Siedlisko – poprzedzone czarnym dymem – powolne wykrwawienie; nieukształtowany demon opętuje człowieka, nad którym nie do końca panuje. Zniewolona ofiara z dziką agresją morduje wyznaczony przez demona cel.
Notatki Alojzego Koniecpolskiego
Środa, wieczór
Niemowlak zaciska czerwone z wysiłku piąstki, rozpaczliwie wrzeszczy. Napastnik w ciemnym płaszczu podrzyna gardło młodej kobiecie. Krew bryzga na ściany, zalewa podłogę. Po szarych tapetach spływają czerwone krople. Brzęk tłuczonego szkła zlewa się z rykiem posiniałego dziecka. Poczerniała dłoń wypełnia na chwilę kadr, upuszcza zapałkę. Ogień pożera zielony kocyk.
Słyszę nieludzki krzyk w głowie. Wyłączam nagranie. Wrzask nadal trwa, przypomina ryk płonącego żywcem zwierzęcia. Przyciskam dłonie do skroni. Dźwięki cichną.
W poczekalni są plastikowe krzesła. Jedno zajmuję – średnio wygodne. Pachnie tu wanilią, ale zapach jest sztuczny, zbyt tani. Odruchowo wsuwam bok kciuka między zęby, obgryzam zadartą skórkę. Na parapecie stoi czarny kominek z ceramiki. Płomień okrągłej świeczki podgrzewa olejek, smuga dymu wznosi się do okna zasłoniętego popielatymi kotarami.
Cały korytarz ma czarno-szary wystrój. Jedynie mały stolik (wciśnięty między krzesła przy ścianie) przykrywa biały obrus. Zaparzona herbata, której wcale nie chciałem, wciąż paruje. Ściany są odświeżone, jasnoszare, z wytłoczonymi dmuchawcami.
Ojciec stoi z rękami schowanymi za plecami i gapi się przez dalsze, odsłonięte okno. Czarne chmury płyną po niebie, siwy wieczór gasi świat.
– Już? – Ojciec nie odwraca głowy.
– Taa. – Wzruszam ramionami. – Nie mam ochoty gadać. Co jej powiem? – Obgryzam naderwaną skórkę przy kciuku. – Czemu poleciłeś mi doktor Motyl? To jakaś znajoma?
– Nie. I wykasuj ten film.
– Nie wtrącaj się, dobra? – Wciskam ręce w kieszenie spodni. Zahaczam dłonią o notes.
Ojciec patrzy na mnie kątem oka, milczy.
Idziemy wąskim korytarzem, na ścianach wiszą obrazy z kwiatami: tu stokrotki, tam róże, a dalej maki – z pięć różnych ujęć. Mija nas grubsza, blada nastolatka o pustym wyrazie twarzy. Obok drepcze kobieta, chyba czterdziestoletnia, paplająca tak, jakby prowadziła monolog. Jej kadzidłowe perfumy mnie drażnią. W korytarzu miga światło. Czuję przejmujący chłód, w głowie narasta krzyk, wykręcam szyję, patrzę za nimi.
– Dziewczyna jest duchem?
– Arek, odpuść.
– Chcę z nią pogadać. Może wie o demonie, który zabił mamę.
– Nie szukaj informacji. To był dhur.
– Dhur? Jaki to rodzaj demona? Pamiętam, że widziałem to, co na filmie. Ale bez napastnika, nigdy go nie opisałeś. A może by coś wiedział, gdybyś go znalazł.
– Twoją matkę zabił człowiek z pasażerem, a ty miałeś pół roku. Nie możesz niczego pamiętać.
– To niby skąd wiem…
– Nie wiesz!
– Jasne, bo ty za to wszystko wiesz lepiej! Jak całe życie, co? – Przeczesuję ręką włosy, zawracam. Idę szybko, docieram do tej samej poczekalni.
– Okej? – pyta matka nastolatki. Ma powiększone, wymalowane usta.
Wzruszam ramionami. Siadam i wyjmuję notes, lekceważę natarczywe spojrzenia kobiety.
– Cóż, tacy jak wy… – Przerywa. Chichocze nerwowo. – Och, jak może być okej, skoro chodzisz na terapię. Chyba że to pierwsza wizyta? Podobno doktor Motyl jest najlepsza w Szczecinie. Ala to u niej pierwszy raz. Przyjechała wcześniej, a pani doktor mówi, że ktoś zrezygnował. To ty? Gdzie twoja mama? Ile masz lat, bo taki drobniutki jesteś?
Zaciskam zęby.
– Osiemnaście – mruczę. – Ojciec był, wyszedł.
– Przykro mi. – Ale wygląda, jakby mówiła to niczym kasjerka do menela: szkoda, że nie może sprzedać piwa na krechę. Niby przykro, ale ma to w dupie i panie, idź pan stąd. – Ala bardzo przeżywa. Znowu próbowała skoczyć z Wieży Bismarcka.
Kobieta ma w sobie odpychające zimno, a kiedy siedzi tak blisko, przez kadzidłowy zapach przebija się smród zgnilizny, mokrej ziemi, błota, grobu. Podnoszę wzrok na jej twarz. Wypudrowana, z mocno czerwonymi, wielkimi ustami. Rzęsy długie, doklejone. I te jasne włosy, no prawie jak pszenica na polu. A najgorsze są paznokcie – grube, ostre tipsy w kształcie szpica.
– …Ala udaje, że mnie nie widzi.
Wytrzeszczam oczy. Postać kobiety jest przezroczysta, czy wcześniej też taka była?
– Pani nie żyje – wyrywa mi się bez namysłu.
Kobieta zamiera z półotwartymi ustami; coś mówi, niewyraźnie, zniekształconym głosem. Niczego nie rozumiem. Patrzę na jej zwężone źrenice, białka pokryte zielonkawym nalotem. I wtedy zaciska dłoń na moim nadgarstku, wbija szpony w skórę. Krzyczę, wstaję, notes upada na podłogę, a przyczepiona do mojej ręki kobieta szoruje kolanami podłogę.
– Szlag! – wołam. – Zostaw!
Drzwi gabinetu się otwierają. Kobieta puszcza, oczy ma całkiem zapleśniałe, ledwo wstaje, jak sterowana sznurkami kukła. Na moim nadgarstku wykwitają krwawe ślady, a w głowie słyszę taki wrzask, że zamykam oczy i przyciskam palce do skroni.
– Jestem blisko – przemawia ktoś ochrypłym, zniekształconym głosem. – Czuję resztki.
Kap, kap. Krew z nadgarstka spływa na podłogę. Wrzask się nasila, rozrywa mi czaszkę.
*
Świetnie. Budzę się na sofie w gabinecie, mam obandażowaną dłoń. Ta dziewczyna, chyba Ala, szlocha cicho na fotelu. Doktor Motyl siedzi naprzeciwko mnie – ma krzywy nos i blond grzywkę. Cała jest jakaś taka chuda, anemiczna.
– To nic – mamroczę, unosząc rękę.
– Spokojnie – mówi Motyl. – Chcę, żebyś tu chodził. Zapraszam cię, Arku. Naprawdę. Mam nadzieję, że pomogę.
Zadarta skórka na kciuku z boku paznokcia paskudnie mnie kusi. Zerkam na dziewczynę. Motyl zauważa spojrzenie i wyjaśnia:
– Po twoim krzyku Alicja bała się czekać na korytarzu.
– Ktoś tam był – mówi Ala. Patrzę na nią uważniej. Jest pulchna, a twarz ma okrągłą jak dziecko. I wielkie oczy, dwukolorowe: lewe zielone jak u kota, prawe błękitne jak u pantery. Sama przypomina trochę manula – takiego dzikiego, grubego kocura. Włosy ma krótkie, ledwie za ucho, na górze siwe odrosty, a niżej farbowane na blond.
– Odprowadzić cię? – pyta Motyl.
– Nie, dziękuję. – Ala patrzy na mnie. – Jeśli wychodzisz, pójdę z tobą.
– Dobra. – Wstaję. – Możemy iść.
– Przyjdę w następny wtorek – mówi Ala.
– A ty? – Motyl jest tuż przy mnie. Z bliska ma jeszcze bardziej krzywy nos.
– Zobaczę. – Wzruszam ramionami. Wychodzimy z Alą na korytarz.
– To twoje, prawda? – Dziewczyna podaje mi notes.
– No. – Biorę zgubę, wciskam w kieszeń.
– Ładne.
– Czytałaś? – pytam z trudem.
– Pani doktor chciała dzwonić na policję, ale przekonałam ją, że przez to straci szansę namówienia cię na terapię. – Uśmiecha się nieśmiało. – Byłeś chwilę nieprzytomny i majaczyłeś. Tylko zerknęłam… Wypalona, lecz wciąż we mnie żywa – Ala cicho deklamuje mój wiersz. – Z bólem to, czym byłem, przyzywa… Co dalej?
– Nie pamiętam. Trochę ich mam. – Nie wiem, czy jest mi wstyd, czy może czuję lekką dumę, że zapamiętała.
– Są naprawdę ładne. Też chciałam pisać, ale jestem w tym beznadziejna.
– Nie no, chyba nie.
– Przecież nie wiesz… Ale może kiedyś spróbuję. Albo napiszemy wspólnie, co ty na to?
– No. – Nie mam pojęcia, co odpowiedzieć.
– Fajnie by było.
Mogę tylko pokiwać głową.
Milczymy, nasze kroki przez opuszczony korytarz są jedynym odgłosem. W końcu zaczynam obgryzać skórkę przy kciuku, aż palec robi się szorstki, a z boku spływa krew, którą oblizuję.
Zerkam na Alę. Dziwnie ucichła. Patrzy w niewidoczny punkt. Przełykam ślinę.
– Twoja matka… – Chrząkam. – Wiedziałaś w ogóle, że była duchem?
– Masz zapałki?
Staję. Coś we mnie wije się jak przerażony, niezdolny do kąsania wąż. Otwieram usta, Ala przechyla głowę. Wiem, że ma pasażera na gapę – kogoś, kto chce wysiąść, ale jeszcze nie może.
– Kim jesteś?
– Bezimienna – szepcze Ala. Jej oczy zachodzą zielonkawym nalotem.
Stoję jak kretyn, rozdzieram zębami skórę kciuka do wielkiej rany, ból przypomina oparzenie wrzątkiem.
Ala jeszcze bardziej przekrzywia głowę, jak drewniana kukła zawieszona na sznurku. Niemal dotyka uchem ramienia. Opętujący ją demon próbuje dostać się do mojej duszy.
– Resztki – syczy z goryczą.
– Ojciec to zrobił, kiedy byłem dzieckiem. – Zaciskam pięści, czuję spływającą po palcu krew.
– Wpuść mnie. – Ala wyciąga rękę, a ja odskakuję. Dziewczyna chichocze i ten uroczy śmiech sprawia, że za nic nie mogę dopasować go do szaleństwa, które miga w dwukolorowych, teraz pleśniejących oczach. – Ona mi pozwoliła. Wtedy, na wieży. Dałam jej sens.
– Sens?
Ala w odpowiedzi szczerzy zęby.
– Chciała być przydatna. Uratować mnie. Ty też pomóż – wypowiada ochrypłym głosem. W umyśle słyszę krzyk. – Uwolnij. Spłoń!
Nie czekam na ciąg dalszy, biegnę do wyjścia. Światła w korytarzu gasną. Za oknem już ciemno, żaden poblask latarni nie dociera do środka. Słyszę uroczy śmiech, jęk bólu, miękkie adidasy uderzają o podłogę. Wypadam do małego, oszklonego holu, popycham drzwi barkiem. W szybie widzę niewyraźne odbicie Ali, jest tuż za mną, prawie krzyczę, ale gardło ściska przerażenie. Zeskakuję na pierwszy schodek. Szlag, żebym tylko się nie potknął! Krzyk w umyśle przybiera na sile.
Nie obracam głowy, wiem, że demon mnie goni, wciąż słyszę ten śmiech, jeszcze trzy schodki, wypadam na deszcz, drobne krople sieką po twarzy, spływają po włosach. Gabinet na uboczu w starej willi. Główne ulice daleko, wszędzie rezydencje zamknięte na trzy spusty, psy ujadają jak szalone. Biegnę pustą drogą, przecinam skrzyżowanie. Tuż obok drzewa rozkołysane nadchodzącą burzą, po drugiej stronie banda podrostków obok starego placu zabaw.
Szlag, demon, a ojca nie ma! Przebiegam przez drogę, jaskrawe światła samochodu tną czerń nocy. Głowa pęka od nieludzkich wrzasków. Stopami jestem na chodniku, gdy nagle auto z naprzeciwka gwałtownie skręca, ledwo uskakuję, Ala jest tuż za mną. Słyszę huk uderzenia, śmiech zamiera. Krzyk gaśnie. Wyhamowuję, zerkam przez ramię. Trzaskają drzwi, ktoś wysiada. Deszcz leje.
