, Adę, Darka, Agatę. Wszyscy patrzyli na mnie z dezaprobatą, złością, chcieli, bym umarł jak najszybciej.

Palce pulsowały, przenosząc moje myśli na dno piekła. Wszystko śmierdziało, gniło, umierało. Słyszałem jęki i skowyty. Momentami chciałem wydrapać sobie oczy, odciąć uszy.

Jednak nie miałem czasu na przyjemności.

Wsiadłem do samochodu i ruszyłem przed siebie. Nie dbałem o kamuflaż, o to, czy ktoś mnie widzi albo śledzi. Nie patrzyłem też na twarze kierowców, przechodniów, nawet na reklamy przy drodze.

Wiedziałem, co w nich zobaczę.

W końcu dojechałem na miejsce, gdzie pochowałem staruchę. Zaparkowałem, wysiadłem i wyciągnąłem z bagażnika torbę z narzędziami. Wziąłem głęboki oddech, a potem ruszyłem w miejsce, gdzie w kilku małych grobach zakopałem ciało Wodrwig.

Odnalazłem je bez trudu. Zacząłem kopać, głęboko na ponad dwa metry, bo tak właśnie pochowałem jej korpus.

W końcu natrafiłem na truchło. O dziwo ciało było w idealnym stanie, a przynajmniej zdawało się nietknięte, choć przecież minęło już tyle czasu. Do tego głowa, ręce i nogi były tuż obok, choć zakopałem je przecież kilkanaście metrów stąd!

Jakby coś ściągnęło je z powrotem siłą niesamowitej woli.

Jednak nie było czasu na rozmyślania. Wyciągnąłem z torby skalpel, chirurgiczną piłę, zeskoczyłem do grobu i wziąłem się do zadania. Naciąłem skórę wzdłuż torsu (nie było krwi), a potem zacząłem pomagać sobie piłą, przecinając co twardsze elementy korpusu.

I znowu to wrażenie, że tnę spróchniałe drzewo, że może to naczynie, które tylko udaje człowieka, bo w środku nie ma wątroby, śledziony, płuc. Niczego. Tylko czarny kamień, który zdawał się pulsować.

Podniosłem go i skruszyłem powłokę w dłoniach. Z zewnątrz odpadła warstwa niczym czarna skórka z przypalonego w ognisku ziemniaka.

A potem blask.

Serce staruchy biło jasnością, choć przecież powinno być martwe. A jednak gdy wziąłem je w dłoń, świeciło najwspanialszą tęczą kolorów.

Tętniło w mojej dłoni pięknym nawoływaniem.

Pulsowało w mózgu i sercu obietnicą cudownych, wspaniałych rzeczy.

Palce Melidegida swędziały i wyginały się tak, jak nie powinny tego robić żadne kończyny.

W całym ciele pożądanie i siła.

Zjedz mnie i połknij, przyjmij bez ograniczeń. Wchłoń mnie a dam ci siłę, by pokonać i pożreć wszystko i wszystkich.

A przede wszystkim, by ją uratować.

W głowie miałem jasność i pewność, co muszę zrobić i choć wcześniej wydawało się niewyobrażalne, teraz prawie się z tego cieszyłem.

– Wszystko dla niej – powiedziałem cicho. A potem wbiłem pazury palców Melidegida we własną klatkę piersiową i nie bacząc na lejącą się krew, wsadziłem do środka serce staruchy.

Poczułem strach i odwagę, ból i rozkosz.

Gniew, śmiech, radość z okrucieństwa, przyjemność z czyjegoś bólu. Odcinanie ludziom palców dla zabawy, wydłubywanie oczu dla kaprysu.

Padłem na ziemię i skuliłem się w grobie, w pozycji embrionalnej.

W głowie miałem całą galaktykę i wszystkie gwiazdy świata.

 

Teraz

 

Jestem na miejscu, wiem, bo w ciele czuję gorączkę, szaleństwo rozpalające wszystko do białości.

Już czas.

Przypominam sobie słowa dzieciaka i robię wszystko tak, jak mi kazał.

Wbijam palce Melidegida w klatkę i otwieram zrośnięte obrażenie. Potem grzebię paznokciem w zabliźnionej ranie, przez chwilę szukam, nawet martwię się, czy serce Wodrwig dalej istnieje, czy nie rozpuściło się w ciele, czy to nie omam, moje zwykłe szaleństwo, które wiedziałem, że czyha od dawna tuż za rogiem.

Jednak jest.

Wśród własnych wnętrzności łapię je w palce i jestem gotowy.

– Co zagubione musi być odnalezione – mówię, trzymając w dłoni pulsujące złym światłem serce Wodrwig. – Co zabrane musi być zwrócone.

Wypuszczam z bezwładnej dłoni jasny narząd, który toczy się po posadzce w jakimś kierunku. Padam na ziemię i jedynym okiem, które jeszcze rejestruje cokolwiek, obserwuję co dzieje się dokoła.

– Wszystko dla niej – szepczę i wiem, że wcale nie chodzi mi o Adę, która płacze w poduszkę u moich teściów, tęskni i wariuje od kilku dni, odkąd ją tam bez słowa zostawiłem. Już wiem, że moja córka nigdy nie będzie się dla mnie liczyć.

Teraz obchodzi mnie tylko ona, ona, ona!

Serce staruchy chyba gdzieś wpada, a od niego cała ubojnia zaczyna pędzić, rozkręcać się, lampy świecą, maszyny ruszają, puste haki niosące już tylko dusze zmarłych zwierząt brzęczą złowieszczo.

Machineria zaczyna się rozkręcać na dobre, ze zgromadzonego cierpienia może odrodzić się ona. Silniejsza, potężniejsza, śmiejąca się śmierci i śmiertelnikom w twarz.

Gdy miałem ją w ciele, karmiła się mną, zjadała mnie od środka, dlatego traciłem po kolei czucie w ciele. Jednak to nieważne, bo w końcu ciemność zapada powoli i metodycznie. Starucha odradza się, potężniejsza niż kiedykolwiek.

Ta, która niesie cierpienie.

– Ych un swyn dwyjn dioreefaint – przywołuję ją w obcym, nieznanym języku. Pojawia się, odradza, triumfuje. Uśmiecha do mnie i czuję się wspaniale.

Bardzo chcę być jednością z nią, bardzo chcę zniknąć z widokiem jej pięknej twarzy jako ostatnim obrazem w głowie.

Jednak wiem, że należy zrobić coś innego.

Przypominam sobie, co powiedziała mi Ada, wtedy gdy po raz drugi pobiła Marysię: „Musiałam to zrobić tatusiu. Inaczej ona nigdy by nie przestała, nigdy się nie nauczyła”. Moja mała, genialna córeczka, wie, jak działa świat, lepiej ode mnie.

Rozpinam kurtkę, pod którą mam kamizelkę z materiałami wybuchowymi, bardzo dziwną kombinacją zakupioną na darkwebie.

– Myślisz, że to może mnie zabić, kretynie?! – skrzeczy starucha. Śmieje się, ale wyczuwam strach. Wie, że właśnie się odradza, że nie jest tak silna, jak zazwyczaj. Tak powiedział chłopiec i muszę w to wierzyć. A gdyby wiedziała co mam w wybuchowej kamizelce, to bałaby się jeszcze bardziej.

– Myślę, że tak – odpowiadam z trudem. – Tutaj są odłamki srebra, z runami, które dobrze znasz. Z tego nie otrząśniesz się tak łatwo. Z tego nie otrząśniesz się w ogóle.

Bo tak powiedział dzieciak, myślę. Ale czy na pewno? Czy tak zginie, czy tak ostatecznie ją pokonam? Teraz wiara w słowa dzieciaka zdawała się największym obłędem ze wszystkich.

Jednak nie było już odwrotu.

– Ty mały – starucha rzuca się na mnie, chce dopaść swoją świeżo tworzoną dłonią, ale już na to za późno, bo odciągam bezpiecznik i wciskam przycisk. Na jej twarzy strach, w oczach przerażenie.

To piękny widok, ostatni, który widzę.

Wszystko znika w jasnym blasku.

 

 

Później

 

W szpitalnej sali gdzie przykryta kocem Agata pogrążona jest w niespokojnym śnie, coś się zmienia. Coś odpuszcza w powietrzu, może to tylko wrażenie, a może faktyczna zmiana. Natomiast faktem jest, że urządzenie monitorujące puls Wioli zaczyna intensywniej pikać, a ona sama zdaje się poruszać palcem, potem dłonią.

Agata wybudza się, patrzy na córkę powracającą do życia i nie może w to wszystko uwierzyć.

 

*

 

Gdzieś na warszawskiej Pradze, w kamienicy, której nie ma, coś się rodzi. Chłopiec, ten, który niesie chaos, przeciąga się długo i mocno. Na jego młodej twarzy pojawia się okropny uśmiech.

Chłopiec czuje, że jest wolny. W końcu, po tylu latach, czuje, jak moc i siła jego opiekunów rośnie w nim, jak z każdą sekundą jest potężniejszy. Kręci głową, bo nie może zrozumieć, że ludzie to takie głupie marionetki, że wszystko zrobią, jeśli tylko opowie się im wystarczająco dużo kłamstw.

To przydatna i użyteczna wiedza.

Na pewno wykorzysta ją już niebawem.

A potem ten, który niesie chaos, śmieje się wniebogłosy.

Koniec

Komentarze

Cześć, Edwardzie!

 

Coś tam zdążyłem napisać na becie, więc nie będę się mocno rozpisywał :P

 

Tekst momentami balansuje na granicy horroru i surrealizmu, ale naprawdę wciąga. Bardzo podobało mi się uchwycenie podwójnego życia narratora. Troska o niestabilną psychicznie żonę może nie uzasadnia jego “nieoficjalnej” działalności, ale przemawia do wyobraźni. 

 

Podobają mi się zmiany, które naniosłeś do tekstu. Teraz już nie mam żadnych zastrzeżeń :P

 

Językowo, jak to u Ciebie, najwyższa półka :)

 

Lecę kliknąć, pozdrówka! :)

„Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy”

Cześć Cezary!

 

Dziękuję raz jeszcze za betę i za kilka :).

Cieszę się, że tekst wciągnął i że poprawki są na plus :)

 

Pozdrawiam!

Bardzo fajna historia. Jest groza, jest niebezpieczeństwo, jest stary byt, z którym lepiej się nie zadawać… Nawet jeśli wygląda, jak chłopiec.

Fabuła należycie wartka. Przeszczepy makabryczne, ale dobrze robią tekstowi.

