Gdy się obudziłem, nie miałem wątpliwości, że coś uleglo zmianie, chociaż pozornie wszystko pozostawało po staremu. Spojrzałem na kalendarz, dzisiaj wypadał czternasty września. Jak każdego ranka, zwlokłem się niespiesznie z łóżka, po czym ruszyłem do kuchni, by uruchomić ekspres. Podobno nie jest zdrowo zaczynać dnia od kawy, a do tego na czczo, ale prawdę mówiąc, zawsze miałem to w dupie. Ot, wypracowałem sobie taki rytuał, którego nie zaburzy jakiś zdrowy rozsądek czy inne bezsensowne wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia. Prawdziwe, znaczy właściwe, śniadanie zjem trochę później, w samochodzie, przed rozpoczęciem pracy.
Podwójne espresso-depresso jako tako postawiło mnie na nogi, po czym poszedłem wziąć szybki prysznic i umyć zęby. Gdy tak stałem przed lustrem, jak grom z jasnego nieba spłynęło na mnie oświecenie i pojąłem, co się zmieniło. Raz za razem spoglądałem na własne odbicie. O pomyłce nie mogło być mowy. Wygląda na to, że obudziłem się martwy.
Cholera, może to już ten wiek, że bez żadnego ostrzeżenia człowiek po prostu umiera we śnie? A może przespałem całą noc i skutek, w postaci nieplanowanej wycieczki na tamten świat, nadszedł dopiero w momencie rozbudzenia? Miałem też wątpliwość, co począć dalej. Funkcjonować (bo przecież nie żyć!), jak gdyby nigdy nic? A może zgłosić się do księdza proboszcza i zaplanować własny pogrzeb? Nie będę owijał w bawełnę, niezbyt odpowiadała mi taka, wybaczcie określenie, sztywna perspektywa.
Na razie postanowiłem jednak funkcjonować względnie normalnie. Przynajmniej dopóty, dopóki nie uzyskam kilku odpowiedzi. Tymczasem, miałem pewne obawy, graniczące wręcz z pewnością, że w pracy będą mogli na mnie krzywo patrzeć. Niby dotychczas i tak mnie nie doceniali, chociaż starałem się z całych sił, ale jeszcze wczoraj przynajmniej byłem żywy. A to wiele zmieniało.
Pozostawała też kwestia mojego nieszczęsnego małżeństwa. Jak każdy związek, miewało wzloty i upadki, chwile trochę lepsze i te całkiem do dupy. No, ale było przynajmniej stałym elementem mojego, czy tam naszego, życia. A teraz? Kurczę, ślubowaliśmy „dopóki śmierć nas nie rozłączy”, więc technicznie… Tylko właśnie, przesłanką była sama śmierć, czy dopiero taka, która nas rozłączyła? Będę to musiał ustalić, zdecydowanie.
***
Zadzwoniłem do pracy. Przyczyna mojej nieobecności wywołała, ku mojemu zgorszeniu (z uwagi na jawny brak taktu i poszanowania godności drugiego człowieka), żywą reakcję załogi. Kierownik oczywiście musiał od razu wszystkim rozpowiedzieć, co mi się przydarzyło. A do tego, w trakcie połączenia ze mną, bezczelnie przełączył telefon na tryb głośnomówiący! Dzięki temu, poza śmiechami, usłyszałem także, że „zawsze byłem lekko sztywny”.
– Wy tam sobie żartujecie, w dodatku bardzo niestosownie, a ja mam realny problem! – wykrzyczałem do słuchawki.
– Nie rozumiem skąd u ciebie taki grobowy nastrój – odpowiedział ze śmiechem kierownik. – Jeżeli to ci poprawi humor, to na „pracownika miesiąca” i tak nie mogłeś liczyć, więc nawet stuprocentowa frekwencja nic by nie zmieniła.
– Dlaczego miałoby to mi poprawić humor? Przecież ja oddaję całe serce dla tej roboty!
