- Opowiadanie: gregster - Jam jest Dom (MASAKRA 2010)

Jam jest Dom (MASAKRA 2010)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jam jest Dom (MASAKRA 2010)

Jam jest Dom. Jam był, jam jest i będę.

 

Umilkł ryk silnika. Otworzyli drzwi, wysiedli. Przez chwilę bez słowa patrzyli na dom, mrużąc oczy przed światłem samotnej, gołej żarówki nad drzwiami.

– To tutaj? – zapytał dla formalności jeden z trójki. Może wyczuł coś, może dojrzał jakiś cień pomiędzy nieotynkowanymi pustakami fasady?

Centralny zamek auta kwiknął niczym rozdeptywany ptaszek, i mężczyźni podeszli do drzwi. Klucz zgrzytnął w zamku. Weszli: zaklęci w pół drogi pomiędzy ortalionami pomniejszego bandziora i atłasowym szykiem prawdziwego przestępcy. Ich oddechy parowały w chłodnym powietrzu – pachnieli strachem i całymi kubłami adrenaliny.

Pstryknął włącznik i rozświetliły się żarówki zwisające z sufitu. Przybysze omietli wzrokiem pomieszczenie. Ściany, wciąż chropawe. Podłogę, tylko częściowo pokrytą panelami. Schody, jeszcze szare i betonowe, bez poręczy. W środku pomieszczenia smutnie dyndał wielki pęk kabli – pewnie pod żyrandol. Za tymczasowymi oknami widać było tylko czerń

Starszy chudzielec o twarzy pokrytej śladami po ospie pierwszy dostrzegł gniazdko elektryczne. Szybkim krokiem przemierzył wkrótce-salon i wepchnął w otwór wyciągniętą z kieszeni ładowarkę. W ciszy rozbrzmiało wesołe gaworzenie komórki, zasysającej pierwszą porcję życiodajnej energii.

Tymczasem dwaj pozostali, zamknąwszy za sobą drzwi, obeszli pomieszczenie. Najmłodszy – dzieciak prawie – drżącymi rękami wydobył paczkę papierosów, którą natychmiast upuścił. Barczysty zbir o ogolonej na łyso czaszce podszedł do stojącej we wkrótce-kuchni lodóweczki, otworzył ją, wydobył napoczętą flaszkę wódki.

Chudy wybrał numer i przyłożył aparat do ucha.

– Siergiej? Tu Janusz. Nie, kurna, nie w pariadkie! Nicziewo nie jest w pariadkie!

Młodziak w końcu zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Oparty o brudzącą pyłem ścianę, ssał dym z desperackim zapałem. Krępy łysol miotał się w poszukiwaniu szklanek.

– Siergiej, wpadliśmy na psy – dyszał do telefonu chudzielec – Tak, na policję. Czekali na nas. Nie, nie mamy towaru. Iwan? Nie wiem, nie widziałem go. Nikogo nie widziałem. Strzelali do nas, czy ty nie rozumiesz, co ja do ciebie mówię? Nie, nikt. Co? W domu Jewrieja. Nie, nie gonili. Nie wiem.

Komórka przy uchu Janusza trzęsła się wraz z jego dłonią, szorując o kilkudniowy zarost.

– Tak, możemy. Dobra, będziemy czekać. Tak. Dobrze – przerwał połączenie i odłożył telefon na stertę cegieł od wkrótce-kominka, po czym zwrócił się do towarzyszy – Siedzimy tu i czekamy na łebków od Siergieja. Przyjadą przed świtem. Do tego czasu nie wystawiamy nosa z domu.

Barczysty wyczarował skądś trzy plastikowe kubeczki i nalał wódki z właściwym swej nacji namaszczeniem.

– Nu, dawaj. Łykniemy.

Gdy pierwsza dawka gorzały przemknęła przez gardła, wszyscy trzej nieco się uspokoili.

– Jezu, ale mieliśmy farta – stwierdził młody – Co tam się działo? To wyście strzelali czy oni?

– Oni – odparł Janusz podsuwając kubeczek po dolewkę – ja nawet giwery nie wyciągnąłem.

– A ja tak – zaciągnął ze wschodnia barczysty – I jednegom chyba ujebał.