Bohaterowie zróżnicowani, każde ma swoje cele. Ciekawa jestem, co wyrośnie z Ady. Bo wygląda, jakby miała pójść w ślady ojca.

Z torby wyciągnąłem kombinezon ochronny i ubrałem go,

Ubrań się nie ubiera. Jeszcze mogłabym to przeboleć w dialogu, ale nie w narracji.

Babska logika rządzi!

I te wszystkie paskudztwa zadomowiły się u nas w Polsce?

Historia wciągnęła.

Myślałem po pierwszym pojawieniu się makiety miasta, że odegra większą rolę. Na przykład będzie jakieś powiązanie z tą nieistniejącą kamienicą. Nie miała też chyba znaczenia przy przenoszeniu się Oskara między gabinetem dentystycznym a mieszkaniem teściów.

 

Gratuluję kolejnego bardzo udanego opowiadania.

Świetne opowiadanie, bardzo wciągające, antagoniści przedstawieni w naprawdę przerażający sposób. Ciekawe co się działo z tymi wszystkimi klientami gabinetu dentystycznego Melidegida

Witaj Finklo!

Cieszę się, że historia fajna i że jest groza, a nawet makabra, która pasuje do tekstu :). No faktycznie Ada może mieć trochę przetrąconą psychikę po tym wszystkim.

Ubieranie poprawiłem (czy ja się kiedyś tego nauczę?). 

 

Hej AP

Ano sporo się tego uzbierało w Polsce (a biorąc pod uwagę ile tego będzie w konkursie to już w ogóle :)).

Fajnie, że historia wciągnęła.

Faktycznie masz rację miasto nie jest powiązane z nieistniejącą kamienicą (choć to dobry pomysł na opowiadanie).

 

Cześć Freki

Fajnie, że się podobało. Cieszy bardzo, że antagoniści wyszli przerażający bo to chyba plus w horrorze.

Wolę nie myśleć co się dzieje z tymi klientami bo w październiku mam kontrolną wizytę dentystyczną :P

 

Dziękuję Wam serdecznie za przeczytanie i komentarze!

 

Pozdrawiam!

Cześć, Edwardzie!

 

1.) Narracja

Opowiadanie jest w pierwszej osobie, jednak moim zdanie w narracji nie pojawia się to, dlaczego warto pisać z tej perspektywy. Brakuje anegdotek, slangu, branżowego słownictwa, oddania mentalności profesjonalnego mordercy z bliska setką ludzkich istnień na koncie. Tekst czyta się jak przygody zakochanego mężczyzny i szczęśliwego tatusia, który trochę oszalał.

 

2.) Tło

Po lekturze stwierdzam, że w tekście nie ma spójnej wizji dotyczącej tego, kim są te fantastyczne istoty. Bo z jednej strony strzał nie czyni Wodrwig krzywdy.

Strzeliłem dwa razy, w głowę i w serce, przypominając sobie słowa z karteczki: Za żadne skarby nie pozwól jej gadać”. Ciało staruchy oklapło. Jednak zaraz coś podniosło jej tułów do góry. Jej kończyny wygięły się nienaturalnie, na twarzy pojawił się krzywy uśmiech, oczy zaszły bielmem.

Opis jej ciała sugeruje, że to ciało jest tylko pozorne,

Otrząsnąłem się z tego, wziąłem głęboki oddech i zacząłem kroić jej skórę, mięśnie i kości, mając wrażenie, że tnę stare, spróchniałe drewno, a nie ludzkie ciało. Żadnych płynów ustrojowych, żadnej krwi, niczego, co potwierdzałoby, że jest żywą istotą.

a z drugiej strony

Zaszedłem ją bezszelestnie od tyłu i wbiłem strzykawkę z końską dawką środka uspokajającego. Od razu straciła przytomność.

Tak, nagle traci przytomność po strzykawce ze środkiem uspokajającym. Ona nie ma krwi i jest martwa. Mówi po strzeleniu w mózg. Położył ją środek uspokajający (tak jak tego gościa z początku, hmm…).

 

To chyba najbardziej mnie uwierało, dałoby się jeszcze znaleźć coś, ale zdaję sobie sprawę, że tekst jest ubogi pod tym względem i nie na tym się koncentruje, i jestem w stanie przymknąć na to oko.

 

3.) Główny bohater

Największy kłopot mam jednak z Oskarem. Uważam, że jego działanie i myślenie jest niewiarygodne jak na profesjonalnego mordercę (nie określasz go ani razu jako profesjonalistę, ale wyciągam taki wniosek z informacji o blisko setce zabitych osób i scenie z policją, która zdaje się go nie znać, a więc nie wpadł ani razu, nie był nawet podejrzany). Oskar jest ufny wobec ludzi. Zaprzyjaźnił się z teściami, z żoną. Czy ktoś taki nie powinien się obawiać, że może się czymś zdradzić? Że jego żona lub teściowie to wtyki policji lub jego wrogów? Tych musi mieć bezliku.

To profilaktyka, działanie na wszelki wypadek, bo w tej branży nigdy nie można być zbyt ostrożnym.

Sam mówi, że trzeba być ostrożnym. A mimo to ani cienia podejrzeń wobec żony, wobec teściów.

Wypijaliśmy zazwyczaj po piwie albo dwóch, stroniłem co prawda od alkoholu, ale z nim wszystko smakowało lepiej.

Ba, z teściem popija piwo, a co jeśli po alkoholu wygada się, jak to zabił emerytkę?

Tak powiedział mały, przerażający chłopiec, a ja uwierzyłem mu od razu.

Jak sam przyznaje od razu uwierzył temu dziwnemu chłopcu. Seryjny morderca? Od razu? Ja rozumiem, że trudna sytuacja, ale gdzie jakieś nawyki?

A to wszystko przez osobliwe zlecenie, oblepione wszystkimi znakami ostrzegawczymi, krzyczące, abym za nic w świecie go nie brał.

A jednak wziął, bo spełnienie głupiej zachcianki żony i narażanie się przez to na wykrycie (nagły przypływ gotówki), to żaden problem.

Stąd wnoszę, że Oskar jest mało rozumny.

Mówi się, że sztuka to doskonały sposób na pranie pieniędzy, w naszym wypadku była to maszynka do ich tracenia.

Wprowadziłeś element, którym by można wytłumaczyć jego wysokie przychody, ale zarazem zabiłeś ten element. Dlaczego? Zupełnie tego nie rozumiem.

konsultantem zarządzającym, który pomagał tajemniczym klientom rozwiązywać kryzysy ich wielkich korporacji

To wyrzucił mi Gogle:

Konsultant zarządzający działa jako łącznik między klientem a zespołem IT.

Nie do końca więc pokrywa się z tym, jak to wyjaśniasz, ale niech będzie. Nie znam się. Chodzi mi o to, ile taki konsultant zarabia. Od 10 tys. do 30 tys.? Później Oskar w dwa miesiące ma ogarnąć pół miliona? Nie ukrywa swoich przychodów, wykorzystując działalność żony, więc jak to robi? Nikt się tym nie interesuje? W Polsce?

Poza tym brakuje w tekście, o czym już wspominałem, detali, które by uwiarygodniały postać, że on rzeczywiście się para mordowaniem. Są jedynie przebrania i darkweb. Za mało.

 

4.) Fabuła

Jest, jaka jest. Pominę bezmyślność działań Oskara, do inteligentów nie należy. Z jednym mam jednak poważny kłopot. Nie rozumiem, jak zabicie (ale takie bardziej) Wordwig uratowało Wiolę.

Wiola ma jakieś obrażenia zadane nożem.

Byłem w swoim mieszkaniu i zadałem Wioli kilka bardzo poważnych ran ciętych kuchennym nożem.

Potem uciskałem, starałem się ograniczyć krwawienie.

Kilkadziesiąt metrów dalej leżała Wiola w śpiączce, podpięta do wspierającej aparatury.

A teraz gasła od moich ciosów.

– Cześć – przywitałem się. – Uprzedzając pytanie, z Wiolą na razie bez zmian. Ale jest stabilnie, więc bądźmy dobrej myśli. A teraz powiedz, co się dzieje.

Jeśli słowa Oskara nie są kłamstwem, stan Wioli jest stabilny. Ma ona „kilka poważnych ran ciętych”. Gdzie? Na twarzy? Na piersi? Nie mówisz. Ale niech będzie, że mimo wszystko umiera. Okej.

Wiemy, że starucha rzuciła klątwę

Przeklinam cię ty kurwo ludzka, ty larwo pierdolona, ty mały, śmierdzący gównem, żywy trupie.

– Zaraz cię zjem, zjem na śniadanie. Smaczniutki Oskarek w sosie własnym, ach co za przepyszne pyszności. A potem… potem zrobię sobie z twojej rodziny smakowity gulasz. Pyszne danie z Wioli i Ady, z ich kosteczek, serduszek, mózgów w wielkim parującym kotle…

I choć tak nie do końca wynika to z jej treści, to realizuje się ona tym, że Oskar chce pozabijać swoich bliskich.

Jestem w stanie przyjąć, że zabicie Wordwig sprawi, że Oskar nie zabije już swojego dziecka (nawet założę, że gdyby Oskar popełnił samobójstwo, to starucha i tak by dopadła jego dziecko, więc trzeba było ją ukatrupić), ale jak ocalił tym żonę?

Natomiast faktem jest, że urządzenie monitorujące puls Wioli zaczyna intensywniej pikać, a ona sama zdaje się poruszać palcem, potem dłonią.

Agata wybudza się, patrzy na córkę powracającą do życia i nie może w to wszystko uwierzyć.

Jego żona ma rany od noża. Nie jest przeklęta. Nóż nie był magiczny.

Złapałem największy kuchenny nóż

Zupełnie mi się to nie klei.

 

5.) Pozostałe

Otumaniłem go strzykawką

Raczej środkiem, który był w strzykawce. To idealne miejsce właśnie na detal, który by pokazywał profesjonalizm Oskara, że się na tym zna. Jakaś medyczna nazwy, itp.

Potem wziąłem się do pracy. Rozebrałem go do naga, na stoliku rozłożyłem kokainę, tabletki ekstazy i w połowie puste pudełko po środkach uspokajających

potem wepchnąłem do ust połowę zawartości opakowania, wmuszając w niego whisky

Przyszły samobójca ma do wyboru kokainę, ekstazy i środki uspokajające. Wybiera środki uspakajające? Dlaczego? Istnieje tu jakaś podstawa? Nie znam się, dlatego pytam, a jest to dla mnie mało zrozumiałe.

poza tym to będzie skomplikowana sprawa, o której nikt nie będzie chciał gadać, bo przecież nie mówiło się źle o zmarłym, więc jak wytłumaczyć jego śmierć?