– Wiem, zawsze mówiłem, że jesteś dziwny. No, przestań już marudzić, weź kacowe i poukładaj sobie sprawy. To pa! – powiedział i zakończył połączenie.
Niestety, wyczerpałem już komplet zwolnień na żądanie, więc uznałem, że konieczna będzie wizyta w przychodni. Jeżeli nie dostarczę do pracy zwolnienia lekarskiego, to jeszcze potraktują nieobecność jako nieusprawiedliwioną. A to już praktycznie autostrada do dyscyplinarki.
***
Doktor wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, jakby szukając właściwego słowa, żeby zacząć badanie. Dzięki wykształceniu medycznemu już na pierwszy rzut oka zdiagnozował mój niewątpliwy zgon. Teraz trzeba było jeszcze ustalić jego przyczynę i ewentualne konsekwencje dla dalszej egzystencji.
– Czy już wcześniej się to panu zdarzało? – zapytał, jakby z wahaniem.
– Umieranie? Nie, to pierwsza taka sytuacja w moim życiu – odpowiedziałem z godnością.
– Rozumiem… A czy miał pan w rodzinie przypadki śmierci?
– Cóż, zdarzało się, nie będę ukrywał. Myśli pan doktor, że to może być powiązane?
– Niczego nie możemy wykluczyć.
– Cholera – zakląłem.
– No właśnie – potwierdził lekarz. – A z takich ostatnich zgonów, mógłby pan coś przybliżyć?
– Wujek Rysiek zmarł dość niedawno, pogrzeb był w miniony czwartek.
– Na co zmarł?
– Potrąciła go ciężarówka, to istotne?
– Nie mam pewności, trudna sprawa.
– Panie doktorze, to co ja mam teraz robić? Dotychczas nigdy nie byłem martwy, a tu taki klops – zapytałem błagalnym tonem.
– Próbował pan to rozchodzić?
– Ja, nie… co? A w czym to miałoby pomóc?
– Ruch to zdrowie – odpowiedział z powagą.
W tym momencie nabrałem przekonania, że doktor nie ma bladego pojęcia, co spowodowało mój aktualny stan, ani jakie powinienem wykonać dalsze kroki. Gdyby nie paląca konieczność zdobycia magicznego L4, wyszedłbym z gabinetu, trzaskając ostentacyjnie drzwiami, tak dla podkreślenia powagi sytuacji i mojego niezadowolenia.
– Czy ma pan jakieś hobby? – lekarz zapytał z głupia frant.
– Nie, obawiam się, że nigdy nie miałem na to czasu. Ciągle tylko praca, rodzina, praca, rodzina… i tak w kółko.
– A odpoczynek? Przecież tak nie można funkcjonować, nie na dłuższą metę.
– W założeniu chciałem się najpierw dorobić, odpoczywać miałem później. Wszystko jest teraz cholernie drogie, już nawet nad głupi Bałtyk nie można pojechać, jak w portfelu nie ma kilkunastu tysięcy. – Zamarłem. – Chwila, myśli pan, że umarłem z przepracowania?
– Na tym etapie niczego nie możemy wykluczyć. Proszę jeszcze powiedzieć, jak tam u pana ze snem?
– Śpię raczej niedługo, chodzę do łóżka późno w nocy. Z drugiej strony, często mam problemy z zasypianiem, więc jak spróbuję wcześniej, to potem się przewalam godzinami, nie mogąc zmrużyć oczu. Tak źle i tak niedobrze. W każdym razie, budzę się zawsze zmęczony.
– Rozumiem. Niestety, nie będę mógł panu pomóc. – Rozłożył ręce. – Proszę zażywać dużo witaminy C, ale poza tym, jest pan zdany na siebie. No, i na wypadek postępującego rozkładu tkanek, sugeruję zaopatrzyć się w taśmę izolacyjną.
– Taśmę? Izolacyjną?… – wydukałem.
– Tak, tę srebrną, grubą taką. Owinie pan ciasno całe ciało, coś na wzór mumii, to powinno jeszcze jakiś czas posłużyć. Chociaż zapach może być… Cóż, nieprzyjemny, mówiąc delikatnie.