– O Boże, o Boże! – Jakaś kobieta. Blondynka, w czerwonej sukience; za nią niewyraźny kształt, który znika. Mrugam, szukam tego wzrokiem, na próżno. – Pomocy! Karetka! Wezwijcie…! O Boże!
Obgryzam drugiego kciuka do krwi. Przez chwilę spijam krew, a w głowie zaczynają wirować obrazy, których nie powinienem pamiętać: wypadający smoczek, krew plamiąca ściany. I mama – wciąż jeszcze żywa, krzycząca moje imię, aż ostrze noża przecięło jej gardło.
Wymiotuję oparty o zjeżdżalnię, kwasy żołądkowe drażnią krtań, jakiś małolat o coś mnie pyta, odganiam go ręką. Niczego nie słyszę, jakbym zanurkował. Zaciskam palce na barierce, a wtedy ktoś szepcze:
– Wieża Bismarcka.
Mój ojciec. Nie ma go tu, ale głos na pewno należy do niego.
Przełykam obrzydliwą ślinę. Wracam do rzeczywistości. Jest ciemno, z ulicznych latarni padają snopy światła.
Idę zobaczyć Alę, spojrzeć w martwą twarz. Może przestanę uciekać. Deszcz leje, kobieta dzwoni, płacze, krzyczy do telefonu.
– Co za ulica?! Nie wiem!
Ala leży na boku, ma pokrwawioną twarz. Jedno oko otwarte – błękitne, spuchnięte. Już bez pleśni. Gdzieś w umyśle przepływa myśl, że i tak planowała samobójstwo, że może nie była niewinna, skoro skusił ją demon.
Ale nie wiem tego. Nic nie wiem. Tylko deszcz dociera do świadomości, każdy inny dźwięk zanika, jakby nie istniał. Jeszcze chwilę łudzę się, że Ala otworzy oczy, wstanie, zacznie mnie gonić. Chcę tego i boję się jak cholera. Jeden z nastolatków wyrywa telefon rozhisteryzowanej kobiecie.
– …na Baśniową. No chyba nie żyje, taka pani tu jest i chłopak…
Patrzę na małolata z telefonem przy uchu, zbieram całą siłę, jaką w sobie mam, i biegnę główną ulicą obok sklepu, gdzie leży hulajnoga. Podjeżdżam aż do lasu. Ziemia jest podmokła, rzucam pojazd i zaczynam iść. Deszcz powoli ustaje. Grzmi z daleka. Mam skurcz nogi, z głodu zaczyna boleć głowa, ale Wieża Bismarcka jest blisko.
Prawie dostaję zawału, kiedy spotykam ciemną postać w płaszczu. To tylko ojciec.
– Przywołał ducha przez tę dziewczynę – rzuca poirytowany.
– Co? – Trzęsę się tak bardzo, że nie wiem, czy to strach, czy zimno.
– Dhur ściągnął zabłąkaną duszę matki tej dziewczyny. Nie panuje nad tym, choć szybko się uczy.
– Ale…
– Tropi cię.
– Myślałem, że go zniszczyłeś. – Zaczynam obgryzać.
– Prawie to zrobiłem. Nie szukaj nowych psychiatrów. – Ojciec idzie tuż obok.
– A co mam robić? – rzucam z goryczą. W zagłębieniach na drodze zbiera się woda. – Widuję cię od miesiąca… Sam nagadałeś o tej Motyl! I akurat wpadłem na demona. Celowo mnie tam wysłałeś?
Ojciec nie odpowiada. Mijamy parę skrytą pod czarnym parasolem.
– W co teraz wierzysz? – pyta po dłuższej chwili. – Chodzi o duchy.
– Serio?
– Tak. Wierzysz, że duchy są przezroczyste. Mogą przypominać zwykłe osoby, ale iluzja trwa krótko. Jeśli nie zrobią się prześwitujące… to nie są duchami, prawda?
– Sam tak gadałeś. Czym innym możesz być? Rysą na psychice? Obrazem zmyślonym przez chory mózg?
– Twoje myślenie cię ogranicza.
– Jasne… Jeśli nawet jesteś duchem, czemu nie zdradziłeś tego planu? Byłem u ciebie na działce, gadaliśmy dzień przed twoją śmiercią!
– Nie chciałem, żebyś mi w tym przeszkodził.
– Bo zawsze przeszkadzam, tak?
Ojciec odpowiada z goryczą:
– Nie. Wciąż pytałeś, jak pomóc, a ja… Nie zamierzałem cię do tego mieszać. Może to był błąd, choć za późno na jego naprawę. Ale odkryłem sposób na zniszczenie dhura.
Staję przed okrągłą, żelbetonową wieżą z dwukolumnowym portykiem. Budowano ją jeszcze przed I wojną światową. Ma w sobie odpychający, surowy mrok oświetlony srebrzystym blaskiem księżyca. Jak wielka betonowa beczka z niezdarną kopułą-koroną i portykiem wciśniętym w miejscu wejścia. Kilka prostokątnych okien, na górze większe – do połowy okratowane. Pokonuję kilka schodków, dotykam chłodnej powierzchni.
– Teraz? – Przełykam ślinę. – Kiedy… kiedy nie żyjesz? Skąd mam wiedzieć, że to prawda, że to nie urojenia?
– Arek, ruszaj na wieżę, proszę. Czas nas goni.
Drzwi fosforyzują. Otwierają się same. Przełykam ślinę. Panuje tu półmrok i chłód.
– Nie idź prosto, do okrągłej komnaty – instruuje ojciec. – Skręć w prawo, tylko tam są czynne schody. Wejdź na górę. W domu zapytaj ciotkę o dziadka Piotra i Ewę.
– A odkryłeś w końcu – sapię, biegnąc po stromych schodkach – czemu demon dopadł mamę i poluje na mnie?
– Dusza dhura odejdzie tylko wtedy, gdy dokona zemsty na oprawcy i jego potomkach.
– Jakiego oprawcy? – Staję na szczycie wieży. Ojca nie ma. – Jestem ściganym potomkiem? Czy dziadek coś zrobił?
Zaciekły deszcz stanowi jedyną odpowiedź. Dziadka ze strony mamy nie pamiętam. Umarł jeszcze przed moimi narodzinami. Czy zabił jakąś Ewę? Szukam w necie informacji o dhurze, ale nie istnieje nawet taka nazwa.
Czwartek, wieczór
Wycieram twarz ręcznikiem przed lustrem. Kiedy tak poszarzałem? Schudłem, w czarnych włosach błyszczy kilka siwych pasemek. Wcale nie jestem lepszy od anemicznej Motyl. W tym stanie pewnie zmieściłbym się bez problemu w ciuchy Marty.
Biorę tabletki. Nie pamiętam, kiedy ostatnio piłem, przydałaby się zimna cola, otwieram lodówkę.
Szlag! Prawie odskakuję. W środku na czerwonej tacy leżą gałki oczne. W głowie mi szumi. Zaciskam dłoń na uchwycie lodówki, pusty żołądek sprawia, że żółć podchodzi do gardła. Uch. Trzaskam drzwiczkami, zakrywam usta dłonią.
– Jaki wrażliwy!
– Co? – Z trudem przełykam ślinę. W kuchni unosi się słodko-mdlący zapach czekolady.
– Widziałeś oczy? – Marta chichocze. – Niezłe, co?
– Ty je…
– Chryste, Arek, ciebie to można byle czym przestraszyć. Agata o ciebie pytała, idziesz z nami?
– Co?
– No mistrz rozmowy. – Marta otwiera lodówkę. – To do babeczek, są z galaretki. – Wyciąga jedną gałkę oczną. Uch, mój żołądek gwałtownie protestuje, więc odwracam wzrok. – Na Szmaragdowym robią Dziady.
– Przedstawienie?
– Nie, po prostu święto zmarłych. Zamiast Halloween.
Tylko kiwam głową. Marta jest przebrana za wiedźmę – błyszcząca fioletowa sukienka i czarny kapelusz na głowie. Wyciąga z piekarnika już ostygnięte babeczki, zapach czekolady sprawia, że czuję ściskający żołądek głód.
Nakładane na ciastka gałki oczne, obraz martwej Ali – nie, stanowczo nic nie zjem. Marta nuci „Wpadła bomba do piwnicy”. Czerwonym nożykiem wykraja otwór w jednej z babeczek, wciska tam orzechy. Po chwili pakuje to do plastikowego pojemnika.
– A trzeciego gonią psy
I wypadniesz Raz Dwa Trzy
Za żelazne drzwi…
– Wracasz do podstawówki? – pytam, żeby odegnać myśli od jedzenia.
Marta tylko unosi brwi. Wrzuca pojemnik do torby.
– Znowu byłeś na wagarach.
– Jeden WF. – Wzruszam ramionami. – Loński każe mi skakać przez kozła, potem ledwo żyję.
– Wczoraj też opuściłeś lekcje.
– Miałem spotkanie w mieście.
– Akurat!
– Co cię tak dziwi?
– Ty i spotkania? – prycha. – Kto by tego chciał? Jesteś szajbnięty.
– Mówi ta, co napchała do lodówki gałki oczne!
– Chryste, to słodycze!
– Czy możecie przestać się kłócić? – Do kuchni wpada ciotka Marzena w kozakach i płaszczu za kolana.
Wzruszam ramionami.
– Areczku, pójdziesz z Martunią? – Ciotka patrzy proszącym wzrokiem. Ma granatowy szal zawiązany wokół szyi, długi do pasa. Włosy spięte w kok, kolczyki z białych piór dotykające ramion. – Idę z Matim na kolację, a potem u nas zanocuje, nie kręćcie się po kuchni w nocy, co? – Mruga.
Chyba średnio mam wybór. Są tu tylko dwa pokoje, przy czym jeden zajmuję z Martą, a drugi jest salonem z aneksem kuchennym i stanowi sypialnię ciotki.
– Okej – mamroczę bez przekonania.
– Areczku, baw się dobrze. I zjedz coś, bo widziałam, że nie tknąłeś obiadu. – Ciotka żartobliwie grozi palcem, zawsze tak robiła i zawsze mnie to deprymowało. Sama jest chuda jak tyczka, a przy tym wysoka, w tych butach na obcasie dorównuje mi wzrostem.
– To co, serio idziesz? – Marta unosi brwi. – I przestań obgryzać, jesteś obleśny!
– Nie bardziej niż twoje gałki oczne.
Marta trąca mnie łokciem.
– Pamiętasz jak na Szmaragdzie bawiliśmy się za dzieciaka w podchody?
– A ty ciągle śpiewałaś tę głupią piosenkę – mówię głośno, wchodząc do pokoju. Sięgam po koszulkę, od pogrzebu minęły dwa miesiące, a ja wciąż chudnę. Czarny T-shirt wisi na mnie jak na zagłodzonym dzieciaku.
– To nie piosenka, to wyliczanka. – Kuzynka staje w progu, wciska mi torbę, kiedy zakładam buty. – Nieś, jesteś facetem. Ale racja, lubię to śpiewać. Wpadła bomba do piwnicy, napisała na tablicy… Ej, tam była taka zniszczona tablica, pamiętasz to? Bawiliśmy się w szkołę, a potem między sobą gadaliśmy, że niby idziemy do szkoły, a jechaliśmy na Szmaragd.
Sięgam po kurtkę.
– A pamiętasz łażenie przez piwnice? – pytam, kiedy schodzimy po schodach z trzeciego piętra.
– To dawaj teraz! – Marta wyciąga klucze schowane w torebce.
– Przestań, tak tylko wspomniałem.
– Chryste, ostatnio straszny z ciebie cykor. – Marta się śmieje. Jesteśmy na dole. – Sam to wymyśliłeś jako dzieciak. A teraz nagle masz pietra?
– Nie, tylko…
Marta otwiera drzwi. Zapach kurzu, informacja o trutce na szczury, wszędzie pył. Uch. Za dzieciaka tu ganialiśmy. Idziemy do piwnicy Marty. Okno jest większe niż przeciętne. Takie, przez które może przejść dorosły mężczyzna. Wiem, po co je poszerzali. W gardle mam sucho. Marta staje na drabince, łapie klamkę przy zakurzonej szybie. Otwiera, sprawnie przełazi na drugą stronę.
Otula mnie cisza, dopadają myśli o ojcu. Wiem, że tędy chodził. Po zmroku, tylko czasami. Rzucam torbę na trawę, przeciskam się przez otwór. Marta jest uśmiechnięta jak mała dziewczynka, która odkryła prezenty od Mikołaja. Taką ją pamiętam – zadziorną i trochę zbyt odważną. Dziwnie z nią mieszkać.
Zamykamy okno na kluczyk. Idziemy wzdłuż kamienicy, do przystanku mamy jakieś osiem minut. W pobliżu stoi kilka elektrycznych hulajnóg.
– Pojedziemy?