W sensie Oskar uważa, że „o zmarłym się źle nie mówi”, dlatego nie da się wyjaśnić jego śmierci? Albo nikt się tego nie podejmie, bo o zmarłym nie można źle powiedzieć? To przypomina jakieś plemienne tabu i w jakimś buszu by się może sprawdziło. Ale akcja dzieje się w Polsce w XXI wieku, więc…

Więc gdy jej mąż zamówił prostytutkę, zamiast niej przyszedłem ja.

Do kosza na przystanku wyrzuciłem sztuczną brodę.

Czy ofiara Oskara zamówiła prostytutkę z brodą? Te dzisiejsze fetysze.

Zamknęli ją po kontroli, która wykazała praktyki pracowników, znęcających się bez powodu nad bezbronnymi zwierzętami.

Kontrola ma coś takiego wykazać? Jak oni to kontrolują? W Internecie na szybko znalazłem informacje o śledztwie wszczynanym przez prokuraturę. W jednej sprawie, gdzie były nagrania, później kontrola dokumentacji i monitoringu, skończyło się zwolnieniem dwóch pracowników i naganą dla trzeciego. Więc przesadzasz i to grubo. 

Małe piekło na ziemi, jedno z bardzo wielu rozsianych po całej Polsce.

Zabiłem blisko sto osób i przez większość czasu nie robiło to na mnie wrażenia.

I to są myśli seryjnego mordercy? No tak, ale wszyscy wiemy, że wujek Adi też miał psa. Coś tych ludobójców chyba łączy.

Niewypowiedziane krzyki, stłumione wrzaski, płacz bez łez.

W sensie piszesz teraz o cierpieniu świnek, krówek lub kurczaków?

Nikt nigdy nie kwestionował mojej przykrywki.

Pierwszy! :P

Wieczorem opowiedzieliśmy z Adą sytuacje ze szkoły.

Dziwne brzmi to zdanie.

Nawet jeśli właśnie to było trzecie, największe kłamstwo.

Zabijanie ludzi? Nie. To opinia na temat pracy/hobby żony jest największym kłamstwem. Czy ja dobrze rozumiem?

Jednak kochała to ponad życie, więc mordowałem ludzi, by mogła spełniać swoje marzenie.

Jakie to… romantyczne?

Ogłoszenie w darkwebie było dosyć enigmatyczne, twierdząc, że: Gdy go zobaczysz, będziesz wiedział, o który budynek chodzi”.

Przypomniałem sobie treść ogłoszenia, które wspominało o mieszkaniu na ostatniej kondygnacji.

W ogłoszeniu jest podany adres. Czy policja nie monitoruje takich miejsc w Internecie? Jedyne, co ratuje akurat to ogłoszenie, to to, że prowadzi ono do fantastycznej kamienicy, ale Oskara i tak nie dziwi treść ogłoszenia. No, niby dziwi tak z ogółu, ale tak jakoś mało.

– Nie rób tego – powiedział mały chłopiec o dziwnym wzroku, który pojawił się na półpiętrze niżej, nie wiadomo skąd.

– Co masz na myśli? – spytałem, ale on tylko zbiegł niżej, znikając z pola widzenia.

Ruszyłem za nim, ale zniknął bez śladu.

No tak, a potem będzie, że no, ale przecież ostrzegałem.

– Mówiłem ci, żebyś tego nie robił – stwierdził nagle męski głos. Odwróciłem się i zobaczyłem chłopca, tego samego co wcześniej.

Nie mógł się zatrzymać i wyjaśnić, bo zepsułby fabułę. xD

Siedzieliśmy u rodziców Wioli, zajadając się niedzielnym obiadem i powietrze można było ciąć nożem.

Dziwne brzmi to zdanie.

Koordynaty wskazywały punkt w lesie Parku Krajobrazowego Puszczy Rominckiej.

Brzmi to mało naturalnie. Jakby pod tag konkursowy.

Starucha była lekka, jakby składała się z wyschniętej na wiór skóry i cienkich, pustych kości. Mimo to miałem wrażenie, że niosę wielki ciężar.

Jeśli Oskar czuje, że „niesie wielki ciężar”, to skąd twierdzenie, że starucha jest lekka? To narracja 1-os, czy obiektywny narrator?

Skrzeczała niczym stwór w obcym języku. Jej twarz zdawała się zmieniać w dziób z ostrymi zębami, gdy wypowiadała kolejne słowa:

– Zaraz cię zjem, zjem na śniadanie.

To „skrzeczała w obcym języku”, czy jednak mówi po polsku, czy Oskar tłumaczy ten obcy język w głowie? Nie ma jeszcze tych palców, aby rozumieć.

Zadałem sobie rany tym samym nożem, którym zaatakowałem własną żonę. Wywróciłem stolik, zrzuciłem rzeczy z kuchennego stołu.

Odciski palców, zapewne są też różnice w cięciu samego siebie od cięcia kogoś, inaczej układa się ręka, rana, etc. Profesjonał.

A potem upadłem na podłogę, czując, jak z biciem serca ulatnia się ze mnie krew. Chyba rany, które sobie zadałem, były poważniejsze, niż mi się zdawało.

Widać, że gość zna się na robocie. Tłumaczą go nieco dziwne przeżycia.

Po prostu proszę się zgłosić, gdyby się pan gdzieś wybierał.

– Ma pani nakaz?

– To na razie prośba.

Cóż będę dobry i założę, że policja jednak wcale go nie obserwuje, dlatego po tym krótkim występie już się nie pojawia i wątek ten umiera.

– Ada. Gdzie. To. Znalazłaś?

– Pod poduszką. Jak obudziłam się, to już tam było.

Czy to Oskar jej podłożył? Nie było mowy ani sugestii, że zabrał staruszce tę nóżkę, którą ona miała. Czy to przejaw działania klątwy? Jeśli tak, to trochę dziwny. A może to tylko niepotrzebna scena, bo ona nic właściwie nie dodaje, czy się mylę?

To przecież moja córeczka, jedyna rzecz, która jeszcze definiowała moje człowieczeństwo.

Nie, to najprawdopodobniej tylko bełkot. Kto tak myśli? Seryjni mordercy? Weganie? Wujek Adi?

– Tam musisz już wejść sam.

– Co tam jest?

– Zobaczysz.

Przełknąłem ślinę i wsadziłem dłonie do kurtki. Zacisnąłem je na pistolecie i kastecie. Chłopiec popatrzył na mnie z drwiącym uśmiechem, jakby te przygotowywania były bardzo zabawne.

Wszedłem do łazienki, czując metaliczny zapach oblepiający całe ciało.

Słucha się jak dziecko. Morderca? A może to znudzony życiem konsulat, który otumanił się środkami uspakajającymi i fantazjuje? Ta interpretacja tłumaczyłaby uproszczenia.

Przyspieszam wędrówkę o ile to możliwe, gdy człowiek czołga się, używając tylko jednej ręki.

Dziwnie to brzmi. Tu wędrówka, a tu czołganie. No, nie wiem…

Chowałem do torby dwa pistolety, nóż, kastet, gotówkę, trzy fałszywe dowody osobiste i prawa jazdy, kodeinę, strzykawki i morfinę. Te trzy ostatnie szczególnie mogą mi się przydać.

O, i to jest to, o co mi chodziło na początku. Szkoda, że tak mało.

To oczywiście była wina dwóch palców, z których obłęd powoli przesączał się do mojego ciała. Musiałem się odizolować od Ady i Wioli i mieć nadzieję, że nie zabiję swoich bliskich.

Bo bardzo chciałem mordować, chciałem, by ludzie błagali, bym ich oszczędził, chciałem czuć smak krwi na ustach i języku.

To palce, czy jego prawdziwe myśli? Bo, mówiąc szczerze, właśnie czegoś takie spodziewał bym się po seryjnym mordercy. Tutaj jest to trochę przerysowane, podkręcone, ale idące właśnie w tym „dobrym” kierunku. Moim zdaniem, rzecz jasna.

Do tego głowa, ręce i nogi były tuż obok, choć zakopałem je przecież kilkanaście metrów stąd!

Jakby coś ściągnęło je z powrotem siłą niesamowitej woli.

Wordwig „wskrzesza się” sama, ale Oskar musi wskrzesić ją lepiej, aby potem ją zabić bardziej?

Wbijam palce Melidegida w klatkę i otwieram zrośnięte obrażenie.

Jak „otwiera się zrośnięte obrażenia”? Co to znaczy?

Potem grzebię paznokciem w zabliźnionej ranie

Nie doszedłem do tego, ile czasu minęło od wykopania staruchy, ale niech będzie, że rana szybko się zabliźniła. Tyle że zabliźniona rana to tylko jaśniejsze miejsce na skórze. To, co on robi? Grzebie palce po skórze? Może to ma sens, ale go na ten moment nie chwytam. Jeśli to miało tylko fajnie brzmieć, no to ok, niech będzie.

– Wszystko dla niej – powiedziałem cicho. A potem wbiłem pazury palców Melidegida we własną klatkę piersiową i nie bacząc na lejącą się krew, wsadziłem do środka serce staruchy.

– Co zagubione musi być odnalezione – mówię, trzymając w dłoni pulsujące złym światłem serce Wodrwig. – Co zabrane musi być zwrócone.

Niby nie napisałeś, że Oskar wsadził serce staruchy zamiast swojego, ale to jakby samo się nasuwa (analogicznie jak z palcami), a potem tenże Oskar wyjął sobie serce, w sensie to serce staruchy, i co? Został bez serca? Morderca bez serca?

Padam na ziemię i jedynym okiem, które jeszcze rejestruje cokolwiek, obserwuję co dzieje się dokoła.

Wychodzi na to, że tak. Ile trwa umieranie, kiedy nagle ktoś wyjmie ci serce?

Machineria zaczyna się rozkręcać na dobre, ze zgromadzonego cierpienia może odrodzić się ona. Silniejsza, potężniejsza, śmiejąca się śmierci i śmiertelnikom w twarz.

Więcej „cierpienia” to chyba było przy naszym seryjnym mordercy (blisko setka osób na koncie), ach, nie, cierpienie krówek i świnek lepsze. Ok.