Janusz przełknął kolejny łyk wódki i spojrzał na Rosjanina gniewnie.

– No i po jaką cholerę? Jewriej, job twoju mat', jeśli stuknąłeś psa, to do rana będziemy tu mieli antyterrorystów! Ze śmigłowcem i Rosomakiem!

Krępy wzruszył obojętnie ramionami.

– Rosomakiem-srakiem. Lepiej pomyśl, kto się sypnął, a?

– Żadna różnica. Siergiej go znajdzie.

Wypili. Młody ciepnął niedopałek na podłogę.

– Ej! – zaprotestował Jewriej – Ty mi nie rób syfu, co?

– Oj tam. A w ogóle, co żeś się tak w środku puszczy pobudował? – odparł zaczepnie młodziak, któremu wróciło nieco odwagi, choć ręce nadal latały mu jak wypuszczone z klatki gołębie grzywacze.

– W połowie wybudowany stał. Tanio było, to wziąłem.

– I kiedy się wprowadzasz? – spytał Janusz.

– Jak skończą. Już trzecia ekipa robi. Dwie posłałem w pieriod, nie chciały pracować.

– Bo w tym kraju się górali zatrudnia, Jewriej – poinstruował z kpiącym uśmiechem chudzielec – Albo twoich. Witek, kopsnij się do bagażnika po drugą.

 

Zatrzaskując klapę bagażnika, Witek na chwilę zastygł z chłodną butelką w dłoni. Las dookoła był cichy i ciemny. Bardzo ciemny. Sosny stały na baczność w nieruchomym powietrzu, żadna gałąź nawet nie drgnęła. Para z jego ust wędrowała dzielnie w ciemność, niknąć wśród niej ledwie kilka metrów od kręgu światła. I gdy stanął na krawędzi tego kręgu, wbijając oczy w mrok, poczuł się nagle bardzo mały i bardzo zagrożony. Mimo ciężkiego gnata za paskiem (którego spustu nigdy nie nacisnął). Mimo, iż miał za sobą pierwszą w życiu strzelaninę (w czasie której omal nie narobił w spodnie). Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że ciemność, kroczek za kroczkiem, wchodzi w krąg światła i lada moment chwyci go za nogawkę. Więc otrząsnął się i szybko ruszył w stronę drzwi, do jasnego i ciepłego pomieszczenia, gdzie czuł się bezpieczny.

 

– Mało się nie zesrałem w gacie – przyznał, gdy łyknął więcej kojącej wódki – Czekałem na was w tym samochodzie i jak usłyszałem strzały, to tylko obstawiałem, co mi pierwsze wysiądzie: flaki czy serce.

Jewriej spojrzał na niego kpiąco i sięgnął do kieszeni. Janusz odchylił się w przytarganym skądś plastikowym krzesełku i ze zrozumieniem pokiwał głową.

– Za pierwszym razem to normalne. Nie przejmuj się.

Jewriej tymczasem wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki apteczną torebkę i wysypał nieco białego proszku na stolik pod oknem. Janusz skrzywił się z dezaprobatą.

– Musisz?

– Nie muszę – odparł wesoło Rosjanin – Ale chcę.

Witek patrzył, jak łysy osiłek wciąga proch do swych gigantycznych nozdrzy. Nawet teraz, gdy ramię w ramię z Jewriejem zwiewał w szalonym pędzie przez leśne dróżki, gdy razem stawiali czoła glinom, gdy pili wódkę jak starzy towarzysze – nawet teraz w skrytości ducha bał się tego ruchliwego, wiecznie uśmiechniętego typa. Legendy, które krążyły o Jewrieju, zdążył już przesiać przez gęste sito gangsterskiej mitologii. To, co zostało, przerażało nadal.

Jakiś czas siedzieli w milczeniu. Napięcie powoli opadało. Zwialiśmy – powtarzał sobie po raz setny Witek – zwialiśmy. Zwialiśmy. Nie gonią nas. Inaczej już by tu byli. Jestem bezpieczny. Spokojnie. Spokojnie. Spokojnie. Udało się. Udało.

Tylko czemu serce nadal tłukło mu się w piersi jak oszalałe?