Marta krzywi usta.
– Busem będzie szybciej.
– A tam, szybciej, hulajnogą się nie czeka na światłach.
– Następnym razem. – Marta macha ręką.
*
Dojeżdżamy autobusem. Jest chłodno, ciemno, ale ludzi kręci się sporo. Łażą z latarkami, lampionami, nawet jakaś para z balonem okręconym małymi lampkami. Nad głowami przelatują nietoperze. No tak, mieszkają w bunkrach nad Szmaragdowym. Niedługo zaczną hibernować. Też bym tak chciał – zasnąć i obudzić się za pół roku.
– Hej. – Agata całuje Martę w policzek; usta pomalowała jasnoróżową szminką. Jest przebrana za gnijącą pannę młodą: szara, obcisła sukienka wystaje spod jasnego, wełnianego płaszcza. Twarz błyszczy od białego pudru, na głowie dziewczyny jest wianek przekwitłych kwiatów.
Kiwam jej głową. Mijamy hordę zombie, jedna z dziewczyn ma opuchnięte oko. Myślę o Ali. Jak mnie znalazła? Zamierzała się zabić, więc czemu przyszła do Motyl?
– Jak coś to mam czarną kredkę.
Agata mówi do mnie. Unoszę brwi.
– Do szramy – dodaje.
– Co?
– Chryste, Arek, słuchasz w ogóle? – wtrąca się Marta. – Jesteś blady i brzydki, jedyne, co możesz udawać, to Frankensteina. No, w sumie to jego karłowatą wersję, wychudłą w zaświatach.
Widzę w krzakach dwa małe punkciki, jak oczy, dwukolorowe oczy. Zastygam.
– Jak coś to dla mnie nie jesteś brzydki – mówi Agata i wyciąga kredkę, zasłania krzewy. – Mogę?
W ogóle nie czeka na odpowiedź, maże mi kredką po czole, czuję zapach kokosów i nieznanego kwiatu. Mam przed sobą jej rozchylone usta, trwa to tylko kilka sekund. Mrugam i patrzę w krzaki, wytężam wzrok – ciemność.
– Idziemy? – W głosie Marty wybrzmiewa irytacja.
– A co to w ogóle będzie? – pytam, zerkając nerwowo na rosnące obok krzaki. Coś nas śledzi. Zauważam ruch, błysk, jakby oczy, ale księżyc znika za chmurami, nie dostrzegam naszych cieni, mrok pochłania las. W gardle mi zasycha.
– Spróbujemy wejść do bunkrów – mówi Agata.
– A jak przyjedzie ochrona – zwiewamy – dodaje Marta.
– Ale po co? – Wykrzywiam usta.
– Dla zabawy – prycha Marta.
Za nami grupka głośnych dziewczyn – jedna z nich wydaje odgłos wilka, a reszta wybucha śmiechem. Teraz wszystkie wyją i pękają ze śmiechu. Co za ludzie, gdzie ja idę… Zaczynam obgryzać. Ala nie żyje, skąd dhur wiedział, gdzie będę? Kazał jej tam iść, to była pierwsza wizyta, w ten sam dzień, idealnie po mnie. Zaplanował, czekał, ale nie potrafił przejąć kontroli.
Pieprzony dhur jest osłabiony. Starcie z moim ojcem go wyczerpało. Teraz szuka młodych, pogubionych psychik. Łatwo je namówić, nakierować, ale trudno przejąć całkowitą kontrolę.
Księżyc przedziera się przez chmury. Docieramy do betonowego mostu półkolem wydzielającego widok na jezioro. Mimo że jest niewielkie, drugi brzeg ledwo majaczy, mętna mgła pokrywa taflę. W dzień liście olśniewające ognistą czerwienią, soczystą pomarańczą i jaskrawą cytryną – teraz przybrały czarny, ponury odcień mroku. Bliższe drzewa rosnące tuż przy lewym brzegu odbijają się na nieruchomej powierzchni.
– Ale stary most, co? – Agata opiera nogę o niewielki, betonowy murek.
– Powstał w tysiąc osiemset osiemdziesiątym.
– Tak? – Podciąga wyżej białe podkolanówki. – Może spotkamy ducha Skarbnika.
Myślę sobie: Żadnych duchów. Na głos odpowiadam:
– Pewnie dalej strzeże skarbu.
– Jakiego znowu skarbu? – Marta trzyma komórkę podświetlającą jej umalowaną twarz. Marszczy czoło i stuka w ekran.
– To ta legenda o złośliwym duchu – wyjaśnia Agata. – W kopalni były skarby, znaczy, jego skarby, a górnicy tu coś kopali.
– Wydobywali kredę – poprawiam.
– I on zalał kopalnię, żeby nie zabrali mu skarbów.
– Kto zalał? – Marta marszczy brwi.
Obok nas przechodzi para trzymająca się za ręce, świecą latarkami po jeziorze.
– Skarbnik. W ogóle nie słuchałaś.
– Krążą legendy, że nienawidzi ognia – dodaje Agata. – I dlatego zalał, bo zapalali lampy karbidowe. Sztuczne światło mu nie przeszkadza, ale nie cierpi płomieni.
– Może ze względu na skarb. Nie chce, żeby przypadkiem spłonął.
– Dobra, idziemy, bo Paweł czeka z kolegami przy bunkrach. – Marta mija grupę pijących wino i rusza pod górę.
Agata chwyta ją za rękę.
– Podejdziemy z Arkiem od drugiej strony jeziora, co? No, żeby zobaczyć zalaną kopalnię.
– W tej ciemnicy nic nie widać – odpowiada sceptycznie Marta.
– No tak, ale… Znaczy wiesz, dziś święto zmarłych.
– Jest mgła – wtrącam. Próbuję opanować drżący głos. – Nic nie zobaczymy.
– Weź, Arek to by tam zszedł ze strachu – parska Marta. – On już ledwo wytrzymuje, prawie zawału dostał na widok oczu do babeczek.
– Przestań, co? – Agata ma chłodny głos. – Idź sama, dojdziemy.
– Chryste, z wami to nie robota! Dobra, tylko się nie zgubcie, bo wracamy razem.
– Ej, Marta! – Agata znowu ją zatrzymuje, a kuzynka unosi brwi z irytacją. – Weź pożycz zapalniczkę, zapomniałam swojej.
– Chryste, jak zwykle. – Marta wyciąga z kieszeni płaszcza czarną zapalniczkę z namalowanym symbolem płomienia. – Ty je gubisz, czy co?
Agata wystawia rękę i tylko się uśmiecha.
– Dobra, masz, ale nie zapomnij oddać. – Marta odchodzi.
– Nie idę szukać tej kopalni – mówię.
Patrzę na jezioro – szmaragdowy odcień miga tuż przy brzegu, tam, gdzie jest trochę jaśniej, bez mgły.
– W porządku. Tak tylko pomyślałam. Podobno kiedyś z kopalni było przejście aż do bunkrów. I w ogóle na podziemie. No, ale to legenda. – Agata poprawia wianek. – Usiądziemy?
Zerkam na jedną z ławek – zajęta przez całującą się parę. Druga pusta, na trzeciej dwie dziewczyny piją wino. I wtedy Agata wyciąga z plecaka skręta.
– Zajaramy? – Posyła mi uśmiech. Ma piegi po lecie i proste zęby, a jeszcze miesiąc temu nosiła aparat. – Chodź. – Tak po prostu ciągnie mnie za rękaw płaszcza, a ja nie protestuję, choć słyszę szelest w krzakach za nami. W sercu mam lodowate okruchy strachu, jezioro jest dziwnie nieruchome, dziś święto zmarłych. Ala…
Agata odpala skręta zapalniczką. Przesiąkam tym zapachem, a u niej kokosowe perfumy przechodzą w drażniącą nutę. Wydmuchuję dym, kaszlę, Agata nie zaciąga się tak mocno, ale za to ani razu nie pokasłuje. Ja jestem w dymie, we mgle, strach pęka w sercu jak zmiażdżony kilofem lód, ale odłamki mnie paraliżują. Coś czuję, nie wiem, co.
Widzę dwukolorowe oczy po drugiej stronie, za tą parą, która się całuje. Wybucham śmiechem. Ala nie żyje i śledzi mnie nad Szmaragdowym, kiedy jestem akurat z Agatą, no zupełnie bez sensu.
Agata patrzy na mnie, jest bliżej, a ja mam przed oczami martwą Alę, nic nie mogę zrobić, nawet odpowiedzieć na pocałunek. Zimno tu, przygarniam dziewczynę do siebie, znowu szuka moich warg, skręt gdzieś spada, ktoś krzyczy w lesie, Agata dyszy mi prosto w otwarte usta.
Zastygam, kiedy nad jej ramieniem wiszą dwukolorowe oczy. W krzakach, same oczy, bez twarzy, błyszczące jak u zwierzęcia.
– Coś… – szepczę i zaczynam drżeć.
– Nie strasz mnie. – Agata jest rozbawiona i odprężona.
Ze mnie wszytko wyparowało. Słyszę głos tuż przy uchu:
– Jestem blisko.
Wstaję. Całuśna para zniknęła, dziewczyny od wina też. Kolejny krzyk przerywa ciszę.
– To jakaś zabawa. – Agata zakrywa usta dłonią, wciąż jest rozbawiona. Ma potargane włosy, zgubiła wianek, rozmazałem jej szminkę. – Chcę do tej kopalni.
– Chodź. – Biorę ją za rękę, prowadzę pod górę.
– Do bunkrów? – pyta zawiedziona. – Przy kopalni…
– Nie chcę tam iść, dobra?
– Dobra. Znaczy, dobra, bo spoko, ale tam jest fajnie. – Chichocze.
Nie odpowiadam. Idziemy betonową drogą, po obu stronach chaszcze, przed nami kamienne schody, bramę widać z oddali. Tłumek przebierańców już się tam zebrał. Podchodzimy do płotu, jest dziwnie cicho. Nie ma śmiechów, podnieconych krzyków. Strach podpełza mi do gardła. Puszczam dłoń Agaty. Kilka osób stoi przy wejściu do podłużnego budynku stowarzyszenia. Reszta głównie przy płocie ciągnącym się wzdłuż terenu ośrodka. Ludzie okrążyli postać leżącą na chodniku.
– Nie. – Agata łapie mnie za rękę, patrzę w jej przekrwione oczy.
– Zostań – mówię cicho. Kiedy nie czuję tej drobnej dłoni, dźwięki przestają dochodzić do umysłu. Jest tak, jakbym płynął pod taflą jeziora.
Klękam przy Pawle. Ma zamknięte oczy. Sprawdzam puls. Ledwo wyczuwalny. I wtedy dźwięki znowu napływają, jak rój os wpuszczony gwałtownym ruchem do pokoju.
– Wezwaliśmy pogotowie i psy – mówi Artur, poznaję w nim kumpla Pawła. – Ale Marta…
Wstrzymuję oddech. I wtedy odzywa się nieznajomy w czapce z daszkiem:
– Ktoś zamknął drzwi, kurwa, jakiś psychol!
– Gdzie? – Patrzę na Artura i czuję, że jest mi niedobrze.
– W bunkrach. Weszli razem, on wyskoczył, przerażony, Marta chciała za nim, drzwi jakby same…
– Jak, kurwa, same?! – przerywa obcy chłopak w czapce. – Coś tam było!
– Wiatr! – krzyczy Artur.
– Albo psychopata!
– Szczyl pierdolony, rzucił cytryną!
Jakaś dziewczyna łka.
– Wracamy – mówi inna.
– Zgłupiałaś?! Jakiś psychol łazi po lesie, zostajemy w grupie!
– Czemu konwój nie przyjechał? Tu jest monitoring!
Pourywane rozmowy wdzierają się do umysłu.
Dhur porwał Martę. Skąd wiedział, kim ona jest? Zaciskam zęby. Pewnie zablokował przepływ informacji, skoro alarm antywłamaniowy nie zadziałał. Schodzę ze schodków, przy ostatnim opieram wilgotną od potu rękę o ceglaną ścianę. Wejście do bunkra stanowią żelazne drzwi z pionowych krat. Klucze leżą na betonie, kłódka z kodem pęknięta. Trzask! Kraty walą w ścianę, drzwi otwarte.
– Co jest?! – krzyczy ktoś.
– Nie idź! – dodaje wysoka dziewczyna w kapeluszu wiedźmy.
W oddali słychać sygnał karetki.
Agata ma trupiobladą twarz. Jest dziwnie jasno. To księżyc czy lampy? Wchodzę. Drzwi za mną trzaskają. Kilka kroków do przodu i ciemność zalewa oczy, cisza odcina od zewnętrznych odgłosów. Lodowate powietrze i zapach wilgoci. Macam ścianę. Strącam coś małego, to chyba pająk. Dreszcze obrzydzenia pełzną po plecach. Coś ociera się o moje łydki. Nie mogę opanować drżenia. Oddycham ustami, próbuję robić głębokie wdechy, ale to coś przy nogach obłapuje but.