– No to już w ogóle. – Zaśmiałem się i dotknąłem palcem jej nosa. – Więc nawet jej nie lubisz, a stanęłaś w obronie. Ola cię odepchnęła, więc oddałaś tym samym. Marysia uderzyła w ramię, ty ją w brzuch.

Przypominam sobie, co powiedziała mi Ada, wtedy gdy po raz drugi pobiła Marysię: Musiałam to zrobić tatusiu. Inaczej ona nigdy by nie przestała, nigdy się nie nauczyła”. Moja mała, genialna córeczka, wie, jak działa świat, lepiej ode mnie.

Ta analogia jest fałszywa. Ada stanęła w obronie obcej osoby, a gdy prześladowczyni chciała się mścić (?), obroniła się, uderzyła ją, cokolwiek. Oskar natomiast przyjął dziwne zlecenie, aby spełnić zachciankę swej żony, zamordował staruszkę, a potem wskrzesił ją i zamordował jeszcze raz, bo ta się mściła, że ją zabił. Gdzie tu podobieństwo?

Ale, jeśli to jest pokaz myślenia Oskara, no to cóż, nie ma już wątpliwości, że do istot rozumnych nie można go zaliczyć.

Kręci głową, bo nie może zrozumieć, że ludzie to takie głupie marionetki, że wszystko zrobią, jeśli tylko opowie się im wystarczająco dużo kłamstw.

To przydatna i użyteczna wiedza.

Na pewno wykorzysta ją już niebawem.

Nie, to tylko Oskar. Czekaj, Oskar… Oskarki? Julki? (Poczułem dreszczyk na plecach).

 

6.) A na koniec deserek.

Piszesz całkiem sprawnie i opowiadanie się nie dłużyło. Nie popadłeś w „słodkość” w relacjach Oskara z żoną i córką, z teściem (xD), choć momentami jesteś na granicy, i to też oceniam na plus. Podobały mi się opisy z drogi do rzeźni, w szczególności ten pierwszy, kiedy jeszcze nie wiem, kim jest bohater. Są mroczne, klimatyczne, mocne. Starucha fajnie rzucała klątwę, był w tym taki dynamizm, charakter, te zdrobnienia, itp. No i walka z dentystą też wyszła.

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

No, Edwardzie, to jest horror, co się zowie!

Opowiadanie okazało się intrygujące od początku. Fragmenty historii dziejącej się aktualnie i przeplecione z tym co zdarzyło się wcześniej, dają niezwykle czytelny obraz całości, tym pełniejszy, że wzbogacony przemyśleniami bohatera i epizodami z życia rodzinnego.

Nie żałujesz też realistycznych opisów tego, z czym mierzy się bohater i cały czas utrzymujesz wysokie napięcie, skutkiem czego niesłabnące zainteresowanie towarzyszyło mi aż do ostatniej kropki.

I tylko szkoda, że wykonanie, niestety, do najlepszych nie należy, ale mam nadzieję, że dokonasz poprawek, bo chciałabym móc zgłosić opowiadanie do Biblioteki.

 

 …gdy za­ja­da­ła się swoim ulu­bio­nym orze­cho­wym sma­kiem. → Nie bardzo wiem, jak można zajadać się smakiem.

Proponuję: …gdy za­ja­da­ła się swoimi ulu­bio­nymi o orze­cho­wym sma­ku.

 

Do­tkną­łem twa­rzy mojej żony… → Czy zaimek jest konieczny.

 

– No to już w ogóle.Za­śmia­łem się i do­tkną­łem pal­cem jej nosa. → Zbędna kropka po wypowiedzi. Didaskalia wielką literą.

Tu znajdziesz wykaz czasowników dla didaskaliów dialogowych.

 

Jej twarz po­ja­śnia­ła i za­kla­ska­ła w dło­nie. → Czy dobrze rozumiem, że twarz miała dłonie i umiała klaskać???

A może: Zaklaskała w dłonie, a twarz jej pojaśniała.

 

– Po­wi­nie­neś za to za­brać na lody i kupić jej coś faj­ne­go. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Ką­ci­ki ust de­li­kat­nie uno­si­ły się do góry. → Masło maślane – czy coś może unosić się do dołu?

 

za iskrę w oku… → …za iskrę w oku

 

przy któ­rym za­świe­ci­ło się ty­sią­ce ostrze­gaw­czych lam­pek… → …przy któ­rym za­świe­ci­ły się ty­sią­ce ostrze­gaw­czych lam­pek

 

gdzie mia­łem otrzy­mać in­struk­cje był nie­ja­sny. Ka­mie­ni­ca miała znaj­do­wać się… → Czy to celowe powtórzenie?

 

od­no­ga ulicy z po­je­dyń­czą ka­mie­ni­cą… → …od­no­ga ulicy z po­je­dynczą ka­mie­ni­cą

 

Zbie­głem na dół… → Masło maślane – czy mógł zbiec na górę?

Proponuję: Zbie­głem na parter

 

Był jak oj­ciec, któ­re­go nigdy nie mia­łem, bo moi ro­dzi­ce zgi­nę­li w wy­pad­ku, kiedy mia­łem osiem lat. → Nie może mówić, że nigdy nie miał ojca, bo miał, tylko wcześnie go stracił.

 

Z po­mo­cą przy­szedł jak zwy­kle mój teść py­ta­jąc… → Tam nie było innych teściów, więc wystarczy: Z po­mo­cą przy­szedł jak zwy­kle teść, py­ta­jąc

 

Ru­szy­łem z moją córką do kró­le­stwa jej dziad­ka. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

W miesz­ka­niu moich te­ściów… → Zbędny zaimek.

 

któ­rej trze­ba przy­po­mnieć, aby ubra­ła cie­płą czap­kę i kurt­kę… → W co miałaby ubrać czapkę i kurtkę???

Czapkę i kurtkę, tak jak każdą dzież, można włożyć, założyć, przywdziać, ubrać się w nie, wystroić się w nie, ale nie można ich ubrać!!!

 

Zro­bisz to, gdy pój­dzie na bazar, wtedy jest naj­słab­sza, naj­bar­dziej roz­ko­ja­rzo­na”, gło­si­ła no­tat­ka. → Albo: Zro­bisz to, gdy pój­dzie na bazar, wtedy jest naj­słab­sza, naj­bar­dziej roz­ko­ja­rzo­na”, gło­si­ła no­tat­ka. Albo: „Zro­bisz to, gdy pój­dzie na bazar, wtedy jest naj­słab­sza, naj­bar­dziej roz­ko­ja­rzo­na”, gło­si­ła no­tat­ka.

Tekstu napisanego kursywą nie ujmujemy w cudzysłów. Ten błąd pojawia się kilkakrotnie także w dalszym ciągu opowiadania.

 

ale mi za­ję­ła ponad pięć. → …ale mnie za­ję­ła ponad pięć.

 

„Za żadne skar­by nie po­zwól jej gadać”. → Albo kursywa, albo cudzysłów.

 

Jed­nak zaraz coś pod­nio­sło jej tułów do góry. Jej koń­czy­ny… → Masło maślane. Czy zaimki są konieczne?

 

zda­wa­ła się zbli­żać na swo­ich po­kracz­nie wy­krzy­wio­nych koń­czy­nach. → Zbędny zaimek.

 

ła­du­jąc cały ma­ga­zy­nek w jej wątłe ciało. → Jak wyżej.

 

Po­czu­łem drob­ną ulgę… → wydaje mi się, aby ulga mogła być drobna.

Proponuję: Po­czu­łem niewielką/ pewną ulgę

 

„Po śmier­ci ode­tniesz jej koń­czy­ny i za­ko­piesz w od­le­gło­ści przy­naj­mniej dzie­się­ciu me­trów od sie­bie”. → Albo kursywa, albo cudzysłów.

 

który każe ucie­kać mi stąd jak naj­da­lej. → …który każe mi ucie­kać stąd jak naj­da­lej.

 

Może ubrał ją tuż przed wła­ma­niem… → Może założył ją tuż przed wła­ma­niem

 

mi pro­szę po­zwo­lić wró­cić do żony. → …mnie pro­szę po­zwo­lić wró­cić do żony.

 

„Za­dzwoń, jak bę­dziesz mógł. To dosyć pilne!”. → Albo kursywa, albo cudzysłów.

 

Wró­ci­łem do po­ko­ju, gdzie moja córka pa­trzy­ła się w pod­ło­gę. → Wró­ci­łem do po­ko­ju, gdzie córka pa­trzy­ła w pod­ło­gę.

 

Był rów­nie za­spa­ny i nie­wzru­szo­ny co wcze­śniej.Był rów­nie za­spa­ny i nie­wzru­szo­ny jak wcze­śniej.

 

Pod­sze­dłem do wanny. → Wcześniej napisałeś: Na środ­ku po­miesz­cze­nia znaj­do­wa­ła się wiel­ka balia z czer­wo­ną cie­czą… → W dalszym ciągu opowiadania nazw tych używasz zamiennie, a uważam, że lepiej byłoby je ujednolicić, albowiem wanna i balia to nie to samo, to dwa różne naczynia.

 

czu­jąc jak z każ­dym zrzu­co­nym ubra­niem… → …czu­jąc jak z każdą częścią zrzuconego ubrania

Ubrania wiszą w szafie, leżą na półkach i w szufladach. Odzież, którą mamy na sobie to ubranie.

 

nikt nawet nie cię mu­siał na­ma­wiać. → …nikt nawet nie mu­siał cię na­ma­wiać.

 

 …dwój­kę dzie­ci w czar­nej ko­ły­sce, łu­dzą­cą po­dob­nych do sie­bie… → …dwoje dzie­ci w czar­nej ko­ły­sce, łu­dzą­co po­dob­nych do sie­bie

 

pod rękę z łu­dzą­cą przy­po­mi­na­ją­cym ją męż­czy­zną. → …pod rękę z łu­dzą­co przy­po­mi­na­ją­cym ją męż­czy­zną.

 

– Byłem umie­ra­ją­cą sie­ro­tą, którą za­mie­ni­li… → – Byłem umie­ra­ją­cym sie­ro­tą, którego zamienili…

 

Po­ło­żył przed­mio­ty na ubra­niach. → Położył przed­mio­ty na ubra­niu.

 

Wy­cie­ra­łem się nim, bar­wiąc go brud­ną czer­wie­nią… → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

gdzie zo­sta­wi­łem te­le­fon, by mieć pew­ność, że nie zo­sta­wię żad­ne­go cy­fro­we­go śladu. → Nie brzmi to najlepiej.