Janusz zdawał się już całkiem spokojny. Po niedawnej panice nie zostało ani śladu na jego pooranej jak nieurodzajna gleba twarzy. Beznamiętnie obracał w palcach pusty kubek. Siedzi i czeka – pomyślał Witek – po prostu sobie czeka. Opanowany jak zwykle. Ma wszystko obmyślone, jak zawsze. Każde ryzyko wkalkulowane, każda ewentualność obmyślana. Trzymaj się go, to będzie dobrze – usłyszał wiele miesięcy temu. Trzymaj się „Karpia", to nie zginiesz, młodziak.

Jewriej tymczasem zażył kolejną porcję narkotyku, kaszlnął.

– Idę do klopa – obwieścił uroczyście.

Dudniące kroki jego wojskowych buciorów zamierały w mrocznym korytarzu.

– Myślisz, że naprawdę rąbnął tamtego psa? – zapytał Witek.

Janusz z obojętną miną podrzucił kubeczek i złapał go zręcznie.

– Może. Jewriej jest psychol, wiesz przecież. Ale to człowiek Siergieja, więc się nie wtrącam. Chociaż czasem…

Nie dokończył. Z głębi korytarza rozległ się wściekły głos Jewrieja i jakiś nieokreślony pisk. Obaj zerwali się na nogi, plastikowe krzesełko trzasnęło o gołą podłogę. Jak na komendę sięgnęli po broń – Janusz płynnie i z wprawą, Witek niezdarnie, zaplątując się w połę kurtki.

– Co jest?

Jewriej wkroczył do wkrótce-salonu. Jego wielka jak bochen dłoń zaciskała się na chudym ramieniu z siłą stalowego imadła.

– Co to, kurwa, ma być? – syknął Janusz – Skąd żeś ją wytrzasnął?

Jewriej popchnął dziewczynkę na środek pomieszczenia, a ona wylądowała na kolanach pośród gruzu i kabli. Ciemne, potargane włosy zakryły twarz.

– W kiblu siedziała – powiedział Jewriej – Ale mnie przestraszyła, zdzira jedna!

Janusz zdjął dłoń z kolby pistoletu i wyćwiczonym ruchem zapiął kaburę. Pochylił się nad dzieckiem, przypatrując mu się uważnie.

– Bezdomna pewnie. Ej, mała! Słyszysz mnie?

Dziewczynka podniosła głowę i wlepiła oczy w chudzielca. Zwykłe dziecko, pomyślał Witek czując jednocześnie, jak drugi raz tego wieczoru spływa z niego gorąca fala adrenalinowego uniesienia. Jeszcze jeden taki numer i odwalę kitę. Spokojnie. Spokojnie. To zwykłe dziecko. Spokojnie.

Nie. To dziecko nie było normalne. Dziewczynka zastygła dokładnie w tej pozie, w której wylądowała na podłodze. Półotwarte, spierzchnięte wargi ukazywały drobne ząbki. Wielkie, brązowe oczy były puste. Przerażająco puste. A kiedy powoli, powolutku oderwały się od postaci Janusza i przeniosły się na niego, Witek poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Dziwne jakieś to dziecko, pomyślał.

– No i co teraz?

Zimne, zamglone spojrzenie z powrotem skierowało się na twarz Janusza, gdy ten gwałtownie pomachał dłonią przed oczami dziecka.

– Halo? Długo tu siedzisz?

Dziecko milczało. Tylko kąciki ust drgnęły lekko.

– Słyszysz mnie?

– Wlazła mi do domu – sapnął gniewnie Jewriej – Pewnie robotnicy drzwi od tarasu nie zamknęli. I na bank gdzieś nasrała, cholera jedna.

– Co z nią zrobimy? – zapytał Witek, nadal nie mogąc oderwać oczu od twarzy dziewczynki. Upośledzona? – zastanawiał się. Ofiara jakiegoś wiejskiego degenerata, której twarz już na zawsze zastygła w wyrazie kretyńskiego zadowolenia? – Wywalimy?

Janusz przez chwilę namyślał się, ale ubiegł go Jewriej.

– Zakleję jej ryj i wrzucę ją do piwnicy. Niech tam zdechnie.

– Nie – zaprotestował Witek nim zdążył rozważyć konsekwencje. Rosjanin spojrzał na niego z morderczą groźbą w małych, załzawionych od narkotyku oczkach.