– Marta? – Zapalam latarkę w smartfonie.
Stworzenie syczy, ja podskakuję, upuszczam komórkę. Szlag, cholerny nietoperz! Sięgam po telefon, świecę na niego, a ssak skrzeczy jak dziki łabędź. Ma zranione skrzydło. Otwiera gębę pełną ostrych zębów.
– Spadaj, mały, nic ci nie zrobię – mruczę i świecę przed siebie. Pusto. Dwa nietoperze łażą po suficie. Za wcześnie na hibernację, stowarzyszenie zawsze zamykało bunkry, kiedy nietoperze zimowały. Te muszą tu być przypadkiem. Pająki czmychają przed światłem. W rogu stoją zakurzone kanistry, dalej stare hełmy z czasów wojny. I kilka cytryn. Kto przytargał te cytryny?
Idę z trudem, nie wiem, po co tu wlazłem, w sam środek pułapki. Umrę i to całe polowanie się skończy. Dhur dostanie, czego chciał. Myślę o ojcu i zaciskam zęby. Umarł na darmo.
– Jestem w zawieszeniu – mówi ojciec.
– Tego mi potrzeba, wiesz? – prycham. – Rozmowy z urojeniem.
– Traktuj mnie jak ducha. – Ojciec idzie tuż obok; czuję się bezpieczniej, choć to absurdalne i ryzykowne.
– A co to da? – Dochodzę do rozwidlenia. – Pogłębienie psychozy?
– Może spokój?
– Jesteś… jesteś tylko… Tato, wymyśliła cię moja chora wyobraźnia. – Wyciągam rękę. – Duchy są prawdziwe. – Natrafiam na pustkę w miejscu, gdzie powinien być rękaw. – Skremowali cię, nie mogłeś wrócić. Uczyłeś mnie tego, rozpoznawania prawdziwych zjaw, a nie…
W oddali słyszę skrobanie i szuranie.
– Kiedy zrozumiesz, że nie jestem tylko w twojej głowie? – pyta ojciec.
– Nie wiem… Ale dobrze, że jesteś. – Jedną ręką trzymam telefon z latarką, drugą obgryzam skórkę. Szlag, dziwne dźwięki dochodzą z lewego korytarza. Patrzę w prawy i niechętnie skręcam w lewy.
Szuranie cichnie. Mam napięte mięśnie, czuję, że wystraszyłoby mnie wszystko. Cokolwiek wyskoczy, dostanę zawału.
– Może jestem czymś wychodzącym poza ramy, które przyjęliśmy? – pyta ojciec. – Może nie każdy spalony po śmierci nie ma prawa być duchem?
– Co? – Średnio dociera do mnie to, co mówi. Skupiam się na wychwyceniu najcichszego dźwięku. Ktoś skrobie ostrym pazurem przy podłodze. W głowie mam obraz matki Ali, jej szpony, odruchowo chwytam obandażowany nadgarstek. Palce pieką, ból przeszywa otwarte rany. Słyszę wyliczankę.
Wpadła bomba do piwnicy
Napisała na tablicy
ES O ES głupi pies
– Chcę pomóc – mówi ojciec.
Przełykam ślinę, zerkam na niego. Jest jak żywa osoba, nie duch. Ręce trzyma dostojnie z tyłu, wyprostowany, w błękitnej koszulce polo, w jasnych spodniach i solidnych butach. Nic nie zdradza, że przeszedł na drugą stronę. Ma wciąż tak samo czarne, gęste włosy. I ani razu nie był przezroczysty.
Jeden oblał się benzyną,
Drugi dostał w łeb cytryną
– Jak chcesz…? – zaczynam słabo, bo skrobanie przechodzi w długi, piskliwy dźwięk drapania ostrym pazurem po ścianie. I wtedy z mroku wychodzi postać. Wcale nie ma pazurów, hałas robił mały nożyk, kuchenny, ten z czerwoną rączką. Resztę skrywa cień.
Ale wiem, że to dhur – w Marcie, jako pasażer. Głupia wyliczanka trwa i sprawia, że zaczynam ją nienawidzić. W głowie ktoś przerażająco wrzeszczy. Zamknijcie się – myślę.
Wrzaski przybierają na sile. Człowiek rozrywany na kawałki? Spalone dziecko? Psy płonące w klatkach?
I wypadniesz Raz, Dwa, Trzy
Za żelazne drzwi numer sto dwadzieścia trzy.
Marta przekrzywia głowę. Chichocze, podnosi nożyk.
– Głupi pies – nuci.
– Tato – mówię sztywno, ledwo, gardło mam wyschnięte, w żołądku lodowate kamienie. W umyśle słyszę rozdzierający krzyk.
Ojciec robi krok do przodu. Z rękawa wysuwa duży, ozdobny nóż.
– To jego teren – mówi grubszym, stanowczym tonem. – Może go formować. Otworzy, a ty uciekaj.
– Jeden oblał się benzyną – nuci Marta.
Myśli są jak spowolnione slajdy. Kto ma uciekać? Ja? Dhur? Marta?
Robię krok do tyłu. I drugi. Marta wciąż śpiewa. Cichym, upiornie zniekształconym głosem.
I wypadniesz Raz, Dwa, Trzy,
Za żelazne drzwi numer sto dwadzieścia trzy.
Widzę drzwi z tym numerem. Zastygam niezdolny do kolejnych kroków. Metal zgrzyta. Czarny dym pełznie tuż przy podłodze – czeka mnie siedlisko. To koniec. Wiem, że tak, ale wciąż tylko się boję. Łzy bezsilności napływają do oczu. W głowie nieludzki wrzask. Krzyk z oddali:
– Policja! Wychodzić!
Marta chichocze. Gałki oczne ma pokryte zielonym nalotem, obrzydliwą pleśnią. Trzaskają drzwi. Ktoś wbiega. Słychać plusk, krople uderzają o beton. I kiedy słyszę kolejne wrzaski, a po nich nieludzki skowyt, zamieram. Płonący mężczyzna rozświetla korytarz, rzuca się, wpada na ścianę. W ruchach policjanta jest coś jeszcze – szaleństwo, które zmienia go w zaszczute zwierzę.
I wtedy nadchodzi postać w szarym płaszczu z pasem ozdobionym drogocennymi kamieniami.
– To mój teren, dhurze! Nikt więcej nie przejdzie! I żadnego ognia! – Niska, brodata istota podnosi dłonie, ma oczy jak szmaragdy, czapkę wyszywaną lśniącymi nićmi. – Precz stąd!
Żelazne drzwi się otwierają, a ja zauważam, że cyfry blakną. Policjant wlatuje do środka niczym płonąca kukła. Wpadam za nim jak rzucony przez monsun. Uderzam głową w ścianę. Nigdzie ani śladu policjanta.
Dyszę, rzygam na brudną podłogę, ledwo wstaję, opieram dłoń o stół, to tylko składzik. Żadnego czarnego dymu. Mrugam i podbiegam do płonących wrót, które migoczą i zanikają niczym portal. Otwieram je, wybiegam piętro wyżej, już w sali ośrodka. Na razie nikt mnie nie dostrzega. Ludzie za oknami stoją w półmroku, ustawieni rzędem, jest też kilku policjantów.
Kolejne płonące przejście połyskuje na ścianie – tylko gdzie trafię? Za tym policjantem? Przyciskam pięści do czoła, nic nie wiem. Wyjść, zeznawać? Czy uciekać? Agata ujawni, że tam wszedłem, Artur też. Znajdą mnie u ciotki.
– Jest wyczerpany – mówi ojciec, który właśnie się pojawił, a ja siadam z impetem na podłodze. – Możesz go zniszczyć. To nóż Skarbnika z kości morsa. Ale musiałbyś zabić Martę. To jedyna szansa. Więcej tu nie wrócisz. Skarbnik nie będzie się wtrącał.
– Co ty gadasz? Mam zabić Martę?
Ojciec kuca i wyciąga nóż w moją stronę, położony płasko na dłoni.
– Jestem zawieszony. Moja moc zanika.
Zamykam oczy. Kiedy je otwieram, nóż leży przy moim bucie. Jest srebrny, a w jasnej rękojeści wyrzeźbiona została postać w zwiewnej, długiej szacie. Drzwi na ścianie wciąż są.
– Szlag, szlag! – Obgryzam skórkę. Wszystkie pięć palców jest już w krwawych strupach lub ranach. Ale nie mogę przestać. I nie pójdę tam, nie zejdę do tych pieprzonych podziemi, czemu właśnie ja? – Tato… – Szept brzmi jak błaganie. – Nie chcę z nim walczyć, nie chcę umierać. I nie zabiję Marty, do cholery!
Piątek, rano
Budzę się w szpitalu. Jestem podłączony do kroplówek, a na krześle obok siedzi policjantka. Beżowe ściany, żółte framugi okien. I ten zapach środków czyszczących, uch.
– Może mówić? – pyta policjantka. Ma zmęczoną twarz i krótkie, przerzedzone włosy.
– Jest osłabiony – oznajmia pielęgniarka. – Był odwodniony i nie jadł dłuższy czas. Miał uraz czaszki. Ale może rozmawiać. W razie czego proszę wołać. – Wychodzi. Zostajemy sami. Policjantka klika guzik dyktafonu położonego na szafce obok łóżka.
– Jestem starsza inspektor Paulina Kudaj. Gdzie byłeś w środę o godzinie osiemnastej?
– Byłem… – Oblizuję suche wargi. Są popękane. – Na terapii. – Biorę głęboki wdech. Wypuszczam powietrze. – W klinice u doktor Motyl, psychiatry. Poznałem tam Alę, taką dziewczynę i chwilę szliśmy razem.
Wiem, że to, co mówię, brzmi jak bełkot. Policjantka patrzy na mnie bez emocji.
– Gdzie ten gabinet?
– To taka willa na Gocławiu.
– Planowałeś z Martą kradzież kluczy?
– Jakich kluczy? – pytam słabo.
– Od wejścia do bunkrów.
– Nie, nic nie kradliśmy, my…
– Czyli nie wiedziałeś, że Marta ukradła klucze?
Czuję zimny pot na plecach. Duszno tu, śmierdzi lekami.
– Marta nie kradła kluczy.
– Czyli zrobiła to sama?
– Nie – mówię. – Myślę, że coś…
– Coś? – podchwytuje Kudaj. – Co takiego?
Ale ja milknę. Co mam powiedzieć? Że tropi mnie dhur, że przejmuje kontrolę nad innymi ludźmi? Że używa ich jako pasażerów?
– Mów. – Kudaj klika na dyktafon, wyłącza go. Nachyla się nade mną. – Gówniarzu, tam zaginął policjant – syczy mi prosto w twarz i już wiem, że ma emocje skrywane pod maską udawanego profesjonalizmu. – Gdzie on jest?! Gadaj, co wiesz.
– Dhur.
– Co? – Kudaj wciąż nade mną wisi, jej twarz ma ostre rysy, zmarszczki wokół oczu, cienkie rzęsy. – To nazwisko?
– Nie, to demon.
– Nie myśl, że wywiniesz się przez chorobę psychiczną. – Kudaj chwyta moją dłoń i zaciska palce na zabandażowanym nadgarstku. – Mogę przypadkiem pomóc ci skończyć to, co zacząłeś, mały świrze. Masz pojęcie, że doktor Motyl nie istnieje? Gabinet, o którym mówiłeś, jest opuszczony, pusty od lat. A skoro jesteś psychiczny… Nikogo nie zdziwi samobójstwo świra. Pójdziesz w ślady dziadka.
Puszcza mnie, patrzy jak na odmieńca, którego skaże, bo ktoś z jej ekipy zaginął. Oni nawet nie wiedzą, że płonął. Być może nie żyje. Kiedy to odkryją – spróbują mnie oskarżyć. Kudaj klika na dyktafon i kontynuuje przesłuchanie. Na resztę odpowiadam ze ściśniętym gardłem.
*
Kilka godzin później jestem u ciotki. Wciąż nie potrafię nazwać tego mieszkania po prostu „domem”. Wiem, że będę tu do zakończenia technikum. Albo dłużej, choć po informatycznym może szybko znajdę pracę. O ile dhur mnie nie dopadnie albo ciotka nie wyrzuci. Pod oknem stoi policyjny radiowóz. Mam zakaz wychodzenia, a jutro kolejne zeznania. Siadam na łóżku, przejeżdżam ręką po naklejce z postacią z jakiegoś anime. Łóżko jest dwupiętrowe, używane, ciotka kupiła za grosze. Wszędzie są naklejki. Część obdrapana, część odlazła, w każdym razie wyglądają paskudnie. Marta zaścieliła granatowy koc tak, że zwisa poza szczebelki.