 

gdzie prze­wi­ja­ło się dzie­siąt­ki po­zy­tyw­nych opi­nii… → …gdzie prze­wi­ja­ły się dzie­siąt­ki po­zy­tyw­nych opi­nii

 

Usły­sza­łem, że zza któ­ryś za­mknię­tych drzwi, sły­chać było wier­ce­nie. → Nie brzmi to najlepiej. Proponuję: Zza któ­rychś za­mknię­tych drzwi usłyszałem dźwięk/ odgłos borowania.

 

– Lubię robić rze­czy w dzień, wtedy naj­le­piej widzę. → Jakie rzeczy?

 

po­wie­dział, wska­zu­jąc na lewe oko. → …po­wie­dział, wska­zu­jąc lewe oko.

Wskazujemy coś, nie na coś.

 

Upa­dło na pod­ło­że z brzę­kiem. → A może: Z brzękiem upa­dło na podłogę.

 

A potem pod­niósł do góry dłoń i pstryk­nął. → Masło maślane.

Wystarczy: A potem podniósł dłoń i pstryknął.

 

do­sko­czy­łem do niego, po­wa­la­jąc na zie­mię. → Czy dobrze rozumiem, że powalił go doskokiem?

A może miało być: …do­sko­czy­łem do niego i po­wa­liłem na podłogę.

 

To tak łatwe, jak prze­gry­zie­nie mar­chew­ki” → Albo kursywa, albo cudzysłów.

 

„Prze­cież nie­raz to ro­bi­łeś”. → Jak wyżej.

 

Na ziemi le­ża­ła nie­ru­cho­ma re­cep­cjo­nist­ka… → Na podłodze le­ża­ła nie­ru­cho­ma re­cep­cjo­nist­ka

 

Nie czu­łem nic ani bólu, ani lęku… → A może: Nie czu­łem nic ani bólu, ani lęku

 

Szło mi nie­zdar­nie i po­wo­li, ręka mi drża­ła. → Czy zaimki są konieczne?

 

Wy­dłub i zjedz im oczy… → Chyba miało być: Wy­dłub i zjedz ich oczy

 

Nie pa­trzy­łem też w twarz kie­row­ców, prze­chod­niów… → Nie pa­trzy­łem też w/ na twarze kie­row­ców, prze­chod­niów

 

a potem ru­szy­łem w miej­sce, gdzie za­ko­pa­łem ciało Wo­dr­wig. → Przecież nie zakopał ciała w jednym miejscu.

 

Już wiem, że moja córka już nigdy… → Czy to celowe powtórzenie?

 

świa­tła się świe­cą, ma­szy­ny ru­sza­ją… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …lampy świecą, maszyny ruszają

 

„Mu­sia­łam to zro­bić ta­tu­siu. Ina­czej ona nigdy by nie prze­sta­ła, nigdy się nie na­uczy­ła”. → Albo kursywa, albo cudzysłów.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, 

 

widzę, że masz już dużo solidnych opinii :), ja po becie wracam z skromnym komentarzem, bardzo dobry horror z oryginalną fabułą i trzymający w napięciu od początku do końca. Mimo dużej ilości znaków czyta się bez dłużyzn :). Klikam i pozdrawiam :)  

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Cześć Atreju

 

Dziękuję za niezwykle rozbudowany komentarz.

 

Widzę, że bardzo wiele elementów Ci się nie spodobało, co przyjmuję do wiadomości. 

Obawiam się, że nie za bardzo mogę wprowadzić sugestie bo oznaczałoby to przebudowę całego opowiadania. Niemniej jednak cieszę się, że tak szczerze podzieliłeś się swoimi przemyśleniami.

 

Fajnie, że przynajmniej niektóre elementy tekstu Ci się podobały.

 

Hej Reg

 

Dziękuję serdecznie za Twój komentarz. Cieszę się, że tekst okazał się horrorem co się zowie :)

I bardzo raduje mnie fakt, że historia nie znużyła, a nawet zaintrygowała i trzymała do ostatniej kropki. Bo to szczególnie przy długim tekście wydawało się niełatwym zadaniem.

 

Oczywiście co do wykonania to masz sto procent racji, mogłoby być lepsze. No i dzięki Tobie teraz jest :). Naniosłem poprawki i posypuję głowę popiołem. Niestety mimo wielokrotnego czytania przegapiłem naprawdę sporo.

 

Serdecznie dziękuję za Twoją, jak zwykle, nieocenioną pomoc!

 

Ahoj Bardzie

 

Dzięki za komentarz i klika. No i oczywiście raz jeszcze za betę, która znacząco usprawniła tekst. Fajnie, że czytało się bez dłużyzn :)

 

Pozdrawiam serdecznie!

Edwardzie, niezmiernie się cieszę, że mogłam się przydać, a skoro poprawiłeś usterki, mogę udać się do klikarni. :D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za niezwykle rozbudowany komentarz.

Proszę bardzo. :)

Widzę, że bardzo wiele elementów Ci się nie spodobało, co przyjmuję do wiadomości. 

Edwardzie, dla mnie kwestia, czy coś mi się podoba, czy nie, jest drugorzędna. Mój komentarz dotyczył konstrukcji tekstu i błędów w tejże, nie zaś mojego guściku. Zresztą, o tym, co mi się w tekście nie podoba, nie napisałem chyba wcale, z niektórych moich (cha, cha) żarcików i uszczypliwości można dojść do tego, ale byłyby to kwestie światopoglądowe, a tekst nie musi wyrażać moich poglądów; to także zupełnie inna warstwa. O tym, co mi się podobało, napisałem na sam koniec, lecz dla mnie liczy się konstrukcja: świat przedstawiony, relacje pomiędzy poszczególnymi elementami, wiarygodność, itp. To nie są sprawy zależne ode mnie (może wiarygodność trochę?), a jeśli poddając krytyce powyższe elementy, pomyliłem się lub wykazałem złą wolą, dałem dojść do głosu właśnie mojemu guścikowi, zachęcam do wejścia w polemikę.

 

Pozdrawiam raz jeszcze. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Regulatorzy

 

Jak już wspomniałem, Twoje uwagi i wytrwałość w usprawnianiu moich i innych opowiadań na tym portalu jest niesamowita.

Serdeczne dzięki za klika! :)

 

Hej Artreju

Mój komentarz dotyczył konstrukcji tekstu i błędów w tejże, nie zaś mojego guściku.

W porządku. A więc ujmę to tak. Przekazałeś mi swoją opinię na temat błędów konstrukcyjnych, które według Ciebie znajdują się w tekście. Masz prawo tak uważać, a ja nie mam zamiaru z Tobą polemizować, bo zazwyczaj nie mam zwyczaju bronić swoich tekstów, czy przekonywać czytelnika, że jego opinie o moim tekście są błędne.

Na pewno można byłoby napisać to opowiadanie lepiej, sprawniej i bardziej wiarygodnie.

Cóż może następnym razem się uda.

 

Pozdrawiam!

Bardzo dziękuję, Edwardzie! To miło, że tak myślisz – jestem ogromnie wzruszona i szalenie usatysfakcjonowana. heart

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

W porządku. A więc ujmę to tak. Przekazałeś mi swoją opinię na temat błędów konstrukcyjnych, które według Ciebie znajdują się w tekście.

Zrozumiałem i zapamiętam: mówić albo dobrze, albo wcale. Zatem odmeldowuję się, zanim z tej gęstej atmosfery, zrodzą się prawdziwe demony; tych nam nie potrzeba.

Cóż może następnym razem się uda.

Życzę powodzenia i pozdrawiam. :)

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Hej!

 

przez zdartą skórę bolą stopy.

Hm, trochę toporne, skoro wcześniej mamy informację o chlupaniu krwi w butach.

 

Czucie w stopie straciłem

Hm, ale przed chwilą te stopy bolały?

 

Poza tym – mroczny, intrygujący klimat.

 

Przeskok na kiedyś – fajnie wprowadzasz scenę, w której bohater umiera, ale późniejsze streszczenia dla mnie zabijają klimat. Za dużo tłumaczysz.

 

żałuje, że tak szybko

Literówka.

 

Moja żona oczywiście nie miała pojęcia, czym naprawdę się zajmuję.

Hm, no raczej można się domyślić. :D

 

– No tak tylko ty i

Przecinek po “No tak”.

 

miał problem. Załatwiłem go.

Zamierzony czarny humor? ;)

 

Zajrzałem, przez

Przecinek raczej zbędny.

 

– Och naprawdę?

A tu się przyda.

 

Zaśmialiśmy się i zdawało mi się, że nic złego nie może się wydarzyć.

Oczywiście bardzo się myliłem.

Nadmiar “się” trochę przeszkadza. Poza tym – zbyt typowe myślenie.

 

– No to już w ogóle – Zaśmiałem się

Kropka po “ogóle”.

 

Pierwszym, dość oczywistym, był fakt, że zajmowałem się zabijaniem ludzi. Drugim, była moja nieistniejąca praca konsultanta. Jednak to z powodu trzeciego, wielkiego kłamstwa miałem największe wyrzuty sumienia.

Już to w sumie wiemy. ;)

 

Kąciki ust delikatnie unosiły się uniosły.

Do poprawki.

 

Zrobiłem wszystko by jej pomóc.

Mam wrażenie, że z przecinkami nie do końca wszystko jest tak, jak powinno, ale ja też nie jestem specem, więc nie wymieniam wszystkiego. ;) Zwracam tylko uwagę, że przecinkowy bałagan na pewno tu panuje.

 

– Zapłaciłam za to niecałe pięćset tysięcy złotych.

Hm, kurczę, ta kwota wyskakuje jak królik z kapelusza.

Sama koncepcja zabijania, żeby żona była szczęśliwa – przerażające. Trudno powiedzieć na ile wiarygodne.

 

– Kierowniku serdeczna prośba

Przecinek uciekł.

 

wtedy on dodał.

wtedy on dodał:

 

kolejne strużki potu, ścigają się

Bez przecinka.

 

Z każdą kroplą, narastało przerażenie

Też bez.

 

dłoń trzymającą

Literówka.

 

pod skórą mam stado głodnych larw, które tylko czeka, by pożreć mnie od środka, wyjadając do reszty zdrowy rozsądek i władzę nad własnym ciałem.

Mocne.

Te sceny “teraz” najbardziej mi się podobają – są takie obrzydliwe, horrorowate.

 

przez to, stałem się

Przecinku – uciekaj!

 

zwykleteść

Sklejka.

 

– Dzieciaki

Przecinek.