– Nie wtrącaj się, siusiak. Mój dom.

– Spokój – warknął Janusz – Zostawimy ją. Jakby się pojawiła psiarnia, to mamy zakładnika.

– Zakładnika! – ryknął śmiechem Jewriej – No nieee….

– Masz lepszy pomysł? Gówniara jest jakaś nie-tego, i tak nas nie rozpozna. Posiedzi z nami do rana, a potem ją puścimy.

– Pojebało cię – zawyrokował Jewriej i sięgnął za plecy – Rozwalę ją i po temacie.

– Zamknij się, świrze – odszczeknął Janusz i, szybki jak wąż, chwycił Rosjanina za łokieć – Nikogo nie rozwalisz.

– Nikogo? Ty pewien jesteś?

– Wyluzujcie – Witek wkroczył między nich choć czuł, że równie dobrze mógłby powstrzymywać dwie napięte do granic wytrzymałości stalowe sprężyny – Musimy się zastanowić, co z nią zrobić!

– Mam cię już dość, ty pojebie – wysyczał Janusz szarpiąc rękaw wojskowej kurtki Jewrieja. Druga dłoń na powrót powędrowała pod klapę marynarki – Strasznie mi działasz na nerwy.

W odpowiedzi Jewriej tylko wyszczerzył się bezczelnie i nagłym, gwałtownym ruchem pchnął Janusza w tył, aż ten zatoczył się na ścianę i podparł o nią ręką, by zachować równowagę. Witek odruchowo skoczył ku Rosjaninowi, lecz zaraz jego również odrzuciła gruba jak konar łapa. Jewriej bluznął śliną z ust, po czym wyrwał zza paska potwornych rozmiarów rewolwer.

Ale nie strzelił, bo w tym samym momencie ściana pożarła opartą o nią rękę Janusza.

 

Rozwarte do granic możliwości oczy Jewrieja, otwarte do krzyku usta Witka, blade światło żarówek, noc za oknem – to wszystko zastygło w jednym obrazku, pod którym szalony autor nakreślił tytuł: Tego Się Nie Spodziewali.

 

– Co… co… co… – wydukał Jewriej opuszczając broń – Co… co… co…

Janusz szarpnął konwulsyjnym ruchem, próbując się uwolnić. Ale nic to nie dało – jego ręka aż po łokieć wsiąkła w surową, nagą ścianę jak łyżeczka w budyń. Wrzasnął, a w tym wrzasku słychać było bardziej zdziwienie, niż ból. Witek odskoczył do tyłu, zakrywając dłonią usta.

– Jezu, to mnie…– szepnął Janusz po czym ryknął jak ranione zwierze. I tym razem usłyszeli już tylko ból – Matko Boska, to boli! Moja dłoń! O, kurwa!

Szarpnął się znowu, zapierając nogami o podłogę i w przerażeniu wlepiając wzrok w ścianę.

– Co to ma być, do jasnej cholery?

Jewriej idiotycznym gestem wolnej dłoni otarł spod nosa resztki kokainy i bezradnie spojrzał na Witka.

– Ty to też… – zapytał cicho – Ty to też… widzisz?

Witek zrobił jeszcze krok w tył i niespodziewanie natrafił łydką na coś miękkiego. Spojrzał. Dziewczynka nadal klęczała na posadzce, ale jej oczy nie były już puste. Patrzyły na szarpiącego się w pułapce Janusza. I były żywe. Żywe, i bynajmniej nie zdziwione. Co tu się dzieje, pomyślał Witek. Oszalałem?

– Pomóżcie – wrzasnął Janusz, wciąż wściekle szamocząc się w uścisku. Chyba już zauważył, że przez te kilka sekund w chropowatej powierzchni ściany zniknął nie tylko jego łokieć, ale i kawałek bicepsa – Jezu, pomóżcie mi!

Otrząsnęli się w końcu i podbiegli do niego. Jewriej chwycił Janusza za pas, Witek za drugą rękę. Pociągnęli. Janusz wrzasnął tak, że niemal słyszeli rwące się na strzępy tkanki jego gardła.

– Nie! Zostaw! Nie! Wyrywa mi… Jezu, boli!