– Mogę? – Ciotka niepewnie wsuwa głowę. Jest podobna do Marty. Ma taki sam dołek w podbródku i ciemne włosy. Tylko twarz bardziej pociągłą.
Wzruszam ramionami.
– Zawieźć cię jutro? – Ciotka siada obok na prześcieradle i podnosi rękę, jakby chciała położyć mi dłoń na ramieniu, ale rozmyśla się i tylko macha w powietrzu palcami, zatacza nimi koło.
– Nie.
– Dasz znać w razie czego?
– No – mówię. Bardziej drętwej rozmowy nie mieliśmy od czasu pogrzebu ojca.
– W co Marta się wplątała?
Nie mogę znieść tego błagalnego wzroku.
– To nie ona – mówię.
– Dhur? – szepcze ciotka, a ja zaciskam ręce na udach.
– Skąd ciocia wie?
– Ernest opowiadał. – Wzdycha. – Przecież wiem, że cię ściga. To jest ten sam demon, który… – Milknie. Przełyka ślinę. – Dopadł moją Izę. Byłeś niemowlakiem. Ciągle to pamiętam. Jej twarz… – W oczach ciotki błyszczą łzy.
– Czemu tobie nic nie zrobił?
Ciotka się wzdryga.
– Jestem adoptowana. Mama nie mogła zajść w ciążę i mnie przygarnęli. Dopiero później urodziła Izę. Ojciec myślał, że go zdradziła i dlatego zaszła w ciążę.
– A co z babcią, bo zmarła dość dawno?
– Ersnet mówił, że też zabił ją ten cały dhur. Nie jestem tego pewna. Ernest gadał o tylu rzeczach… Mówił, że pokona demona. Przyjęłam cię, bo ten list…
– Jaki list? – pytam z trudem opanowując gorycz. Ja niczego nie dostałem.
– Poczekaj. – Ciotka wychodzi. Kiedy wraca, patrzy na mnie z dystansem, niechęcią. – Masz.
Chwytam list, to zwykła kartka wyrwana ze szkolnego zeszytu w linię. Litery są pospieszne, pismo niedbałe.
Marzeno, dhur nas odkrył. Niebawem zaatakuje. Jestem gotowy. Wiem, że muszę jak go pokonać, lecz jak mówiłem – zawieszę duszę, więc będę nie wrócę. Ostatnim sposobem na odesł pokonanie dhura jest poświęcenie. Proszę, zaopiekuj się Arkiem. Jeżeli będzie trzeba – spłać dług.
Ernest
Czytam list raz, drugi, trzeci.
– Zawiesił duszę?
– Mówił, że stracił ciało, żeby zostać takim… kontrolowanym duchem? Coś takiego. Jest w zawieszeniu między naszym światem a światem martwych. Niedługo pewnie zniknie, bo dusza nie wytrzyma takiego przeciążenia.
– Ale ciocia go widzi? – pytam słabo.
– Nie. Raczej nikt nie widzi. Ernest wspominał o zawarciu umowy z jakimś duchem.
– Czemu niczego nie powiedział? – pytam gorzko.
– Jak to on. Nie chciał, żebyś go powstrzymał. Myślałam, że zniszczył dhura. Ale ta bestia wszystko zmienia – głos jej się łamie. – Nie mogę ryzykować i cię tu trzymać. Marta ma jedynie szesnaście lat.
Nie odpowiadam. Ciotka płacze, wyciera łzy palcami, znowu wyciąga dłoń, zaledwie muska moje ramię i cofa rękę, jakby się bała, jakby ten fizyczny kontakt utrudniał decyzję.
– Kim była Ewa?
Ciotka sztywnieje, przykłada dłoń do ust.
– Skąd wiesz?
– Ojciec.
– Mój tata, Piotr – podejmuje ciotka – rozstał się z mamą. Nie znałeś babci Lili, co? Mówiłam, że po urodzeniu Izy ojciec podejrzewał ją o zdradę. Tak plotkowano. Podobno nie mogła przeżyć, że znalazł inną partnerkę, młodą Ewę. Pewnego dnia twój dziadek i Ewa weszli na Wieżę Bismarcka i planowali razem skoczyć.
– Co? Ale czemu?
– Wyrzucono ich z pracy, byli wytykani palcami za romans, rozbicie małżeństwa. Nie mieli pieniędzy, mieszkania. – Ciotka stoi zgarbiona. – Mama jakiś czas ich śledziła. I dobrze, bo odwiodła od skoku. Kiedy weszli do środka, odetchnęła z ulgą… I wtedy poczuła dym. Podpalili się tam. Opowiadała mi to wiele lat później sąsiadka, bo mama odeszła, gdy miałam zaledwie siedem lat. Spłonęła w zakładzie, w którym pracowała. Nieszczęśliwy wypadek, choć Ernest twierdzi, że to sprawka dhura, że od niej się zaczęło, była pierwszą ofiarą. I teraz dopada każdego w prostej linii od twojej babci, Lili.
Sięgam odruchowo do kieszeni, nie mam telefonu, policja skonfiskowała, podobnie jak lapka. Ciotka wychodzi bez słowa.
Zerkam na list od ojca.
– A do mnie nie napisałeś – mówię cicho. Przełykam gorycz i czekam. Ale ojciec nie przychodzi.
Szlag, muszę znaleźć nowe mieszkanie. Skoro dhur był pasażerem u Marty – wie, gdzie mieszkam. Zerkam na list.
– Ostatnim sposobem na odesłanie dhura jest poświęcenie – czytam na głos. – Czyli co? Samobójstwo? Tak jak dziadek Piotr z tą całą Ewą? – Zerkam na zamknięte drzwi. Mam nadzieję, że ciotka nie podsłuchuje. Jeszcze bardziej zniżam głos. – Tato, wpadnij.
Gadam do siebie jak kretyn. Ojciec nie wspomniał, że będzie zawieszał duszę. A teraz jeszcze ten gabinet doktor Motyl. To naprawdę było tylko w mojej głowie? A śmierć Ali?
– Nocujemy u Matiego – oznajmia ciotka przez zamknięte drzwi.
Milczę. Czuję, że ta noc będzie długa. I wtedy ciotka staje w progu. Ma czerwone, załzawione oczy.
– Może zawiadomić policję?
– To nic nie da.
– Ernest opowiadał, że dhur opętuje ludzi jako taki pasażer. Myślisz, że Marta była…
– Nie wiem.
Ciotka kiwa głową.
– Wybacz. – Zakrywa usta dłonią. – Musisz odejść. – Wybiega. Słyszę jak pospiesznie wkłada buty, ucieka na klatkę, zamyka drzwi na klucz, trwa to dłuższą chwilę, pewnie nie może wcelować.
Wstaję, kierowany impulsem zmierzam na korytarz. Tam, tuż przed wejściem do kuchni, wisi zdjęcie. Moja matka i ciocia Marzena, dwie nierozłączone, choć przyszywane siostry. To ciotka poznała matkę z ojcem. To ona pilnowała mnie często, gdy byłem niemowlakiem. Już w ciąży, wracając ze sklepu z bajeczką dla mnie, zastała uchylone drzwi, usłyszała niemowlęcy płacz. Weszła, a moja matka nie żyła.
– Czemu dhur chciał śmierci mamy? – pytam w przestrzeń. – I czemu nie zdołał mnie zabić? Co mu przeszkodziło? To, że ciotka przyszła? Skoro tyle nas szukał… Jesteś tu, tato?
– Zadajesz złe pytania.
Prawie podskakuję, kiedy ojciec materializuje się tuż obok.
– Co? – Przełykam ślinę.
– Wiesz, jak go zabić? – Ojciec wyciąga dłoń w stronę zdjęcia, przesuwa palcem ramkę. – Na tym się skup. Zawiesiłem duszę i jestem pomiędzy dwoma światami. Jako coś w rodzaju ducha stopniowo nabieram wprawy przy oddziaływaniu na świat żywych. Gdybym dostał więcej czasu, mógłbym lepiej pomóc. Ale niedługo to połączenie zostanie zerwane, zniknę. Są momenty, że niczego nie potrafię zrobić. Ty musisz pokonać dhura.
Sobota, rano
Gryzę kanapkę dwa razy, popijam szklanką wody i nie myję zębów. Wczoraj nie zmieniłem ciuchów. Jestem zmęczony. Zakładam buty na korytarzu, patrzę w lustrzane odbicie. Co ta Agata we mnie widziała? Wychudzoną gębę? Zapadłe policzki? Może kręcone włosy, teraz brudne i szorstkie.
Wkładam kurtkę, wyglądam w niej groteskowo, jak dziecko. W ostatnim czasie schudłem z piętnaście kilo, a może więcej. Jadę hulajnogą na komisariat. Czekam. Czekam. Siadam na krześle przesłuchań. Wszystko robię mechanicznie, bez wysiłku myślenia. Chłodno tu.
– Podkomisarz Marcin Dworek. – Mężczyzna jest starszy, szeroki w barach, ma kwadratową głowę i jasne włosy na samym czubku. Łysieje i chyba szkoda mu zgolić resztkę ostatnich kudłów. W uchu ma dziurkę jakby po kolczyku.
– Arkadiusz Tona.
Po krótkim wprowadzeniu policjant przechodzi do pytań.
– Co robiłeś w środę wieczorem, w dniu trzydziestego pierwszego października tego roku?
– Poszedłem do szkoły – zaczynam. Skubię pod stołem skórkę. Czuję krew na palcu. – Urwałem się z ostatniej lekcji. Bo miałem… – Przerywam nagle, bo przypominam sobie jak Kudaj mówiła, że gabinet nie istnieje.
– Co miałeś? – Dworek macha długopisem. Zachęca do mówienia uśmiechem życzliwego wujka. – No, dokończ.
– Miałem ochotę na spacer. – Uciekam wzrokiem w bok. Pewnie wie, że kłamię.
– Spacer w konkretne miejsce?
– No tak. Łaziłem przy willach na Gocławiu.
– I co tam robiłeś, gdzieś poszedłeś?
– Em… no, nie.
– Nie? – Dworek marszczy brwi. – W zeznaniach przedstawionych podkomisarz Kudaj powiedziałeś, że byłeś u doktor Motyl. Czy cofasz te słowa?
Patrzę na niego niepewnie, zerkam na zamknięte drzwi, wzruszam ramionami.
– Nie wiem – mówię cicho. – Wydaje mi się, że byłem.
– Wydaje ci się? – Dworek zachowuje życzliwy wyraz twarzy, ale dostrzegam ironię w jego oczach. – To znaczy, że coś brałeś? Czy może nie pamiętasz?
– Pamiętam, ale… I nic nie brałem, ja…
– Wykryliśmy w twojej krwi ślady marihuany.
– To było tylko na Szmaragdzie!
– Rozumiem. – Dworek stuka długopisem w stół. – Więc nie jesteś pewny, czy w środę późnym popołudniem, odwiedziłeś doktor Motyl?
– Jestem pewny – wyrzucam z irytacją. – Tylko nie wiem, czy ona istnieje – dodaję i zaciskam palce myśląc o tym, jak idiotycznie to zabrzmiało.
Dworek unosi brew.
– Rozumiem. Podobnie było z Alicją Koniecpolską? – Klika długopisem. Przełykam ślinę. – Nie byłeś pewny, czy istniała. Dlatego zostawiłeś ją martwą na ulicy?
Zamieram. O czym on gada… Skąd wie… Ręce mi drżą. Chcę uciec, krzyczeć, zrobić cokolwiek, ale siedzę jak sparaliżowany.
– Daria Koniecpolska, matka Alicji Koniecpolskiej, tydzień temu została zamordowana. Podejrzenie padło na Ukraińca, z którym się spotykała w tym czasie, ale zdołał uciec. Badałem tę sprawę i kojarzyłem nazwisko. Osiemnaście lat temu Koniecpolscy byli waszymi sąsiadami. – Dworek robi stosowną pauzę. Łypie na mnie, zagląda prosto w oczy, próbuje coś z nich wyczytać.
– Nie miałem pojęcia – rzucam zachrypniętym głosem. Chrząkam. Duszno tu. Ocieram pot z czoła.
– Tak, widzisz, mąż Darii Koniecpolskiej dziwnym trafem zaginął miesiąc przed śmiercią twojej matki. Nigdy nie odnaleziono ciała. Czy uważasz, że twój ojciec mógł to zrobić?
Milczę. Cholerny pies łączy kropeczki jak dziecko w przedszkolu, zadowolony z błyskotliwego umysłu, jakby rozgryzł tajemnicę, a co do czego po prostu próbuje zrzucić każdą niewiadomą na mnie i ojca.
– Po co poszedłeś do Motyl, skoro nie zostałeś na wizycie?