– Będę miał to na uwadze, a na razie… Czy mogę chociaż prosić o wystawienie zwolnienia lekarskiego? To dla pracodawcy – wyjaśniłem.
– Przecież nie jest pan chory.
– Jestem martwy…
– No tak, to wyjątkowo niefortunne, ale sam pan rozumie, przepisy nie pozwalają wystawiać zwolnień dla zmarłych. Przyjdzie kontrola i co im powiemy?
***
W Internecie sprawdziłem, że brak L4 nie będzie stanowił problemu. Najwyraźniej łącząca mnie z pracodawcą umowa o pracę i tak wygasła z chwilą mojej śmierci, więc nie miałem już podstaw do obawy przed zwolnieniem dyscyplinarnym. Z jakiegoś powodu nie poprawiło mi to jednak samopoczucia.
Wyszedłem do parku, usiadłem na ławce i popadłem w zadumę. Pomimo licznych aktywności, jakie odbywały się z moim udziałem, jedno pozostawało pewne, byłem martwy. Na ten stan nie ma żadnego remedium czy magicznego zaklęcia, więc porzuciłem wszelką nadzieję, że wrócę do żywych.
Nie dawała mi jednak spokoju przyczyna. Czy obudziłem się dziś rano martwy, bo podświadomie pragnąłem umrzeć? Czy ludzka wola ma w ogóle aż taką siłę sprawczą? Można sobie wmówić, że jest człowiekowi zimno, moja żona tak ma, ale czy w zakresie naszych możliwości pozostaje odrzucenie sił witalnych?
A może już od dawna byłem wewnętrznie martwy, a teraz jedynie całość uległa materializacji? To w ogóle poprawne określenie? Materializacja całości śmierci od środka, tak to powinno brzmieć? Jeżeli będę pamiętał, to dopytam kogoś bardziej biegłego w niuansach języka polskiego.
– Przepraszam, czy mógłby pan być trupem gdzie indziej? – zapytał stojący nade mną mężczyzna, sądząc po aparacie z ogromnym obiektywem, pewnie fotograf.
– To wolny kraj, każdy może być martwym, gdzie tylko mu się to spodoba – odburknąłem.
– Bardzo pana prosimy – wyszczebiotała stojąca kawałek dalej kobieta, ubrana w białą suknię ślubną. – Jesteśmy właśnie w trakcie sesji, a to wyjątkowo malowniczy zakątek na zrobienie kilku zdjęć.
– Mam to w dupie, wynoście się! – krzyknąłem.
– Podobno człowiek człowiekowi wilkiem, ale widzę, że zombie człowiekowi zombie! – odpowiedziała z przekąsem panna młoda.
Chyba rzeczywiście można mnie było nazwać żywym trupem, a jednym z pozytywów mojego stanu było to, że nie obowiązywały mnie już konwenanse. Te dotyczą wyłącznie zwykłych ludzi, takich bez oficjalnie wystawionego aktu zgonu. Para młoda i fotograf obrzucili mnie nienawistnymi spojrzeniami, ale ostatecznie odeszli. W akompaniamencie wyzwisk tak paskudnych, że oburzyłyby nawet umarłego. Znaczy, mnie oburzyły, cholera…
Jakoś straciłem ochotę do przebywania w parku, więc niespiesznie poszedłem w okolice ratusza. Był środek dnia, więc tłum ludzi przemieszczał się, to w jedną stronę, to w drugą. Ktoś biegł do tramwaju, inny krzyczał do telefonu niecenzuralne słowa, jeszcze kolejny upuścił aktówkę, z której wypadł plik dokumentów. Obserwowałem podenerwowane, zmęczone i puste twarze. Patrzyłem na zniecierpliwione gesty, słuchałem podniesionych głosów. Wtedy do mnie dotarło.
Zrozumiałem, że tak naprawdę wszyscy są martwi, tylko jeszcze o tym nie wiedzą.