Odskoczyli obaj jak poparzeni. Na ich oczach ściana wchłonęła kolejny cal ręki. Jewriej klął w swoim języku, a Witek tylko kręcił głową, cały czas irracjonalne przekonany, że to, co się dzieje, jest normalne i naturalne. Że tylko chwilowo go zamroczyło, że zaraz zrozumie, pojmie, wytłumaczy sobie wszystko. Nadal tkwił w tym durnym zaprzeczeniu, gdy pęk zwisających z sufitu kabli ożył i chwycił go w swe objęcia. W tym momencie oszalał już zupełnie, i tylko to ocaliło jego mięciutką, wilgotną świadomość przed implozją.

Jewriej rozglądał się błędnie. Buszująca w jego żyłach kokaina otępiała, cichym, nachalnym szeptem tłumaczyła: spokojnie, wyluzuj, Jewriej, to nic takiego. Radzisz sobie, mołojec, radzisz. Ale gdy tuż obok niego plątanina białych kabli rzuciła się na Witka jak wygłodniała pajęczyca i zacisnęła na nim wijące macki, w mózgu Jewrieja jakiś mikroskopijny, litościwy generał krzyknął „odwrót!", i Rosjanin rzucił się do ucieczki.

Przyrodzoną cechą plastikowych krzesełek, którą obdarzyła je kiedyś przekorna plastikowa bogini, jest ich niepowtarzalna skłonność do plątania się pod nogami. Jewriej stracił równowagę i runął całym swym cielskiem na przeciwległą ścianę, tuż obok wkrótce-kominka. Z impetem. Ściana łakomie połknęła jego ramię, bark i pół twarzy. Niemal słyszeli, jak mlasnęła ze smakiem.

 

Cisza, która zaległa po szamotaninie, była piękna i dostojna. Na środku pomieszczenia dziewczynka usiadła w kucki i wodziła ciepłymi, orzechowymi oczami od jednego z mężczyzn do drugiego. Od słabnącego Janusza do Witka, którego kable powoli, powolutku unosiły ku sufitowi, wrzynając się w ciało i rozrywając ubranie. A potem do Jewrieja, który zamarł na wpół złączony ze ścianą, z jednym okiem zatopionym w murze, a drugim wytrzeszczonym szaleńczo. Butelka wódki, którą ktoś strącił ze stolika, toczyła się długo po podłodze, nim z cichutkim brzękiem wyhamowała o zamknięte na głucho drzwi.

Nagły, niezrozumiały ból mijał, i Janusz zaczął dowodzić. W sumie niewiele więcej umiał w życiu robić.

– Witek! Witek, kurwa, słyszysz mnie? Ej, Witek!

Chłopak szarpnął się po raz ostatni w uścisku wijących się kabli.

– Dusi… mnie…– wycharczał– Dusi…

– Spokojnie, chłopaku – powiedział Janusz, choć w jego głosie brzmiała panika– Nie ruszaj się. Zaraz cię wyciągnę. Spokojnie, tylko spokojnie. Jewriej? Jeeewrieeej!

Rosjanin nie odpowiedział. Tkwił sobie po prostu w ścianie, jak na wpół ukończony pomnik konającego rzymskiego gladiatora. I tylko jego beczkowata klatka piersiowa unosiła się i opadała rytmicznie. Szeroko otwarte oko nic nie widziało – częściowo zatopiony w ścianie mózg wyłączył je jak ktoś, kto wychodząc z łazienki gasi niepotrzebne już światło.

– Zaraz mnie potnie – stwierdził trzeźwym tonem Witek. Mordercze kable już go nie unosiły – zastygł ze stopami dyndającymi pół metra nad ziemią, a skrzypiące odgłosy towarzyszące rozrywaniu skórzanej kurtki stały się głośniejsze.

– Nie ruszaj się – powtórzył Janusz rozglądając się wokoło. Co spodziewał się znaleźć? Cokolwiek by to było, nie leżało w zasięgu jego jedynej, dygoczącej dłoni. Druga należała już do domu– Jakoś sobie poradzimy. Spokojnie. Spokojnie!