– Nie wiem. – Odgarniam włosy z czoła. – Chciałem z kimś pogadać, bo po śmierci ojca… Po prostu szukałem dobrej psychiatry…
– I przypadkiem spotkałeś Alicję Koniecpolską, po prawie osiemnastu latach? Wyszedłeś z nią i wpadła pod koła samochodu? – Dworek staje, opiera zaciśnięte pięści na stole, w jednej ma długopis. – Przyznaj, że twój ojciec kazał ci tam iść. Dał ci takie polecenie przed śmiercią. W liście, a może na żywo. Bo wiemy, że się kontaktowaliście.
– Co niby wiecie? – W głowie mi szumi, żołądek wypełniają lodowe bryły.
– Mamy zeznania uczniów ze szkoły, widywali cię z mężczyzną w kawiarni, piliście kakao. Pokazaliśmy zdjęcie twojego ojca, stwierdzili, że to on, choć postarzały.
Czuję, jak wspomnienia tych dziwnych publicznych spotkań zmieniają się w coś zakazanego. Powinniśmy kontynuować wizyty na działce. Ale ojciec potrzebował przestrzeni, normalności. Może wiedział, że koniec już blisko. Może chciał przed śmiercią żyć w świecie, który mu odebrano.
– Nie zaprzeczysz? – Dworek wykrzywia usta w kpiącym uśmiechu. – Nie masz po co, prawda? Czy ojciec wciągnął cię w to siłą… czy może sam próbowałeś mu dorównać?
– Niczego nie… Mój ojciec nigdy nie zabił. Ja też nie. Nie robiłem nic złego…
– A twoja kuzynka Marta? – przerywa niecierpliwie Dworek. – Namówiłeś ją do kradzieży kluczy? Kto rozwalił kłódkę z kodem?
Kręcę głową. Nie mogę mówić, gapię się na niego, a Dworek zaczyna gadać coraz pewniej, z ekscytacją, jak ten, co wydał wyrok. Wszystko wie, bo wszystko sobie układa w idealną całość.
– Przyznaj, że miałeś ubaw. I te cytryny… – Dworek coraz szybciej klika długopisem. – Rzuciłeś w Pawła, co? Prosto w głowę. W bunkrze było jeszcze kilka. Ile razy oberwał? A policjant, który zniknął? Gdzie on jest?
Nie odpowiadam. Czas płynie jak podpalona zapałka – w mgnieniu oka, a Dworek gada i gada, przyjmuje moje milczenie za pewnik, że jest na dobrym tropie.
– Czemu… – zaczynam i chrząkam. Mam chrypę. – Mogę dostać wody?
– To nie hotel – odpowiada życzliwie Dworek.
– Czemu ta… ta Kudaj… Czemu mówiła, że gabinet doktor Motyl nie istnieje?
– Słuchałem twoich zeznań i podkomisarz Kudaj nic takiego nie twierdziła. – Dworek klika długopisem w ten sam irytujący sposób. – Ale rozumiem, że mogło ci się wydawać, że coś takiego mówiła.
– Nic mi się nie wydawało – odpowiadam ze złością, po czym zaciskam palce. Cholerny pies chce mnie wkurzyć, żebym w emocjach wypaplał to, co wiem. Przełykam gorzką opowieść o dhurze.
– Na twoim telefonie znaleźliśmy stworzoną przez ciebie animację… Krótką, zaledwie trzydziestosekundową. To dziecko, które płacze w łóżeczku i kobieta we krwi. Ta kobieta to twoja matka, a to dziecko to ty?
– Nie możecie grzebać…
– Możemy. – Dworek naciska długopisem na stół, przejeżdża nim po blacie. Szura, skrobie, ten dźwięk mrozi mi włosy na karku. – Czemu stworzyłeś animację przypominającą prawdziwe nagranie? To cię jara? Krew, śmierć?
– Nie – mówię i zaciskam zęby.
– To co jest z tobą nie tak, dzieciaku? Twój ojciec zabijał i teraz ty planujesz robić to samo? Gdzie jest policjant?
– Mój ojciec nie zabił! – Wstaję, krzesło upada. Zaciskam pięści.
– Siadaj. – Dworek macha długopisem. Zajmuję miejsce i posyłam mu wściekłe spojrzenie. – Miałem dwadzieścia pięć lat, kiedy pojechałem na miejsce zbrodni. – Dworek znowu szura końcówką długopisu po blacie. – Nie spałeś w łóżeczku. Byłeś na łóżku rodziców. A twoja matka… Nie zapomnę jej widoku. I żadna krew na ścianach. Wszystko w pościeli, kilka ciosów małym nożem, podcięte gardło, reszta ciała okaleczona. Nawet twarz.
Czuję bolesną wilgoć w nosie. Zaczynam intensywnie mrugać. Wbijam spojrzenie w metalowy blat. Pamiętam krzyki mamy, jej przerażoną twarz. A może to był tylko sen, który miałem jako dziecko? Skupiam się z powrotem na słowach policjanta.
– Gdyby nie twoja ciotka… Może zabiłby też ciebie. – Dworek przestaje pstrykać długopisem. – Uciekł i ukrywał się prawie osiemnaście lat. Mieszkałeś z babcią. Kiedy zmarła, przyjęła cię ciotka. I tak odpłacasz za uratowanie życia, dobroć? Wplątując jej córkę w tę paskudną historię?
– Nie mieszkałem tylko z babcią – mówię i podnoszę głowę. – Ciotka woziła mnie do ojca. Był u niej na działce w schronie pod szopą.
– Rozumiem. – Dworek uśmiecha się kpiąco. – Tak ci się wydaje, prawda?
– Sprawdźcie to sobie. Działka mojej ciotki w Dąbiu, stara szopa, z boku wielka komoda, ale pusta, z lekkich sklejek, do przesuwania. Schody do pokoju. Z czasem ojciec zrobił też prowizoryczną łazienkę i kuchnię.
Dworek przestaje się uśmiechać.
– Ty naprawdę myślisz, że uwierzę w ukrywanie psychopaty przez twoją ciotkę, która była w ciąży i widziała jak jej siostra została brutalnie zamordowana?
– Nic pan nie wie. – Duszno tutaj. Czuję strużkę potu spływającą po skroni.
– Doprawdy? – Dworek wstaje, opiera pięści o stół. – Wiem, że zmieniasz zeznania, nie jesteś pewny, czy gabinet psychiatry istnieje. Wiem, że wyszedłeś od doktor Motyl z Alicją Koniecpolską, która osiemnaście lat temu była twoją sąsiadką i dziwnym trafem wpadła pod koła pędzącego auta. Akurat będąc z tobą… I wiem, że nielegalnie paliłeś marihuanę, żeby następnie dołączyć do kuzynki w bunkrach i być może pobić Pawła Biernackiego.
– Paweł mówił, że to nie ja!
– Może go nastraszyłeś? To nieważne. Lepiej gadaj, co spotkało policjanta i gdzie on jest. Jeśli wkrótce się nie dowiem – sprawię, że ty będziesz winny jego zaginięcia i wszystkiego, co go spotkało.
Milczę. Dworek wstaje.
– Podpisz zeznania. Tutaj są te, że zorganizowałeś porwanie – podsuwa mi kartkę papieru. – A tu te, że kogoś kryjesz. Po tym pogadamy. O ile wybierzesz jedną z tych opcji… Podkomisarz Kudaj mówiła, że jest też trzecia opcja… – Dworek podnosi dłoń i niby od niechcenia poprawia rękaw przy nadgarstku.
Wychodzi. Wytrzeszczam oczy, czytam papiery, ale litery rozmazują się w niezrozumiały ciąg. Cholerna Kudaj sprowokowała mnie do zrobienia z siebie wariata, a Dworek groził w najbardziej uprzejmy i niepozorny sposób.
Szlag by to! U psychiatry zaatakowała mnie matka Ali, już raz miałem bandaż, jakbym podcinał żyły, leczę się, mój ojciec to według nich morderca. Jeśli mnie wrobią… Nikogo to nie zainteresuje.
Tata nie żyje, babcia nie żyje, ciotka mnie nie chce.
Chwytam długopis, klikam, przystawiam do kartki o kryciu wspólnika. Jak mam to podpisać? Jak mam wydać na siebie wyrok? Pójdę do więzienia. Dhur mnie dopadnie. I tak jestem przegrany.
Więc skąd pamiętam krew na ścianach? Czemu ojciec nie wspomniał, że znalazł mamę w zakrwawionej pościeli? Czemu kłamał?
Ściskam długopis i zaczynam zamazywać wydrukowane słowa.
– Co ty wyprawiasz? – Dworek wpada niemal od razu.
– Nie macie żadnych dowodów – wyrzucam na jednym wdechu. – Nikogo nie porwałem. Nie będziemy z Martą kozłami ofiarnymi.
Sobota, popołudnie
Pozwalają mi wrócić do ciotki, ale mam zakaz opuszczania budynku. Zrobili to pewnie, bo myślą, że ktoś się ze mną skontaktuje. Nie wiedzą, że dhur podpalił policjanta, a Skarbnik coś z nim zrobił. Myślą, że mój wspólnik od porwania będzie ze mną gadał. W pokoju jest już Marta. Patrzymy na siebie w milczeniu, każde wykończony długim maglowaniem. Biorę koszulkę z podłużnej witryny, w której Marta trzymała kiedyś książki. Teraz leżą w kartonach na szafach, a ja mam swój mebel. Sięgam też po gacie, bo w szpitalu założyłem ciuchy z wizyty na Szmaragdowym. Jak ostatni kretyn się nie przebrałem i teraz nie mogę znieść własnego smrodu. Prawie pędzę do łazienki.
Rzucam wszystko do pojemnika, odkręcam ciepłą wodę, polewam włosy szamponem. W gardle rośnie mi obrzydliwa gula. Matka, babcia, teraz ojciec… Ciotka mnie wyrzuci… Jestem przeklęty. Myślałem, że uciekam przed śmiercią, ale to nieprawda. Odwlekam ją. Przedłużam marne ochłapy życia rzucanego przez kpiący ze mnie los.
I znowu pytam szeptem:
– Czemu dhur chce mojej śmierci?
Woda spływa po skórze i włosach wpadających do oczu. Słyszę tylko szum. Obgryzione palce szczypią, więc ustawiam pokrętło baterii na chłodniejszy strumień.
Sobota, wieczór
Ciotka szykuje kolację, która pachnie sosem pomidorowym.
– Na jakiś czas – mówi, patrząc na patelnię – zamieszkasz w salonie.
– Mogę tu być?
– Jeśli masz odejść… To nie jest takie proste. – Ciotka sięga do szuflady po drewnianą łyżkę. – Przenieś tylko najważniejsze rzeczy tu, o. – Wskazuje otwarte drzwi od dużej ściennej szafy: dolna półka opróżniona.
– A Mateusz? – pytam i drapię się po skroni.
– Na razie… Po prostu nie będzie nocował. – Ciotka wzdycha. – Nie powinnam… Jesteście też dorastającym kuzynostwem…
Nie odpowiadam. Przez dwa miesiące nie było to problemem, bo przecież partner ciotki, Mateusz, często zostawał na noc; zamówił używane łóżko dwupiętrowe do pokoju Marty. Sam mieszka ze schorowaną matką w małej klitce. Nigdzie nie ma miejsca, gdzie można by koczować. Każdy tylko z problemami, chorymi rodzicami, małym lokum…
– Dobra, przeniosę się – mówię.
– Wyskoczę na chwilę do sklepu po kilka warzyw. – Ciotka wyłącza gaz pod sosem.
Wracam do pokoju Marty. Woda spływa mi z włosów na koszulkę.
– Agata o ciebie pytała – zaczyna Marta. – Napisz do niej.
– Później. – Zerkam na telefon położony na biurku, oddali go po zeznaniach. – Będę spał w salonie.
– Wiem, mama mówiła.
Przez chwilę milczymy.
– Złamali cię? – pyta Marta.
– Co?
– Przyznałeś coś, czego nie chciałeś? – Marta siedzi na górnym łóżku, jest oparta plecami o wielką poduszkę z kotem. Nogi ma podkurczone, obejmuje kolana rękami.
– Wiesz, że mogą nas podsłuchiwać? – mówię ostrożnie.
– I na pewno to robią. – Marta wykrzywia usta. – Paweł wymyślił kradzież kluczy, bo ojciec mojej koleżanki pracuje w stowarzyszeniu. Spotkałam się z nią, zawinęłam klucze z korytarza, miały nawet breloczek z logo stowarzyszenia.
– Po co kradliście klucze? – Przeczesuję mokre włosy, woda kapie na koszulkę.
– Miały być Dziady, ale stowarzyszenie przeniosło imprezę na weekend. Wkurzyliśmy się, my tylko…
– Marta. – Wstaję, podchodzę do szczebelków z naklejkami. – Widziałaś policjanta w bunkrze?
– Nie.
– Pytali o niego. – Zaczynam obgryzać tak poranione skórki, że ból promieniuje na całe palce.
– Przestań – mówi z obrzydzeniem Marta. – Krew ci leci, nie widzisz?