 

stwierdził, uśmiechnięty

A tu bez. Kurczę, nie wiem co z tymi przecinkami w tym opowiadaniu. One są często rozstawione tak… dziwnie.

 

– Córeczko my

No właśnie… Przecinek.

 

– Wiem mamo

Jak wyżej.

 

Jest przecież dobrze prawda?

Jak wyżej.

 

środku, mówiło mi

A tu bez.

 

Przeklinam cię ty kurwo

Przecinek. ;)

 

myśląc o wszystkich bezwartościowych obrazach, które kupi Wiola, za pieniądze, które właśnie zarabiam.

No właśnie. Rodzaj pracy (a raczej nie pracy – mordowania z zimną krwią) nie jest adekwatny do tego, co to wywołuje.

 

Poza tym – scena jak z horroru, dobrze opisana, choć może szczególnie się nie bałam, to w nocy czuję, że może być różnie, starucha tak nakreślona, że zostaje w pamięci.

 

osobno, ręce

Bez!

 

pracy, długo

Bez!

 

widziałem, Wiolę

Bez!

 

ujrzałem anioła w czerwonej poświacie.

potwór o zniekształconej twarzy staruchy.

Ale… Zobaczył anioła czy potwora?

 

Nie odchodź błagam cię.

Przecinek.

 

Moje zainteresowanie spadło trochę po tym, jak zaczął widywać bliskie osoby w miejsce tych zabijanych, bo wszystko było dość skrótowo opisane i nie czułam za wiele emocji. Ale chwilę później dostajemy scenę z domu, w której zadaje ciosy żonie i dodajesz tam przerażającą scenę, w której on sam też się rani. Mocne.

 

 policją, trochę mnie

Bez.

 

Jesteśmy ludźmi, do mieszkania, których

Oj…

 

założyłją

Zlepek.

 

Przepraszam Wiola

Przecinek.

 

– Ok zaraz będę

Tu także.

 

– Cześć Ada – przywitałem się.

– Cześć tatusiu

Przecinki. Kiedy zwracamy się do innej osoby – przecinek musi być. Nie będę więcej wymieniać tych sytuacji, warto przejrzeć tekst pod tym kątem.

 

Fabularnie ciekawe wprowadzenie rodzeństwa, które powołało do życia chłopca i to ich poróżniło. Zainteresowała mnie ta historia, wciągnęła. ;)

 

Nie powinieneś odpocząć. No tak przecież zrobiłem zamieszanie.

coś tu jest bardzo nie tak.

 

zostać, choć

Bez przecinka.

 

znanym dentystą z prywatnym gabinetem.

Hm, czerwona lampka się pali. Coś tu jest nie tak.

 

c.d.n.

 

Miałem ze sobą środki uspokajające i nasenne, do tego broń i nóż od dzieciaka. Byłem przygotowany, choć nie czułem się gotowy na to, co mnie tam spotka.

W ustach miałem przedmiot od chłopca. Stara moneta, która smakowała metalicznie i gorzko.

Wysiadłem z samochodu, miałem

 

W tych scenach brakuje mi napięcia – są takimi wyliczeniami: staruch mieszkał tu, był dentystą, chłopak powiedział to, przebrałem się tak, wszedłem. Może to po części kwestia jego misji – wiemy, co ma zrobić, więc te elementy przybliżające nie robią aż takiego wrażenia.

Błyski i stracenie czujności – hm, mało profesjonalne, ale z drugiej strony demon w postaci dentysty – brrr!

 

Tak działało to, co dał mi chłopak.

Zbędne, zresztą nawet jeśli to wyszłoby od bohatera – co się dziwić.

 

Scena bardzo dobra. Horror z tych krwawych, ale czyta się dobrze.

 

– Zabiję cię kurwi synu!

Przecinek.

 

Za to sceny przeplatające się ze staruchem i Darkiem – świetne. Nie wiadomo, co jest prawdą, co się dzieje w głowie, czy go przenosi, czy on w ogóle od teścia nie wyjechał. Rewelacyjnie skomponowane.

 

Do kikutów przytwierdziłem palce Melidegida i zacząłem je przyszywać chirurgiczną nicią. Szło niezdarnie i powoli, ręka drżała.

Chyba najbardziej przerażająca część opowiadania. I wątpię, żeby takie coś zakończyło się dobrze…

 

tego co się

Przecinek.

 

Ciekawi mnie, co zamówił z darkwebu. Ale scena z Darkiem trochę skrótowa i zapychająca. Co do zachowania bohatera – totalnie szalone, z drugiej strony wcześniej mordował, więc to kolejny etap.

 

A potem wbiłem pazury palców Melidegida we własną klatkę piersiową i nie bacząc na lejącą się krew, wsadziłem do środka serce staruchy.

Uch, ała, fragment z odkopywaniem truchła i wszystko, co z tym związane – mocne. Miałam zamiar napisać, że czytam z przyjemnością, ale może brzmiałoby to dziwnie… W każdym razie – lubię takie mroczne, odpychające momenty.

 

szaleństwo, rozpalające

Bez przecinka.

 

zabić kretynie

A tu tak.

 

Podsumowanie: o, taki happy end z otwarciem nowego, gorszego zła. Pokonali rodzeństwo, ale powstało przez to większe zło. W sumie trochę taka przenośnia życia bohatera: pokonując depresję żony uwolnił coś gorszego – mordercę w sobie. I tu podobnie. Fajnie się to łączy. Co do chłopca – wiedziałam, że coś z nim nie tak, był zbyt oczywisty, więc liczyłam na mocne uderzenie z nim w roli głównej, a dostaliśmy tylko przedsmak, zapowiedź. Szkoda.

Odnośnie rodzeństwa – wszelkie sceny z nimi były makabryczne i tworzyły krwawy horror, choć bardziej niż strach wywoływały obrzydzenie. Trudno kibicować bohaterowi, który zabija z zimną krwią z powodu chęci zdobycia pieniędzy. No bo jednak – wybacz – to jest typowo za kasę. Fakt, że żona dzięki temu była zadowolona ma mniejsze znaczenie, bo równie dobrze za tą kasę mógł kupować ekskluzywne meble, drogie wycieczki, bo miałaby depresję, że życie jest szare i potrzebuje nowych sprzętów, wyjazdów do ciekawych miejsc. Więc absolutnie mu nie współczułam. Relacja z córką – hm, no w miarę okej, ale też jakoś trudno mi było to logicznie poskładać. Tu morderca, tu tatuś. Nie mówię, że tak być nie może, ale brakowało trochę (w jego zachowaniu) znaków, że jest tym mordercą, bo sam napisałeś, że na koncie sto morderstw. A to naprawdę ogrom. U niego to było bardziej przebieram się – zabijam – koniec.

 

Najbardziej przypadły mi do gustu te sceny “Teraz”, były mocne, intrygujące, klimatyczne. Całościowo czytałam z dużym zainteresowaniem, klikam.

Tylko popraw te przecinki, proszę… Nie tylko te, które wskazałam. Dziwnie umieszczonych było więcej.

 

Odnośnie komentarzy:

Ubieranie poprawiłem (czy ja się kiedyś tego nauczę?). 

Ja się nigdy nie nauczę. To regionalizm używany w domu i słysząc to całe życie (i do tej pory słyszę xd) trudno stosować poprawną formę.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/ubrac;2573.html

Dlatego ja po każdym napisanym tekście robię “ctr+f” i wpisuję hasło “ubra”, które wyszykuje wszystkie błędy, a ja poprawiam. ;)

 

Pozdrawiam serdecznie,

Ananke

Regulatorzy: Cieszę się, że choć odrobinę mogłem poprawić Ci samopoczucie. Serdeczne dzięki za poprawki.

 

Atreju: Dzięki jeszcze raz za Twoją rozbudowaną opinię. Przejrzę jeszcze raz Twoje uwagi na spokojnie i jeśli znajdę coś co na tym etapie da się wprowadzić, postaram się to zrobić by usprawnić tekst.

 

Hej Ananke!

 

Za dużo tłumaczysz.

No tak rozumiem, że to mogło nie wyjść za dobrze. Na swoją obronę mogę napisać, że oryginalnie ten tekst był relatywnie krótki, potem rozbudowałem go na potrzeby tego konkursu (i myślałem, że to dużo znaków). A potem się okazało, że tych znaków jest za mało i muszę ciąć :P

Co nie zmienia faktu, że to strzał z mojej strony. Spróbuję zerknąć na tekst mając Twoje uwagi w głowie i może uda mi się coś drobnego powycinać :)

 

Zamierzony czarny humor? ;)

Poniekąd samo tak wyszło :P

 

Mam wrażenie, że z przecinkami nie do końca wszystko jest tak, jak powinno, ale ja też nie jestem specem, więc nie wymieniam wszystkiego. ;) Zwracam tylko uwagę, że przecinkowy bałagan na pewno tu panuje.

Masz stuprocentową rację. Jestem naprawdę słaby w przecinki, ale tu z tego co widzę popełniłem rekord błędów. Muszę przeglądnąć tekst jeszcze raz.

 

Hm, kurczę, ta kwota wyskakuje jak królik z kapelusza.

No tak. Ogólnie temat sztuki i jej wyceny jest trudny bo w sumie czemu coś kosztuje miliony a coś parę stów. Szczególnie jeśli chodzi o sztukę nowoczesną. 

 

Moje zainteresowanie spadło trochę po tym, jak zaczął widywać bliskie osoby w miejsce tych zabijanych, bo wszystko było dość skrótowo opisane i nie czułam za wiele emocji.

No tak. Tutaj znowu wychodzi klejenie opowiadania, a przede wszystkim moja nieumiejętność literacka. Zerknę czy jestem w stanie to jakoś poprawić.

 

W tych scenach brakuje mi napięcia – są takimi wyliczeniami: staruch mieszkał tu, był dentystą, chłopak powiedział to, przebrałem się tak, wszedłem. Może to po części kwestia jego misji – wiemy, co ma zrobić, więc te elementy przybliżające nie robią aż takiego wrażenia.

Ok rozumiem. Spróbuję na to zerknąć i jakoś poprawić.

 

Co do zachowania bohatera – totalnie szalone, z drugiej strony wcześniej mordował, więc to kolejny etap.

Tak. Założenie jest też że jak już sobie doszył palce a potem wsadził serce to mocno go trzasnęło :)

 

ale brakowało trochę (w jego zachowaniu) znaków, że jest tym mordercą,

 

No tak wybranie bohatera będącego mordercą jest sporym ryzykiem i chyba nie wyszło mi to zbyt dobrze. Założyłem, że on to mocno rozdziela, co może jest niemożliwe i powinienem inaczej to oddać.