Telefon? Przykuty kablem do gniazdka, niemal po drugiej stronie. Pistolet? Wypadł z kabury i teraz leży, bezczelny, zaledwie kilka centymetrów za daleko, by po niego sięgnąć.

– Witek! Witek, słyszysz mnie?

– Słyszę – sapnął już bardzo cicho chłopak – Słyszę. To. Mnie. Zaraz. Przepiłuje. Wpół. Jezu. Moje. Flaki. Jezu. Chcę. Do. Mamy.

Jego zadarta do góry głowa spływała łzami. Łzy spotykały krew cieknącą coraz szerszym strumieniem z ust i dalej wędrowały już wspólnie, plamiąc kurtkę, spodnie, buty, i wreszcie pokrytą pyłem podłogę.

– Trzymaj się, trzymaj, błagam – krzyknął Janusz widząc, jak oczy Witka zasnuwają się mgłą – Możesz sięgnąć do telefonu? Masz komórkę w kieszeni? Witek, kurwa mać, dasz radę sięgnąć po…

– Widzę– powiedział nagle bardzo wyraźnie Jewriej– Widzę go.

Cisza.

– Widzę, jak go budują – jego oko zaczęło się zapadać w głąb czaszki – Na pustyni. Kamień po kamieniu. Wznoszą. Budują. Stawiają.

Janusz zacisnął szczęki, aż zatrzeszczały mu zęby. Muszę coś zrobić. Ale co? Nie mam dłoni, uświadomił sobie z chłodną, bezwzględną pewnością. Dłoń już strawił. Teraz trawi ramię, potem łokieć. Bark, pierś, brzuch, nogi. Głowę, oczy, język, wargi, brwi, włosy.

– Kamień po kamieniu. Kamień po kamieniu – powiedział Jewriej. Z jego ust ciekła ślina. Jedno oko było już tylko martwą kulką białka. Drugie patrzyło na wskroś czasu i przestrzeni – Kamień za kamieniem, niosą i stawiają.

Dziewczynka zakwiliła nagle w jakiejś szalonej ekstazie, wodząc oczami wokoło. Jej dłonie zacisnęły się na kolanach, brudne paznokcie kaleczyły skórę.

– Stawiaj, stawiaj kamień – zawył Jewriej – Stawiaj kamień na kamieniu. Rośnie Jej dom, rośnie. Padają z wyczerpania i gniją. A następni niosą kamienie. Tony kamieni. Brodzą po kostki w zgniliźnie. Rośnie dom, rośnie.

Janusz już mógł tylko wyć, nagle jakaś potężna siła szarpnęła go i zapadł się po bark w okrutnej, brudnej ścianie. Nie mam dłoni. Nie mam łokcia. Nie mam ramienia. Nie mam. Nie mam. Nie mam.

– Zbudowaliśmy dom – Jewriej odetchnął jak człowiek zmęczony długą pracą – Postawiliśmy kamień na kamieniu. Co raz wzniesiono, to już nie upadnie. Idzie Kapłanka. Niesie dary. Witaj, witaj wśród nas po trzykroć przeklęta. Witaj wśród nas, po stokroć błogosławiona. Kapłanka niesie dary. Małe głowy… Takie małe głowy… Molkh! Molkh!

Jego dłoń podniosła z podłogi ciężki rewolwer. Usta wygięły się w uśmiechu.

– Nie! – ryknął Janusz. Nie mam dłoni. Nie mam ręki. Nie mam barku. Je moje płuca. Moje, moje, moje płuca – Nie! Mnie, do kurwy nędzy! Mnie, najpierw MNIE!

Witek charknął, wypluł krew. Wciąż żył, oddychał, a jego oddech tworzył czerwone bańki na wargach. Janusz wrzeszczał. Jewriej przytknął sobie lufę do skroni.

– Nie! Najpierw mnie, ty skurwysynu! Najpierw mnie!

Huk. Miękkie, mokre plaśnięcie. Janusz szarpnął się konwulsyjnie, po raz ostatni. Jego głowa w końcu zetknęła się ze ścianą i dom ją pożarł.

Dziewczynka wstała, otrzepała podarte rybaczki z wszechobecnego pyłu. Uniosła głowę.

– Dwaj dla mnie, jeden dla ciebie, Kapłanko – powiedziałem – Ucztuj. Rośnij w siłę. Przed nami dużo pracy.