Macham tylko ręką, drugą dalej obgryzam.
– Co robiłaś z Pawłem w bunkrach?
– Kazali ci mnie wypytywać? – Marta prostuje plecy, zachowuje dystans.
– Nie, po prostu tego nie ogarniam. Czekaj, bo włosy… – Wychodzę po ręcznik. Zmieniam koszulkę i przez chwilę trę głowę. Woda przestaje spływać po karku. Zajmuję obrotowe krzesło. Marta zdążyła zejść na moje łóżko, trzyma telefon. Teraz siedzimy naprzeciwko.
– Ta kłódka… Arek, ja byłam przy drzwiach, otworzyliśmy je, ale nie znaliśmy kodu i Paweł zaczął kląć. Ktoś nas postraszył, że zaraz przyjedzie konwój, że nas zgarną, bo teren jest monitorowany. Chryste, uznasz, że zwariowałam.
– Czemu?
– Bo kłódka sama odpadła. To było niemożliwe, ale… Czekaj, dostałam wiadomość. – Marta podaje komórkę. Widzę na wyświetlaczu esemesa o treści: „Jestem blisko”. – Jakaś pomyłka.
Przełykam ślinę.
– To nie żart?
– Głupi spam. – Marta marszczy brwi. Wiadomości przychodzą jedna po drugiej, każda o tej samej treści. – Co za debil to wysyła?
– On chce tylko mnie – mówię suchymi wargami.
– Kto?
– Dhur. – Nie dbam o to, że policja pewnie patrzy przez ukrytą kamerkę albo słyszy to na podsłuchu. – Co pamiętasz z wizyty w bunkrach?
– Chryste, Arek, co mam pamiętać, jak dostałam w łeb i obudziłam się na zewnątrz? Czego wy wszyscy ode mnie chcecie?! – Marta rzuca telefonem w pościel.
– Od ciebie? – pytam gorzko. Czuję narastający w gardle śmiech, który zduszam w sobie, żeby jedynie lekko parsknąć.
– Tak, ode mnie! – W głosie Marty brzmią rozpaczliwe nuty. – Mieszkasz tu i w szkole żartują, że mamy jeden pokój… Ciągle wagarujesz, wyglądasz jak przyszły samobójca i cały czas obgryzasz… Przestań w końcu to robić!
Odsuwam palce od ust.
– Teraz w budzie zaczną gadać, że mieszkam z synem psychopaty.
– Daruj sobie, co?
– Sorry. – Marta odwraca wzrok. – Już obgadują Agatę, że wybrała anorektyka, a nie faceta. Jak znowu zaczniecie migdalenie, to się porzygam.
– Co ty chrzanisz? – pytam z irytacją. – Zakazali mi wychodzić.
– Przecież Agata przyjdzie do mnie z lekcjami. Była w piątek w budzie, przesłuchali ją jak wszystkich obecnych, kilka pytań i do domu.
– O której ma być?
– Za jakieś pół godziny.
– Zadzwoń na policję…
Podchodzę do okna. Radiowozu nie ma. No tak, jeśli patrzą przez kamerkę… Jeśli – myślę w panice. Bo jeśli nie, Agata wpadnie tu z pasażerem, zabije mnie, a później…
– Podłoży ogień – wyrywa mi się z ust.
– Chryste, Arek! – Marta chwyta mnie za ramię. – Co ty gadasz?
Wzdrygam się, odsuwam. Co, jeśli ma w sobie dhura? Przy oknie, tuż za kuzynką, zauważam ojca.
– Idź – mówi. – W domu przejmie nad nią kontrolę.
– Na co patrzysz? – Głos Marty drży.
– Wychodzę – komunikuję.
– Szmaragdowe – podpowiada ojciec. – Daj znać Marcie, niech przekaże Marzenie. – Rozpływa się w powietrzu. – A ja zablokuję drzwi od klatki, nikt nie wejdzie.
– Nie możesz wychodzić. – Marta prycha, ale patrzy na mnie z lękiem. – Policja na pewno pilnuje wyjścia, może stoją z innej strony…
– Tutaj nie dam rady. Ale wiem, gdzie jest ktoś, kto pomoże. – Chcę położyć rękę na jej ramieniu, ale nie mogę. Myślę o ciotce, uśmiecham się słabo. – Słuchaj, nie śledź mnie. Niech nikt za mną nie idzie. Będę… będę w szkole. Tylko nikomu nie mów, bo zginą ludzie. Rozumiesz, o co chodzi?
Marta kiwa głową. Dla pewności mówię jeszcze:
– ES O ES…
– Arek, proszę… Poczekaj na moją mamę…
– Ciocia może wiedzieć. Powiedz jej, że będę w szkole.
– Zostań, proszę… – Marta łapie mnie za dłoń.
Chcę coś powiedzieć, ale gardło więzi wszystkie banalne słowa. Nie byłem dobry w pożegnaniach. Może to jedno z nich. Wiem, że nie chcę urządzać tu siedliska. Nie w tym domu. Nie ciotce, nie Marcie. I nie Agacie. Myślę o tym wszystkim, wyrywam rękę i wychodzę bez słowa. Marta biegnie za mną na korytarz. Zakładam buty, zapinam rzepy.
– Arek…
To jest ostatnie, co słyszę. Nic nie mówię, chwytam klucze powieszone na haczyku, biorę też płaszcz Marty, zbiegam po schodach. Drzwi od klatki spowija dym, ktoś w nie uderza, może policja. Nie mogą wejść. To moja szansa. Otwieram drżącą ręką piwnicę. Wskakuję do tej naszej, z okienkiem, przeciskam przez nie głowę, całe ciało, chłodne powietrze owiewa twarz, wiatr wyje, piach lata po żwirowanej ścieżce. Wciskam się w szary płaszcz kuzynki, wiążę pasek, nakładam beżową czapkę.
Szukam hulajnogi, jak na złość po drodze żadnej nie ma, ale w pobliżu przystanku jest jedna, więc jadę, w sercu mam lodowaty ciężar. Rozpędzam się, omijam główną ulicę, skręcam w boczną ścieżkę. Wyprzedza mnie dwóch rowerzystów. Na rondzie dojeżdżam do pizzerii, później cały czas prosto. Ulice są pustawe, szare popołudnie zastępuje chmurny wieczór. Dojeżdżam do skrętu na Szmaragdowe. Uch, te krzywe chodniki… Tuż obok przejeżdża stary ford.
Żołądek mam ściśnięty, gardło wysuszone, z nieba zaczyna mżyć. Rzucam hulajnogę przy betonowym murku. Zerkam na jezioro. Spokojną taflę mącą drobne, paskudne krople. Idę po schodach na górę, ale przy moście staję. Przecież tam wciąż mogą być policyjne zabezpieczenia. Ktoś może pilnować budynku. Odruchowo przykładam bok palca do ust, ale czuję piach i pluję.
Przypominam sobie, jak Agata wspominała o zalanej kopalni. Podobno kiedyś prowadziła pod bunkry. Poprzedniej nocy coś przeniosło mnie z podziemi do budynku wyżej, więc może to coś sprawi, że znajdę się znowu w środku bunkrów. I spotkam ojca. Albo Skarbnika.
Przechodzę mostem, przy jeziorku stoi mężczyzna z psem. Biszkoptowy labrador szczeka, ryje nosem przy ziemi. Docieram do drewnianych schodów. Powoli schodzę wzdłuż jeziora, brązowe liście szeleszczą pod nogami. Teraz przy barierce, blisko wody, jeszcze kilka kroków… Tam dalej ciągnie się Puszcza Bukowa, a tu wiatr marszczy ciemnoszmaragdową taflę. Zaciskam palce na małym, drewnianym mostku.
Jestem nad brzegiem, butami prawie dotykam wody. Próbuję dostrzec te zalane fragmenty kopalni, ale ciemna toń strzeże tajemnic. Jest zbyt późno. Adrenalina, która popchnęła mnie w to miejsce, szalona jazda na hulajnodze, ostatnia rozmowa z Martą – nagle to wszystko wydaje się najgłupszą decyzją, jaką podjąłem w życiu. Co ja tu robię? Szlag, no co ja tu robię?!
Stoję jak kołek, niezdolny do ruchu, a przerażenie pełznie po plecach, oblepia gardło, ściska serce.
– Chcesz go dopaść?
Podskakuję, serce mi głośno bije, ale widok ojca sprawia, że zaczynam oddychać głębiej, spokojniej.
– Pójdę z tobą. – Ojciec składa ręce z tyłu, wyprostowany, poważny.
– Nie wiem, czy chcę tam iść. – Zaczynam szurać butem po ziemi. – Ja nawet nie wiem, po co tu przyjechałem.
– Zakończmy to. – Ojciec ma chłodne, obce spojrzenie.
– Niczego nie… – zaczynam z trudem. – Ja nie…
– Jeśli Skarbnik poda ci nóż, nie wahaj się. Albo ty, albo ktoś inny.
Przełykam ślinę. Patrzę mu w oczy, ale nie czuję żadnych emocji, jest tylko rozedrgana pustka, poczucie wyobcowania, zamknięcia w klatce tajemnic.
– Nie wiem, czy dam radę.
Ojciec zaciska ręce na moich ramionach. Pierwszy raz od tych dwóch miesięcy nawiązujemy fizyczny kontakt.
– Musisz – mówi. Oczy ma szeroko rozwarte, palce boleśnie wbijają się w moje barki. – Zabij go!
– Przestań! – Wyszarpuję się z uścisku, rozcieram obolałe ramiona. – Już raz kazałeś mi iść do psychiatry, a potem zginęła dziewczyna.
– Alicja musiała umrzeć. Dhur ją opętał, przekonał, że w ten sposób nawzajem sobie pomogą. Kiedy ją znalazł, planowała samobójstwo, była zbyt podatna, mogłaby cię śledzić.
– Ty to zrobiłeś – rzucam bez namysłu. – Jak…
– Skupił się na tobie. – Ojciec podnosi dłoń. Ma zamyśloną twarz. – Pozwoliłem kierowcy zobaczyć moją postać. To była kobieta… Straciła panowanie nad autem. Nie planowałem tego. Wykorzystałem okazję. – Wzdycha. – Miałem zamiar zaprowadzić Alicję na Wieżę Bismarcka.
– Jak? – pytam słabo.
– Szedłeś tam, a ona by cię goniła. Wieża była otwarta, wszystko przygotowane. Alicja z pasażerem weszliby za tobą na górę, a ja bym ją zepchnął.
Zamykam oczy. Nie mogę tego słuchać, coś ściska gardło i nie wiem, czy to lęk, gorycz, wściekły żal, a może wszystko po trochu.
– Byłem przynętą? – Otwieram oczy. – I teraz też jestem?
– Byłeś przyczyną. – Ojciec wykrzywia usta w bolesnym uśmiechu. – Przyczyną mojej słabości… Początkiem jego siły.
Wargi mi drżą, w nosie czuję pieczenie.
– Kiedy cię dopadł, jako niemowlę… Wypaliłem ci prawie całą duszę, synu. Nauczył mnie tego Alojzy Koniecpolski, nasz sąsiad. Tropił takie demony. Wtedy, prawie dwadzieścia lat temu, ostrzegł, że coś nas śledzi, długo rozmawialiśmy. Dał mi nawet swój dziennik do przeczytania. Dzięki temu byłem trochę przygotowany. Szkoda, że Alojzy zaginął z miesiąc przed całym tym koszmarem.
– Tato… – szepczę i mrugam. – Czemu mówiłeś, że mama… że leżała na podłodze, że ja… że byłem w łóżeczku?
– Bałem się, że jeśli powiem, przypomnisz sobie ten dzień. Miałeś w pamięci ostatni cios nożem w gardło, a ona została pocięta żywcem – głos mu drży. – Kiedy wpadłem, dhur przeskoczył na ciebie. Iza zmarła w siedlisku. Przeniosłem ją na łóżko. I ciebie też, do niej, żeby choć chwilę… Wtedy ostatni raz byliśmy razem. Zacząłem wypalać twoją duszę i dhur uciekł. Ciotka wywiozła cię do innego miasta, do dziadków.
– A czemu nic jej nie zrobił?
Ojciec rozpływa się w powietrzu tak nagle, że brak jego głosu wywołuje we mnie pierwszą falę strachu. Liście podrywa wiatr, drzewa uginają gałęzie jak obudzone ze snu demony gotowe owinąć mnie cienkimi witkami, zadusić, rzucić w trawę.
Oblizuję wyschnięte usta. Mrok pełznie po ścieżce, kiedy księżyc zakrywają chmury. Coś przelatuje nad moją głową i odruchowo zakrywam twarz. Ogromna sowa nurkuje w trawie, zagłębia pazury w ziemi, porywa mysz wydającą ostatni pisk, z łopotem wznosi się na gałąź. Chyba słyszę trzask łamanego kręgosłupa. Serce mnie boli, głośno łomocze, a w ciemności każdy szelest brzmi jak kroki.