Doczytałem też w którymś momencie że istniał sobie taki człowiek Richard Kuklinski (The iceman) który zamordował 200 osób a też miał rodzinę. Ale wiadomo że powinienem to lepiej uwiarygodnić. No i rozumiem, że można mu nie współczuć. Mimo całej swojej relacji z rodziną można go spokojnie uznać za socjopatę. No nic może następnym razem będzie lepiej :)

 

Cieszę się, że choć niektóre elementy były w porządku.

 

Dlatego ja po każdym napisanym tekście robię “ctr+f” i wpisuję hasło “ubra”, które wyszykuje wszystkie błędy, a ja poprawiam. ;)

Dobrze, że nie jestem sam. Postaram się pamiętać o tym triku.

 

Dzięki za klika. Poprawki prawie wszystkie naniosłem, albo będę nanosił jeśli wymagają większych zmian. I będę patrzył jeszcze na przecinki bo faktycznie zrobiłem jakąś tragedię.

 

Pozdrawiam serdecznie!

Cześć, Mi się podobało, bo był przyjemny dreszczyk grozy, było dynamicznie i nie było nudy. Przejrzałem uwagi innych i z jedną się zgadzam, tzn fajnie byłoby wprowadzić różne smaczki z profesji mordercy, nazwy substancji chociżlub zachowania upewniające o jego profesjonalizmie, chociaż mi to jakoś nie przeszkadzało, ale chciałem być pomocny. Pozdrawiam, BS

Cześć BrunoSiak

Bardzo się cieszę, że Ci się podobało.

Pomyślę o tym co napisałeś i spróbuję usprawnić tekst.

Dziękuję za komentarz i przeczytanie!

Pozdrawiam! 

Dzień dybry,

 

przyszłam zobaczyć, co też konkurencja tutaj nastukała i… mam ambiwalentne odczucia. Jako czytelniczka jestem zachwycona. Jako aspirująca pisarka biorąca udział w tym samym konkursie jestem zaniepokojona. No ale – im lepsza konkurencja, tym lepsza też motywacja, prawda?

 

Tak czy owak, przejdźmy do meritum.

Akcja wolno się rozwija. Co prawda zarzucasz przynętami (profesja mordercy, tajemnice rodzinne) co jakiś czas, ale są one dość subtelne. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo piszesz pięknie, a przynęta nie musi być przecież gruba, by nęciła oko.

 

Jest kilka rzeczy, które mi zgrzytały:

Scena z uśpieniem babci na targu: najpierw napisałeś, że bohater dał jej końską dawkę leku uspokajającego, a chwilę później, że się martwi, czy starucha w ogóle przeżyje trasę. Jako profesjonalista nie powinien bardziej się znać na proporcji podawania leków/narkotyków?

Po wykonanym zadaniu bohater zostawia samochód z przynętą: z tymi uchylonymi drzwiami i piwem w środku trochę moim zdaniem przesadziłeś :p Ludzie nie są aż tak głupi. Przynęta rodem z kreskówek ;p Jeszcze zabrakło tylko kartonu, kijka i gofrów. Moim zdaniem, aby scena wybrzmiała wiarygodniej, bohater powinien zostawić lekko uchylone okno zamiast drzwi, a w środku pusty portfel. Piwo może zostać, w sumie czemu nie.

Scena z chodzeniem po ubojni: użyłeś słowa ochłapy światła. E-em. Bardzo mi to zestawienie nie pasuje. Po pierwsze dlatego, że czołówka świeci dość mocno, więc nie powiedziałabym, że rzuca jedynie ochłapami światła. Po drugie, to słowo ochłapy brzmi bardzo pejoratywnie i nieadekwatnie do kontekstu.

Scena z demonem w kuchni, który okazał się Wiolą: tę scenę bym przybliżyła, ma bardzo dużo potencjału. Jest okazja, by wystraszyć czytelnika, a Ty jej nie wykorzystałeś. Zamiast opowiadać, że bohater zobaczył demona w kuchni, pokaż nam to oczami bohatera. Niech mi dziadek nie opowiada – ja chcę to zobaczyć!

Scena w łazience z upiornym chłopcem/mężczyzną: najpierw piszesz, że na środku pomieszczenia była wanna, a potem balia. Niby nic wielkiego, ale w mojej głowie natychmiast musiałam podmienić obrazy, czego bardzo nie lubię.

 

I to tyle z czepialstwa. Poleciłam już do Biblioteki, więc zaraz się w niej pojawisz.

Życzę powodzenia na konkursie! (Ale nie za dużo :P)

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Cześć HollyHell

 

Dzięki serdeczne za przeczytanie i rozbudowany komentarz! 

 

Akcja wolno się rozwija.

No tak. Próbowałem to jakoś ożywić tymi wtrętami z Teraz i zarzucić parę haczyków. Cieszę się, że to jakoś wyszło.

 

Jako profesjonalista nie powinien bardziej się znać na proporcji podawania leków/narkotyków?

Masz rację. Spróbuję to jakoś uargumentować.

 

Po wykonanym zadaniu bohater zostawia samochód z przynętą: z tymi uchylonymi drzwiami i piwem w środku trochę moim zdaniem przesadziłeś :p

No tak. Mocno zastanawiałem się nad tym czy nie powinien podpalić samochodu. Ale stwierdziłem, że to by zwróciło uwagę. Faktycznie postaram się to zmienić by było bardziej subtelnie.

 

Scena z demonem w kuchni, który okazał się Wiolą: tę scenę bym przybliżyła, ma bardzo dużo potencjału. Jest okazja, by wystraszyć czytelnika, a Ty jej nie wykorzystałeś.

Ok racja. Spróbuję ją rozwinąć na tyle na ile pozwala limit :)

 

użyłeś słowa ochłapy światła.

Zmieniłem na plamy. Może to lepsze?

 

Scena w łazience z upiornym chłopcem/mężczyzną: najpierw piszesz, że na środku pomieszczenia była wanna, a potem balia. Niby nic wielkiego, ale w mojej głowie natychmiast musiałam podmienić obrazy, czego bardzo nie lubię.

No i widzisz. A w mojej durnej głowie to jest jak synonim :) Poprawione.

 

Dzięki piękne za kliczka!

 

Pozdrawiam!

użyłeś słowa ochłapy światła.

Zmieniłem na plamy. Może to lepsze?

o, o wiele lepsze.

 

No i widzisz. A w mojej durnej głowie to jest jak synonim :) Poprawione.

No, już bez przesady. Ja do około dwudziestego piątego roku życia myliłam bynajmniej z przynajmniej, a to o wiele cięższy grzech ;p

 

Dzięki piękne za kliczka!

Ależ proszę Cię bardzo :)

He's telling me more and more | About some useless information | Supposed to fire my imagination | I can't get no! No satisfaction...

Misię. Akcja płynęła wartko, nawet nie wiem, kiedy przeczytałam to opowiadanie.

użyłeś słowa ochłapy światła.

Zmieniłem na plamy. Może to lepsze?

A moim zdaniem ochłapy brzmią wspaniale, ale wszystkim nie dogodzisz.

Bardzo podoba mi się temat podwójnego życia bohatera, świetnie się to zamknęło w narracji. Horroru w horrorze tyle, ile trzeba, dynamika wydarzeń sprawiła, że przez tekst popłynęłam.

Powodzenia w konkursie!

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Holyhell

 

Ja do około dwudziestego piątego roku życia myliłam bynajmniej przynajmniej, a to o wiele cięższy grzech ;p

 

No to dobrze, że nie tylko ja się z czymś takim borykam :). Dokonałem taktycznych poprawek będę patrzył jeszcze na tekst.

 

Dzięki!

 

Cześć Rossa

 

Dzięki wielkie za przeczytanie i komentarz. Bardzo się cieszę, że się podobało i przepłynęłaś przez tekst bo wiadomo przy takiej objętości to wcale nie łatwe.

 

A moim zdaniem ochłapy brzmią wspaniale, ale wszystkim nie dogodzisz.

No mi też się jakoś podświadomie nasunęły. Choć jak zerknąłem na SJP to chyba by się kłóciło z definicją. Ale może mi się uda wymyślić coś jeszcze lepszego :P

 

Piękne dzięki i pozdrawiam!

Cześć, Edwardzie!

 

Przeczytałem Twoje opowiadanie wczoraj w nocy, ale już nie miałem siły na komentarz, więc wracam dziś :)

Przede wszystkim gratsy za poprowadzenie akcji na przestrzeni osiemdziesięciu tysięcy znaków w taki sposób, że nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem do końca. Cały czas udaje Ci się utrzymywać zainteresowanie czytelnika, co w Twoim przypadku nie dziwi, ale na tle forumowych tekstów (niekoniecznie konkursowych) Cię wyróżnia.

Czy to jest horror? Chyba jest, bo choć nie poczułem podczas lektury grozy, to kilka razy zdarzyło mi się poczuć niepokój. Jest ciekawa intryga, są nieźle skonstruowani bohaterowie, jest interesujące zakończenie (które może nie zaskakuje, bo ten dzieciak od początku jest nazbyt ewidentną strzelbą Czechowa, ale przynajmniej satysfakcjonuje). Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to zwróciłbym uwagę na relacje Oskara z teściem – rozumiem, że facet go lubi, ale nie kupuję jego milczenia po akcji z odgryzaniem palców. Gość powinien dodać dwa do dwóch i zrozumieć, że jego córka ran kłutych tez mogła nabawić się z powodu męża i jego przypadłości, a to powinno od razu rzutować na jego zachowanie względem zięcia. Uważam, że zbyt to uprościłeś, choć rozumiem czemu – w końcu implikacje bardziej wiarygodnej reakcji wiązałyby się z dodatkowymi problemami bohatera, a co za tym idzie, z dodatkowymi znakami. Masz też kilka fragmentów, w których tekst cierpi na spójnikozę, której głównym bohaterem jest “i” – rzuciło mi się w oczy kilka następujących po sobie zdań, gdzie nadużywasz tego spójnika, ale teraz Ci tych konkretnych przykładów nie znajdę.

Ogólnie wrażenie jest pozytywne, dobry tekst, kliknąłbym gdyby trzeba było.

 

Pozdrawiam serdecznie :)

Q

Known some call is air am

Hej Outta

 

Dzięki wielkie za komentarz.

Fajnie, że tekst upłynął w miarę szybko przy takiej długości i że ogólnie oceniasz go pozytywnie.