Patrzyłem, jak podchodzi do chłopaka, który wisiał w kablowej pętli. Opuściłem go nieco, by sięgnęła do jego brzucha. Rozdarła go paznokciami, żeby ucztować w jego cieple.

– Dużo, dużo pracy.

 

Jam jest Dom. Jam był, jam jest, i będę. Wpadnij do mnie czasem.

Koniec

Komentarze

Ok, good, na coś takiego czekałem. Zaskoczyło mnie i poczułem trochę niepokoju, ale rozwiąanie akcji mi się nie spodobało. Parę mlaśnięć i po chłopakach? Rozumiem, że tym razem chciałeś zmieścić się w limicie, ale tekst na tym bardzo ucierpiał. Aż prosi się o powolne zasysanie Janusza, panikę Witka i Siergieja. No i ta kapłanka, jakoś takie zakończenie mi nie podeszło.

Pozdrawiam,
Snow

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Heh, zabawne, że o tym wspominasz - właśnie taką scenę wywaliłem, żeby się zmieścić. Dobre 3/4 strony :)

"Weszli: zaklęci w pół drogi pomiędzy ortalionami pomniejszego bandziora i atłasowym szykiem prawdziwego przestępcy." - Dobre, bardzo dobre ;-). I jeszcze lepszy opis błagania o pierwszeństwo śmierci.

"Weszli: zaklęci w pół drogi pomiędzy ortalionami pomniejszego bandziora i atłasowym szykiem prawdziwego przestępcy." - Dobre, bardzo dobre ;-). I jeszcze lepszy opis błagania o pierwszeństwo śmierci.

Bardzo dobre. Czytałem z przyjemnością, pomysł mi się spodobał.

Jedna z lepszych Masakr.

Pozdrawiam.

OK, do konkursu.

<pęcznieje>

No, no, bardzo dobre. Zrobiło wrażenie.

Pozdrawiam.

"Centralny zamek auta kwiknął niczym rozdeptywany ptaszek" - :DDDD, a jednocześnie okropne : biedny ptaszek!
W środku pomieszczenia smutnie dyndał wielki pęk kabli - pewnie pod żyrandol - czy inspiracją nie byla scena z Kogel-Mogel? "Ładny, tyle, że dynda" ;) - słowa jednego z moich ulubionych aktorów - niezapomnianego Jerzego Turka
Starszy chudzielec o twarzy pokrytej śladami po ospie pierwszy dostrzegł gniazdko elektryczne ,choć ręce nadal latały mu jak wypuszczone z klatki gołębie grzywacze, Po niedawnej panice nie zostało ani śladu na jego pooranej jak nieurodzajna gleba twarzy.   - kiedy czytam Twoje teksty, podświadomie  wyczuwam ogromne pokłady poczucia humoru :D
Nu, dawaj. Łykniemy. - jeśli ma być  po rosyjsku to Nu, dawaj, łykniom ...tak mi świta :) i  Ty mi nie rób syfu, co? czy nie szyk rosyjski brzmi " Ty nie rób mi syfu, co?"
Pomysł bardzo mi sie podoba, zreszta podobnie jak wykonanie. Dobrze wyważyłeś grozę w tej opowieści z lekką dawką humoru - uważam, że tekst jest super.

Co do rosyjskich wstawek to trochę kuleją, ale mało kto się zorientuje ;)

Sygnaturka chciałaby być obrazkiem, ale skoro nie może to będzie napisem

Dzięki za uwagi lingwistyczne :) Macie rację, acz możliwe, że autorowi chodziło o niechlujną polsko-ruską nawijkę... nie wiem, dawno z nim nie rozmawiałem :)

Bardzo dobre. Jedna z lepszych masakr jakie czytałem. Jest nawet trochę klimaciku, co się tutaj rzadko zdarza.

Naprawdę świetny tekst.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Wpadnij do mnie czasem. :D

Niezłe, niezłe. Wciągnęło mnie.

Niech żyje Wolna Fantastyka!
Wędrowcze! Wiedz, że odszedłem tam, gdzie trawa jest zieleńsza. Ruszaj za mną na WTF Wykrot!


kłaniam
gregster

Nowa Fantastyka