Tuż nade mną puchacz przełyka posiłek niewzruszony moją obecnością. W ciemności błyszczą ogniste oczy. Jest wielki jak kot, ale dziwnie wychudły, z nastroszonymi piórami przy głowie przypominającymi uszy. Nie mogę zrobić żadnego kroku. Stoję i gapię się na ptaka, jedyną istotę, która ma w sobie spokój i satysfakcję z upolowanej zdobyczy. Jeśli coś spłoszy sowę – przyjdzie po mnie. Odwlekam ten moment, czas zastyga, mysz w całości znika w dziobie.
Z tyłu słyszę ciche kroki. Liście szeleszczą. Nie jestem gotowy. Nigdy nie byłem. Ale nie można wiecznie uciekać. Zmuszam sztywne ciało do obrotu, przesuwam stopy po ziemi usłanej gałęziami. Sowa pohukuje i zrywa się do lotu. Znika nad wierzchołkami drzew, a na ścieżkę wkracza wysoka postać. Cień skrywa nienaturalnie dużą i wąską głowę z sierścią przy szyi. Mam wrażenie, że to uniesiony pysk wilka.
Jeszcze kilka kroków, zwierzęca twarz wyłania się z mroku, to wysoko upięte włosy tworzyły złudzenie. Chuda, z kokiem, z kolczykami-piórami. Wiem, że to ciotka, bo wygląda jak ona, mimo braku ludzkich emocji na pustej twarzy. I wtedy bezwolna istota skryta pod maską przechyla głowę. Wykrzywia usta w uśmiechu.
– Czekałam. – Zachrypnięty, zniekształcony głos. W moim umyśle błagalne wrzaski.
Dzieli nas kilka metrów. Srebrzysta pełnia oblewa jezioro blaskiem. Widzę wyraźniej. Każdy szczegół zimnej maski.
– Czego chcesz? – Zaciskam dłonie na płaszczu.
– Wiesz. – Ciotka się zatrzymuje, niemal dostrzegam w jej oczach pasażera, gałki są oblepione zielonkawym nalotem. – Pokazałam ci.
– Ja nie… Nie wiem, co ty…
– Kieszeń – syczy z uśmiechem, robi krok do przodu.
Nogi mam sparaliżowane strachem, nie jestem w stanie się cofnąć. Drżącą ręką sięgam do kieszeni. Wyczuwam śliski, gładki prostokąt. Przełykam ślinę.
– Czemu mnie ścigasz? – Zaciskam palce na zapalniczce. Mówię z trudem, nieludzki wrzask rozrywa czaszkę. Nie zniosę tego dłużej.
– Ciebie? – Dhur w ciele ciotki przemierza te kilka kroków, zapleśniałe oczy powodują u mnie odruchy wymiotne, więc próbuję wstrzymać oddech. – Kim ty jesteś, dzieciaku? – Chwyta mój nadgarstek, zaciska kciuk przy tętnicy. Chcę wyrwać dłoń, ale słyszę własny puls i nagle jest tak, jakbym cały zmienił się w wielki narząd do pompowania krwi. – Tu masz odpowiedź.
– Arek! – woła ojciec ze schodów. Wyszarpuję rękę, odskakuję. Biegnę. Wściekły syk dhura tylko dodaje mi rozpędu. Ucieknę. Jeszcze ten jeden raz. Biegnę za ojcem, chwytam drewnianą poręcz, robię susy po dwa schodki, byle wyżej, dalej, przed oczami migoczą ciemne plamy. Przez most, szybciej, dam radę, zakręt. Szlag, buty oblepia błoto, ślizgam się, łapię równowagę, zahaczam o gałąź, rozcięta skóra na policzku piecze.
Metalowa brama stowarzyszenia, za nią ojciec, stukot obcasów z tyłu, krzyczę rozpaczliwie, przecinam biało-czerwoną taśmę policji, na ziemi leży dwóch mężczyzn. Dyszę, dobiegam do zejścia. Jest bunkier – otwarty. Szlag, co ja robię? Schodzę.
– Tato? – rzucam w ciemność.
Dhur w ciele ciotki wpada do środka. Niczego nie widzę, pędzę na oślep.
– Tato?! – wrzeszczę. Jestem przy ścianie. Pod stopą przebiega szczur. Wciąż zaciskam palce na śliskiej od potu zapalniczce. Naciskam, płomień oświetla podziemia. Przede mną ciotka.
– Spłać dług. – Ojciec zasłania mnie plecami. – Dhur nie odpuści.
– Ona nie chce – odzywa się zachrypnięty głos.
– Porozmawiam z nią – mówi stanowczo ojciec.
Śliski palec spada z przycisku, zapalniczka gaśnie.
– Są prostsze sposoby. – Słyszę, jak dhur robi kilka kroków, a ja wewnętrznie się spinam. Kolejne wrzaski rozrywają mój umysł.
– Odeślemy cię – grozi ojciec. – Chcesz tego?
Cisza. W głowie mi szumi, krzyki chwilowo gasną, czekam w napięciu na zjawienie się ciotki, na rozmowę z nią, na słowa wyjaśnienia. I wtedy coś chwyta mnie za dłoń, wrzeszczę, upadam, ciotka kciukiem kładzie mój palec na przycisk. Płomień oświetla jej twarz wykrzywioną bólem i nadzieją.
Przed nami Skarbnik. Drzwi jaśnieją na ścianie. Napis fosforyzuje. Dhur zaciska palce na moim nadgarstku, znowu słyszę dziki puls, a w głowie wrzaski. W ostatniej chwili, gdy chuda ręka ciotki chwyta klamkę w kształcie szczura, zauważam znikające cyfry.
Ktoś wpycha nas za próg, upadamy na kamienną posadzkę. Zostaliśmy przeniesieni do innego miejsca: wąska sala, kolumny jak wyciosane z betonu, ukruszona podłoga w przejściu do kolejnego pomieszczenia. Chłód obejmuje ciało, skóra cierpnie. Biegnę do okrągłej sali. Na poczerniałych ścianach wybudowanych z bloków piaskowca dostrzegam ledwo widoczne napisy. Panuje tu półmrok, sklepienie ma kształt stożka ozdobionego spiralnymi kołami. Wieża Bismarcka. Prawie dwadzieścia kilometrów od bunkrów.
Poczerniałe, zwęglone ciało leży kilka kroków ode mnie. To musi być ten zaginiony policjant.
Dhur wstaje, twarz wykrzywia mu wściekły grymas. Jest tak niepodobny do ciotki, że cofam się pod ścianę. Stąd nie ma przejścia.
– Zapalaj albo ja to zrobię. – Ciotka wyszarpuje z torebki kuchenny nóż. Krok do przodu. Czekam. Oddycham z trudem.
– Chcę pogadać z Marzeną – mówi ojciec, który staje za plecami dhura.
– Ona nie chce – syczy dhur, przy czym nie spuszcza mnie z oczu.
– Marzena, do cholery! – Ojciec zaciska palce na ramionach ciotki. – Tak dziękujesz za te wszystkie lata?!
Biegnę. W sercu bolesne kołatanie, w ustach suchość. Wypadam za zakrętem, obejmuję kolumnę, wyhamowuję. Prawie na czworaka sięgam do przejścia, zaciskam spocone palce na metalowych kratach, zeskakuję pół metra, ale jedną stopę stawiam krzywo. Prąd bólu przechodzi od kostki, rozlewa się po całej nodze. Przede mną wąskie schody. Zaciskam zęby, włażę na pierwszy stopień. Nie ma tu poręczy, są pozostałości po żelaznych uchwytach.
Wrzask w głowie. Ktoś płonie żywcem!
Dhur mnie dogania. Jak ostatni kretyn obracam głowę i widzę błysk noża. Ostrze tnie bark. Szlag, głupia nogo, szybciej! Wejście jest kręte, biegnę wykrzywiony bólem, czy te schody nigdy się nie skończą?! Pierwsza sala to ruina, jak starodawny pokój do remontu. W głowie mam karuzelę, promieniujący ból ramienia chwyta mnie na ostatniej prostej.
Odruchowo łapię ranny bark, wbiegam na szczyt. Dyszę, to chyba tylko draśnięcie, ale piecze jak cholera.
– Podpal – mówi dhur ustami ciotki, wciąż ma ten dziwny głos. – Albo czeka cię siedlisko.
Jesteśmy na dachu, nad nami brudna kopuła, na samym środku okrągła dziura prowadząca w dół. Jest wiele okien, każde wielkości drzwi, bez szyb, bez futryn – wyrwane przestrzenie. Oświetla nas srebrzysty blask księżyca.
– Czemu ja? – pytam roztrzęsionym głosem.
– Nie ty. – Dhur przechyla głowę. W jednej ręce trzyma nóż, w drugiej zapalniczkę, którą wyciąga w moją stronę. – To byłam ja.
– Bezimienna – mówi ojciec. Wchodzi po schodach. – Nienarodzona, spalona w łonie matki. Jej dusza dorastała w pokrętny sposób, którego nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Tak rodzą się demony, które nigdy nie były dziećmi: porońce. Dhury to typy bestialsko zamordowanych porońców, nakierowane na zemstę.
Zaczynam obgryzać. Ledwo stoję, przyciskam prawą dłoń do cięcia na ramieniu, a lewą odrywam kawałek skórki z kciuka, czuję znajome pieczenie.
– Podpal. – Dhur obejmuje moją dłoń, kładzie na zapalniczce. – Uwolnij mnie.
Otwieram usta, palce mi drżą.
– Babka Lila to zrobiła. – Ojciec staje naprzeciwko nas. – Podpaliła ich, Piotra i Ewę. To nigdy nie wyszło na jaw. A Ewa była wtedy w ciąży. I nie chciała umierać. Dziadek Piotr też nie. I ty nie chcesz, Arku. Ale Marzena wydała na ciebie wyrok.
– Co…? – Jestem jak sparaliżowany. W umyśle dzikie wrzaski, choć bardziej odległe, błagalne.
Z policzków ciotki spływają łzy. Dłonie opadają luźno wzdłuż ciała. Jest chudsza, bledsza, ma podkrążone, czerwone oczy.
– Marta… Co się z nią stanie? – szlocha.
– Poradzą sobie – przerywa ojciec ostrym tonem. – Dałem ci spokojne życie, aż Marta prawie dorosła. Przerwij krąg, póki możesz.
– Nie umiem – płacze ciotka. Ukrywa twarz w dłoniach.
– Zniszczyłaś mi życie! – Ojciec wkłada w ten krzyk tyle żalu i goryczy, że ciotka truchleje. Patrzę na jego perłowobiałe ciało, przez które prześwituje smuga księżycowego światła. – Dhur zamordował Izę twoimi rękami! Uciekłem, żeby wziąć winę na siebie! A ty nie potrafisz?!
Mama – myślę. Dhur opętał ciotkę, ale ją oszczędził, bo jest przyszywaną siostrą, nie ma w niej krwi babci. Takich nie zabija.
– Mogłeś się za niego poświęcić – wtrąca ciotka.
– Nie. – Ojciec patrzy na nią zimno. – Tylko tu, na wieży, dhur jest w stanie opanować chęć mordu. Tu spłonął, odczuwa ból i pamięta o nim. Wie, że mogę go tu zamknąć na kilka lat, więc planuje się dogadać.
– To zamknij go!
– Ktoś musi z nim zostać, zrobisz to? – Ojciec mówi dalej, mimo że ciotka otworzyła usta. – A nawet jeśli, po latach wróci. Ty zwariujesz do reszty i kto pomoże Arkowi?
Myślę o tamtym dniu, kiedy zginęła mama. Miałem pół roku, lecz to pamiętam. Nie, nie pamiętam – to przebłysk świadomości dhura dotarł do duszy, zagnieździł się w niej, był jak okruch przypadkowo ukazujący ten moment.
Słyszę nieludzkie wrzaski nienarodzonej, płonącej istoty. Ciotka rozmawia z ojcem, ale żadne słowo do mnie nie dociera. Jeśli umrze – z kim powiążą tę śmierć? I co z Martą? Śmierć Ali, żywcem spalony policjant, moja wizyta w bunkrze. Ucieczka. Wieczne ukrywanie, będę jak zaszczuty pies. Albo zabiją mnie w celi. Dziadek – świr i podpalacz. Ojciec – morderca żony.
Przestań krzyczeć – myślę.
Czuję muśnięcie wiatru na twarzy. Pozwalam połączyć nasze dusze. Lodowate zimno ścina krew w żyłach. Naciskam przycisk zapalniczki. Widzę płomień. Chcę to przerwać, lecz dhur przejmuje kontrolę, wypełnia moją duszę wrzaskiem, bolesną agonią. Ogień dosięga sparaliżowanego ciała.
Wszystko się kończy.
Nikt nie krzyczy.