 

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to zwróciłbym uwagę na relacje Oskara z teściem – rozumiem, że facet go lubi, ale nie kupuję jego milczenia po akcji z odgryzaniem palców.

 

Tak myślę, że masz rację. Spróbuję coś z tym zrobić, może nie jakoś mocno przemodelować, bo na to pewnie za późno, ale jednak jakimś zdaniem czy dwoma zalepić tą dziurę logiczno-fabularną :P

 

Masz też kilka fragmentów, w których tekst cierpi na spójnikozę, której głównym bohaterem jest “i”

 

I tu zapewne masz rację. Mam zamiar w tym tygodniu przeczytać opowiadanie jeszcze raz w poszukiwaniu takich baboli. I mam nadzieję, że je odnajdę i może uda się je poprawić (choć w moim wypadku jak poprawiam to czasami jest gorzej niż było :)).

 

Dziękuję pięknie i pozdrawiam również serdecznie!

Ingerencja w fabułę, wiadomo, jest nie teges na tym etapie, ale pomniejsze babole zawsze możesz poprawić :)

Known some call is air am

No tak rozumiem, że to mogło nie wyjść za dobrze. Na swoją obronę mogę napisać, że oryginalnie ten tekst był relatywnie krótki, potem rozbudowałem go na potrzeby tego konkursu (i myślałem, że to dużo znaków). A potem się okazało, że tych znaków jest za mało i muszę ciąć :P

 

Skąd ja to znam? :D Myślałam, że tyle znaków będzie stanowiło wyzwanie, a prawdziwe wyzwanie stanowiło zmieścić się w limicie. ;P

 

Spróbuję zerknąć na tekst mając Twoje uwagi w głowie i może uda mi się coś drobnego powycinać :)

Z tego, co widzę – możesz wycinać, bo od 75 tys. znaków jest ten dolny limit. ;)

 

Masz stuprocentową rację. Jestem naprawdę słaby w przecinki, ale tu z tego co widzę popełniłem rekord błędów. Muszę przeglądnąć tekst jeszcze raz.

Też nie jestem przecinkowym znawcą, a w dodatku leń ze mnie, bo czasami jak czegoś nie wiem i nie mogę znaleźć definicji – zmieniam szyk zdania.

 

Doczytałem też w którymś momencie że istniał sobie taki człowiek Richard Kuklinski (The iceman) który zamordował 200 osób a też miał rodzinę.

Oglądałam o nim film i też czytałam, ale oprócz mordowania to miał też swoje za uszami w relacjach z rodziną, poza tym – u niego wpływ na mordowanie miało dzieciństwo i młodość. U Ciebie widzimy bohatera, który zabija za pieniądze.

 

Cieszę się, że choć niektóre elementy były w porządku.

Zawsze staram się wymienić elementy, które były mniej w porządku, a kiedy o czymś nie piszę – wiadomo, że jest w porządku. ;)

 

Pozdrawiam serdecznie,

Ananke

Cześć Edwardzie,

Przed wczoraj założyłem sobie tu konto i jest to pierwsze opowiadanie, które przeczytałem do końca na tym portalu. Dobrze się czytało. Ciekawy scenariusz i fajny styl. Gratuluję!

Ahoj Outta

Zgadza się. Spróbuję jeszcze raz przejrzeć przed urlopem i usprawnić :)

 

Hej Ananke

Skąd ja to znam? :D Myślałam, że tyle znaków będzie stanowiło wyzwanie, a prawdziwe wyzwanie stanowiło zmieścić się w limicie. ;P

No właśnie. Trzeba się brać za pisanie powieści :P

jak czegoś nie wiem i nie mogę znaleźć definicji – zmieniam szyk zdania.

Sprytny plan! Ale w moim wypadku oznaczałoby nieskończoną spiralę zmienionych szyków zdań i nigdy nieskończonym opowiadaniem :P

U Ciebie widzimy bohatera, który zabija za pieniądze.

Rozumiem. Spróbuję to jakoś ulepszyć choć nie gwarantuję, że mi się uda (raczej nie).

 

Cześć pzarzycki

 

Po pierwsze witaj na portalu!

Cieszę się, że dobrnąłeś do końca opowiadania i że dobrze się czytało.

 

Pozdrawiam!

No właśnie. Trzeba się brać za pisanie powieści :P

W moim przypadku to wygląda tak: piszę powieść, kończę, stwierdzam, że jednak nie jest dobra i zaczynam nową. :P Ale tak jakoś ciągnie mnie do dłuższych historii. ;)

 

Sprytny plan! Ale w moim wypadku oznaczałoby nieskończoną spiralę zmienionych szyków zdań i nigdy nieskończonym opowiadaniem :P

Haha, to mnie rozbawiłeś. :D Nie no, czasami krótsze zdanie daje radę. Albo po prostu trudno, będzie błąd, ktoś go wskaże. Gorzej, kiedy wskażą i nie ma jak zweryfikować, czy to faktycznie błąd.

 

Spróbuję to jakoś ulepszyć choć nie gwarantuję, że mi się uda (raczej nie).

To już wymagałoby sporo gimnastyki w tekście. ;) Myślę, że zabijanie za pieniądze, dla żony, kojarzy się z takimi gangsterami, mafiozami, ale co za tym idzie – mało uczuciowymi dla rodziny. Takimi, co kochają, ale to raczej taka miłość wypaczona.

Ale tak jakoś ciągnie mnie do dłuższych historii. ;)

No i dobrze. To czekam jak Twoja powieść zaskoczy mnie na półce w Empiku :)

 

To już wymagałoby sporo gimnastyki w tekście. ;) Myślę, że zabijanie za pieniądze, dla żony, kojarzy się z takimi gangsterami, mafiozami, ale co za tym idzie – mało uczuciowymi dla rodziny. Takimi, co kochają, ale to raczej taka miłość wypaczona.

Tak, masz sporo racji. Chciałem pokazać tutaj taki dysonans tej postaci. Z jednej strony chłop zabija bez skrupułów z drugiej jednak jest kochającym ojcem i mężem. Czyli sobie w głowie to rozdziela i traktuje jak zwykła. Ale być może to zbyt nierealne założenie, a przede wszystkim niewystarczająco pokazałem to w tekście.

 

Dzięki raz jeszcze za pomocne uwagi :) 

Chciałem pokazać tutaj taki dysonans tej postaci. Z jednej strony chłop zabija bez skrupułów z drugiej jednak jest kochającym ojcem i mężem.

Ja tu nie widzę dysonansu i nie zgadzam się, że zabijanie dla dobra rodziny kojarzy się z mafiozami, którym brak uczuciowości. Według mnie to raczej popkulturowa klisza, która wcale nie musi mieć wiele wspólnego z rzeczywistością.

Known some call is air am

No i dobrze. To czekam jak Twoja powieść zaskoczy mnie na półce w Empiku :)

Jak w końcu uznam, że jakaś wyszła. :D

 

Z jednej strony chłop zabija bez skrupułów z drugiej jednak jest kochającym ojcem i mężem. Czyli sobie w głowie to rozdziela i traktuje jak zwykła.

Czytałam “Himmler. Listy ludobójcy” i tam Himmler niby to oddzielał, ale to przykład skrajnego fanatyka i trudno też powiedzieć, czy listy w stu procentach odzwierciedlają uczucia do żony.

 

 

 

zabijanie dla dobra rodziny kojarzy się z mafiozami, którym brak uczuciowości. Według mnie to raczej popkulturowa klisza, która wcale nie musi mieć wiele wspólnego z rzeczywistością.

No tak, ale raczej wśród zwykłych ludzi trudno o przykłady morderców zabijających dla dobra rodziny po to, żeby zdobyć pieniądze. ;) Zazwyczaj to jednak są osoby, które mają już z prawem na pieńku i są do tego przygotowani w mniejszy lub większy sposób, a przy okazji zarabiają pieniądze (stąd przywołałam mafiozów).

Z drugiej strony trudno o znalezienie statystyk na takie zabijanie i porównanie, ile z nich dotyczy zwykłych ludzi, a ile tych ze świata przestępców.

Hej Outta i Ananke

 

Dzięki za dyskusję.

Faktycznie ja sobie założyłem, że może istnieć taki człowiek, który sobie to w głowie rozdziela i stara się być "normalny" zabijając ludzi za pieniądze. Traktuje to jak specyficzną pracę po której po prostu wraca do domu i całuje dziecko na dobranoc.

Nie wiem czy może istnieć taka osoba. Pewnie jest mało realna, albo po prostu niewystarczająco dobrze to przedstawiłem, aby można było w taką postać uwierzyć.

 

Niemniej jednak dzięki wielkie za komentarze i opinie :)

 

Pozdrawiam!

Twoje opowiadanie mnie zmiażdżyło.

Nie mogła przerwać czytania, chociaż momentami trochę chciałam odejść.

Niesamowite jest pomieszanie codzienności, normalności z szaleństwem i tym czymś, czego nawet za bardzo nie można nazwać.

Sytuacja z żoną przypominała mi nieco Łowców głów Jo Nesbo.

Bardzo fajnie zakreśliłeś tło psychologiczne, ale szybko stały się one jedynie żyzną glebą dla grozy, co biorąc pod uwagę założenia konkursu jest cenne.

Jedyne co podobało mi się mniej, to pewna powtarzalność obrazów i doznań w części o teraz, choć od razu przyznaję, że nie wiem czego innego bym tam oczekiwała.

"...poniżej wszelkiego poziomu"

Hej Ambush

 

Bardzo cieszę się że opowiadanie wciągnęło i że się podobało :)

Faktycznie chyba kojarzę motyw z Łowców głów, choć nie pamiętam czy on tam był złodziejem czy mordercą :)

Jedyne co podobało mi się mniej, to pewna powtarzalność obrazów i doznań w części o teraz, choć od razu przyznaję, że nie wiem czego innego bym tam oczekiwała.

No i widzisz. Jak któryś raz z rzędu to czytałem to też miałem taką refleksję, że może nieco to nudne i chyba nawet wyciąłem jedną z tych retrospekcji. No ale na pewno można by to zrobić lepiej.

 

Dziękuję pięknie i pozdrawiam! 

Nieźle napisany tekst, z ciekawymi bohaterami i fabułą. Pierwsza połowa podobała mi się bardziej, ale poniżej pewnego poziomu nie zszedłeś do końca. No i przede wszystkim historię można uznać za horror, co nie wszystkim tekstom w konkursie udało się osiągnąć :)

Nowa Fantastyka